- Opowiadanie: Kamos5 - Więzy krwi

Więzy krwi

Pierwsze opowiadanie, z planowanej większej serii, oparte na własnym świecie i różnych bohaterach, których losy przedstawią pełną układankę. Poniższa historia opowiada losy Mordimera, kryształowego oraz jego misji udowodnienia swojej wartości, a także poszukiwania sensu własnego życia.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Więzy krwi

– Nazywam się Mordimer. I jestem Szmaragdowcem, – nie przerywając kontynuował – pierwszym synem Lucjana Ciemnowłosego. Z wyboru, najemny szperacz. – zrobił krótką pauzę. – Nic więcej co zapewne mogłoby was interesować, nie wiem albo nie powiem. – spojrzał swoimi szmaragdowo zielonymi oczami po swoich rozmówcach. Było ich trzech i zupełnym przypadkiem należeli oni do okolicznej szajki bandytów, zamieszkującej lokalne jaskinie. Bandytów, którzy związali go prawie bezprawnie, niczym wieprza do krzesła. Chociaż prawdę mówiąc sam się o to trochę prosił, pakując się w te okolice i depcząc im po piętach. – W gruncie rzeczy, – powiedział sam do siebie w myślach – mieli prawo mnie związać. Bądź co bądź jestem na ich terytorium. Z drugiej strony jednak to wyjęci spod prawa bandyci, więc czy zrobiłem moralnie coś złego?

Rozmyślanie nad tym jednak zostało przerwane.

– Zobaczymy – odezwał się ten, który sprawiał wrażenie, albo zachowywał jako przywódca – Ciemnowłosy to zaistę bogaty człowiek. Zapewne będzie mu zależało, aby jego potomek choćby częściowo uszedł z tej… – tu zatrzymał się – nieszczęśliwej sytuacji. – podkreślił ironicznie i uśmiechnął się ukazując swoje piękne uzębienie, zwane potocznie fortepianową szczęką.

Więzy były solidne, tyle mógł określić Mordimer, siedząc tak i słuchając kazania. Trzymały go na miejscu i unieruchamiały jego ręce bardzo dobrze. Solidna robota, kogoś kto miał w tym doskonała wprawę.

– Nie jest ciekawie – pomyślał,  ale bywał już w gorszych opałach.

– Ha! – było słychać nutkę pogardy w jego głosie – Jeśli myślicie, że mój ojciec da wam coś za mnie, to możecie dalej sobie wierzyć w bajki. – zdecydowanie było ewidentnie widoczne i słyszane w intonacji, gdy przemawiał. Retoryka była jedną z niewielu rzeczy jaką wyniósł z domu rodzinnego – Dla niego jestem nikim, jeśli was tak to interesuje. Moje życie jest warte tyle co i wasze. Chociaż poprawka, chyba nawet mniej. Wy przynajmniej, a raczej część z was, jest warta tyle ile nagroda za wasze główy, moja … jest bezwartościowa. – skończył obojętnie.

Zrobiło to na grupie wrażenie, przed sekundą bardzo pewni siebie, teraz zaczęli patrzeć z lekkim niepokojem od tej wiadomości i zastanawiać się co dalej. Przywódca, jednak zachował spokój i bezpośrednio zwrócił się oklepując lekko dłonią twarz Mordimera:

– Zastanowimy się jeszcze co z Tobą zrobić, mój nasz Ty mały szperaczu, w takim razie. Módl się jednak byś się mylił w sprawie swojej wartości. Jeśli będzie tak, jak to nam przedstawiłeś, będziesz dla nas tylko workiem z mięsem. Wierz mi, gdy dojdzie co do czego nie będziemy przebierać w środkach. – wstał i wskazał gestem reszcie, by wyszła po czym podążył za nimi do stalowych drzwi. W progu zatrzymał się jednak, odwrócił i dodał: – Pomyśł nad swoim położeniem. Dla swojego dobra wymysl coś, co miałoby dla nas jakąkolwiek wartość. Czy jest coś wartościowego poza Twoich pochodzeniem dlaczego mielibyśmy Cię uwolnić czy te z zostawić przy życiu? Posiedź chwilę sam teraz, to może coś Ci wpadnie do głowy. – Wyszedł i zamknął drzwi. Jeszcze przez parę sekund było słychać w oddali jego ciężkie kroki.

Mordimer został sam. Lubił taki stan rzeczy – pozwalał mu się skupić i rozeznać w sytuacji.

Cela, w której przyszło mu teraz przesiadywać, w iście niewygodnej pozycji, nie była najmniejsza, ale do dużych też nie należała. Panował ogólny półmrok, jedyne światło, którego źródłem była pojedyńcza pochodnia, dochodziło z korytarza jaskini, za drzwiami. Szczelinami i metalową kratką wlewało się ono leniwie i słabo do środka. Było na tyle jasno, by wiedzieć gdzie się znajduje, gdzie są jakie obiekty, ale szczegółów za bardzo nie było widać. Pomieszczenie samo w sobie zapewne mogłoby być w innych warunkach magazynem, ale teraz służyło im tylko jako sala do przesłuchań nieszczęśliwych podróżnych czy kogokolwiek, kto wpadł im w ręce.

Siedział sam, w mroku, na drewnianym krześle. W powietrzu było czuć dużą wilgoć. Zaczynał się czuć słabo. Nie jadł wiele przez ostatnie parę dni. Pilnie obserwował i starał się zrobić rozeznanie, co do położenia korytarzy i tego gdzie i o której każdy z członków bandy się znajduje.

Jego ręce były związane za plecami tak, że nie mógł robić nimi żadnych ruchów. Wszystkie dobra, które miał: parę szmaragdowych pierścieni oraz klamry, zostały wcześniej zarekwirowane i nic nie wskazywało, aby szybko wróciły do poprzedniego właściciela. To samo się dotyczyło jego broni. Byłoby bardzo miło mieć je teraz, chociaż i tak niewiele pożytku, by z nich było w tym stanie.

To co powiedział o ojcu, było gorzką prawdą. Przyzwyczaił się do niej już dawno temu, ale bywały takie chwile, że tęsknił za rodzinnym domem jednocześnie go nienawidząc. Dzieciństwo było jednym z przyjemniejszym wspomnień jakie miał. Często wracał myślami do niego. Ale jego ojciec Lucjan Ciemnobrody, magnat i niegdyś niesamowicie wpływowy człowiek w państwie, były człowiek rady imperialnej, pełny Szlachetny, nie był ani nie miał zamiaru być teraz mile usposobiony wobec swojego pierworodnego, gdy ten osiągnął dojrzałość. Gdy Mordimer ukończył dwadzieścia lat i wciąż był tylko Pojedynczym, stał się dla niego ogromnym rozczarowaniem i niegodnym dziedzictwa i honoru. Co najbardziej zabolało młodego Mordimera wtedy, było to, że przestał się do niego zwracać per synu i przeszedł na tryb bardzo obojętny i chłodniejszy niż woda zimą. Miało tak być, dopóki ten się nie załamie więcej – a to nie nastąpiło. Niedługo później ojciec zerwał z nim całkowicie kontakt i przyczynił się do tego stopnia, że Mordimer musiał opuścić rodową siedzibę i zacząć żyć prawie jak banita.

To była trudna lekcja, ale zahartowała go. Dzięki temu stał się samodzielny i niezależny, rozwinął się bardziej niż z początku pod ojcowskim okiem. Bez tej próby charakteru, już by nie żył – co niejedna historia mogłaby udowodnić.

Siedząc, w tej ciemności czas mijał nieubłaganie, wracały wspomnienia przygód, dzieciństwa. Lapma na korytarzu od czasu do czasu migotała, ale panowała prawie grobowa cisza, przerywana syczeniem pochodni od wilgoci unoszącej się w powietrzu.

Z bardziej przyziemnych i dokładnych obserwacji udało mu się wywnioskować – i to nie za pomocą oczu, tylko nosa, że krzesło na którym siedział służyło raczej za katowski stołek, a w najlepszym przypadku, za miejsce, w którym ktoś próbował kogoś nieudolnie ogolić brzytwą. Z naprawdę nieciekawym i nieprzyjemnym skutkiem. W skrócie cuchnęło stęchlizną i starą na wpół rozkładającą się krwią.

Sznury, jak już wcześniej zauważył, były bardzo dobrze związane – mocno, ale nie na tyle by zablokować całkowicie krążenie, ale na tyle by ograniczyć jego ruchy w pełnym zasięgu. Mógł co najwyżej ledwo pomachać dłońmi niczym, jakaś cyrkowa małpka czy fretka. Nie była to ciekawa perspektywa, jak się zapowiadało z początku w tym pięknym dniu. Nie tak sobie wyobrażał dzień przy rannej szklaneczce koniaku, chociaż nie raz uwzględniał taki scenariusz. Nawet gdyby miał teraz wszystkie swoje rzeczy, włączając w to szmaragdy i broń na nic by mu się nie przydały.

Bycie kryształowym szmaragdu dawało mu możliwość korzystania z magii ziemii i wszystkiego co było z ziemią związane. Stąd też jego wybrany zawód. Moc szmaragdu umożliwiała mu odszukiwanie rud minerałów czy też metali pod ziemią, bez potrzeby wstępnego inwestowania w wykrywanie i analizę opłacalności wydobycia. Dobry szperacz, za jakiego podawał się Mordimer potrafił zlokalizować i ocenić wielkość rudy, jakość i także typ skały w jakiej się znajdowała. Specjalizacja ta, może nie była najczęściej wybieraną spośród Szmaragdowców, ale dawała potencjalnie ogromne szanse na szybkie wzbogacenie. O ile oczywiście było wiadomo gdzie szukać. Klasyczna metoda prospekcji pomagała i to znacznie, ale nie była konieczna. Jego moc nie ograniczała się jednak tylko do tego. Chociaż, jak to jest w każdym innym przypadku, jedynym ograniczeniem, w trakcie używania mocy, była wyobraźnia osoby , jak i moc kryształu, jaki się posiadało. Do obecnej roboty przygotowywał się i koncentrował przez dobry tydzień. Jak na razie z fatalnym skutkiem, nie tak to miało wyglądać.

Na szczęście będąc już wcześniej, w mniej lub bardziej niebezpiecznych sytuacjach, potrafił się zabezpieczyć. Tanim kosztem, w minimalna ochronę na każdą przeszkodę czy też kłodę, jaka zostałaby rzucona mu pod nogi przez los, był gotów. Na bazie krystoalchemii albo krystomocy, bo tak nazywano sztukę władania mocą kryształów, przygotował się do sytuacji, w której się znalazł. Zawsze nosił przy sobie dosłownie okruch czegoś specjalnego, co mógł szybko ukryć w sobie w razie schwytania. Na tyle mały, by nie zaszkodził mu i nie zranił, ale na tyle duży by mieć jakieś pole manewru.

– Cóż, chyba nie mam wyjścia, – stwierdził sam do siebie, jak to czasem mu się zdarzało robić. Lubił wierzyć, że zawsze ma plan na wszystko i jest gotów na każdą ewentualność.– będzie trzeba go użyć i się wydostać. Chodź mój mały czerwony przyjacielu, daj mi siły.

Zamknął oczy i zaczął się koncentrować. Skupił się na ukrytej mocy w sobie, jednakże zbliżające się kroki w tle rozproszyły go na tyle, że postanowił odstawić wykorzystanie jej na lepszą sposobność.

Światło zamigotało. Zamek skrzypnął i drzwi się otworzyły.

W drzwiach stał jeden z wcześniejszej trójki, ten najbardziej szalony, jeśli można to tak nazwać.

Czuć było od niego woń bardzo mocnego trunku. – Ironia. – pomyślał Mordimer – Zastanawiali się nad moim losem przy paru głębszych, jak i mi się często to samemu zdarza.

– Borys mówi, – zaczął prosto oprych – że da wam szansę.

Zamknął drzwi za sobą. Był sam. Wydawał się podekscytowany. Niebiezpieczenie.

– Wyślemy, jak to mówi, oficjalną wiadomość. Zobaczymy czy Twój stary zmięknie. – w jego burych oczach zaczęło pojawiać się coś bardzo nieprzyjemnego. – Ale, jest jedno ale!

Zrobił parę kroków i zbliżył się bardzo blisko i krępująco do twarzy Mordimera, aż zakręciło mu się w głowie od oparów alkoholu.

Wyciągnięta nagle za pazuchy brzytwa, pojawiła się w jego ręce w parze z sadystycznym uśmiechem na ustach. – Oho, – pomyślał ironicznie Mordimer – wreszcie zaczyna się dziać coś ciekawego. – zrobiło to na nim samym spore wrażenie.

– Musi mieć dowód, – kontynuował spokojnie zbój – że poważnie traktujemy to i żaden laluś nie będzie z nami pogrywał. – przejechał palcem po ostrzu, bawiąc się nim delikatnie. W oczach widać było pojawiające się błyski ognia rozkoszy. Lubił to. Bardzo.

– Dlatego wyślemy mu coś. Coś z Ciebie, co zwróci na pewno jego uwagę. – przejechał lekko ostrzem po policzku Mordimera rozcinając skórę. Krew zaczęła się sączyć od razu.

Płytkie cięcie, spokojnie. Zaraz pewnie zacznie mówić, o co mu tak naprawdę chodzi. – szybko stwierdził Mordimer, podczas gdy jego serce podświadomie przyśpieszyło bicie i podniosło poziom adrenaliny we krwi, zwiększając uczucie strachu i paniki. – Spokojnie!

Pęta wciąż solidnie trzymały.

– Twoje…. ucho, taaak. Będzie dobre,…bardzo dobre – w głosie było słychać już całkowite zatracenie i szaleństwo, jakie go pochłonęło. Był już w swoich chorych fantazjach i raczej nie prędko je opuści.

Oprych zaczął pomału przesuwać się na tył Mordimera, wciąż bawiąc się ostrzem.

Odgłos jego kroków, był nieprzyjemny: chlupiący i mokry, ale pewny. Plask, Plask. Wcześniejsza cisza potęgowała ten efekt.

Będąc bezpośrednio za, Mordimer poczuł jak zimny pot spływa mu po plecach. – Cholera, lubię moje uszy. – skrzywił się. – Dziewczyny za nimi szaleją. – skłamał sam do siebie.

Brzytwa już dotykała górnej części prawego ucha. Ostrze było ciepłe i lepkie od śliny sadysty. – Obrzydliwe.

Czas zwolnił. Dum, dum, serce biło w panice. Wnet, dał się słyszeć trzask i chrupnięcie. Z początku cichutkie, ale gwałtownie narastające. Było, jak gdyby kamień zaczął strzelać i pękać. Potem był tylko krzyk. Podłoga się lekko zatrzęsła. Mordimer przez chwile myślał, że to on sam krzyczy, a z bólu nie poznaje swojego głosu. Ale nie, to nie był on.

To nie trwało długo. Nie dłużej niż po dwóch sekundach, nastąpił kolejny odgłos, tym razem bardziej niezdrowy i nieprzyjemny. Taki, gdy ludzka czaszka uderza i pęka na tysiące malutkich kawałeczków od zbyt dużej siły uderzenia, a mózg rozlewa się pomiędzy dziurami w skórze.

I cisza.

– Witaj braciszku! – odezwał się nagle nowy męski głos za jego plecami, zwiększając jeszcze bardziej jego zaniepokojenie i zdezorientowanie. – tym razem wpadłeś, jak śliwka w kompot, widzę. – głos się przesuwał pomału w zasięg widzenia, ale jeszcze był poza nim.

– Znam ten głos – pomyślał Mordimer – znam go, ale to nie możliwe! Jak?

Nowa postać stała teraz naprzeciwko krzesła.

– Karol? – spytał się gwałtownie ze zdziwieniem ledwo klecąc słowa. Od lat nie przeżył takiego zdziwienia. Nowa osoba przypominała i zapewne była jego młodszym bratem. Chociaż ten był daleko, daleko na liście osób, które spodziewał się teraz tu spotkać. W takich okolicznościach. – Co Ty tu robisz? Mam chyba zwidy, albo czegoś nie rozumiem.

– Spokojnie, z Tobą jest wszystko dobrze. Ojciec mnie wysłał, bym się Tobą zajął. – zaczął i uśmiechnął się bardzo szczerze i dobrotliwie. – Mówił, że jesteś mu do czegoś potrzebny i mam zadbać o to abyś w jednym kawałku się z nim spotkał. – podszedł i do krzesła i przyjrzał się rozciętemu policzkowi brata i z troską zmył sączącą się krew ręką. – Swoją drogą mam chyba coś Twojego. – wyprostował się i pomachał przed nosem Mordimera sakiewką, z całym jego dobytkiem uśmiechając się wciąż – W międzyczasie odebrałem to z pomieszczenia obok. Sądzę, że przyda Ci się.– dodał i puścił oko bratu – Uwolnię Cię. Wybacz jednak, ale pozostaniesz związany, ojciec powiedział, że jeśli jesteś to masz taki pozostać. To nic osobistego, rozumiesz, wykonuję rozkazy. – uśmiech zniknął z jego ust w chwili, gdy to mówił i pojawił się grymas, jakby został zmuszany do zrobienia czegoś na co nie miał ochoty. Kucnął i zabrał się za więzy brata.

Karol, najmłodszy z rodzeństwa, drugi syn. Jedyny w rodzinie, do którego ojciec miał jeszcze jakiś szacunek. Podwójny. Przybył z jego rozkazu, by go ratować. Ten dzień nie mógł być dziwniejszy.

Dawno temu, gdy byli mali ojciec powiedział im, że nie uzna żadnego swojego dziecka za godnego dziedzictwa, dopóki ten lub ta nie będzie przynajmniej Poczwórny lub Poczwórna. Jednak po nagłej śmierci matki – Pięciokrotnej krzyształowej o niebiesko-szafirowych oczach – warto dodać, że kryształowcy powyżej trzeciego stopnia byli i są ogromną rzadkością – nie miał już żadnych innych potomków. Statystycznie mniej więcej ośmiu na dziesięciu ludzi nie przeżywało nigdy w życiu załamania. Z pozostałej dwójki, nigdy nie było do końca wiadomo, kto ma jaki potencjał w sobie i kiedy się przebudzi – jeśli się przebudzi. Bycie pełnym Szlachetnym, jak Lucjan oznaczało, że załamało się sześć razy i miało wszystkie moce. Załamać można się było w dowolnym wieku, ale nie wcześniej niż przed dojrzewaniem. Czasem załamywanie nastąpiło samo z siebie, czasem w konkretnej sytuacji. Kolejne załamania, mogły nastąpić sekundę, jak i lata później lub też wcale. Stąd ludzie z czterema mocami byli ogromną rzadkością. Próbowano zrzucić potencjał na geny, ale bywało, że dwoje rodziców bezbarwnych, czyli takich bez załamania, miało potomstwo z mocami kryształów, czasem i wielokrotnymi.

Pomimo najmłodszego wieku Karol stał się automatycznie, zgodnie z tradycją, najbliższy dziedzictwa. Ich siostra Andżelika, druga w kolejności narodzin, miała jeszcze gorzej. Do teraz nie okazała żadnego potencjału – była bezbarwna. Na szczęście, jako kobieta posiadała inne wartości i mogła być użyteczna. Została księgową i główną zarządczynią licznych ogrodów i sadów należących do rodu, przejmując tym samym obowiązki, jakie pełniła wcześniej ich matka. Zgodnie ze zwyczajem, kobiety były traktowane na równi niż mężczyźni, co było przestrzegane w większości Imperium, jednakże kobietom łatwiej było znaleźć zajęcie, jako uczone, księgowe czy skryby. Z tego skorzystała ich siostra. To dało jej funkcję na tyle ważna, że ojciec nie mógł nająć, nikogo spoza rodu, na to stanowisko. Nie nazywał jej jednak córką, ale akceptował jej osobę i towarzystwo. To było, jakby zło koniecznie, ale żył z tym i zaciskał zęby. Nie miał wyjścia.

Mordimer przyglądał się oczom brata, gdy ten go częściowo uwalniał. Były żółte z lekkim odzieniem pomarańczy – kolor topazu. Razem dysponowali tą samą mocą szmaragdu, ale Karol wpierw załamał się właśnie na topaz. Było to lata temu i prawdę mówiąc przez, czy też dzięki, samemu Mordimerowi.

W dzieciństwie i młodości uwielbiali wspinaczkę. Czy to po drzewach, górskich ścianach czy domach. Rozładowywali tak młodzieńczą energię. Ojciec nazywał to błazeńskimi figlami, ale akceptował. Widział w tym potencjał, wiedział że kiedyś to może im się przydać w walce czy innych sytuacjach.

Podczas jednej takiej wyprawy, już po załamaniu Mordimera, wspinali się razem po wysokich drzewach, w okolicach jednej pobliskiej ich rodowemu domu, ściany skalnej. Wszystko układało się jak zawsze, znakomicie. Do chwili, gdy fragment skały oderwał się sam ze ściany i poleciał na braci. Mordimer już jako Szmaragdowy wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo i uniknął jej, ale zareagował zbyt późno i nie zdążył powiadomić brata. Skała w niego uderzyła z impetem. Na szczęście nie bezpośrednio, – gałęzie spowolniły ją – ale na tyle mocno, że młodszy brat stracił równowagę i zaczął spadać. Wtedy, z metr nad ziemią, nastąpiło jego załamanie.

Ten moment jest jedyny w swego rodzaju, ponieważ daje moc danego kamienia użytkownikowi, bez posiadania go, na tą bardzo krótką chwilę. Nieświadomie przywołał wiatr wiejący ku górze, spowalniająć swój lot i ratując sobie życie. Od tego chwili jego oczy stały się żółte, jak topaz. A moc, którą dostał była mocą powietrza. Ojciec był dumny oczywiście. Z Karola.

Druga moc przyszła niedługo później, już bez udziału Mordimera. Z tego powodu, z półtora roku później, ojciec przestał nazywać Mordimera synem i wszystko się skończyło. Karol był dla niego bardziej wartościowy.

Pomimo tego wszystkiego, nie czuł zazdrości czy zawiści wobec brata, wiedział że to nie jego wina. To, kto jakie moce ma było uwarunkowane losem, nie wyborem. Zresztą, to był jego młodszy brat, którym opiekował się po śmierci matki. Kochał go i nie mógł być na niego zły. Co innego na ojca, który podobno załamał się już cztery raz razy przed trzydziestką, a pozostałe dwie mocy doszły niedługo później. Nienawidził jego fioletowo-ametystowych oczu. Szanował go jako człowieka wtedy, ale nic poza tym. Przez niego stał się tym kim się stał i wylądował w ten jaskini. To, że wysłał teraz brata do pomocy, nie zmieni tego, że Mordimer czuł się przez niego gorszy. Szczególnie, że jak wspomniał Karol, miał teraz w tym swój interes.

– Skończyłem! – powiedział Karol przerywając rozmyślenia o przeszłości i pomógł wstać bratu. Przywiązał mu do pasa sakwę z jego dobrami. – Nie przejmuj się resztą bandytów. Ojciec nie wysłał tylko mnie do Ciebie. Wraz z naszymi ludźmi powinni już dawno zająć się nimi. Pozwól, że wezmę klucz od naszego zalanego laryngologa i pójdziemy do niego. Wiesz, dobrze jak ja, że nie lubi czekać. – spojrzał jeszcze na Mordimera upewniwszy się, że jest cały podszedł do zwłok sadysty leżącego w karykaturalnej pozycji. Po tym jak zrobił dziurę pod jego noga i wymusił taki lot ciała, by ręce nie mogły powstrzymać upadku, kończąc jego żywot w dość groteskowy sposób, z twarzą wbitą w szczelinę w podłodze, jedną nogą w dziurze, a rękami rozłożonymi na bok, jak gdyby próbował machając nimi wyrwać się z objęć losu.

Obok zwłok była druga dziura, większa. Tę zrobił dla siebie, gdy tworzył ścieżkę w skale, by dostać się do pomieszczenia, gdzie byl brat. Mordimer, sam tak czasem przedostawał się do różnych pomieszczeń, nauczył tego brata zanim opuścił dwór.

Spojrzał na brata przy zwłokach bandyty i poczuł się dumny. Jego braciszek rósł szybko i stawał się coraz potężniejszy. Któregoś dnia zastąpi ojca, miał do tego pewność. – Nie mam żadnej ochoty, się z nim spotykać. Ale skoro jest tu osobiście, to niewiele mam do powiedzenia, co? – Nie zdziwiło go, że ojciec bezpośrednio zaingerował. Czasem tak robił, by pokazać swoim ludziom jego moce – strach utrzymywał ich w ryzach i budził respekt. Powód, dla którego chciał się zobaczyć z synem, też pewnie był dosyć prosty, chociaż trochę go to zdziwiło – czyżby nagle chciał go wykończyć?

Ruszyli. Zostawili za sobą szczęśliwca, który miał tę przyjemność spotkać i grozić jednemu z braci z rodu Ciemnowłosych. Nie musieli iść daleko, krzyki oraz błagania pozostałych bandytów były doskonałym drogowskazem gdzie powinni się kierować.

Przeszli ze sto metrów skalnym korytarzem oświetlanym paroma pochodniami. Bandyci nie mieli widać na tyle dużo funduszy, aby dobrze rozświetlić swoją bazę. Dochodząc do niewielkiej salki ujrzeli pierwszych ludzi. Wszyscy nosili skórzane kamizelki z wyszytym na ramieniu godłem ich rodu – ciemnym drzewem z półokrągłą koroną oraz w obiciu lustrzanym w dół, półokręgiem korzeni.

Wchodząc wszyscy się kłaniali, Karolowi. – czy to z rozkazu czy niewiedzy ignorowali Mordimera. Dla nich był zapewne więźniem, czy też zbiegiem, który uciekał od gniewu ich Pana. W gruncie rzeczy aż tak mu to nie przeszkadzało, nie lubił zbytniej uwagi, chociaż wiedział, że jest teraz w centrum uwagi wszystkich.

W samym środku sali pośród czterech zwęglonych, jeszcze dymiących zwłok, stał wyróżniający się mężczyzna w długim płaszczu – ich ojciec. Przesłuchiwanie, jak i wykańczanie ofiar w ten sposób należały do jego ulubionych. Ogień był jego ulubionym żywiołem. Kiedyś mówił, że jego zdaniem wyzwala z ciała duszę człowieka. Jego fioletowe oczy patrzyły beznamiętnie wokół, nie odbijając żadnego światła. Postarzał się bardzo, od kiedy go ostatnio widział. Przybyło mu sporo siwych włosów, nawet jego lekko szpiczasta bródka była już w połowie popielata. Mimo wieku jednak, jego spojrzenie wciąż było pewne, a kto raz spojrzał w jego głębie na zawsze je zapamiętywał. Przed jego spojrzeniem nie można było niczego ukryć.

– Dobrze się spisałeś, synu! – rzekł, a od jego głosu krew napłynęła Mordimerowi do głowy, wspomnienia i wrogość nagle wróciły. Opanował się jednak, walka tu i teraz nie miała sensu – był w gorszej pozycji, to było jasne. Zemsta musiała poczekać.

– Ty! – zwrócił się w stronę Mordimera – Zanim cokolwiek pomyślisz czy powiesz, wiem wszystko. Znam dokładny powód, dla którego tu jesteś. – głos jego dudnił w pomieszczeniu i było słychać jak echo powracało z sąsiednich tuneli – Gdybyś się uwolnił zanim przybyłem, związałbym Cię teraz. Swoją wolność musisz kupić. Zapamiętaj to! Wiem, że odkryłeś coś naprawdę wartościowego, może i nie jesteś godny bycia moim synem, ale wciąż masz swoją użyteczność. – wskazał na porozrzucane trupy i zrobił parę kroków w jego stronę. – Mów! A jeśli okaże się to na tyle wartościowe, każe Cię rozwiązać i może Ci nawet pozwolę później odejść. Jeśli nie, pozostaniesz tu i dołączysz do nich.

– Reszta wyjść! – powiedział do swoich ludzi, patrząc się wciąż beznamiętnie na twarz swojego pierworodnego – Zostawcie nas samych!

Wszyscy wyszli. Zostali sami, Mordimer, Karol i ojciec. Ostatni raz w takim składzie byli, gdy Mordimer opuszczał dwór, lata temu. Długo śniło mu się, że powróci. I tym razem to on będzie górą. Niestety, ten czas też jeszcze nie nadszedł.

Minęło parę sekund beznamiętnej ciszy. Tsss. Pochodnie tylko skwierczały.

– Masz rację. – przerwał ją Mordimer – Znalazłem coś. Coś czego Ty nie mogłeś, pomimo wszystkich swoich mocy. – pokreślił to mocno, wkładając w słowa jak najwięcej ironii i gniewu – Coś, czego nikt wcześniej nie odkrył. Zajęło mi to dobry tydzień, ale jestem pewien tego odkrycia. – ich wzrok się przeciął. Od Lucjana bił nie zmierzalny gniew. Nie tolerował, gdy ktoś próbował się wywyższać nad nim. – I wiedz, że zaiste jest to warte swojej ceny.

– Tam. – wskazał głową na jedną ze ścian pomieszczenia – Za nią wyczułem coś. Kryształ. Nie wiem dokładnie jaki, ale spory. – powiedział, wiedział że nie ma co kłamać. Rozzłościłby tylko ojca. – Większego nie widziałem wcześniej, nawet wśród Twojej kolekcji.

Lucjan spojrzał na Mordimera, jakby go miał zaraz rozszarpać, ale podszedł we wskazane miejsce, zamknął oczy i skupił się na chwilę.

– Taaaak, teraz też to wyczuwam. Masz rację. To nie jest byle co. – machnął ręką w stronę młodszego syna. – Zrób nam przejście!

– Jak rozkazujesz ojcze. – z ukłonem, ale raczej ze strachu niż szacunku Karol odpowiedział i stanął obok niego i przyłożył rękę do nierównej ściany.

Jego szmaragdowe naramienniki i pierścienie rozjaśniły się. Ziemia dookoła niego zadrżała. Rozległ się znów odgłos pękającej skały. Przed ich oczami rozstąpiła się ściana i sufit tworząc idealnie prostokątny korytarz. Na drugim końcu widać było bijące czerwono migoczące światło. Zbliżając się w jego kierunku czuli ogromne ciepło. To co ujrzeli przechodząc przez koniec tunelu zaskoczyło ich w równym stopniu. Przejście utworzone przed chwilą łączyło się z dużą komnatą, wypełnioną w paru miejscach bulgoczącą lawą w sporych jeziorkach. Na jej środku, której częściowo w skale na ścianie był zagnieżdżony nieoszlifowany kamień. Rubin i to duży, wielkości przynajmniej dużej ludzkiej dłoni. Naładowany energią, świecił i spowijał wszystko karmazynowym światłem. Było czuć od niego ogromną Moc. Wszyscy to teraz wyczuli.

Lucjan patrzył się w niego, jakby zahipnotyzowany. Widać było jak walczy z samym sobą o chęć pójścia bezpośrednio po niego, lekceważąc lawę i niebezpieczeństwo. Kryształ go kusił. Walka nie trwałą długo, bez słowa ruszył w jego stronę zostawiając synów z tyłu nie mówiąc nic. Jego szata lekko podnosiła się z jego szybkim krokiem. Wyglądało tak, jakby lekko lewitował.

Mordimer patrzył, jak pokonuje kolejne metry w stronę skarbu, który to on znalazł. Wciąż będąc związanym i tak nie mógł za wiele zrobić, by mu przeszkodzić. Karol stał przy nim. Jako, że nie byli Rubinowi i nie mieli tej mocy, gdyby znaleźli się za blisko lawy i niefortunnie stracili równowagę ich los byłby przypieczętowany. Dla bezpieczeństwa zachowywali dystans i ze względnym spokojem obserwowali.

Im bliżej do kryształu ich ojciec się zbliżał, tym słychać było coraz głośniej, jak lawa zaczyna bulgotać i kipieć. Krok za krokiem, lawa z bąbli strzelała wyżej i dalej. Mordimer pierwszy raz się spotkał z czymś takim. To nie było typowe. Miał złe przeczucia.

Stojąc naprzeciwko kamienia, Lucjan zaczął wyciągać w jego stronę rękę. I nagle ziemia zaczęła się trząść zaskakując i przewracając go. Z sufitu odpadało parę odłamków wpadając do zbiorników lawy, rozbryzgując ją wokół. Zapewne przewidziałby to, ale zaślepiony kamienień opuścił za bardzo swoją gardę i dał się zaskoczyć.

Coś zaczęło bulgotać jeszcze bardziej. I bardziej. Z lawowych jeziorek zaczęły wyjawiać się kształty. Z początku tylko nierówności, potem coraz bardziej wypukłe i większe. I wszystkie cztery, jakby kierowały się w stronę kamienia i osoby stojącej przy niej. Pełne żywego ognia przybierały coraz to bardziej postać bliżej nie określonej masy, większej i szerszej niż człowiek, ale bez wyraźnych kształtów. Znał je. Napotkał się na wzmianki o podobnych stworzenia przeglądając niegdyś księgozbiór ojca.

Żywiołaki Ognia – ożywiona materia stworzona siłą magii ognia, archaiczne i potężne stworzenia. Stworzone z magii, nieśmiertelne. Swoim dotykiem topiły skałę i metale, ich skóra pokryta była kipiącą roztopioną skała, z każdym krokiem część z niej spływała i rozlewała się, będąc zastąpioną nową. Legendy mówili o tych stworach, że powstawały, gdy odpowiednio duży kryształ sam, nieoszlifowany za bardzo się naładował i uwalniał nadmiar mocy. Naturalni strażnicy bezcennych skarbów, jeśli można to tak było nazwać.

– Mój, On jest mój! – zaczął wrzeszczeć w szaleństwie Lucjan w ich stronę. – Nie powstrzymacie mnie, nie pokonacie mnie!

– Ojcze! – odezwał się Karol w trosce o ojca i zrobił krok w jego stronę.

– Zejdź mi z oczu synu, – ten kryształ – jest mój, i tylko mój! Nie ukradniesz mi go! – coraz większa furia i szaleństwo zaczęła ogarniać starszego mężczyznę. Zrucił swój płaszcz, ukazując kurtkę z wyszytymi wokół kamieniami we wszystkich sześciu kolorach. Wyciągnął rękę w kierunku młodszego syna i odepchnął go na ścianę. To było tak nagle, że aż Mordimer był zaskoczony. Siła była na tyle duża, że pomimo że sam był Topazowy, Karolowi nie udało się wyhamować i odbił się od ściany tracąc przytomność. – różnica w mocy była widoczna. Ojciec dysponował diamentem i był Diamentowy, a kamień ten potrafił wzmacniać każdą moc dziesięciokrotnie.

Mordimer działając pod nagłym impulsem tego, że jego bratu coś może się stało, skupił moc z kamienia, którą wcześniej wchłonął, gdy był przesłuchiwany. Dzięki temu, że zawczasu połknął malutki okruch rubinu, mógł przy jego pomocy skupić moc bezpośrednio w punkcie na sznurze przepalając go i uwalniając się. Mocy starczało mu tylko na tyle i na nic więcej. Musiał być pewny, że użyje jej w idealnej chwili. A ta nadeszła teraz. Fragment rubinu się wyczerpał. Zostały mu już tylko jego szmaragdy.

Na tym polegał druga strona korzystania z krystoalchemii. Gdy było się krzyształowym, można było korzystać zewnętrznie tylko z mocy kryształów, na które się załamało. Można było korzystać dowolnie z wszelkich fragmentów, które były w niewielkiej odległości od osoby. Najlepiej gdy dotykały bezpośrednio skóry, ale nie było to wymagane. Ale istniała też druga możliwość. Wszystkie kryształy, które znajdowały się wewnątrz organizmu osoby, czy to pod skóra, czy w żołądku czy też jako kolczyk przechodzący przez dowolną tkankę, mogły zostać użyte i moc z nich mogła zostać przyzwana na żądanie krzyształowca. Nie z takiej samej skali i nie wystarczały na tak długo, jak w pierwszym przypadku, ale czasem to decydowało o życiu i śmierci. Potrafiło zaskoczyć przeciwnika, ponieważ nie były wyczuwalne z zewnątrz i nie można było ich wysondować w żaden sposób.

W międzyczasie Lucjan był tak skupiony na swoich nowych przeciwnikach, że nie zwracał już żadnej uwagi na swoich synach. Wyrywał ze ścian i podłóg fragmenty skał i manipulując nimi, rozjaśniając Szmaragdy tworzył tarcze. Te wzmacniane jego magią, by wytrzymały ciosy bestii. Do tego korzystając z Szafirów, stworzył coś na kształt wodnego bicia, którym smagał bestie. Z każdym ciosem odcinał fragmenty z ich cielska, a z pomocą tarczy bronił się przed ich piekielnie gorącymi uderzeniami. Walka go całkowicie pochłaniała. Widać było, że jest w swoim żywiole. Wykorzystywał tylko dwa rodzaje kamieni, nawet nie używał diamentu do wzmocnienia, a pomimo tego widać było jego potęgę i przewagę. Strach było zmierzyć się z nim, gdyby rozjarzył i używał całego arsenału.

Zwracając niewielką uwagę, teraz już wolny Mordimer, podszedł do brata i sprawdził czy w ataku gniewu, ojciec nie wyrządził mu znacznej krzywdy. Wszystko na szczęście było dobrze. Teraz liczyło się tylko to, aby go wyciągnął, zanim bestie zwrócą na nich też uwagę albo ojciec nie zrobi czegoś głupiego. Rubin po drugiej stronie nie był wart życia jego brata, pomimo że wartość jego była równie bezcenna i pewnie wielu ludzi, by się z nim nie zgodziło. Zresztą nie chciał teraz wchodzić w drogę rozkręconemu i rozpalonemu w ogniu walki rodzicielowi.

Odciągając brata przez tunel, słyszał śmiech swojego ojca, gdy ten wciąż walczył. Spojrzał się przez otwór w stronę komnaty, którą właśnie opuścił. Niewielka część jego umysłu chciała, by zamknął ojca w tej sali, zamykając tunel w taki sam sposób, w jaki Karol go otworzył. Ale to nie miało sensu. I tak by udało mu się wyjść. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zresztą, to był jego krew, jeśli miałby się przyczynić do jego śmierci, musiał to zrobić osobiście. A na to był zbyt słaby. Na razie.

Zostawił brata w komnacie, w której spotkał ojca. Reszta ludzi przybiegła zaniepokojona odgłosami walki i głośnego śmiechu ich Pana. Nie chciał walczyć z nimi. To byli porządni ludzie, wykonywali tylko rozkazy. Nim zdążyli zareagować, rozbudził swoje szmaragdy i zamknął za sobą przejście, udając się w stronę pokoju, gdzie wciąż leżał jego szczęśliwy ostatni katowski przyjaciel. Karol był już w dobrych rękach. Zajmą się i opatrzą. Był szczęśliwy, że Karolowi nic się nie stało, poza nim i siostrą nie miał nikogo, kogo mógł nazwać bliską rodziną. Mógł teraz skupić się tylko na sobie. Gdy ojciec skończy się bawić, zapomni że sam go zranił i zajmie się nowym nabytkiem. Chociaż pewnie nie zapomni o Mordimerze.

Tunel, którym przybył jego brat był wąski, ale wystarczający dla mniej szczupłego Mordimera. Po drodze schodząc, założył resztę swojej szmaragdowej biżuterii oraz broń. Dwa krótkie sztylety i naramienną kuszę, z którą nie rozstawał się prawie nigdy. Czuł się już znacznie lepiej.

Ściany wciąż drżały i raz na jakiś czas coś się od nich odrywało. Ojciec nie skończył jeszcze swojej bitwy. Ale skończy i to niedługo, był tego pewien. Przeciskając się tunelem doszedł do wyjścia, nie chciał być blisko, gdy to się stanie. Światło dziennie oślepiło go. Chwilę zajęło nim zaadoptował swój wzrok. Odwrócił się po raz ostatni w stronę góry, z której właśnie wyszedł i powiedział na głos:

– Znów wygrałeś ojcze, ale przyjdzie taki dzień, że się rozliczymy. Jestem tego pewien.

Po czym ruszył biegiem przed siebie, ku poszukiwaniu nowych przygód i nowych skarbów. Jak najdalej od tego szaleństwa.

Koniec

Komentarze

I jestem Szmaragdowcem, – nie przerywając kontynuował

Kropka, a nie przecinek, potem z dużej litery. Poza tym – masło maślane. No i nie ma żadnego powodu, dla którego miałby się przedstawić.

Nic więcej co zapewne mogłoby was interesować, nie wiem albo nie powiem

Co to zdanie właściwie znaczy? Jest mocno bezsensowne.

Myśli nie zapisuje się jak dialogów. Nigdy.

zdecydowanie było ewidentnie widoczne

Mój Boże! Wiem o co ci chodziło, ale tego się trzeba domyślić. Wszystkie te dialogi są albo “maślane”, albo wypisujesz coś, co właściwie obraża inteligencję czytelnika. Poza tym, główny bohater jest głupi – skoro nikt za niego nie zapłaci, to go po prostu zabiją. A skoro to bandyci to co znaczy “niemal bezprawnie”?

Zrobiło to na grupie wrażenie, przed sekundą bardzo pewni siebie, teraz zaczęli patrzeć z lekkim niepokojem od tej wiadomości i zastanawiać się co dalej

Jak to co? Zabić go i do dołu z nim… Poza tym ekspozycja polegająca na tym, że główny bohater opowiada o sobie w taki sposób, to najgorszy wybór.

Zaczynał się czuć słabo. Nie jadł wiele przez ostatnie parę dni.

Zaczynał się czuć słabo. Nie jadł wiele przez ostatnie parę dni.

Takie czynniki działają na niego tylko, gdy wymaga tego od niego narracja. Bo wcale nie czułby się słabo już wcześniej.

Pilnie obserwował i starał się zrobić rozeznanie, co do położenia korytarzy i tego gdzie i o której każdy z członków bandy się znajduje.

Przez zamknięte drzwi i bez światła?

Lucjan Ciemnobrody

Wcześniej nazwano go “Ciemnowłosym”.

Miało tak być, dopóki ten się nie załamie więcej

O co w tym zdaniu chodzi?

Lapma na korytarzu od czasu do czasu migotała

Jeszcze przed chwilą była to pochodnia. Poza tym literówka. Zresztą w następnym zdaniu znowu transformuje się w pochodnie, tym razem taką, która syczy.

Z bardziej przyziemnych i dokładnych obserwacji udało mu się wywnioskować – i to nie za pomocą oczu, tylko nosa, że krzesło na którym siedział służyło raczej za katowski stołek, a w najlepszym przypadku, za miejsce, w którym ktoś próbował kogoś nieudolnie ogolić brzytwą. Z naprawdę nieciekawym i nieprzyjemnym skutkiem. W skrócie cuchnęło stęchlizną i starą na wpół rozkładającą się krwią.

Nie powinien się skapnąć – nie wiem – od razu? Poza tym między stołkiem i krzesłem jest gigantyczna różnica i nie można ich w żaden sposób pomylić, szczególnie siedząc na nich. No i nie ma czegoś takiego jak “katowski stołek”.

Nie była to ciekawa perspektywa, jak się zapowiadało z początku w tym pięknym dniu. Nie tak sobie wyobrażał dzień przy rannej szklaneczce koniaku,

Powtórzenie. Poza tym, raczej “porannej”, bo w tej chwili brzmi to jakby ktoś tą szklankę zranił.

Krew zaczęła się sączyć od razu.

Jeszcze nie słyszałem o krwi z opóźnionym zapłonem.

Oprych zaczął pomału przesuwać się na tył Mordimera

Eeeee? Musisz to jakoś zmienić, teraz brzmi bardzo nieszczęśliwie.

Dobra, mam dość. Tu jest naprawdę bardzo, bardzo dużo błędów i nie będę wszystkich wymieniał.

Historia nie porwała. Wszystko było już wcześniej, a ratunek w stylu deus ex machina niezbyt pomógł warstwie fabularnej. Mam też wrażenie, że to mimo wszystko tylko fragment, a nie skończona całość. Warto by ten tekst jeszcze raz przejrzeć i dopracować, bo roi się od błędów, niestety także logicznych.

Widzę, że Madej już poprawił kilka rzeczy. Ale, IMO, nie wyłapał wszystkiego. Coś tam można dołożyć.

– Nazywam się Mordimer. I jestem Szmaragdowcem,[nigdy nie wstawiamy przecinka przed myślnikiem] – nie przerywając+, [za to w konstrukcjach tego typu jest niezbędny. Ale Madej słusznie prawi – ta wstawka nie ma sensu] kontynuował – pierwszym synem Lucjana Ciemnowłosego. Z wyboru, najemny szperacz. – [jeśli kropka, to następne zdanie dużą literą. Sprawdź sobie, jak to jest z zapisem dialogów.] Zzrobił krótką pauzę. – Nic więcej+, [przecinek, bo to wtrącenie] co zapewne mogłoby was interesować, nie wiem albo nie powiem. – Sspojrzał swoimi [a mógł spojrzeć cudzymi?] szmaragdowo-zielonymi [jeśli dwa kolory, to z dywizem; flaga biało-czerwona] oczami po swoich [powtórzenie] rozmówcach. Było ich trzech i zupełnym przypadkiem należeli oni do okolicznej szajki bandytów, zamieszkującej lokalne jaskinie. Bandytów, którzy związali [skoro do krzesła, to raczej przywiązali niż związali] go prawie bezprawnie, [zbyt podobne słowa, śmiesznie brzmią obok siebie. Czyli jednak bandyci jakieś podstawy prawne mieli?] niczym wieprza do krzesła [W życiu nie widziałam wieprza przywiązanego do krzesła. Mieli w tych jaskiniach takie mebelki?]. Chociaż+, prawdę mówiąc+, sam się o to trochę prosił, pakując się w te okolice i depcząc im po piętach. – W gruncie rzeczy, – powiedział sam do siebie w myślach – mieli prawo mnie związać. Bądź co bądź jestem na ich terytorium. Z drugiej strony+, jednak to wyjęci spod prawa bandyci, więc czy zrobiłem moralnie coś złego? [Taaak, na pewno moralne aspekty zagadnienia stanowią największy problem porwanego i związanego człowieka…]

To pierwszy akapit. Dalej samodzielnie.

Babska logika rządzi!

Silisz się, drogi Autorze, na skomplikowane, wielokrotnie złożone zdania, naszpikowane informacjami (często zbytecznymi) i okraszone dość bogatym słownictwem. Dialogi, niestety często niewłaściwie zapisane, pełne są didaskalii i przeróżnych wtrąceń. Zdaje sobię sprawę, iż taki zabieg miał na celu nadanie narracji lekkości, płynności i kwiecistości, oraz lekko żartobliwego tonu.

Niestety, by taki efekt osiągnąć, trzeba mieć nielichy warsztat i doświadczenie. Tobie tego jeszcze brakuje. Dlatego czytanie twojego opowiadania, miast sprawiać radochę, jest mozolną pracą. Pomyśl proszę nad uproszczeniem stylu, rozsupłaj rozbudowane zdania w krótkie, konkretne frazy. Zamiast walić kloce w rodzaju:

– Nazywam się Mordimer. I jestem Szmaragdowcem, – nie przerywając kontynuował – pierwszym synem Lucjana Ciemnowłosego. Z wyboru, najemny szperacz. – zrobił krótką pauzę. – Nic więcej co zapewne mogłoby was interesować, nie wiem albo nie powiem. – spojrzał swoimi szmaragdowo zielonymi oczami po swoich rozmówcach.

lepiej napisać:

 

“ – Nazywam się Mordimer i jestem Szmaragdowcem. Pierwszym synem Lucjana Ciemnowłosego, najemnym szperaczem – zrobił krótką pauzę, spojrzał po rozmówcach zielonymi oczami. – Niczego więcej nie powiem. I nie wiem nic, co mogłoby was zainteresować.”

 

Mniej zdań, mniej wtrąceń (zwłaszcza to pierwsze jest kompletnie niepotrzebne – nie przerywajac kontynuował – skoro Mordimer nie przerywał, to po jaką cholerę ty to robisz?) a czytelnik nie musi się zastanawiać o co właściwie chodzi.

Bardzo często zdarzają ci się powtórzenia, ot choćby w cytowanym

– Nazywam się Mordimer. I jestem Szmaragdowcem, – nie przerywając kontynuował – pierwszym synem Lucjana Ciemnowłosego. Z wyboru, najemny szperacz. – zrobił krótką pauzę. – Nic więcej co zapewne mogłoby was interesować, nie wiem albo nie powiem. – spojrzał swoimi szmaragdowo zielonymi oczami po swoich rozmówcach.

 Pomijam już fakt, że raczej nie można spojrzeć nie swoimi oczami. Bo o telepatii czy innym opętaniu nie wspominasz.

– Zastanowimy się jeszcze co z Tobą zrobić, mój nasz Ty mały szperaczu, w takim razie.

Zaimki osobowe piszemy wielką literą chyba tylko w listach. W każdym razie nie w tekście literackim.

Masz też sporo literówek i błędów, które nie są może jakąś tragedią, ale sprawiają wrażenie, jakby Autorowi nie chciało się swojego tekstu porządnie sprawdzić i dopracować przed publikacją. A to źle.

Ale najważniejsze – logika i rozumna konstrukcja zdań.

Zaraz pewnie zacznie mówić, o co mu tak naprawdę chodzi. – szybko stwierdził Mordimer, podczas gdy jego serce podświadomie przyśpieszyło bicie i podniosło poziom adrenaliny we krwi, zwiększając uczucie strachu i paniki.

Czy serce może bić świadomie i podświadomie? Czy od niego zależy poziom adrenaliny we krwi, a od niego z kolei uczucie strachu?

Zrobił parę kroków i zbliżył się bardzo blisko i krępująco do twarzy Mordimera, aż zakręciło mu się w głowie od oparów alkoholu.

Jak to jest zbliżyć się bardzo blisko? I komu zakręciło się w głowie, bandycie czy Mordimerowi?

Będąc bezpośrednio za, Mordimer poczuł jak zimny pot spływa mu po plecach. – Cholera, lubię moje uszy. – skrzywił się. – Dziewczyny za nimi szaleją. – skłamał sam do siebie.

Będąc bezpośrednio za kim lub za czym? Poza tym, znowu niepotrzbne wtrącenia.

Dwa krótkie sztylety i naramienną kuszę, z którą nie rozstawał się prawie nigdy.

Tu z kolei zastanowiło mnie, co to jest naramienna kusza. Ja sobie wyobraziłem takie urządzonko w stylu działka, które nosił Predator…

 

Rzecz w tym, że większości z popełnonych błedów, zarówno stylistycznych, jak i logicznych, dałoby się uniknąć, gdybyś na spokojnie przeczytał sobie swój tekst na głos, kilka razy. Albo najlepiej komuś. Bo nie ma tam właściwie niczego, co nie dałoby się uleczyć uporczywym treningiem i ciągłym pisaniem. No i zacznij od krótkich tekstów, szortów, wprawek. Cykle opowiadań albo, o zgrozo, powieści, zostaw na później…

 

Pozdrawiam!

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Opowiadanie przeczytałam z obowiązku i muszę powiedzieć, że pomysł na bohatera dysponującego mocą związaną z kamieniami szlachetnymi niezbyt mnie zainteresował. Przynajmniej w zaprezentowanej formie. To jedno z najgorzej napisanych opowiadań, które przyszło mi tu przeczytać. Pod wszelkimi możliwymi błędami skrywa się treść trudna do zrozumienia. Jeśli w podobny sposób wyglądają kolejne części Twojego cyklu, to bardzo Cię proszę, Kamosie5, abyś przed zamieszczeniem ich na stronie sprawił, by nadawały się do czytania, by były zrozumiałe.

Sugeruję zapoznanie się z tym tematem: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Z wy­bo­ru, na­jem­ny szpe­racz. – zro­bił krót­ką pauzę. – Po kropce, nowe zdanie rozpoczynamy wielka literą.

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

spoj­rzał swo­imi szma­rag­do­wo zie­lo­ny­mi ocza­mi po swo­ich roz­mów­cach.Spoj­rzał szma­rag­do­wozie­lo­ny­mi ocza­mi na swo­ich roz­mów­ców.

Zbędny zaimek; czy mógł spojrzeć cudzymi oczami?

 

Było ich trzech i zu­peł­nym przy­pad­kiem na­le­że­li oni do oko­licz­nej szaj­ki ban­dy­tów, za­miesz­ku­ją­cej lo­kal­ne ja­ski­nie. – Jaki przypadek sprawia, że trzy osoby niechcący należą do szajki? Drugi zaimek zbędny.

Może: Było ich trzech i na­le­że­li do szaj­ki miejscowych ban­dy­tów, za­miesz­ku­ją­cych okoliczne ja­ski­nie.

 

Ban­dy­tów, któ­rzy zwią­za­li go pra­wie bez­praw­nie, ni­czym wie­prza do krze­sła. – Co to znaczy robić coś prawie bezprawnie? Co to jest wieprz do krzesła?

 

ode­zwał się ten, który spra­wiał wra­że­nie, albo za­cho­wy­wał jako przy­wód­ca… – To w końcu sprawiał wrażenie, czy tak się zachowywał?

 

Ciem­no­wło­sy to za­istę bo­ga­ty czło­wiek. – Literówka.

 

Więzy były so­lid­ne, tyle mógł okre­ślić Mor­di­mer, sie­dząc tak i słu­cha­jąc ka­za­nia. – O jakim kazaniu mowa, bo żadnego nie zauważyłam.

 

jest warta tyle ile na­gro­da za wasze główy, moja … jest bez­war­to­ścio­wa. – Literówka. Brak przecinka po tyle. Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

po czym po­dą­żył za nimi do sta­lo­wych drzwi. – Stalowe drzwi w jaskini?

 

Po­myśł nad swoim po­ło­że­niem. Dla swo­je­go dobra wy­mysl coś. – Literówki.

 

Czy jest coś war­to­ścio­we­go poza Two­ich po­cho­dze­niem dla­cze­go mie­li­by­śmy Cię uwol­nić czy te z zo­sta­wić przy życiu? – Co Autor miał nadzieję wyrazić tym zdaniem?

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

je­dy­ne świa­tło, któ­re­go źró­dłem była po­je­dyń­cza po­chod­nia… – Literówka.

 

To samo się do­ty­czy­ło jego broni. – Zbędny zaimek zwrotny.

 

Sie­dząc, w tej ciem­no­ści czas mijał nie­ubła­ga­nie… – Czy czas naprawdę siedział i mijał?

 

Z bar­dziej przy­ziem­nych i do­kład­nych ob­ser­wa­cji udało mu się wy­wnio­sko­wać… – Na czym polega jednoczesna przyziemność i dokładność obserwacji?

 

Sznu­ry, jak już wcze­śniej za­uwa­żył, były bar­dzo do­brze zwią­za­ne – mocno, ale nie na tyle by za­blo­ko­wać cał­ko­wi­cie krą­że­nie, ale na tyle by ogra­ni­czyć jego ruchy w peł­nym za­się­gu. – Ze zdania wynika, że sznury w pełnym zasięgu ograniczały ruchy krążenia.

 

da­wa­ło mu moż­li­wość ko­rzy­sta­nia z magii zie­mii… – Literówka.

 

jak i moc krysz­ta­łu, jaki się po­sia­da­ło. – …jak i moc krysz­ta­łu, który się po­sia­da­ło.

 

Wy­da­wał się pod­eks­cy­to­wa­ny. Nie­biez­pie­cze­nie. – Literówka.

 

w jego bu­rych oczach za­czę­ło po­ja­wiać się coś bar­dzo nie­przy­jem­ne­go. – Można to było zauważyć, mimo panujących ciemności?

 

skła­mał sam do sie­bie. – Można skłamać sobie, ale nie można skłamać do siebie.

 

głos się prze­su­wał po­ma­łu w za­sięg wi­dze­nia… – Czy dobrze rozumiem, że głos stawał się widoczny?

 

znam go, ale to nie moż­li­we! – …znam go, ale to niemoż­li­we.

Zbędny wykrzyknik, myśli nie słychać.

 

 

Na tym kończę łapankę, bo nie mogę poświęcić opowiadaniu całej nocy, a i to nie wiem, czy by wystarczyło.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie, nie wystarczyło by jednej nocy, jeśli korekta miałaby być wnikliwą.

Przykro mi, Autorze, pisać jak powyżej, ale nie jestem pierwszą osobą, przestraszoną ilością i jakością błędów…

Ojj, przeczytałam kilka akapitów, ale było ciężko. Widzę, że poprzednicy mieli podobne problemy i sporo rzeczy Ci podpowiedzieli. No więc do dzieła, dopracuj, napisz od nowa, potem zobaczymy ;)

Ja tam przeczytałem do końca, chociaż ostatnie akapity raczej pobieżnie, bo się znudziłem.

 

Gdyby tak odjąć multum błędów, i dodać więcej przebłysków ekscentrycznego geniuszu literackiego takich jak:

 

nie przerywając kontynuował

piękne uzębienie, zwane potocznie fortepianową szczęką.

Minęło parę sekund beznamiętnej ciszy. Tsss. Pochodnie tylko skwierczały.

wyszło by całkiem niezłe bizarro/parodia/jak zwał tak zwał. I nie robię sobie tu jaj, z czegoś takiego można byłoby sklecić całkiem fajny tekścik z humorkiem laugh

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Cóż, tekst przyznam się czytałem wiele razy i poprawiałem za każdym razem coś nowego. Gdy czytam na co zwróciliście uwagę to dostrzegam pewne rzeczy, których widać wcześniej nie zauważyłem. Bardzo pomocne to wszystko jest i dziękuję za wysiłek w pisaniu krytyki.  Widać osoby trzecie potrafią zobaczyć więcej niż autor zapatrzony w swoje wypociny ;) Zabiorę się za to jeszcze raz z uwzględnieniem tych uwag.

Dzięki :)

Taaak. Niektórzy nazywają to “ślepotą autorską”. Podobno trochę pomaga, jeśli włożysz tekst do szuflady i nie będziesz tam zaglądał przez tydzień albo dwa.

Babska logika rządzi!

Z interpunkcją i zapisem dialogów bardzo źle. Do tego pełno niezręcznie skonstruowanych zwrotów, mieszania/pomijania podmiotów oraz masa innych błędów. Jeśli, jak napisałeś, planujesz większą serię, musisz najpierw poćwiczyć warsztat, bo takie coś strasznie rozprasza podczas czytania. Co do fabuły, jakoś mnie nie porwała, to wszystko było jakby bez polotu. Nie przekonało mnie też ukazanie relacji pomiędzy bohaterami. Swoją drogą, może się czepiam, ale imiona Mordimer i Karol w jednym uniwersum, a nawet w jednej rodzinie, mi zgrzytały, zbyt różne od siebie. Sam świat ma jednak pewien potencjał i myślę, że jeśli trochę popracujesz, następne opowiadania mogą być lepsze.

Nowa Fantastyka