- Opowiadanie: Wiatrakus - Spacer przez mgłę

Spacer przez mgłę

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Spacer przez mgłę

Odległy, przytłumiony grzmot odbił się echem po kamiennym wnętrzu katedry. Deszcz coraz słabiej uderzał w witraże i spadzisty miedziany dach. Błyskawice swym światłem już ledwo tylko lizały framugi okien. Pora wyjść. Z dreszczem stawiającym włosy na moim karku nerwowo odwróciłem głowę. Mrok był przytłaczający, ale nic nie naruszyło spokoju świątyni. Drobne świece drgały na ołtarzu barwiąc półcieniem obraz przedstawiający ukrzyżowanie Jezusa. Zaciemnione nawy napawały mnie niepokojem, niczym dziecko starałem się nie patrzeć w ciemność otaczającą mnie z każdej strony. Klamka zadźwięczała starym mechanizmem. Wyszedłem na ulice. Chmury sunąc wolno odsłaniały gwiazdy nad moją głową. Na horyzoncie błyski rozchodziły się po kudłatym nieboskłonie. Ostatnie ciężkie krople deszczu głucho opadały na stare dachy kamienic. Wąskie stróżki wody sączyły się z dziurawych rynien tworząc połyskujące kałuże topiące stary bruk. Stalowe, czarne latarnie rzucały pomarańczowe światło przeganiające mrok z głównej alei. Chłód podkradał się do mnie marszcząc moją skórę w gest obrony.

 Mój umysł również bronił się przed zewnętrzem atakującym boleśnie niepokojem wręcz strachem. Uczucie to naprężało moje mięśnie, zmuszało głowę do nerwowych ruchów, oczy by wpatrywały się w ciemność obserwując abstrakcyjne niebezpieczeństwo czyhające za każdym rogiem cuchnących ulic. Noc stawała się nienaturalnie cicha. Burza odchodziła w niepamięć, a nic innego nie stawało z milczeniem w szranki. Zaułki śmierdziały strachem, a może to tylko ja tonąłem w tym odorze? Szedłem dalej niczym w transie. Serce biło mi mocniej zawsze gdy gdzieś obok pojawiał się mój cień. Każdy dziwacznie ustawiony kubeł na śmieci, liście drzewa odbijające w kroplach deszczu światło latarni. Kot czy inne zwierzę wybierające właśnie ten, najbardziej nieodpowiedni moment na nocną schadzkę. Każdy, po prostu każdy odrażający element nocnego krajobrazu stawiał moje włosy na baczność, a serce wbijał w gardło. Nie rozglądałem się więc na boki.

Często podczas moich nocnych spacerów, kiedy cudem udawało mi się wymknąć na zalane nocą uliczki parku, popadałem w swoistą kontemplację. Otoczenie naciskało wtedy na moją utrudzoną podświadomość, a myśli me stłoczone pod czaszką w obawie przed mrokiem, myślały tylko o nim. Tworzyło się z ich wąskich nici pytanie. Kiedy nachodzi czas, że ciemność przestaje nas przerażać? Od czego zależy, to czy ktoś się jej boi, czy ignoruje jej istnienie? Wiek był granicą? A może linia doświadczeń przekraczała pewien poziom czyniąc nas odpornym na zgubną siłę opanowywania nas strachem? Mógł to też być dar, losowo padający na przypadkowe osoby jak krople deszczu podczas letniej ulewy. Albo zwykłe kłamstwo powtarzane pokoleniami, by uspokoić drżące w mroku serca, choć nie kiedy głowy proroków drżały bardziej niż one. W każdym razie ani ten wiek, poziom wiedzy czy też dar nie nadszedł dla mnie i nie wybawił z okrutnej władzy nocy. Szedłem dalej. Ścieżka zwężała się powoli i niespostrzeżenie. Budynki zostawały z tyłu z chmarą latarni. Nienawidziłem parku nocą. A jednak podświadoma ciekawość, czy też chora żądza zwyczajnego, lekko barbarzyńskiego, podniesienia sobie ciśnienia krwi pchało mnie nieustannie dalej. Pragnienie, które kazało mi, nalegało bym stawiał kolejne niepewne kroki w roztaczający się dookoła mrok. Ledwo dostrzegalne kontury drzew, ławek, nielicznych zabudowań przebijały się przez tą ścianę ciemności abstrakcyjnie transformując swą prostotę. I powoli, lecz bezdusznie transformacje te przechodziły wąską granicę absurdu. Jak obłudne wydawały się wtedy rady słyszane za młodu, wymyślane przez dorosłych przestraszonych nie mniej od ówczesnych nas. Niekontrolowane myśli me wybuchały prześmiewczym, ale i pełnym niepokoju, strachu śmiechem, gdy po raz kolejny niespodziewanie z mgły dawnych wspomnień wypływały słowa:” Świat nie zmienia się nocą, pozostaję taki jak w dzień, tylko znika światło”. A to blask ten, słoneczny czy sztucznie wydobyty spod plastikowego tandetnego abażuru rozwiewał ową mroczną tajemnicę, która ujawniała się tylko po zmierzchu. Demaskował ją i zostawiał tę straszną maskę u swojego progu. Kiedy jednak światło znikało, świat chętnie zakładał ją z powrotem. Jakby z dziką satysfakcją przepełniał swój dziedziniec zapachem strachu i niepokoju. Okrutną mieszanką abstrakcyjnych wizji, przewidzeń, majaków z przerażającymi dźwiękami spotęgowanymi ciszą nocy. Ta gorycz często przepełniała miednice zwykłego człowieka, napełniając go aż po każdy naprężony nerw i mięsień panicznym odczuciem napierającym nań jak wielki głaz. Z tym ciężarem kroczyłem od lat i nie opuszczał mnie on w tym marszu przez zagadkę mroku. Co raz częściej poddawałem się pokusom namolnie pukającym do drzwi mojej duszy, umysłu i rozglądałem się, przyglądałem, próbując rozszyfrować zmory napadające mą świadomość. Dlaczego jeszcze szedłem? Czy naprawdę to co teraz przeżywam lepsze jest niż to co do tej pory przeżywałem i czułem? Czy nie bezpieczniejszym byłem tam, niż tu w kotle bezlitośnie, bez wytchnienia mieszającym w sobie przeróżne męki i cierpienia dla rozumu? Zdecydowałem się jednak iść i przy tym ostanę. Pierwszy zagubiony powiew musnął moją twarz. Liście zaszeleściły cicho, prawie niedosłyszalnie.

Widziałem!

Tylko co? Ruch pochwycony kątem oka bezgranicznie wypełnił mnie trwogą aż wylewała się ona w postaci zimnego potu na moich plecach. A przecież nie było tam nic. Krajobraz pozostawał niezmienny, ciemny, monotonny ciągle w swojej potwornej masce. Jednak przysiągłbym na wszystkie świętości, które wpojono mi za młodu. Na każdy dogmat przyswojonej religii, że dostrzegłem niewyraźność, marę inną niż zatopiony w mroku kontur kołyszących się liści. Ale wzrok i reszta zmysłów przemawiająca do mojego racjonalnego myślenia poświadczała przeciw mnie. Długo przypatrywałem się nieprzeniknionej ścianie ciemności czując narastającą chęć ucieczki. Nerwy w mych łydkach oraz udach już porywały się do biegu kując mnie dotkliwie. Mimowolny dreszcz przebiegł całe ciało. Odwróciłem wzrok. Pochyliłem głowę i ruszyłem do przodu ogarniając wzrokiem skrawki ciemności pętającej się przy moich stopach. Czułem jak szczelnie czerń ta otacza moje istnienie. Jak przylega do mnie, naciska na moją percepcje. Puls powoli przyspieszając zaczął rozsadzać moje żyły w rytmie szaleńczego bicia serca. I gdy w tym marszu moja głowa z lekka oprzytomniała, a wiatr schłodził ją delikatnie i wywiał wierzchnią warstwę odczutego przed chwilą strachu, zasiało się na tym gruncie ziarno wątpliwości dotyczące podjętych przeze mnie decyzji. Czy na pewno ucieczka była rozsądnym pomysłem? Było to niepojętnym dylematem. Jakże brakowało mi jasnych odpowiedzi, światła na tej pustyni mroku! Tak przerażającej i budzącej odrazę. Wydawało mi się, że mój umysł również brodzi w tajemniczym, ciemnym borze świadomości, bojąc się iść przezeń równie mocno jak cała reszta mnie. Błądził szukając odpowiedzi na absurdalne pytania, z których największym było to nękające mnie teraz. Zostać czy uciekać? Budzić się co rano otoczony nicością i bielą czterech, ściskających mnie niemalże ścian, czy otwierać oczy w nieustającym strachu? Śnić ze sztucznym spokojem, czy niekłamaną trwogą? Choć w tym azylu mojej duszy też był strach. Tylko mniejszy, zagłuszony, nietrwały, niegroźny. Taki oddalony, ledwo szturchający mą otumanioną świadomość. To sprawiało, że więźniem było tylko moje ciało, a rozum stawał się wolny, na swoisty sposób. Odgradzał go mur, od wszystkiego co mąciło jego spokojne wody nim się tam znalazł. A moje ciało odgradzał gruby zasiek od rzeczywistości, zewnętrza, piękna i wolności. Tu było inaczej. W tym ciemnym, plugawym miejscu niepokój pochłaniał moją percepcję, połykał ją i zmiętą, poniszczoną oddawał z powrotem, jak wyzutą gumę na siłę wpychaną do ust kogoś innego. Kogoś kto zdecydowanie nie pragnął jej w takim stanie. Kto nie chciał jej przyjmować w swoje wargi. Ja jednak nie miałem wyboru. Przełykałem więc jej gorzki smak, starałem się ignorować konsystencje i przełamywałem niechęć do otrzymanego „daru”. Próbowałem panować nad zmysłami. Tak szaleńczo pobudzonymi, ze wyłapywały wszelkie anomalie świata dookoła, przetwarzały je i przeinaczały, by stawały się ciągle potworniejsze. Aby się nie poddać temu obłędowi wciąż obserwowałem swoje stopy, ledwo dostrzegalne w oplatającej je ciemności. Wiatr znów delikatnie odezwał się szeptem wśród liści.

„Nie bój się, to tylko chwilka, chwilka i już, koniec strachu, koniec życia”. Absurdalny głos wpełzł w ciszę jak wąż w bezmiar traw na stepie. Swymi zimnymi łuskami musnął moje plecy. Kark zjeżył mi się jak u nastroszonego, agresywnego acz przestraszonego psa. Jednak nie poruszyłem się, nie wodziłem wzrokiem za dziwnym głosem. Dziwaczne uczucie bycia obserwowanym nie atakowało punktowo, ogarniało całe ciało. Jakby wokoło mnie uparcie śledzącego swoje stopy pojawiło się nagle tysiące, setki tysięcy oczu. I patrzyło, gapiło się jak na paradoks, który nie powinien zaistnieć. Jak błąd, który nie miał prawa do egzystencji. Nie miałem odwagi tego sprawdzić.

Deptak przemienił się w żwirową ścieżkę. Względną ciszę wypełnił chrzęst drobinek pod moimi stopami. „Na co Ci się zda ta ucieczka?” Pomyślałem, a przynajmniej zdawało mi się, że to byłem ja. Niby mój głos a jednak wyczułem w nim niespodziewaną wrogość, aż wzdrygnąłem się, a skórę zmarszczyła gęsia skórka. Moja głowa nerwowo odkręciła się i omiotła wzrokiem okolicę zasłoniętą nieprzeniknioną kotarą mroku. „Tu jesteś sam, całkiem sam. Bezbronny, bezwartościowy. Chory. Przeklęty, niechciany, niepotrzebny. Niebezpieczny. Twój splugawiony umysł czyni cię naznaczonym, twoje miejsce jest wśród białych ścian, strzykawek i leków. Jako pokarm dla choroby degradującej ci mózg, aż wypali go i pogrzebie na zawsze, a ciało pozostanie bezmyślną kukłą.” Zadrżałem raz jeszcze gdy głos przemówił ponownie. Jego echo wypełniało moją czaszkę. Różni ludzie przypisywali mi choroby psychiczne, ale im nie zawierzałem. Zgodziłem się na leczenie dla dobra rodziny i nic innego nie uważałem za powód mojego tam pobytu. Byłem wolny do cholery! A jednak ten głos nawiedzał mnie, niewolił. Może się mylę, może mam rację. Czy to jednak ważne, gdy pragnę wolności a nie pasów i otumaniania pastylkami? A słowa, natrętne i wrogie powracały zawsze gdy choć na chwilę uciekałem. Czy byłem wolny, czy jestem teraz w tym parku, gdzie ciemność napierała na mnie prawie namacalnie? Czułem ją. Jakby wpatrywała się we mnie, śledziła oraz goniła jak kryminalistę. W pewnym momencie chciałem biec, uciec od niej, bo jej oddech zdawał się kroplić na moim karku. Ale uświadomiłem sobie tylko własną niedołężność gdy nogi z przerażenia odmówiły mi posłuszeństwa. Przesiąknięte lękiem, odrętwiałe ze strachu. A nawet gdybym jednak zmusił je do biegu i tak nie udało by mi się uciec przed własną głową. Jak ciasno zawiązane sznury krępujące ciało, tak i moja percepcja niewoliła mnie tam, gdzie nie mogły dosięgnąć materialne bariery. Chciałem krzyczeć, do tego głosu, do ciemności, do samego siebie, że ucieczka to moja droga, sposób. Ta ciemność przesiąknięta zapachem strachu była mi domem. I choć wzdrygałem się na myśl o niej, to wracałem jak wierny pies do pana. Miejsce to, tak martwe napawało mnie jakimś dziwnym życiem. Dawało mi imitacje istnienia, o którą nie mogłem nawet prosić otumaniony wszelkimi możliwymi sposobami. Nagle wybuchła we mnie nienawiść. Nienawiść do egzystencji. Wciekłość, która wyciskała łzy. Tak nienawidziłem wszystkiego co dokoła. Mój wybór był tragedią, mogłem wybrać tylko zło. Nie było lepszego i gorszego wyjścia, każde budziło obrzydzenie, strach, pustkę, cierpienie. Nie miałem dokąd uciec, zawsze byłem niewolnikiem. Gladiatorem na arenie bóstw, walczącym z samym sobą, z własnymi demonami. A oni śmiali się i oglądali. Nie raz słyszałem ich śmiech, ironiczny, szyderczy jak rozbijał się w mojej czaszce. Nie mogłem wygrać tej walki, kciuki od samego jej początku skierowane były w dół a widownia krzyczała tylko:

„Zabij się, zakończ to żałosne życie, skończ to raz na zawsze. Przegrałeś nim zaczęła się walka”. Głos wkradł się w moje przemyślenia, na chwile w nich zawisnął jak samotna burzowa chmura na skrawku błękitnego nieba, zwiastująca gwałtowną wichurę.

„Zabić się!” Kolejna, krótka obca myśl, pojawiła się. Zniknęła. „Zabić”, znów cios. „Zadyndać na sznurku!” posłyszałem jakby za mną, odwróciłem się. „Sznurku!”

Widziałem to! Zbyt materialne by być zwidom, zbyt wątły by przekonać zmysły, ale wisiał tam i „dyndał!”. Głos co raz pewniej, częściej, zuchwalej wkradał się w moje myśli. Rozwiercał je, przecinał jak strzała. Komentował, a może nawet KREAOWAŁ rzeczywistość. Uderzyło mnie to, ta możliwość. Bo przecież ktoś lub coś rzeczywiście było tam i kołysało się na podniszczonym grubym sznurze zaczepionym o potężny konar drzewa. Lecz pojawił się tylko na chwilę, więc pewnym być nie mogłem czy było to tylko moją chorą imaginacją, czy kreacją przerażającego głosu osiadłego w moim chorym umyśle. Majak ten wypełnił mnie tak intensywnym strachem, że przez chwilę biegłem. Oddalałem się jak najdalej mogłem od drzew. Wyłoniła się przede mną łąka. Okraszona jeszcze nie tak dawno spadłym deszczem, wypełniająca ciszę szumem traw oraz cykaniem świerszczy. Księżyc, który nie mógł przedostać się przez gęste korony drzew tuż za mną, tu śmiało rozlewał swój blask. Ścieżki odbijały to światło, tworząc barwną plejadę iskierek, wijących się wśród wystrzyżonego trawnika. Zwolniłem rozłożywszy ręce, łapiąc chłód nocy całym sobą, doznając go po stokroć stęskniony za spokojem, jaki niósł ten rześki podmuch. W niewielkiej odległości ode mnie był staw. Pojedyncze rechoty żab wydobywały się z niego sporadycznie, milknąc zaraz. Głupcem byłem, że w chwili tej, odwróciłem się przez ramię. Zauważyłem obłok, niby postać kroczącą w mym kierunku, pochłaniającą całe światło, które nań spadało. Wlokło się to powoli w moją stronę.  Przerażające, plugawe. Lecz jedno mrugnięcie oczami usunęło ją, zagrzebało bez śladu. Opanowanie, które próbowałem odzyskać w tym kojącym zmysły miejscu pierzchło rozproszone przez tę zmorę. Nie uciekłem. Stałem i obserwowałem alejkę jak zaczarowany. Serce biło mocno, niespokojnie. Przestraszone, zatrwożone do granic możliwości normalnego człowieka. Nagle przejął mnie okropny fetor, dotarłszy do moich nozdrzy nader niespodziewanie. Bił on od strony wody. Jakby rzecz czy osoba rozkładająca się w tym zbiorniku od setek lat. Coś mokrego musnęło moje ramię. Ciarki przeszły mi po plecach, zimny pot zalał kark. Odór dusił mnie, krztusiłem się nim. Czułem, że jest za mną i za nic na świecie nie chciałem się odwrócić. Smród nasilał się, wpełzał tak głęboko w moje zmysły, że zdawało mi się czuć go fizycznie, jak dotyk potwora. Potem ustąpił. Zaczerpnąłem powietrza jak nurek po ośmiu minutach pod wodą bez maski tlenowej. Szelest trawy przypełznął na chwilę do moich uszu i zamilkł wraz z pluskiem wody. Obejrzałem się. Tafla wody była martwa, niezmącona. Gwiazdy odbijały się w niej delikatnie i tylko żaby, które skrzeczały na brzegu były oznaką życia, istnienia nad stawem. Ich rechot, choć nienazbyt donośny roznosił się po łące, delikatnie głaskanej podmuchami wiatru. I gdyby nie strach, poczułbym tu spokój. Rozglądałem się teraz dokoła. Nie dostrzegłem jednak niczego, co by chciało zabić tą dopiero co zapadłą ciszę. Serce wciąż zdawało mi się tkwić w gardle, jednak rozum dochodził już do siebie i począł szukać racjonalnych wyjaśnień. I one uspokoiły mnie na nowo.

Nie dane mi było jednak cieszyć się nim długo tej nocy. Po chwili już usłyszałem głosy. Ludzkie głosy. Pierwsze, w pełni prawdziwe i pewne głosy podczas tego spaceru przez mgłę. Dochodziły od strony dopiero co opuszczonego przeze mnie parku i potwierdzały swoją rzeczywistość donośnością. Nie cieszyłem się jednak z tego wyrwania z surrealistycznego otoczenia. Wiedziałem kto jest tak idealnie prawdziwy. Nadal mnie szukali, nie zbiegłem. Światło latarki oświetliło zewnętrzną ścianę z konarów ostatniego zakrętu przed łąką. Czasu pozostało niewiele. Mój umysł zmąciła panika. Zabrakło mi racjonalnego myślenia w tej istotnej chwili. Rzuciłem się do ucieczki wbiegając na ścieżkę po mojej prawej ręce kątem oka widząc dwie postaci wyłaniające się zza drzew. Spostrzegły mnie. Puściły się w pogoń za mną, ja resztkami sił przyspieszyłem. Żwir kuł mnie w stopy, rozsypywał się z suchym trzaskiem. Słyszałem, że mnie gonią, że są blisko, tak bardzo blisko i choć pchany całą desperacką siłą do przodu nie zdołam im umknąć. Schwytają mnie, pogrzebią na wieki w więzieniu duszy oraz rozumu. Zgubiony byłem i już opadałem z sił przez me zrezygnowanie kiedy nagle kroki umilkły. Coś cichego jak szept musnęło powietrze za mną. Odwróciłem się. Jeden z oprawców stał i choć twarz jego zdawała się krzyczeć, on sam był niemy, jakby odcięty ode mnie niewidzialną ścianą. Przyglądałem się mu, a on stał nieruchomo, sparaliżowany. Drugi z nich był poza zasięgiem mojego wzroku. Powoli do mych nozdrzy dopłynął odór, ten sam odór, który przed chwilą dławił mnie, prawie dusił. Przez myśli przemknęło mi, że zapach nie jest rzeczywisty, moja choroba wyimaginowała go, tak samo jak wisielca, ludzi którzy mnie ścigali, całą dzisiejszą noc. Pomyślałem nawet, dość absurdalnie, że wciąż leże w szpitalu i śnie na jawie. Wszystko to otaczało mnie niemierzalną trwogą i umysł mój, choć chory i niedołężny podejmował beznadziejną próbę ochrony przed tym strachem. Próbował tłumaczyć otaczający mnie surrealizm. Nie było żadnej ucieczki, a ja nadal leże pod wpływem słabnących lekarstw. Znalazło się jednak coś, co szybko przywróciło mnie do rzeczywistości. Ta istota. Pełzła w stronę strażnika wciąż sparaliżowanego. Dziwadło było powolne, ale przerażająco skuteczne. Dopadłszy mojego prześladowcę, poczęło wspinać się na swoich ohydnych, plugawych przednich łapach po jego ciele. Nogi były niczym breja błota, zdolne tylko ciągnąć się za topielcem. Twarz, głęboko naznaczona rozkładem nie przypominała ludzkiej, włosy sklejone obślizgłą mazią odpadały płatami od czaszki. Stwór wspinał się wbijając pazury w kolejne części ciała ofiary, wdrapywało się coraz wyżej oplatając go obrzydliwymi ramionami. Gdy tylko palce dotknęły szyi przeszył ją na wylot i z ogromną siłą oderwały głowę od tułowia. Paszcza demona rozdziawiła się do nadnaturalnych rozmiarów przyssawszy się do tryskającej krwią pozostałości po karku. Wargi, suche, czarne poczęły nabrzmiewać świeżo upitą posoką.

Uświadomiłem sobie, że nie mogę się ruszyć. Może trzymała mnie ta sama siła, może mój własny strach przyczyna każdego zła mojego życia? Potwór zaspokoił swój apetyt, upadł razem z ciałem. Spojrzał na mnie. Czołgał się, czołgał się, czołgał… Jego łapy wbijały się w żwir i ziemie, słyszałem jak jego ciało będące bardziej już śluzem niż stałą materią ociera się o podłoże. I mogłem tylko patrzeć. Czarne, obślizgłe, plugawe ciało powolnie zbliżające się do mnie. Jak topór kata spadający setki sekund. Widziałem jak breja, z której był ulepiony plami ścieżkę za nim, dostrzegałem dzikość, mord w oczach. Obszedł mnie. Poczułem jego mokre palce na kostkach. Nie mogłem zrobić nic, nic też nie pozostało do zrobienia. Byłem w tej chwili tak samo martwy jak moi prześladowcy, mimo, że wciąż oddychałem. Ohydne odnóża wbijały się we mnie, kaleczyły mnie i zatruwały. Każdy dotyk rozpuszczał w mojej krwi żywy ogień, sięgał tak głęboko, że czułem prawie fizycznie jak zniszczeniu ulega także moja dusza, potępia się, rozpada, kurczy. Stwór nie zatrzymał się na szyi. Stojąc sparaliżowany czułem jak jego rozkładające się ciało styka się z moim, obejmuje je. W końcu paskudny dech bestii zatrzymał się przy moim uchu. Dreszcz przechodził z każdym jego wydechem, wtedy przemówił:

 – Nie ma zbawienia. Jest tylko potępienie. Byłem po drugiej stronie i zobaczyłem. Zaświatami rządzą demony. Nie ma nic. Nie ma ciał, jest tylko cierpienie dusz ich niezwykły przenikający krzyk przerażenia. Poczujesz to, odczujesz, zadrżysz. Połączysz się ze mną w mroku. Bo nie ma nic, tylko potępienie.

Ostatnie co poczułem, to jak ostre jak brzytwy pazury z olbrzymią brutalnością rozrywają mi krtań, jak krew zalewa mi ciało, płuca. Tak, czułem to, czułem jak topie się we własnej krwi. Podtrzymywał mój żywot, bym cierpiał. Czerpał plugawą radość z mego bólu. I choć trwało to tylko kilka sekund, czułem jakbym trwał w tym setki lat. A potem to zakończył. I nie było nic, tylko potępienie.  

 

Koniec

Komentarze

Zacznę od kilku uwag na temat warsztatu: 

 

Z dreszczem(+,) stawiającym włosy na moim karku(+,) nerwowo odwróciłem głowę. – to tylko przykład brakujących przecinków; masz wiele takich miejsc w tekście 

Klamka zadźwięczała starym mechanizmem. – klamka raczej nie dźwięczy mechanizmem, ma zbyt prostą budowę

Wąskie stróżki wody sączyły się – sprawdź w słowniku co to stróżka

Kark zjeżył mi się – kark się nie jeży, mogą się zjeżyć włosy na karku. 

 

Poza jakimiś takimi wpadkami (jak przykłady powyżej), zdania, a nawet niektóre metafory tworzysz ciekawe. Jednak jest ich za dużo, mam na myśli, że tekst jest przegadany i przez to nużący. Przynajmniej dla mnie. Do około połowy przeczytałam, potem już tylko skanowałam tekst wzrokiem, bo mnie zmęczył. 

Mam nadzieję, że kolejne Twoje teksty będą miały więcej akcji i fabuły. 

 

I witam na portalu :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No dobrze, rzecz jest skrajnie przegadana. Po prostu niezmiernie ciężko przebrnąć przez te wszystkie mroczne, plugawe, czajace się, niewidzialne, a jednak realne (a może tylko wyobrażone), snujące grozę widma, które pełzają na skraju percepcji, zatruwają, dręczą i tak chory, przerażony umysł kolejnymi potwornościami, mrocznymi obietnicami potępienia, wszechogarniajacym szaleństwem głosów żyjacych w potwornej ciemności, topiących rozum i zatruwających jaźń jadem samobójczego odrętwienia i rozkładu… Uff.

To mogłoby działać, gdyby było znakomicie napisane. Tak naprawdę po mistrzowsku. Ale, niestety, nie jest. Pomijając kompletnie chaotyczną interpunkcję, to:

Z dreszczem stawiającym włosy na moim karku nerwowo odwróciłem głowę.

Dreszcz najeżył mi włoski na karku, obejrzałem się nerwowo.

 

Wąskie stróżki wody sączyły się z dziurawych rynien tworząc połyskujące kałuże topiące stary bruk.

 No to jest, kurna, klasyk ;-)

 

Chłód podkradał się do mnie marszcząc moją skórę w gest obrony.

Marszczenie się skóry jest gestem obronym? A nawet jeśli, to zdanie powinno brzmieć:

“Chłód podkradał się, marszcząc moją skórę w geście obronnym.” Lub coś w ten deseń.

Uczucie to naprężało moje mięśnie, zmuszało głowę do nerwowych ruchów, oczy by wpatrywały się w ciemność obserwując abstrakcyjne niebezpieczeństwo czyhające za każdym rogiem cuchnących ulic.

“Uczucie to powodowało, że naprężały mi się mięśnie, głowa poruszała nerwowo, a oczy wpatrywały w ciemność, oczekując abstrakcyjnego niebezpieczeństwa, czyhającego za każdym rogiem cuchnących ulic.

 Każdy dziwacznie ustawiony kubeł na śmieci, liście drzewa odbijające w kroplach deszczu światło latarni. Kot czy inne zwierzę wybierające właśnie ten, najbardziej nieodpowiedni moment na nocną schadzkę. Każdy, po prostu każdy odrażający element nocnego krajobrazu stawiał moje włosy na baczność, a serce wbijał w gardło.

“Każdy dziwacznie ustawiony kubeł na śmieci, liście, odbijające w pokrywających je kropach deszczu światło latarni, kot, czy inne zwierzę, wybierające właśnie ten, najbardziej nieodpowiedni moment na nocną schadzkę, każdy, po prostu każdy odrażający element nocnego krajobrazu jeżył mi włosy na głowie, a serce wbijał w gardło.”

Przytoczony fragment ma ręce i nogi wtedy, gdy ubierzesz go w jedno zdanie. To karkołomne, ale czasami skuteczne. Poza tym dlaczego kubeł na śmieci, krople deszczu na liściach, czy też kot miałby być odrażającym elementem krajobrazu?

A to tylko dwa pierwsze akapity. Później nie jest lepiej. Ot, na przykład:

Moja głowa nerwowo odkręciła się i omiotła wzrokiem okolicę zasłoniętą nieprzeniknioną kotarą mroku.

Serio? Głowa się odkręciła i omiotła wzrokiem?

 

Rzecz w tym, iż starając się pisać tak złożone emocjonalnie i psychologicznie utwory, musisz poćwiczyć technikę. Ot, choćby poprawną konstrukcję zdań. Inaczej brnięcie przez Twoje teksty będzie przeżyciem godnym doświadczenia wrażeń z ostatniego akapitu.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Zaczynam wątpić we własne możliwości.

Po przeczytaniu około jednej szóstej tekstu, zorientowałam się, że usiłowanie poprawienia go jest katorgą, na którą jeszcze nie zasłużyłam. Czytałam jednak nadal, już nie zawracając sobie głowy, oględnie mówiąc, wszelkimi pleniącymi się usterkami. A jest ich bez liku. A może nawet jeszcze więcej.

Chciałabym umieć poprawić Spacer przez mgłę, ale nie umiem. Nie wiem, czy ktokolwiek umiałby przełożyć zdania, z których składa się ten tekst i podać je w formie, pozwalającej zrozumieć zamysł Autorki. Ja, mówię to z przykrością, nie umiem, bo nie rozumiem. :-(

Wiatrakus, pierwsze koty za płoty. Mnóstwo pracy przed Tobą, ale wierzę, że dasz radę, że Twoje kolejne opowiadanie przeczytam z przyjemnością. ;-)

 

Od­le­gły, przy­tłu­mio­ny grzmot odbił się echem po ka­mien­nym wnę­trzu ka­te­dry. – Raczej: Od­le­gły, przy­tłu­mio­ny grzmot odbił się echem w ka­mien­nym wnę­trzu ka­te­dry.

 

Bły­ska­wi­ce swym świa­tłem już ledwo tylko li­za­ły fra­mu­gi okien. – Raczej: Bły­ska­wi­ce ledwo tylko li­za­ły światłem fra­mu­gi okien.

Choć wolałabym, by błyskawice lizały okna; wtedy, przez szyby, widać światło/ błyski.

Czy błyskawice mogły lizać framugi nie swoim światłem?

 

Drob­ne świe­ce drga­ły na oł­ta­rzu… – Czy te świece się trzęsły, miały drgawki?

O jakich świecach można powiedzieć, że są drobne?

 

Za­ciem­nio­ne nawy na­pa­wa­ły mnie nie­po­ko­jem, ni­czym dziec­ko sta­ra­łem się nie pa­trzeć w ciem­ność ota­cza­ją­cą mnie z każ­dej stro­ny. – Skoro ciemność otaczała bohatera z każdej strony, nie miał wyboru, musiał w nią patrzeć. Chyba że zamknął oczy.

 

Chmu­ry sunąc wolno od­sła­nia­ły gwiaz­dy nad moją głową. – Czy istniała możliwość, by chmury, sunąc wolno, odsłaniały gwiazdy pod głowa bohatera?

 

Ostat­nie cięż­kie kro­ple desz­czu głu­cho opa­da­ły na stare dachy ka­mie­nic. – Opadały wybiórczo?

Na ulicę już nie padały?

 

Chłód pod­kra­dał się do mnie marsz­cząc moją skórę w gest obro­ny. – Czy chłód, podkradłszy się do bohatera, mógł marszczyć cudzą skórę?

Ja wygląda gest obronny marszczącej się skóry?

 

Mój umysł rów­nież bro­nił się przed ze­wnę­trzem ata­ku­ją­cym bo­le­śnie nie­po­ko­jem wręcz stra­chem. – Czym było zewnętrze atakujące bohatera?

Dlaczego w tym zdaniu nie ma przecinków?

 

Two­rzy­ło się z ich wą­skich nici py­ta­nie. – Nici mogą być cienkie, ale nie wąskie. Wąska może być np.: tasiemka lub wstążka, by pozostać przy artykułach pasmanteryjnych.

 

A może linia do­świad­czeń prze­kra­cza­ła pe­wien po­ziom czy­niąc nas od­por­nym na zgub­ną siłę opa­no­wy­wa­nia nas stra­chem?  – Mimo nieczytelności zdania, starałam się dociec, czy aby na pewno wielu nas, staje się jednym odpornym?

 

choć nie kiedy głowy pro­ro­ków drża­ły bar­dziej niż one. – …choć niekiedy głowy pro­ro­ków drża­ły bar­dziej niż one.

 

A jed­nak pod­świa­do­ma cie­ka­wość, czy też chora żądza zwy­czaj­ne­go, lekko bar­ba­rzyń­skie­go, pod­nie­sie­nia sobie ci­śnie­nia krwi pcha­ło mnie nie­ustan­nie dalej. – Na czym polega barbarzyńska żądza podniesienia sobie ciśnienia?

Ciekawość i żądza są rodzaju żeńskiego, więc – pchały.

 

prze­bi­ja­ły się przez ścia­nę… – …przebijały się przez ścia­nę

 

słowa:” Świat nie zmie­nia się nocą… – Brak spacji po dwukropku, zbędna spacja po nieprawidłowo otwartym cudzysłowie.

 

Ta go­rycz czę­sto prze­peł­nia­ła mied­ni­ce zwy­kłe­go czło­wie­ka… – Ile miednic ma człowiek? Czy Autorka nie miesza aby ludzkiej anatomii z kuchennymi naczyniami?

 

Co raz czę­ściej pod­da­wa­łem się po­ku­som… – Coraz czę­ściej pod­da­wa­łem się po­ku­som

 

Nerwy w mych łyd­kach oraz udach już po­ry­wa­ły się do biegu kując mnie do­tkli­wie. – Czym kuły nerwy? Młotami?

 

ogar­nia­jąc wzro­kiem skraw­ki ciem­no­ści pę­ta­ją­cej się przy moich sto­pach. – Rozumiem, że wszędzie było jasno, ale bohatera interesowało tylko to, co pałętało się przy stopach.

 

jak wy­zu­tą gumę na siłę wpy­cha­ną do ust kogoś in­ne­go. – Z czego może być wyzuta guma?

 

„Na co Ci się zda ta uciecz­ka?”„Na co ci się zda ta uciecz­ka?”

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak poprzednicy – przegadane z ogromną ilością błędów.

KREAOWAŁ – a tu nawet wyróżnione, specjalnie? – kreował

Tak długo i dużo straszyłaś, że zanudziłaś na śmierć. Ale ta śmierć przyszła już bez strachu.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No dobrze, rzecz jest skrajnie przegadana. Po prostu niezmiernie ciężko przebrnąć przez te wszystkie mroczne, plugawe, czajace się, niewidzialne, a jednak realne (a może tylko wyobrażone), snujące grozę widma, które pełzają na skraju percepcji, zatruwają, dręczą i tak chory, przerażony umysł kolejnymi potwornościami, mrocznymi obietnicami potępienia, wszechogarniajacym szaleństwem głosów żyjacych w potwornej ciemności, topiących rozum i zatruwających jaźń jadem samobójczego odrętwienia i rozkładu… Uff.

 

Amen. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Ło jeżu kolczasty.

Skróć to o połowę, rezygnując z co bardziej kwiecistych opisów i metafor, a może ktoś się jednak przestraszy zamiast usypiać w połowie… Bo co za dużo, to niezdrowo – przestaje działać.

Zdecydowanie się zgadzam, że tekst jest przegadany (a jeśli ja to mówię, który pisze sam gadaniny, to już jest trochę za bardzo). Pod uwagami co do przecinkologii się podpisuję, a do tego ochrzaniam, bo nadal jest nie poprawione. I to NIC nie jest poprawione, więc wtórnie nie będę wypisywał tego, co zauważyłem.

Żeby jeszcze te przecinki były, to czytanie nie byłoby tak straszne. A tak: w zdaniach się gubiłem, nie wiedząc, co jest w zdaniu istotne, co jest informacją poboczną. 

Do tego ni grama grozy tu nie znalazłem, więc nie widzę tego w konwencji horroru (a ostatnio szukam dobrego straszydła, także i wymagania większe).

Zacząłem, przeczytałem może ze sto wersów, ale strasznie nudno piszesz. Tekst jest nafaszerowany niepotrzebnymi przemyśleniami bohatera, z których w zasadzie ciężko wyłapać coś sensownego. Ot, idzie po ulicy i mamrota, jakie to straszne nie są otaczające go budowle i miejsca spowite mrokiem. 

Ten kloc monologu skutecznie odrzuca od tekstu i zniechęca do dalszej lektury. Sugerowałbym spróbować napisać coś mniej podniosłego, prostym językiem, bez przekombinowanych porównań i metafor. 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Rzeczywiście, tekst ciężki do przebrnięcia. Emocje oddane bardzo głęboko, przez co tekst “topi się” w nich. Podaj jakieś przyczyny strachu, tło choroby, może wzbogać tekst o inną perspektywę.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka