Pamiętasz…? Powiedz mi, że tak. Ktoś musi. Ktoś musi zachować te dobre chwile, zamknięte bezpiecznie w sejfie serca jak niewinne, nieostre fotografie z dzieciństwa, pełne uśmiechniętych buź i radosnego poruszenia.
Ktoś musi pamiętać. Pamiętać jak wyglądał ten świat, kiedy zamiast ciężkich hełmów nosiliśmy na skroniach wianki z polnych kwiatów, pociski robiliśmy z obślinionych pestek wiśni, a nie metalu i prochu; kiedy na polach kładła się dojrzała pszenica, a nie gniły bezimienne ciała.
Pamiętasz…? Ja już nie za bardzo… Tylko białe światło, grzmot na horyzoncie, drżenie ziemi, które przenika do kości. Słońce, które mam cały czas przed oczami, czy zamknę, czy otworzę powieki. Ale to nieważne. To przecież tylko piorun, który uderzył zbyt blisko, prawda? Nie powinienem na niego patrzeć… Zawsze to powtarzałaś; wolałaś przeczekać burzę, która szalała za oknem. Schowana w moich ramionach, nie chciałaś, tak jak ja, z zapartym tchem podziwiać malowanych przez pioruny strasznych, ulotnych obrazów.
Nie bój się; zaraz wyciągnę ręce i obejmę znów, ochronię przed światem. Tylko poczekaj chwilę, jedną małą chwilę. Jestem zmęczony, sam nie wiem czemu. Dłonie mam tak słabe, tak nieporadne, jakbym ściskał w nich ołowiane obciążniki. Jak wtedy, kiedy wyjeżdżałaś, pod niebem ciężkim od huku nisko przelatujących maszyn: przytuliłaś się ostatni raz i nie zdążyłem, nie mogłem powiedzieć ci tego, że nic nie poczułem. Mundur, kamizelka, cały bagaż żołnierza… coś, co potrafi zatrzymać śmierć przyczajoną na czubku rozpędzonego pocisku, potrafi też skutecznie odgrodzić jednego człowieka od drugiego, niczym betonowy mur. Poczułem tylko łaskoczące mnie w szczękę twoje długie włosy i zapach świeżo wypranego ubrania. Później długo żałowałem, że nie uniosłem rąk, nie zdjąłem rękawic i nie zburzyłem ci tej starannej fryzury, zatrzymując na opuszkach palców wspomnienia jej lśniącej miękkości…
Ale to nieważne. Ważne, że jesteś tutaj… bo jesteś, prawda? Jesteś? Obiecaj, że jak to wszystko się skończy, zabierzesz mnie tam, gdzie się wszystko zaczęło. Ceglany dom, nagrzany w upalne dni tak bardzo, że schodziliśmy do wilgotnej, zatęchłej piwnicy, rysować w kurzu zawikłane wzory i udawać, że zawekowane słoje to kolekcja nieudanych eksperymentów szalonego naukowca… I sad, wielki, półdziki sad, pełen starych, powykręcanych drzew, które co rok obsypywały się owocami tak, że nikt nie miał siły ich wszystkich zbierać; potem odnajdywaliśmy te nadgniłe jabłka i gruszki przez przypadek, nadeptując na nie bosymi stopami – w wysokiej trawie były niemal niewidoczne. Tylko zagniewane bzyczenie spasionych na słodkim miąższu os mogło ostrzec nieświadomego pułapki podróżnika… Niczym miny, takie jak ta, która zabrała Turnera; źle postawiony krok, dźwięk uzbrajanego ładunku; przez trzy dni nikt nie ściągnął ciała z ziemi niczyjej i potem, pełznąc na brzuchach bezpieczną ścieżką, mogliśmy dokładnie obejrzeć jego nabrzmiałą, siną twarz, opuchniętą jak po bolesnym ukąszeniu żądłem.
Zaprowadzisz mnie nad staw, nad ten drugi, większy staw, gdzie w trzcinach czasem wypatrzeć można było skupioną czaplę, szarego strażnika nieruchomej tafli. Nad ten staw, gdzie podczas zabawy w to, kto kogo bardziej połaskocze, moje ręce nieuważnie powędrowały nieco za daleko pod twoją sukienkę… Ujęłaś w dłonie moją twarz, pełną zdumienia nad tym, że prócz cienkiej czerwieni lnu nie masz na sobie nic więcej, a zamiast śmiechu z twoich ust popłynęło to miękkie, głębokie westchnienie… Potem już stale uciekaliśmy w to miejsce, oddawać się zakazanym przez dorosłych rozkoszom.
Tylko tam będziemy bezpieczni. Żadne bunkry i schrony, okopy ryte w zgwałconej bombami ziemi nie ochronią nas tak, jak ten połatany dach z poczerniałym od dymu kominem; żaden wartownik nie będzie lepiej czuwał nad nami niż wyleniały podwórkowy pies, zerkający zaspanym wzrokiem na nasze radosne harce. I nic nie ogrzeje nas lepiej niż ten obłupany kaflowy piec, po węgiel do którego trzeba było obejść pół domu, zaciekle mocując się z ciężkim, ocynkowanym wiadrem.
Ogrzać… jest zimno, strasznie zimno, nie wiem tylko czemu. Zimno i chce mi się spać. Zdrzemnę się chwilę… jedną krótką chwilę. W porządku? Nie pogniewasz się, prawda? Wiem, nie chciałaś, żebym poszedł walczyć – ale jednak pisałaś. Czas płynął i coraz mniej rozumiałem ze świata który opisywałaś w listach, tej krainy, która nie zna słowa „wojna” – ale zachowałem je wszystkie, nawet ten ostatni. Ten, w którym pomyliłaś się i zamiast „do napisania” na papierze widniało rozmazane mokrą kroplą „żegnaj”. Na następny czekałem do dziś…
Ale… ale jesteś tu, mimo wszystko. Nie widzę cię, ale wiem, że wracamy do domu. Razem. Do domu dziadka, który tak dobrze pamiętam…
Podasz mi wodę? Moja ślina ma smak żelaza, gęstość malinowego soku, tego, którego dziadek zawsze dolewał do herbaty. Płynny cukier, od którego psują się zęby; dlatego nie wolno mi zbyt głośno mówić – nieostrożny ruch językiem i białe grudki same wychodzą z rozpulchnionych dziąseł.
Możesz powtórzyć…? Siedemset czego? Remów? Nie rozumiem… Nie, nie wiem co mówisz… Słyszysz? Tyka zegarek… czemu tak szybko, jakby chciał mnie przed czymś ostrzec? Tyktyktyktyk; ten dźwięk nie daje mi odpocząć. Daj mi proszę chwilę, jedną małą chwilę; jeszcze pięć minut i wstanę, zaparzę ci kawę, pogłaszczę kota na dobry początek dnia… potrzymaj mnie za rękę…
I powiedz mi, czy pamiętasz…?
***
– …rząd ogłosił bezwarunkową kapitulację. Po raz pierwszy w historii działań wojennych został użyty ładunek o tak znacznej mocy… – radio umilkło i skrzeknęło, gdy do oporu przekręciła gałkę potencjometru. Na wszystkich kanałach nadawano to samo. Ślepa, bezduszna maszyna, która pożarła miliony ludzkich istnień, po prawie piętnastu latach została wreszcie zatrzymana. Cena, jaką za to zapłacono, była straszliwa, ale czy pozwolenie jej na dalsze działanie nie byłoby bardziej nieludzkie?
Kobieta odchyliła się w fotelu, patrząc beznamiętnie przez okno, spod którego dobiegały głośne okrzyki, podniecenie radosnego tłumu. Przez chwilę ogarnęło ją irracjonalne pragnienie, by wieści z frontu obchodziły ją mocniej, by mogły wywołać w niej ból i łzy. Przecież kiedyś to był jej kraj! Opuściła go jednak zbyt dawno; kiedy mordercze szaleństwo dopiero się rozpędzało, zapobiegliwi opiekunowie znaleźli jej bezpieczne schronienie za oceanem.
Po tylu latach była już zupełnie inną osobą; nosiła inne nazwisko, mówiła innym językiem, myślała innymi pojęciami. Nie miała już w sobie młodzieńczej naiwności i wiary; pozbyła się ich wraz z emigranckim bagażem, kiedy udało jej się wreszcie stanąć na własnych nogach na tej, początkowo obcej, ziemi. Z jej dawnego życia nie zostało już prawie nic; resztki przeszłości dopalały się daleko stąd w żarze radioaktywnego ognia.
Zostawiła sobie jednak kilka fotografii, listów, zasuszonych kwiatów – amuletów pamięci, wspomnień z innej rzeczywistości. Czerwony dom, dwójka niesfornych dzieciaków siedzących na kolanach zgarbionego, siwego mężczyzny, zezujący w obiektyw bury kundel, młody, uśmiechnięty chłopak w nowym mundurze… to wszystko już dawno przestało istnieć, przestało być ważne. Dotąd nie znalazła jednak w sobie wystarczającej siły woli, by pozbyć się tych wstydliwie skrywanych w szufladzie sekretarzyka pamiątek. Skoro jednak właśnie nastał koniec pewnej epoki…
Wyjęła wszystkie, pożółkłe już i nieco zetlałe kartki, przetasowała, spoglądając na nie niewidzącym wzrokiem i rozpoczęła metodyczną pracę.
***
Kiedy okno na trzecim piętrze kamienicy otworzyło się i frunęła z niego chmura drobno podartych papierków, figlarnie poderwana w górę przez ciepły, wiosenny wiatr, ludzie, świętujący na ulicy koniec wojny, wzięli ją po prostu za kolejną porcję konfetti.