- Opowiadanie: gregor - Zlecenie

Zlecenie

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zlecenie

Słońce wdzierało się agresywnie do niedużego pokoju. Dawid spał na kanapie, wciąż częściowo ubrany, przykryty tylko kocem. Po nocnym powrocie do domu nie miał siły, by wydobywać pościel z bezdennej otchłani łóżka. Spotkał się z dawno niewidzianym kolegą i zrobili mały rajd po miejscowych pubach. Teraz poranne promienie złośliwie igrały na jego twarzy. W końcu przebudził się. Wstał.

Lustro w łazience nie było łaskawe. Zarośnięta twarz korespondowała z wiszącym brzuchem, któremu daleko było do młodzieńczej szczupłości. Przypomniało mu się, jak to w młodości chciał zostać gwiazdą rocka. W czasach studenckich był basistą w zespole, który powołał wraz z kolegami niedługo po śmierci Cobaina. Byli przekonani, że ktoś musi wypełnić pustkę, która nagle pojawiła się na scenie muzycznej, jednak na ich koncerty nie przychodził nikt poza znajomymi, może nie licząc także ich znajomych. Wielkie plany zawojowania świata przy pomocy gitar skończyły się na libacjach, których jedynym twórczym elementem były rzygowiny pozostawiane w toaletach odwiedzanych klubów. Młodzieńcze marzenia odeszły razem ze szczupłą sylwetką.

Dawid utrzymywał się z tłumaczeń. Przekładał literaturę, ale często także bardziej przyziemne rzeczy – pisma biznesowe, ulotki, teksty na strony internetowe. Literatura piękna była jednak jego ulubionym polem działania, mimo że była kapryśna jeśli chodzi o liczbę zleceń i zazwyczaj nie pozwalała na nic poza zapłaceniem rachunków. Dawid rozsmakowywał się w melodii słowa pisanego, płynął przez kolejne wersy dwujęzycznego tekstu, odnajdując pomiędzy polską i francuską wersją metafizyczną przestrzeń.

Zawsze jednak chciał napisać coś swojego, wyrazić siebie w słowach, które potokami przepływały przez całe dorosłe życie przez jego umysł i palce, nigdy jednak nie mógł odnaleźć właściwej ku temu drogi. Za każdym razem, gdy zasiadał do pisania, jego głowa okazywała się wypełniona dziwną pustką, jakby jego umysł został zalany betonem, pełen był nieprzeniknionej nicości, która rozpychała mu czaszkę, jednocześnie pozbawiając go jakiejkolwiek sensownej myśli, zapadając się sama w sobie i pochłaniając wszystko wokół. Kiedy starał się przemóc ten stan i słowa spod jego palców formowały się w końcu w pierwsze zdania, orientował się prędko, że płynie po powierzchni nieznośnego banału lub stacza się w otchłań schizofrenicznego nonsensu, nie mogąc nigdy znaleźć złotego środka, który oddałby we właściwy sposób to, co dusza szeptała mu późnymi wieczorami. Tym samym skazany był na los tłumacza, mogącego jedynie przekładać cudze myśli z jednego języka na drugi, nigdy nie będąc w stanie operować nim w sposób pozwalający na samodzielne działanie na polu literatury pięknej. Po kilku latach cierpień doszedł jednak do wniosku, że nie ma w tym nic złego.

Samotne dnie, które spędzał przed ekranem komputera, obfitowały bowiem w doświadczenia estetyczne i metafizyczne. Potrafił każde zdanie obracać w myślach miliony razy, nadając mu różne brzmienia, doszukując się tego najwłaściwszego znaczenia, wydobywając spod powierzchni słów prawdę, którą autor starał się nimi przekazać, po czym starał się odnaleźć to, co w polszczyźnie najlepiej oddawało zdekodowany sens oryginału. Mimo że proces ten angażował go intelektualnie i emocjonalnie w niezwykłym stopniu, a do wszystkiego podchodził jednocześnie z dziką pasją i skrupulatnością księgowego, był w swojej pracy bardzo sprawny. Efektywność szła w parze z jakością – jego przekłady były dobre i cieszyły się wzięciem wśród wydawców, jednak rynek nie pozwalał mu na poczucie stabilności. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każdego dnia jego kariera tłumacza literatury pięknej może zostać spakowana do starego kartonu i wyrzucona na śmietnik, a on do końca życia będzie zajmował się tłumaczeniem ulotek specyfików na rozwolnienie.

 

Spojrzał ostatni raz w odbicie lustra i postanowił przygotować sobie śniadanie. Poszedł do kuchni. Po otwarciu lodówki zorientował się, że nie ma w niej poza brudem, puszką mielonki turystycznej oraz butelką keczupu, który zapewne był już przeterminowany. Wybrał się więc do sklepu, znajdującego się w tej samej kamienicy, co jego mieszkanie. Kupił w nim jajka, pomidory, bułki i butelkę soku pomarańczowego. Wrócił do domu i przygotował sobie jajecznicę. Do jedzenia włączył mały telewizor, który stał w rogu kuchni. Nie przepadał za tym medium, więc korzystał z niego tylko podczas posiłków, kiedy i tak nie był w stanie robić niczego innego; w innych sytuacjach szkoda było mu czasu na oglądanie telewizji. Po śniadaniu pozmywał naczynia i usiadł do komputera, by sprawdzić pocztę. W skrzynce znalazł dwie wiadomości od znajomych, którzy przesyłali mu pozdrowienia z wakacji (nie korzystał z portali społecznościowych, poczta elektroniczna była dla niego obok telefonu podstawowym narzędziem do utrzymywania kontaktów) oraz jedną od nieznanego mu człowieka – Karola Czerwińskiego. Dawid kliknął w jej temat – „Pilne zlecenie”. Jego oczom ukazała się treść wiadomości:

 

Szanowny Panie

Otrzymałem informację, że Szanowny Pan jest biegły w językach i odpłatnie dokonuje translacji dokumentów prywatnych i urzędowych. Niezbędne jest mi prędkie tłumaczenie tekstu, który przysyłam w załączeniu, na niemiecki, francuski i rosyjski. Za wykonanie tej usługi proponuję 500 zł. Liczę, że Szanowny Pan uzna to za uczciwą ofertę.

Łączę wyrazy szacunku

Karol Czerwiński

 

Dawid zajrzał do załącznika. Znajdowało się w nim ogłoszenie o wystawieniu na sprzedaż dworu szlacheckiego w Kędzierzycach pod Poznaniem. Było napisane nieco archaicznym językiem, ale była to niecała strona tekstu, dlatego Dawid uznał to zlecenie za bardzo korzystne. Odpisał szybko Czerwińskiemu, że je przyjmuje, i niemal natychmiast dostał odpowiedź. Zleceniodawca życzył sobie otrzymać gotowe teksty przed godziną piętnastą, co nie stanowiło dla Dawida problemu. Jako że często zajmował się przekładem literatury pięknej, podczas tłumaczenia tekstu pisanego dość staromodną manierą musiał posiłkować się słownikiem tylko w przypadku rosyjskiego, którego znajomość była u niego dość pobieżna i rzadko podejmował się profesjonalnych tłumaczeń w tym języku. Całość pracy zajęła mu lekko ponad pół godziny, przesłał gotowe teksty w południe, na trzy godziny przed wymaganym terminem.

Czerwiński nie odezwał się.

Stan ten utrzymywał się przez kolejne dni i tygodnie. Dawid napisał przypomnienie w sprawie zapłaty, jednak znów nie otrzymał odpowiedzi. Nie miał numeru telefonu do swojego zleceniodawcy, więc postanowił poszukać go w Internecie. Google jednak nie słyszał o żadnym Karolu Czerwińskim. Dawid powoli zaczął dochodzić do wniosku, że najwyraźniej dał się oszukać. Zapewne nazwisko też było zmyślone – wprawdzie pojawiało się ono w tłumaczonym tekście, jednak jaki to problem, by je podmienić? Był tam też adres, znowuż – prawdziwy czy zmyślony? Dawid nie miał pojęcia.

Miał jednak wolny dzień. Minęło już pięć tygodni od wykonania zlecenia. Szybko policzył, czy wycieczka może mu się opłacić. Kobierzyce leżały jedynie dwadzieścia kilometrów od granic administracyjnych Poznania, a jego mały, dwudziestoletni peugot z gazową instalacją był dość ekonomicznym środkiem transportu. Czy warto? W końcu pięćset złotych piechotą nie chodzi, pomyślał. Nie miał i tak nic ciekawego do roboty – jeśli alternatywą było siedzenie w domu, to mógł tam pojechać. Najwyżej po prostu zrobi sobie małą wycieczkę.

Założył świeżo wyprasowaną koszulę, by wyglądać na poważnego człowieka. Pierwotnie pomyślał także o marynarce, jednak doszedł do wniosku, że jest na nią zbyt gorąco. Było w końcu lato, nie chciał niepotrzebnie się spocić. Wyszedł z kamienicy i wsiadł do samochodu. Nastawił kupiony na wyprzedaży GPS na adres podany w ogłoszeniu.

– Zobaczymy, co tam jest – powiedział do siebie i ruszył.

Jechał powoli, w dodatku w mieście były korki, cała podróż, mimo niedużej odległości, zajęła mu prawie godzinę. Kiedy dojeżdżał na miejsce czuł, że coś jest nie tak. Wokół widział tylko pola, trochę drzew. Nic ciekawego w tej okolicy nie zauważył. Kiedy dojechał na miejsce, zobaczył, że w punkcie wskazanym przez GPS nie było niczego. Po prostu pole. Wysiadł z samochodu. Rozejrzał się, ale wokół tylko łany zboża. Ani śladu dworu.

– No ładnie… – powiedział i poczuł przypływ wściekłości.

Nie dość, że nie dostanie pieniędzy za wykonaną pracę, to jeszcze fatygował się, żeby popatrzeć sobie na puste pole. Przecież czuł, że się tak skończy, mógł to do cholery przewidzieć! Wsiadł z powrotem do samochodu i ruszył. Jadąc drogą zauważył, że w odległości dwustu metrów stoi traktor. Podjechał do niego powoli i zatrzymał się. Kręcił się przy nim mężczyzna, najwyraźniej rolnik, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Dawid zatrzymał się i spuścił szybę w drzwiach samochodu.

– Co się stało? – zapytał

– Maszyna mi nie pali, ruszyć nie mogę z pracą. Podwieziesz mnie pan do sąsiada, zagadam, żeby mnie odholował swoim?

– Nie ma problemu, proszę wsiadać.

Rolnik uśmiechnął się w podziękowaniu i wsiadł do samochodu.

– Pojedzie pan tam prosto i w lewo za pięćset metrów i będziemy.

Dawid ruszył zgodnie ze wskazówką.

– Pieruńskie maszyny, krwi człowiekowi potrafią napsuć. Szczęśliwy kupiłem za pieniądze z dopłat, a teraz co, panie, staje to człowiekowi w polu i ruszyć nie chce, skaranie boskie.

– Może mi pan powiedzieć, czy tu w okolicy jest jakiś dworek szlachecki?

– Tutaj? Nie. Tutaj nic nie ma panie. Jeno pola. Ale był kiedyś, dawno temu, jeszcze przed pierwszą wojną. Historia jest z tym związana, przykra.

– Tak?

– Był tu szlachcic kiedyś, z pochodzenia taki. Niby jakiś pan, ale podobno ludzie go lubili. Miał swój dwór i gospodarstwo, parobków zatrudniał, ale ludzi nie ciemiężył. Poczciwy był, ale żonka mu młodo zmarła i biedaczysko ze zgryzoty oszalał. Podobno chciał swój dwór sprzedać i w daleką podróż się udać, może w zakonie zamknąć, nie wiadomo. W każdym razie nikt tego dworku nie chciał kupić… O to tutaj – przerwał i pokazał placem Dawidowi, kiedy zbliżyli się do gospodarstwa sąsiada. – Tam mnie pan wysadź.

– Dobrze.

Dawid podjechał do bramy i zatrzymał się. Rolnik wysiadł, podszedł do Dawida od strony drzwi kierowcy i przez otwarte okno kontynuował historię.

– Ten szlachcic chciał sprzedać dwór i się wynieść. Ale się nie dało. Pono słał nawet listy za granicę, że za ćwierć ceny odda, ale brać nikt nie chciał. Mieszkał tam sam biedaczysko, aż zwariował do szczętu. Podobno pewnej nocy podpalił dwór i zniknął. Ludzie mówią, że nigdy z tego domu nie wyszedł, że został tam w środku i spłonął z całą chałupą. Ale jak było naprawdę, tego nie wiem. Nikt z żyjących nie może tego przecież pamiętać.

– A wie pan może, jak ten szlachcić się nazywał?

– Hm… Henryk chyba. Ale nie, nie Henryk. Karol zdaje się. Karol Czerwiński.

Dawida oblał zimny pot.

– Dobrze. Dziękuję. Muszę jechać. Niech pan na siebie uważa.

Ruszył gwałtownie, czym prędzej chcąc wrócić do domu. Rolnik patrzył za nim zdziwiony, obserwując tumany kurzu wzniesione przez koła jego samochodu.

– Miastowi… – powiedział do siebie, kręcąc głową.

Koniec

Komentarze

Hmm… zajmowałeś się kiedyś tłumaczeniem jakiegoś tekstu? Bo jeśli główny bohater potrafi przetłumaczyć stronę tekstu na trzy języki w półgodziny, to nie powinien nigdy cierpieć na brak zleceń. Przecież on tłumaczy książki nawet szybciej niż King je pisze!

Poza tym: główny bohater jest banalny, historia średnio ciekawa, a na jakikolwiek element fantastyczny trzeba było czekać przez całego szorta. Napisane niby sprawnie, ale przez nagromadzenie niepotrzebnych detali (naprawdę musiałeś pisać co dokładnie kupił w sklepie?) ciężkostrawne.

Nie porwało. Urywa się w miejscu, w którym tak naprawdę powinno się dopiero zacząć. Napisane sprawnie, ale co z tego, skoro przedstawiasz kompletnie nijaką historyjkę. Wynurzenia niespełnionego pisarzyny też nie są zbyt ciekawe, poza tym zapowiadałyby raczej wstęp do czegoś dłuższego, gdzie motyw zmagania się z niemocą twórczą byłby istotniejszy.

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Za dużo zbędnych szczegółów i detali (vide wspomniane zakupy), a za mało czegoś wciągającego. 

Zawodowym tłumaczem nie jestem, zajmuję się tym tylko na własny użytek, ale cała strona i trzy języki w pół godziny włącznie z posiłkowaniem się słownikiem (bo język stylizowany/archaiczny), to chyba jest ten element fantastyczny.

Gregorze, czasem pomysły masz, pisać też raczej potrafisz, tylko dlaczego nie wykorzystasz tych umiejętności do napisania czegoś ciekawszego? Jak na razie Twoje teksty (te, które czytałam) raczej wioną nudą i nic nie wnoszącym słowotokiem.  Jak na razie to chyba – mimo pewnych usterek i braków – Grad najbardziej mi się podobał. Oczywiście to jest moje zdanie i być może znajdą się amatorzy tego typu tekstów. Może ja po prostu nie jestem Twoim targetem czytelniczym… 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śmiało można nazwać Twojego szorta rozbiegówką. Poznajemy bohatera, dowiadujemy się, z czego żyje, jakie ma ambicje – pojawia się tajemnicza postać i trach, Kolega zostawia nas w polu… Popraw się!

Do jedzenia włączył mały telewizor – zabrzmiało to trochę, jak do menu włączył kapary 

 

Jak napisali przedpiścy – za dużo szczegółów, za długo dochodzisz do historii z dworem. I tak właściwie nic z niej nie wynika. A kończysz tu, gdzie się zaczynać powinna cała opowieść (po skróceniu wstępu). Jakoś całość rozmyła się w tych narzekaniach, mam wrażenie, że zgubiłeś po drodze pomysł. I jak w poprzednim tekście wyczuwałam ikrę, tak tutaj jest mdło.

Ale językowo nie jest źle. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Zgadzam się z przedmówcami.

 

To faktycznie temat na szorta, ale krótszego szorta. Myślę, że 4-5, nie 11 tys. znaków. Początek koszmarnie przegadany, pełen zupełnie niepotrzebnych szczegółów. Sama historia niestety od pewnego momentu robi się do bólu przewidywalna. Od “Ale był kiedyś, dawno temu, jeszcze przed pierwszą wojną” wiadomo, jak to się skończy i że w pewnym momencie padnie pytanie, jak się nazywał właściciel i jaka będzie odpowiedź.

Pomysł sam w sobie też mało oryginalny. 

 

Na plus: piszesz płynnie i bez błędów.

Zgadzam się z wcześniej komentującymi – jeszcze nic się nie zaczęło, a już się skończyło. A szkoda.

Mam wrażenie, że niektóre zdania brzmią tak, jakbyś nad nimi nie panował.

 

Za­ro­śnię­ta twarz ko­re­spon­do­wa­ła z wi­szą­cym brzu­chem, któ­re­mu da­le­ko było do mło­dzień­czej szczu­pło­ści. – W jednym zdaniu dwukrotnie mówisz o tym samym; skoro brzuch wisiał, to jest jasne, że nie był szczupły.

Co to znaczy, że twarz korespondowała z brzuchem? Bo chyba nie chciałeś powiedzieć, że twarz pasowała do brzucha.

 

Li­te­ra­tu­ra pięk­na była jed­nak jego ulu­bio­nym polem dzia­ła­nia, mimo że była ka­pry­śna jeśli cho­dzi o licz­bę zle­ceń i za­zwy­czaj nie po­zwa­la­ła na nic poza za­pła­ce­niem ra­chun­ków. – Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób kaprysy literatury pięknej wpływały na możliwości finansowe Dawida. Czy to literatura decydowała o ilości zleceń?

 

Za każ­dym razem, gdy za­sia­dał do pi­sa­nia, jego głowa oka­zy­wa­ła się wy­peł­nio­na dziw­ną pust­ką, jakby jego umysł zo­stał za­la­ny be­to­nem, pełen był nie­prze­nik­nio­nej ni­co­ści, która roz­py­cha­ła mu czasz­kę, jed­no­cze­śnie po­zba­wia­jąc go ja­kiej­kol­wiek sen­sow­nej myśli, za­pa­da­jąc się sama w sobie i po­chła­nia­jąc wszyst­ko wokół. – Wiemy, że piszesz o Dawidzie. Zaimki są zbędne.

 

którą autor sta­rał się nimi prze­ka­zać, po czym sta­rał się od­na­leźć to… – Powtórzenie.

Może: …którą autor sta­rał się nimi prze­ka­zać, po czym usiłował/ próbował/ pragnął od­na­leźć to

 

Spoj­rzał ostat­ni raz w od­bi­cie lu­stra… – Patrząc w lustro, widzimy swoje odbicie w lustrze, nie odbicie lustra.

 

Po otwar­ciu lo­dów­ki zo­rien­to­wał się, że nie ma w niej poza bru­dem, pusz­ką mie­lon­ki tu­ry­stycz­nej oraz bu­tel­ką ke­czu­pu, który za­pew­ne był już prze­ter­mi­no­wa­ny. – Czego, poza wymienionymi rzeczami nie było w lodówce?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Osobliwy ten szort. 

Ten tekst (udanym) fabularnym twistem stoi. Niestety ¾ szorta to nudnawa obyczajówka, nie mająca za wiele czytelnikowi do zaoferowania.  Dobrze, że próbujesz tworzyć rozbudowane postaci, z całym tych ich live story, ale nie zawsze taki zabieg jest potrzebny, ba, niekiedy wręcz działa na niekorzyść tekstu. ¾ objętości szorta na przedstawienie postaci to dziwny ruch. Zwłaszcza, że dla fabuły istotna była tylko informacja o tym, że jest tłumaczem, a fragment z pustą lodówką do wycięcia. Ale piszesz nieźle, choć zdarzają Ci się błędy w zapisie dialogów.

 

Średnio.

 

Pozdrawiam! 

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Trudno nie zgodzić się z przedpiścami. Ale przynajmniej jest jakiś element fantastyczny. Pod tym względem postęp. :-)

Babska logika rządzi!

Myślę, że ten tekst powinien rozpoczynać się w momencie, kiedy bohater odczytuje maila. Wszystko, co opisujesz wcześniej, moim zdaniem jest niepotrzebne. Niespełnione młodzieńcze marzenia, aktualne ambicje, pasje i problemy egzystencjalne to ważne aspekty postaci, ale pod warunkiem, że w jakikolwiek sposób wpływają na fabułę, na akcje i reakcje bohatera, a tutaj nie było na to przestrzeni. Zgadzam się też z przedpiścami co do ogromu zupełnie zbędnych szczegółów, jak choćby lista zakupów czy kolejne wyliczanie banalnych czynności – poszedł do kuchni, otworzył lodówkę, poszedł do sklepu, wrócił, zrobił jajecznicę, włączył tv, pozmywał… zzzz….

 

Nic nowego nie napiszę – główną wadą opowiadania jest brak równowagi między ekspozycją wstępną a właściwą akcją. Nie muszę wiedzieć, co kto ma w lodówce, o ile nie jest to głowa sąsiada. Życie i przemyślenia bohatera fajna rzecz, ale zbyt dużo ich na tak krótki tekst. A końcówka zostawia z pytaniami: czemu on? I po co? I to najważniejsze – skąd u równie zdezorientowanego zleceniodawcy znajomość aktualnych stawek za tłumaczenia?

Ale napisane sprawnie, więc czekam na coś ciekawszego spod Twojego pióra.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

on tłumaczy książki nawet szybciej niż King je pisze! – what? Wydaje mi się, że łatwiej coś przetłumaczyć, niżeliby napisać. Choć uwaga z Kingiem trafna, tyle że ostatnimi czasy, przez właśnie jego Szybkopisanie, książki tracą na jakości.

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

@Kwisatz Haderach – z doświadczenia wiem, że pisze się znacznie łatwiej niż się tłumaczy. Tłumacz musi myśleć o co chodziło autorowi, co chwila zmagać się ze zdaniami, które trzeba napisać na nowo używając tych samych słów i zostawiając to samo znaczenie, a wszystko dlatego, że składnia zdań w obu językach się różni. Do tego dochodzą frazeologizmy, słowa nieprzetłumaczalne, gry słowne działające tylko w języku autora i inne cuda i dziwy (nie wspominając w ogóle o tłumaczeniu nazw własnych, czy stylizowaniu języka).

No niech będzie, czasowo chyba faktycznie wyszłoby dłużej.

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Po lekturze (ale niestety nie całości) zerknąłem na komentarze – one uwypuklają problem tego tekstu: bohatera, który po prostu nie jest ciekawy, a zajmuje za dużo miejsca.

Weźmy na warsztat choćby to:

Spojrzał ostatni raz w odbicie lustra i postanowił przygotować sobie śniadanie. Poszedł do kuchni. Po otwarciu lodówki zorientował się, że nie ma w niej poza brudem, puszką mielonki turystycznej oraz butelką keczupu, który zapewne był już przeterminowany. Wybrał się więc do sklepu, znajdującego się w tej samej kamienicy, co jego mieszkanie. Kupił w nim jajka, pomidory, bułki i butelkę soku pomarańczowego. Wrócił do domu i przygotował sobie jajecznicę. Do jedzenia włączył mały telewizor, który stał w rogu kuchni. (…) Po śniadaniu pozmywał naczynia i usiadł do komputera, by sprawdzić pocztę.

Jak ma czytelnika ciekawić taki fragment? Jest on nudny, jak lista zakupów (a przy tym nie jest napisany na ładnej, kolorowej karteczce, nie jest też listą zakupów na romantyczną kolację, którą jaramy się od rana do wieczora). To, co pominąłem – przemyślenie na temat mediów – jest jednozdaniowe, a otoczone takim właśnie, przepraszam, zapychaczem.

Z resztą szorta jest podobnie. Zrezygnowałem w pewnym momencie, nie byłem w stanie doczekać do wspomnianego w czyimś komentarzu twista.

Dość sprawnie napisane, chociaż parę usterek się przytrafiło. Rzuciły mi się w oczy dwa krótkie zdania, w których po dwa razy użyłeś czasownika “być”.

Czytało mi się dobrze. Rozmiar “rozbiegówki” mi nie przeszkadzał, chociaż faktycznie, w porównaniu z wyjaśnieniem tajemnicy, jest dość rozwlekła. Kolejny tekst, który aż prosi się o jakieś rozwinięcie.

Nowa Fantastyka