- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Fallout

Fallout

Cześć. Chciałem się z Wami podzielić fragmentem mojej powieści: Fallout – na motywach i na podstawie gry z 1997 roku. Zamieszczam jeden rozdział. Nie udostępniam żadnych linków, ale jeżeli ktoś uzna, że warto przeczytać całość – zapraszam do Google. Znalezienie mojego bloga nie jest trudne. Całość oczywiście w formie non profit, do pobrania dla każdego.

Miłej lektury!

Oceny

Fallout

Rozdział 18

Katedra

 

185

 

Blaine Kelly nie mógł wyzbyć się wrażenia, iż wszystkie sakralne budowle świata, miały w założeniu przetrwać apokalipsę i tak jak niegdyś zadręczały człowieka nieustannie nadciągającym widmem Dnia Gniewu Bożego, tak teraz, kiedy cały świat poszedł w diabły, trwały na straży bożego terroru – przypominając resztkom ludzkości, iż to właśnie za ich grzechy świat jest dziś tym, czym jest.

Budynek Katedry wywierał niesamowite, złowrogie wrażenie. Blaine spoglądał na niego z mieszaniną pogardy, złości i jakiejś wewnętrznej, immanentnej skruchy. Była to największa naziemna budowla, jaką do tej pory widział i w gruncie rzeczy sama w sobie, niewiele odbiegała od standardowego wizerunku typowej dla religii chrześcijańskiej świątyni.

Kolosalna, osadzona na głębokich fundamentach podstawa na bazie prostokąta tworzyła idealnie geometryczną bryłę – zdającą się być zupełnie pustą w środku. Żywe, betonowe filary podpierały dachowy gzyms, a pomiędzy nimi lśniły w popołudniowym słońcu żółto-czerwone witraże wykonane z łączonego ze sobą szkła. Szkło to przypominało do złudzenia zaschniętą powierzchnię spękanego błota. Czarna, obsydianowa pajęczyna pokrywała je w chaotycznym, wzbudzającym niepokój wzorze. Spadzisty, obłożony rdzewiejącym gontem dach, wznosił się ukośnie tworząc niewidoczną z dołu kalenicę. Frontowa fasada, ta na której mieściły się trzy pary potężnych, dwuskrzydłowych drzwi wykonanych ze wzmacnianego żelaznymi ryglami i zawiasami, ciemnego drewna, które pomimo upływu czasu wciąż było wyjątkowo dobrze zachowane i sprawiało wrażenie solidniejszego niż niektóre ze stalowych drzwi, wznosiła się w formie pionowej, strzelistej ściany wyglądającej jak postawiony na sztorc, pragnący wryć się w sklepienie most. Był to jedyny element Katedry, który nie kończył się wraz z granicą stalowej kalenicy, lecz górował nad nią tworząc coś na kształt podobnej do trującego grzyba wierzy, gdzie koliste, niknące na wysokości szkliste witraże przypominały wszechwidzące, obserwujące wszystko i wszystkich oczy samego Boga.

Oczywiście całość tej neogotyckiej szmiry, została okraszona liczną symboliką. Były przypominające greckich bogów, surowe rzeźby o równie surowych i niewyrażających niczego poza wzgardą i cierpieniem twarzach. Były pokryte zadziorami, demoniczne gargulce o pełnych ostrych zębów pyskach i złowrogo okrywających je wargach. Były też żółto-czarne symbole radioaktywne. Blaine przypuszczał, iż wielki niczym pieczęć znak ostrzegawczy, został umiejscowiony w miejscu, w którym niegdyś spoczywał wizerunek ukrzyżowanego przez Rzymian Chrystusa. Chrystus nie miał już jednak takiej mocy jak w przeszłości. Jego umęczone, zakrwawione oblicze z nałożoną na głowę cierniową koroną zostało prawie zapomniane. To, co kojarzyło się bezpośrednio z jeźdźcami apokalipsy, z czerwonymi, spiczastymi niczym ociosane kołki rakietami termojądrowymi i wypalającym wszystko łącznie z duszą atomem, miało znacznie większą siłę oddziaływania i bez wątpienia nie było w post-apokaliptycznym świecie osoby, która widząc symbol radioaktywności, nie wzdrygnęłaby się w lęku przed własną śmiertelnością.

Na betonowych płytach wyściełających chodnik przed wejściem, kłębili się wyjątkowo apatycznie wyglądający wierni. Blaine naliczył około dwudziestu osób. Większość przypominała odzianą w szmaty bezdomną hołotę. Powłóczyli stopami, kręcąc się niemalże w kółko. Niektórzy burczeli coś do siebie pod nosem. Inni wpatrywali się we wzbudzający grozę symbol. Byli też tacy, którzy siadali bądź kładli się na ziemi, przyjmując znaną i powszechną niegdyś pozycję „leżącego krzyżem”. Pośród ciżby krzątali się trzej odziani w drzewne habity wyznawcy Dzieci Apokalipsy. Właściwie, uznał Blaine, wszyscy znajdujący się przed głównym wejściem, musieli oddawać cześć kryjącemu się przed wzrokiem świata Bogu Podziemi, ale ci okutani od stóp do głów, bez wątpienia wchodzili w skład sformalizowanej hierarchii kościoła i mieli czujne oko na ciżbę.

Blaine ruszył wolnym krokiem w stronę tłumu. Posyłane mu z ukosa spojrzenia tych, których twarze były na tyle czyste, by umożliwić określenie malujących się na nich emocji, wyrażały przemieszanie lęku i fascynacji. Purpurowa, zarezerwowana dla wyższego kapłaństwa szata powiewała z każdym ruchem, wzbudzając w prostaczkach podziw i nagłą potrzebę ustąpienia Blainowi z drogi. Jego twarz, skryta głęboko za połami opadającego niemalże na oczy kaptura, zapewniała mu niezbędną anonimowość. Nikt z rozsuwającego się przed nim motłochu, nie zdradzał jakichkolwiek podejrzeń. Wszyscy uznawali go za jednego z wyższych kapłanów. Nawet stojący na straży centralnych, umiejscowionych dokładnie po środku drzwi kustosz w wyliniałym, spłowiałym od słońca habicie, skinął tylko głową, kiedy Blaine mijał go wyciągając rękę w stronę płaskiej, przypominającej podwinięte ptasie skrzydło klamki.

Przyzwyczajony do siły Pancerza Wspomagającego Blaine, znieruchomiał próbując pociągnąć masywne drzwi. Drzewo, najpewniej twarda, zbita dębina, której masę zwiększały dodatkowo żelazne wzmocnienia, było tak ciężkie, iż Blaine czując, jak kraśnieje nieco pod purpurowym kapturem upodabniając się do niego kolorem, zdeprymowany położył drugą rękę na stalowej klamce i jednym, gwałtownym ruchem napiętych mięśni pociągnął drzwi do siebie.

Stalowe, zardzewiałe zawiasy wydały z siebie głośne skrzypnięcia. Blaine wszedł do środka, a stojąca za nim plebejska ciżba, odprowadzała go świątobliwym wzrokiem, kiedy niknął w ciemnym, niedostępnym dla nich wnętrzu domu domniemanego zbawienia.

 

186

 

Wnętrze Katedry okrywała szarość. Ciemne, karmazynowe szkło witraży przepuszczało tylko minimum światła, które nie było w stanie równomiernie oświetlić kolosalnej przestrzeni. Czarna posadzka i czarne ściany połykały resztki promieni niczym podmorskie głębiny. Wszędzie panował mrok, a tuż nad ziemią, na wysokość łydek, unosiła się gęsta, kremowa mgła. Wysokie, strzeliste filary podtrzymywały strop, wpływając w formie płynnych łączeń w sklepienie budynku. Główna nawa, szeroka i wąska, wyglądająca niczym okolony kolumnami kanion, prowadziła w głąb konstrukcji, zaś po bokach znajdowały się niewielkie nawy boczne; pomieszczenia, do których drzwi pozostawały zamknięte.

Nigdzie nie było żywej duszy. Z głębi Katedry docierały jednak odgłosy odprawianej liturgii. Blaine niespiesznym krokiem, rozglądając się w bezbrzeżnej fascynacji i równie bezbrzeżnym przerażaniu, ruszył w ich kierunku rozpędzając zasnuwającą mu stopy mgłę.

Nawy boczne po lewej i po prawej stronie kończyły się dokładnie w tym samym punkcie. Na linii krańcowych ścian ustawiono wąskie, cienkie filary przedzielone na wysokości trzech metrów poziomym przęsłem. Wielka sala mszalna, mroczna i spowita mgłą, rozpościerała się przed oczami Blaina przypominając wnętrze wieloryba, który połknął nieszczęsnego Pinokia. Kelly zastanawiał się, czy gdyby zdecydował się teraz na ucieczkę, scalająca atmosferę w upiornej grozie siła infernalnej Katedry pozwoliłaby mu na to.

Odpędził latające mu po głowie myśli. Rzędy drewnianych, wyglądających na wybitnie niewygodne – przeznaczone dla cierpiętników i grzeszników – ławek wypełniał usadowiony na nich tłum Dzieci Katedry. Blaine wodził wzrokiem po wystających ponad wysokie oparcia głowach zebranych. Większość z tylnych rzędów nie miała żadnego okrycia. Im bliżej ustawionego pod przeciwległą ścianą ołtarza i dwóch otaczających go teleekranów, tym więcej zasnutych kapturami i habitami postaci. Wyglądało na to, iż tak jak w dawnym Watykanie, hierarchia ważności i znamienitości uczestników liturgii rosła w miarę zbliżania się do centralnego punktu, gdzie odprawiano rytualne modły. Pierwszy rząd ławek, które dla odmiany posiadały wyściełane czerwonym aksamitem, puchowe poduszki i podparcia, w całości okupowały postaci w purpurowych szatach.

Stojący za ołtarzem kapłan, chudy i starzejący się człowiek w szacie o najbardziej nobilitującym kolorze, uniósł ręce w sakralnym geście, trzymając w nich coś, co wyglądało na wyjątkowo świeży i dobrze zachowany kwiat o czterech białych płatkach. Przez rzędy ławek przeszedł pomruk, którego Blaine nie zrozumiał, a chwilę potem prowadzący mszę odłożył święty najwyraźniej przedmiot na czarny, oświetlony światłem kilkudziesięciu płonących na nim świec, ołtarz i zwrócił się do zebranych swoim chrapliwym, skrzekliwym nieco głosem:

– BRACIA I SIOSTRY, CZAS UNIFIKACJI JEST BLISKI!!!

Zebrany w Katedrze tłum zawył jak stado zwierząt. Kakofoniczny odgłos rezonował odbijając się od ścian pomieszczenia. Blaine miał wrażenie, że atakuje go niemalże z każdej strony.

– PODĄŻAJ ZA JEDNOŚCIĄ! BROŃ JEDNOŚCI! ODDAJ ŻYCIE ZA JEDNOŚĆ!!!

Ponownie fanatyczne, skwapliwe okrzyki fascynacji i poparcia.

– JUŻ NIEBAWEM, BRACIA I SIOSTRY, ŚWIAT POZNA OBLICZE PRAWDZIWEGO BOGA, A WTEDY KAŻDY Z NAS BĘDZIE ŻYŁ W RAJU! NIE BĘDZIE WYJĄTKÓW!!!

Kakofonia tłumu sięgnęła zenitu. Płonące na czarnym ołtarzu świece zamigotały pod wpływem jakiegoś osobliwego podmucha powietrza, nadciągającego z lewej strony. Ciemne, krwawe światło przygasło nieco, a okalająca stopy i łydki „kongregacji” mgła, zawirowała groźnie, unosząc się nieco do góry.

Spośród chaosu docierających do bębenków usznych głosów, Blaine wyłonił coś, co zdawało się docierać z przeciwnej strony. Ciche, miarowe kroki stóp zbliżały się gdzieś zza jego pleców. Chłopak stojący tuż za prowadzącymi do głównego pomieszczenia, cienkimi i krótkimi filarami, wzdrygnął się w sobie i poczuł, jak na jego plecach, pojawiają się kropelki chłodnego potu.

Kroki narastały. Kapłan prowadzący liturgię nie mówił już, lecz krzyczał jak rozpościerający się przed nim tłum. Blaine nerwowo obserwował otoczenie, zastanawiając się, czy w razie niebezpieczeństwa, zdoła uciec.

Odruchowo schował lewą dłoń w przepastnych kieszeniach habitu. Chłód kosmicznej broni podziałał na niego nieco uspokajając. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, zdezintegruje tylu, ilu tylko zdoła, a potem ucieknie na zewnątrz…

Pamiętaj, Blaine, że nie masz już na sobie pancerza wspomagającego. Jeżeli przypuszczasz, że całe to tałatajstwo odprawia te swoje satanistyczne modły w zupełnie pacyfistyczny sposób, to jesteś idiotą. Jak myślisz, dlaczego pomieszczenia w bocznych nawach są zamknięte? Powiem ci, dlaczego, Blaine. Czają się tam strażnicy. Tak samo jak w antresoli nad nimi i w zakrystii na tyłach i pośród oddających cześć mrocznemu bogu wiernych usadowionych w tych wyglądających na kurewsko niewygodne ławkach. Wystarczy, że jeden z nich nafaszeruje cię ołowiem i koniec. Pamiętaj, nie zrób niczego pochopnego. Przecież te kroki, wcale nie muszą oznaczą…

Blaine poczuł opadającą znienacka na jego ramię dłoń. Nim zdążył pomyśleć, że wszyscy w Gruzach pozwalają sobie na zdecydowanie zbyt dużą poufałość, do jego uszu dotarł spokojny, słodki, dziewczęcy głos.

– Nie uczestniczysz w liturgii, bracie?

Blaine odwrócił się. Ujrzał dziewczynę skrytą pod piżmowym habitem wykonanym z grubej, wełnianej tkaniny. Miała długie, złote włosy opadające w kaskadzie wzdłuż twarzy. Jej niebieskie oczy sprawiały wrażenie życzliwych, a delikatna, śniada cera i twarz wskazywały na znaczną domieszkę płynącej w żyłach dziewczyny krwi nordyckiej. Miała wyglądające na miękkie, jasne usta i uśmiechała się życzliwie.

Za sprawą jakiejś niewyjaśnionej siły, Blaine Kelly wiedział, że stoi przed nim siostra Laura.

– Nie, siostro. Dopiero, co przybyłem. Nie chciałem naruszać reguł liturgicznych.

Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Jej żywe i nieco przymknięte oczy lustrowały Blaina wnikliwie. Wolnym, powłóczystym ruchem zsunęła swoją filigranową dłoń z jego ramienia.

– Wybacz, bracie, ale nie kojarzę cię. Czy przybyłeś do nas z placówki w Hub?

– Nie do końca, siostro – odparł próbując zachować spokój Blaine. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna to Laura, ale jednak coś w tym miejscu, w tej atmosferze i w tych ludziach sprawiało, iż czuł się jak chomik uwięziony w sztolni, gdzie zewsząd łypały na niego skryte w ciemności skorpiony. – Wybacz, ale ja również ciebie nie kojarzę, a zważywszy na kolor naszych szat, wydaje mi się, że to nie ty powinnaś zadawać tutaj pytania. Jak masz na imię i gdzie mogę znaleźć wielkiego brata Morfeusza?

Dziewczyna wzdrygnęła się nieznacznie, odsuwając nieco w tył.

– Wybacz, bracie. Nie chciałam cię urazić. Jestem Laura. Jedna z sióstr miłosierdzia. Pomagam chorym i po…

– Czerwony jeździec.

Tak jak Blaine Kelly przerwał Laurze, tak Laura przerwała w tym momencie samej sobie. Jej przymrużone, wyglądające na lekko odurzone oczy, przymknęły się jeszcze bardzie, a potem momentalnie rozszerzyły. Zbliżyła swoją twarz do twarzy Blaina i kładąc mu raz jeszcze dłoń na ramieniu, powiedziała szeptem, jak gdyby bojąc się, iż ściany Katedry usłyszą.

 – Chodź ze mną.

 

187

 

Blaine i Laura skryli się w jednym z zamkniętych pomieszczeń osadzonych w bocznych nawach. Laura otworzyła drzwi należącym do niej kluczem. Jak wyjaśniła, pokój z drewnianą, pozbawioną oparcia ławką, krzesłem, obitym stalą kufrem i małym stolikiem wpitym w róg dwóch ścian, był miejscem, w którym przyjmowała penitentów. Służyła również radą wszystkim potrzebującym. Skwapliwie opowiadała o historii i dogmatach wyznawanych przez Dzieci Katedry.

– Tutaj możemy porozmawiać. Ściany są grube, a odprawiany w głównym pomieszczeniu sakralnym rytuał potrwa jeszcze, co najmniej trzydzieści minut. Powinniśmy jednak zachować ostrożność. To miejsce jest czymś więcej, niż się z pozoru wydaje. Ludzie tu znikają, a szeptane słowa rozbrzmiewają niekiedy niczym kościelne dzwony, docierając do niepowołanych uszu. Złe siły spoglądają z tych mrocznych ścian. Mamy niewiele czasu.

Blaine skinął głową przyglądając się delikatnej, lecz mocno napiętej twarzy dziewczyny. Zastanawiał się, czy i on zdradza oznaki podenerwowania. Laura, jak gdyby odczytując jego myśli, zsunęła z głowy kaptur.

– Powiedz mi, jak się miewa Nicole? Dawno jej nie widziałam.

Szept siedzącej na drewnianym krześle Laury był tak delikatny i eteryczny, że Blaine odruchowo nachylił się nad nią, przybliżając nieco służącą mu za siedzisko, gładką ławkę.

– Wszystko w porządku. Brzytwa miała za to ostatnimi czasy nieco kłopotów, ale teraz – Kelly wykonał krótką przerwę zastanawiając się nad tym, jak właściwie Ostrza poradziły sobie w Adytum – jest już chyba wszystko dobrze. Pogoniła Caleba i jego Regulatorów.

Laura skinęła głową, a jej usta wygięły się w szczerym uśmiechu.

– To dobrze. To bardzo dobrze – powtórzyła bardziej do siebie, niż do swojego interlokutora. – Bractwu przyda się jak największa siła w tym rejonie. Co wiesz o tym miejscu?

– Tylko tyle, ile powiedziała mi Nicole. Żadnych konkretów. Według niej, to ty najlepiej się orientujesz, co właściwie ma tutaj miejsce. Wiesz też podobno jak dostać się… niżej. To prawda, że mieści się tutaj Krypta?

– Tak podejrzewamy. Cała ta Katedra nie jest tym, na co wygląda. Tak samo jak jej Dzieci. Główna nawa ciągnie się pod sam sufit, ale wieża na frontowej fasadzie, jest podzielona na liczne piętra. Niższe zamieszkują pośledni wyznawcy, zaś wyższe są zarezerwowana dla kapłanów wysokiej rangi. Twoja purpurowa szata mogłaby ci zapewnić dostęp, ale i tak nie dostaniesz się do prywatnej kwatery Morfeusza. To człowiek, który zawiaduje całym kościołem. Jako jedyny posiada specjalny klucz umożliwiający mu zejście do podziemnego sanktuarium. Nikt poza nim nigdy tam nie był. Śledziłam go kiedyś, aż do zamkniętych, nigdy nie otwieranych drzwi. Morfeusz wyciągnął czarny symbol, pogmerał przez moment przy zamku i dostał się do środka. Nie znam żadnych szczegółów jego wizyt, tam na dole, ale ja i kilka innych osób przypuszczamy, że pod Katedrą faktycznie mieści się Krypta. Morfeusz utrzymuje, iż został naznaczony przez samego Mistrza jako jego namiestnik. Tylko on ma z nim kontakt i tylko on niesie bezpośrednio jego słowo i rozkazy. Można domniemywać, że sam Mistrz znajduje się na jednym z wewnętrznych poziomów Krypty.

Blaine zamyślił się. Jeżeli pod Katedrą Dzieci faktycznie mieścił się przeciwatomowy schron, co na dobrą sprawę było bardzo prawdopodobne, to Katedra sama w sobie została wykonana w taki sposób, by przetrwać większość znanych ludzkości klęsk naturalnych i taktycznych uderzeń. Jej grube mury chroniły przed promieniowaniem i podmuchem eksplozji termojądrowej. Ulokowanie Krypty w głębokich, podziemnych kondygnacjach, zdawało się dobrym pomysłem. Jeżeli taka dziura jak Bakersfield, doczekała się swojej, to niemożliwe jest, by Los Angeles zostało pominięte.

– Nie próbowałaś dostać się do środka?

– Nie. Drzwi nie mają tradycyjnego zamka. Tak jak ci mówiłam, tylko Morfeusz posiada klucz. Czarny symbol Dzieci Katedry – Laura sięgnęła do zanadrza jednej z poł habitu. – Zobacz, Dzieci niższego szczebla, takie jak ja, otrzymują czerwony symbol do pomieszczeń mieszkalnych. Mój pokój znajduje się na drugim piętrze wieży. Po prawej stronie, za ołtarzem w głównej sali, są drzwi prowadzące do zakrystii. Schody za nimi ciągną się aż po sam szczyt najwyższych pomieszczeń kościoła. Mogę otworzyć te drzwi, ale tylko Morfeusz ma prawo i narzędzia do otwierania tych wiodących do wewnętrznego sanktuarium.

Blaine zaczął rozumieć, do czego będzie sprowadzała się jego obecność w Katedrze.

– Przypuszczam, że masz jakiś pomysł na podprowadzenie mu klucza?

Laura westchnęła.

– Chyba tak. Jest nieco ryzykowny, ale może się udać…

Uczestniczący w odprawianych w głównej nawie modłach tłum, zawył zwierzęcym rykiem pełnym ekscytacji. Jego głuchy odgłos przebił się przez grube ściany pomieszczenia do spowiedzi. Przypominał wydobywające się spod wody dudnienie.

– Ile mamy jeszcze czasu?

– Jakieś dwadzieścia minut. Potem wszyscy zaczną się rozchodzić do swoim pokoi. Wieczorem będzie druga msza. Powinniśmy zaczekać do nocy. Wtedy jest najbezpieczniej.

– Nie wiem, czy mogę sobie na to pozwolić. Ktoś mnie rozpozna. Ta szata pochodzi z kościoła w Hub. Słyszałaś, że tamtejsza Wielka Kapłanka nie żyje?

Laura pobladła na twarzy rozszerzając ze zdumienia oczy.

– Nie. Nie słyszałam o tym. Wydaje mi się, że nikt tutaj o tym nie słyszał. Skąd to wiesz?

Blaine Kelly opuścił zasnuwający mu głowę kaptur. Utkwił spojrzenie w dziewczynie. Jego otoczone niemalże czarnymi tęczówkami źrenice, miały w sobie coś złowieszczo niepokojącego. Coś, urzekającego, czemu chciało się zaufać, nawet wbrew słyszanego w głębi głowy szeptowi, który podpowiadał, że ich właściciel jest niebezpiecznym człowiekiem.

Bardzo niebezpiecznym.

– Powiedzmy, że byłem przy okazji w Hub, kiedy to się stało. Jeżeli ktoś na wyższym szczeblu wie o masakrze, mogą mnie rozpoznać. Ilu ludzi w Katedrze nosi purpurowe szaty?

– Relatywnie niewielu – przyznała Laura.

– No właśnie. Pewnie wszyscy się znają. Obecność kogoś nowego od razu wzbudzi podejrzenia.

Laura zerknęła w stronę wzmocnionego stalą kufra. Blaine powiódł za jej wzrokiem.

– Myślę, że na to możemy coś zaradzić – oznajmiła dziewczyna spokojnym, rzeczowym tonem. – Ale o tym później. To też jest część mojego planu.

Blaine kiwnął głową. Coś strzyknęło mu delikatnie w karku.

– Słucham.

– Dobrze. Oto, co wymyśliłam. Ostatnia wieczorna liturgia odbywa się o godzinie dwudziestej pierwszej. Trwa równo godzinę. O dwudziestej drugiej trzydzieści, większość Dzieci jest już w swoich pokojach. Jedynie ci pełniący nocne posługi w nawach bocznych i stewardzi wyższych kapłanów, krzątają się wtedy po korytarzach. Jest ich jednak niewielu. Jeden, noszący purpurowy habit, chłopak o imieniu Jerry, stanowi kluczowe ogniwo naszego planu. Morfeusz zamyka się w swojej kwaterze, tuż po wieczornej liturgii i nie wychodzi stamtąd do rana. Zawsze jednak pomiędzy godziną dwudziestą czwartą, a pierwszą w nocy, Jerry przynosi mu z kuchni tacę z przekąskami. Nosi mocno opadający na twarz kaptur, a wyższe poziomy są dodatkowo strzeżone przez Mrocznych. Jeżeli ktoś w habicie mojego koloru, spróbuje na nie wejść, zostanie natychmiast zawrócony. Najwyższe piętro, tam, gdzie znajdują się prywatne pomieszczenia Morfeusza… cóż, ono jest zarezerwowane tylko dla niego, niewielkiej stróżówki Mrocznych i dla Jerry’ego. Ciężko rozpoznać szwędającą się po nocy postać. Sam widzisz jak ciemno jest tu za dnia. Kiedy zachodzi słońce, korytarze są praktycznie czarne jak smoła. Jedynie niewielkie, czerwone iluminatory rozświetlają schody. Mroczni są przyzwyczajeni do widoku dzierżącego tacę Jerry’ego. Jeżeli udałoby się go nam porwać, zakneblować i wysłać do Morfeusza ciebie, wtedy mógłbyś zabrać mu klucz i zejść do podziemi. Noc to bezpieczna i dobra pora. Jest tylko jeden problem…

Oczywiście, pomyślał Blaine. W takich sytuacjach zawsze pojawia się „jeden problem”. Nie żeby to wszystko nie było kłębowiskiem i zbieraniną problemów samych w sobie. Nie wspominając już o ryzyku i absurdzie samej sytuacji.

– Jaki? – zapytał z uprzejmością w głosie, próbując skryć cisnący mu się na usta wulgarny sarkazm.

– Krążą plotki, że Morfeusz i Jerry… wiesz, wszyscy jesteśmy ludźmi i mamy swoje potrzeby – Laura spojrzała na Blaina w wyjątkowo jednoznaczny sposób. – Ludzie mówią, że Jerry nie przynosi mu tam tylko przekąsek. To znaczy, to nocne podjadanie jest właściwie pretekstem. Główną przekąskę stanowi…

– Jerry? – przerwał jej Blaine nie mogący ukryć rozbawienia.

Laura pokiwała głową nie odrywając z niego swoim niebieskich, przymrużonych oczu.

– Tak. Jerry jest twojej postury, ale nieco zniewieściały. Ma charakterystyczne ruchy. Wiesz, to się zauważa. Słyszałam kiedyś, jak wyżsi kapłani podśmiewali się z niego. Oczywiście, żarty takie nigdy nie mają miejsca w obecności Morfeusza. Przypuszczam jednak, że są prawdziwe, a nasz Najwyższy Kapłan bardzo lubi młodych, słodkich chłopców.

– Świetnie – mruknął Kelly. – Tylko jak według ciebie mam mu zabrać klucz? Gdy tylko wejdę do pokoju z tacą i każe mi zdjąć kaptur, rozpozna mnie, a wtedy podniesie alarm.

Laura trwała w bezruchu, tak jak trwały jej zimne, nordyckie oczy. Blaine Kelly zaczynał z wolna rozumieć ryzyko, jakie oboje mają zamiar podjąć.

– Będziesz musiał go zabić.

Sala główna ponownie zadudniła od ryków i krzyków wiernych. Oświetlające niewielkie, konspiracyjne pomieszczenie, czerwone jarzeniówki, zamrugały kilkukrotnie. Blaine zmrużył powieki w zamyśleniu.

– Czy Jerry zostaje u Morfeusza na całą noc?

– Nie. Z reguły przynosi mu tacę z przekąskami. Zostaje u niego kilkadziesiąt minut, a potem wychodzi, odnosi tacę do kuchni na dole i wraca z powrotem do siebie.

Kelly pokiwał głową, jak gdyby słowa wypowiedziane przez Laurę pasowały do planowanej przez niego wersji wydarzeń.

– To się dobrze składa. Można zlikwidować Morfeusza, poinformować strażników na górze, że Najwyższy Kapłan udaje się na spoczynek i teoretycznie morderstwo nie powinno wyjść na jaw przez… o której zaczynają się poranne praktyki wyznaniowe?

Laura parsknęła.

– Pięknie to ująłeś. Katedra budzi się do życia o godzinie siódmej rano. Jednak Morfeusz zaszczyca swoich podopiecznych obecnością dopiero o dziewiątej. Wcześniej zjada śniadanie. Dostarczone naturalnie przez Jerry’ego.

– Mamy zatem, co najmniej sześć godzin. Powinno wystarczyć. Jerry’ego też musimy zlikwidować.

– Możemy to zrobić w moim pokoju na drugim piętrze. Zakneblujemy go, zabierzesz mu tacę i pójdziesz do Morfeusza.

– Mam lepszy pomysł – Blaine sięgnął ręką do lewej kieszeni swojego purpurowego habitu. Laura utkwiła wzrok w małym, złotym pistolecie. Przez moment dało się zauważyć gęstniejący na jej twarzy niepokój.

Spojrzała na Blaina pytająco.

– To pistolet, który znalazłem na pustyni. Możesz mi nie wierzyć, ale ma unikalne właściwości. Słyszałaś o wiązkach gorącej plazmy?

Laura przytaknęła.

– Cóż, to cacko to coś podobnego. Tyle, że wystrzeliwana wiązka anihiluje obiekt.

– Anihiluje? – w głosie Laury rozbrzmiewało silne powątpienie. – Przecież to niemożliwe.

– Też tak myślałem. Musisz mi uwierzyć na słowo. Trafisz z tego kogoś i nie zostanie po nim nawet szczypta pyłu. Możemy po cichu załatwić Jerry’ego. Zabierzemy mu tacę, a potem „puf” i słodki pedałek znika. Zupełnie jak kutas w jego dupie. Potem to samo zrobię z Morfeuszem.

– To brzmi sensownie. Jeżeli nie będzie ciał, ludzie mogą pomyśleć, że Morfeusz załatwia jakieś ważne sprawy na dole. Zwłaszcza, jeżeli ty zejdziesz do środka. Jego szata nie różni się niczym od twojej. Jeżeli naciągniesz mocno kaptur i będziesz trzymał głowę pochyloną do przodu, Mroczni nie powinni się zorientować.

– Właśnie, kim oni dokładnie są?

– Mroczni? – Laura uniosła brwi. – Supermutanty, tylko… nieco bardziej szarzy i inteligentni. Elita straży przybocznej. Widziałam, jak Dzieci i wierni wchodzili pod okiem Morfeusza do wewnętrznego sanktuarium, a potem wychodzili stamtąd Mroczni. Przypuszczam, że gdzieś tam na dole, przemieniają ludzi w mutanty. Potem kierują ich na północ. Nie wiem dokąd.

– Baza w górach. Maxson uważa, że mają placówkę na północnym zachodzie, daleko stąd. Mogą tam być kadzie z FEV.

Laura zmarszczyła czoło ściągając brwi.

– FEV?

Odgłosy docierające zza grubych ścian zaczynały słabnąć. Blainowi wydawało się, że słyszy szmery i poruszenie, a potem odsuwane nieco do tyłu drewniane ławy.

– Nie ma sensu, żebym ci to teraz wyjaśniał.

Laura przytaknęła odwracając się wymownie ku tylnej ścianie. Nie było wątpliwości, że liturgia właśnie się kończy.

– Co masz zamiar zrobić, kiedy już tam zejdziesz?

Blaine Kelly sam się nad tym zastanawiał. Przez dwa ostatnie dni spędzone pośród Uczniów Apokalipsy, zastanawiał się nad tym długo i wnikliwie. Bardzo chciał, by było jakieś inne rozwiązanie, ale z tego, co poznał i zrozumiał do tej pory, wiedział, że jeśli jego Krypta ma pozostać zamknięta, a zamieszkujący ją ludzie bezpieczni, armia Supermutantów musi zniknąć z powierzchni ziemi. Tym samym, Mistrz, ich manifestacja żywego Boga, musi do niej dołączyć.

– Zabiję go.

– Tak też przypuszczałam. Wiem, że Nicole i Bractwo od zawsze przeczuwało, że ten dzień nadejdzie. Bardziej oczekiwałabym zmasowanego najazdu całej armii paladynów, ale obawiam się, iż niewiele by nam to dało. Nie, masz rację – dodała po chwili namysłu. – Trzeba działać z ukrycia. Jak zagrzebany w piasku wąż, atakujący swoją ofiarę w ostatniej chwili, kiedy ta zupełnie nie spodziewa się tego, co ma za chwilę nastąpić. Nie wiem, jak on wygląda i nie wiem kim jest, ale przypuszczam, że trzyma tam na dole cały garnizon. Nie uda ci się go zwyciężyć w otwartej walce. Jest jednak coś, co może ci pomoc.

Blaine wpatrywał się w Laurę z zapartym tchem. Kiedy wyczekująca cisza przedłużała się, zapytał w końcu:

– Co?

Laura pochyliła nieco głowę, uśmiechając się sardonicznie i prezentując światu swoje białe zęby. Pośród karmazynowego mroku, z opasającą ich łydki gęstą mgłą, nabrała nieco demonicznego charakteru. Blaine przełknął ślinę bojąc się tego, co za chwilę usłyszy.

– Bomba atomowa. Tam na dole jest bomba atomowa…

 

188

 

Plan wydawał się być dobry, o ile można w ogóle mówić o czymś takim z perspektywy osoby, która zamierzała właśnie dokonać detonacji głowicy termojądrowej. Ale co innego mogliśmy zrobić? Strzelać do wszystkich z Blastera? Udać się na pertraktacje i poprosić Mistrza, aby raz jeszcze przemyślał swoje koncepcje czystości rasowej? Odwrócić się i odejść?

Nie, to byłoby nierozsądne. Tak naprawdę nie mieliśmy wyboru i jak bardzo nie pragnąłem w głębi siebie, by wszystko to potoczyło się zupełnie inaczej, tak gdzieś obok wiedziałem, że zabrnąłem za daleko i nie ma już odwrotu.

Właściwie, nie wiedziałem nawet jak do tego doszło. Pamiętam dobrze pierwsze kroki w pełnej kalifornijskich szczurów jaskini. Pamiętam kontakt z ludnością Cienistych Piasków i powrót do domu. Jakim cudem, na Boga… za sprawą jakiej przewrotnej Opatrzności, doszło do tego, że jestem tu teraz, w pokoju Laury, mieszczącym się na drugim piętrze Katedry i czekam, aż wszystko zazębi się tworząc warunki do rozpoczęcia naszego małego planu o wielkich reperkusjach.

Detonacja głowicy atomowej. Boże, miej mnie w swojej opiece. Razem z Laurą zadecydowaliśmy, że gdy tylko pochwycimy Jerry’ego, zamienię moją obecną szatę (Laura wyciągnęła podobny do jej habitu frak z drewnianego kufra w pomieszczeniu dla penitentów i nakazała mi go przyodziać. W ten sposób mieliśmy pozostać poza podejrzeniami, gdyby ktoś natknął się na nas na jednym z korytarzy prowadzących na wieżę) i ruszę prosto do Morfeusza. Zabiorę klucz do Wewnętrznego Sanktuarium i zabiję tego spedalonego skurwysyna. Kiedy Laura zobaczy, że schodzę po schodach, spakuje to, co ma do zabrania i ruszy na północ do Uczniów Apokalipsy. Przy odrobinie szczęścia powinienem jeszcze spotkać ją w Bractwie Stali. W ten sposób Maxson dowie się o naszym wyczynie, nim będę miał sposobność porozmawiać z nim osobiście i być może uda mu się przekonać Starzyznę o potrzebie inwazji na północy.

Zobaczymy. Wszystko to kreślimy w bardzo optymistycznych barwach. Prawda jest jednak taka, iż gdzieś w głębi siebie, zaczynam akceptować ryzyko tej karkołomnej misji. Wiem, że mogę nie wrócić. Jeżeli tak by się stało, moją nadzieję pokładam w Laurze i w Bractwie Stali. Wiem, że ci ludzie zrobią wszystko, by przeciwstawić się Mistrzowi i jego armii. Być może moja Krypta przetrwa, mimo wszystko.

Taką mam nadzieję.

Ktoś się zbliża. Słyszę docierające z korytarza kroki. Teraz nie ma już odwrotu.

Boże, gdziekolwiek jesteś, miej nas w swojej opiece.

 

189

 

Jerry przemykał przez spowity ciemnością korytarz na drugim piętrze wieży. Korytarz był pusty i cichy. Jedyne dźwięki wydawały jego podkute gumową podeszwą sandały, taca z kanapkami i strzelista, smukła szklanka pomarańczowego soku.

Jerry, który swoją karierę i akcesję do najwyższego kręgu, zawdzięczał własnemu ciału, ładnej buzi i ciasnej pupie, miał już tego wszystkiego powoli dosyć. Przez ostatnie dziewięć miesięcy Morfeusz zredukował go do roli seksualnej zabawki. Pieprzył go coraz ostrzej i coraz brutalniej i coraz mniej liczył się z jego uczuciami.

A na początku, wszystko było przecież zupełnie inaczej. Straszy mężczyzna, protektor, który zakochał się w młodym i słodkim chłopaku potrzebującym opieki. Szybko jednak czar prysł, a Morfeusz obnażył swoją prawdziwą naturę zwyrodniałej, zdemoralizowanej bestii. Pod wpływem brutalnych gwałtów, Jerry na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy, wielokrotnie płakał w czterech ścianach swojej własnej komnaty. Gdyby miał więcej odwagi, najpewniej popełniłby samobójstwo, ale coś w jego wnętrzu mówiło mu, że ma jeszcze do odegrania jakąś rolę. Długo trzymał się tej myśli, a ona pozwalała mu żyć i trwać w pełnym gehenny, upodlającym stanie zawieszenia.

Do dziś. Dziś zdecydował, że przetnie ten pieprzony, zniewalający go gordyjski węzeł. Przetnie go czymś naprawdę ostrym, i Bóg mu świadkiem, zrobi to w kurewsko makabrycznym stylu.

Wszyscy będą wiedzieli, że Jerry „Puzon” Leisure (Puzon wzięło się od jego częstego puszczania dobitnych, dętych bąków w sposób absolutnie niekontrolowany) nie był taką ciotą i popychadłem, jak się wszystkim wydawało. Tego dnia, tej nocy, ukrył pod swoją moszną zawiniętą w papier żyletkę od maszynki do golenia. Kiedy tylko ten pieprzony pedał z wąsem przypominającym szypułki suma, zacznie dobierać się do jego dupy, Jerry chwyci niespodziankę, odwinie ją i potnie skurwysyna na kawałki.

Tak, to był wyśmienity plan i Jerry czuł się dumny ze swojej odwagi i przebiegłości. Wtedy usłyszał skrzypnięcie zawiasów dochodzące zza jego pleców. Zatrzymał się, a kiedy chciał się odwrócić i zerknąć w stronę uchylonych drzwi, ktoś pochwycił go naprędce, blokując usta dłonią.

Jerry „Puzon” Leisure został zaciągnięty do pokoju Laury, gdzie czekało na niego coś znacznie gorszego od sodomii.

 

190

 

– Ani drgnij, skurwysynu, albo zaraz pożegnasz się z życiem!

Blaine Kelly trzymał wycelowany centralnie w czoło Jerry’ego pistolet. Pan Puzon spoglądał na broń zezując gałki oczne na nasadzie nosa. Wyglądał jak człowiek za wszelką cenę pragnący zerknąć do wnętrza własnej głowy.

– Mmmmhhhmmmffff! Mmmmhhhhmmmffff!

– Jeszcze jeden dźwięk i pociągnę za spust!

Czerwona, spiczasta antenka Blastera wpiła się Jerry’emu boleśnie w skórę. Była na tyle ostra, że przebiła ją bez większych ceregieli. Kilka wiśniowych kropli krwi spłynęło w dół, wpadając Leisure’owi do gałki ocznej.

 – Będziesz grzeczny, czy chcesz posmakować nieco więcej?

Jerry „Puzon” Leisure skinął pokornie głową.

– Puszczę cię teraz, ale obiecuję, że jeśli choć piśniesz, będą cię zmywać ze ścian szmatami!

Jerry kiwał skwapliwie głową, dając do zrozumienia, iż świetnie zrozumiał przenośnię Blaina.

Blaine rozluźnił uchwyt zatrzymując na moment dłoń kilka centymetrów nad wargami młodego sodomity. Dopiero, gdy nie dostrzegł w jego oczach niczego, poza dojmującym, paraliżującym przerażeniem, cofnął ją w pełni.

– Laura – zwrócił się do stojącej tuż obok łóżka, na którym leżał Jerry, dziewczyny. – Przypilnuj drzwi. Nasłuchuj, czy nikt nie idzie.

Blondynka o przymkniętych nieco powiekach, ruszyła w stronę wyjścia z pokoju i przycupnęła przy nim nadstawiając uważnie uszu.

– Posłuchaj mnie – Blaine zwrócił się do Jerry’ego cichym, lecz niezwykle rzeczowym i autorytarnym tonem. – Nie musisz wiedzieć, kim jestem, ani czego od ciebie chcę. Jeżeli tylko będziesz odpowiadał na pytania, włos ci z głowy nie spadnie. Rozumiesz mnie? Żadnych sztuczek, tylko mówisz to, co chcę od ciebie usłyszeć.

Jerry Leisure przytaknął naprędce mrugając oczami i poruszając czołem do przodu, jak stukający w drzewo dzięcioł.

– Nazywasz się Jerry Leisure?

– Tak.

– Jesteś kochankiem Morfeusza?

Zapanowała krótka, pełna wyczuwalnego w powietrzu zdziwienia cisza.

Jerry niechętnie potwierdził mruknięciem.

– Taca, którą trzymałeś w rękach. Niosłeś Najwyższemu Kapłanowi jego tradycyjną, nocną przekąskę?

– Tak.

– Jak długo zostajesz z nim na noc?

Jerry rozejrzał się wokół, poruszając samymi gałkami. Spojrzenie utkwił na moment w czatującej przy drzwiach Laurze. Potem spojrzał ponownie na Blaina.

– To zależy od… – głos uwiązł mu w gardle – od tego, ile razy…

– Ile razy cię rżnie, tak? Powiedz, jęczysz i kwiczysz, kiedy to robi?

Oczy Jerry’ego zrobiły się duże i wyglądały, jakby lada moment miały wypaść na wierzch. Zdziwienie malujące się na twarzy, było jeszcze większe.

– Jęczysz i kwiczysz, kiedy to robi?! – powtórzył Blaine sycząc przy tym soczyście. Do tego pogroził chłopakowi trzymanym w ręku pistoletem, prztykając nim kilkukrotnie w sam koniuszek nosa.

– T-tak – wycedził przez zaciśnięte w panice zęby Jerry.

 Blaine uniósł zadziornie brew.

– To wszystko? Nie zapomniałeś o czymś?

– Maksymalnie do godziny. Najwyższy Kapłan jest dosyć prędki i…

Blaine ponownie nie dał dojść do słowa rozedrganemu chłopakowi.

– Skąd Morfeusz wie, że to ty do niego przychodzisz? Słyszałem, że nikogo innego nie wpuszcza do środka.

– Mamy specjalny system. Pukam trzy razy krótko i szybko, potem dwukrotnie w trzy sekundowych odstępach i ponownie krótko i zdecydowanie, dwa razy.

– Wtedy otwiera drzwi?

Jerry kiwnął głową.

– Dobra. A co z Mrocznymi?

– O… Oni mnie znają. Wiedzą, że to ja. Przepuszczają mnie bez najmniejszego zainteresowania. Słyszę tylko jak się podśmiewają. Czasami przedrzeźniają mnie tymi swoimi tubalnymi, szorstkimi głosami. Mówią: „ciota” i „pedrylownik”.

– Ilu Mrocznych? – indagował nieustępliwie Blaine.

– Jeden pod drzwiami kwatery Morfeusza. Pięciu czeka w zajmowanym przez nich pomieszczeniu garnizonowym, na tym samym piętrze.

Blaine skinął głową, po czym odwrócił się na moment dając Laurze znać, że już czas.

Dziewczyna odeszła od drzwi i nachylając się nad nocną szafeczką, odsunęła szufladę wyciągając z niej uformowaną w knebel szmatkę.

– C-co chcecie zrobić?

Blaine Kelly położył ustawiony w poziomie pistolet na ustach Jerry’ego.

Kiedy Laura zbliżyła się do chłopaka od tyłu, zarzucając mu zza głowy skrawek materiału i obwiązując nim usta, Jerry próbował kwękać, sepleniąc coś o tym, żeby go nie zabijali. Blaine ścisnął go brutalnie za gardło, a kiedy on i dziewczyna mieli pewność, że Jerry Leisure nie wyda z siebie żadnego odgłosu, poza stłumionym, niezrozumiałym bełkotem, Laura chwyciła mosiężną figurkę przedstawiającą podobiznę Najwyższego Kapłana z szeroko rozstawionymi, uniesionymi rękoma i zwinnym, zdecydowanym zamachem, przywaliła Puzonowi w tył głowy.

Chłopak padł zemdlony na pościel. Gałki wywinęły mu się ginąc we wnętrzu czaszki.

– Ustaw go w kącie, tak żeby nie opierał się o żaden mebel.

Kiedy planujący tej nocy zamach na życie Morfeusza, Jerry Leisure, siedział bezwładnie pomiędzy dwiema łysymi, krzyżującymi się pod kątem prostym ścianami pokoju Laury, Blaine Kelly wycelował w jego pierś Blasterem obcych i nacisnął na miękki cyngiel.

Broń wydała z siebie ciche bzyknięcie i niemalże w tej samej chwili, wszelki ślad po stewardzie Najwyższego Kapłana zaginął.

Stojąca z szeroko rozdziawionymi ustami Laura, przecierała z niedowierzania oczy.

– Boże… on… on naprawdę zniknął – szepnęła.

– Tak. Mówiłem ci. Tak to właśnie działa. Żadnych śladów.

Nie mitrężąc zbędnie czasu, Blaine Kelly przyodział swoją purpurową szatę, ukrył pistolet w kieszeni i unosząc w rękach tacę z przekąską Morfeusza, ruszył w kierunku drzwi.

Laura zatrzymała go swoją delikatną dłonią. Przez moment spoglądała na jego skrytą pod kapturem twarz. Zupełnie niespodziewanie i nieprzewidywalnie, stanęła na palcach, zbliżyła się do ust Blaina i pocałowała go nie odrywając spojrzenia swoich przerażonych, niebieskich oczu.

Blaine kiwnął głową, dając do zrozumienia, iż teraz nie mogą już się wycofać. Oboje będą się trzymać planu i jeśli wszystko pójdzie dobrze, spotkają się ponownie w Cytadeli należącej do Bractwa Stali.

Laura pospiesznie zaczęła przygotowywać rzeczy do drogi, a kiedy skrzypiące lekko drzwi, zatrzasnęły się za Blainem, ten poprawiając poły szaty i pochylając mocniej głowę, ruszył schodami w górę.

 

191

 

Trzy piętra przed szczytem, Blaine ujrzał po raz pierwszy Mrocznego. Posągowa, trwająca nieporuszenie na swoim posterunku sylwetka majaczyła niczym senna zjawa pośród roztaczającej się na korytarzu ciemności. Błękitne, łyskające gdzieś na wysokości niemalże dwóch i pół metra, oczy, łypały w stronę przemykającej się przez mrok postaci człowieka.

Niosący tacę Blaine, zawahał się na ułamek sekundy. Wiedział, że jeżeli pozwoli sobie na dłuższy postój, Mroczny może zostać zaalarmowany przez jego zachowanie, a wtedy… wtedy zapragnie najpewniej sprawdzić, czy Jerry Leisure to rozrywkowa laleczka Najwyższego Kapłana.

Zawsze można było użyć Blastera obcych, pokrzepiał się wykonujący powolne, metodyczne kroki Kelly. To by jednak znacznie komplikowało plan. Utrzymanie w tajemnicy zniknięcia Puzona i Morfeusza, było względnie proste. Inaczej miała się sprawa ze stróżującym w publicznym korytarzu kolosem.

Blaine Kelly szybko odzyskał rezon, a kiedy zbliżył się do miejsca, w którym Mroczny zagradzał swoją zawalistą sylwetką wejście na schody, zatrzymał się i nie unosząc głowy, potrząsnął tacą. Znajdujące się na niej sztućce, wydały z siebie wymowne pobrzękiwanie.

Mroczny uśmiechnął się od ucha do ucha, wyszczerzając przy tym wyglądające w ciemności na szare zęby. Blaine nie mógł sobie odmówić, posłania krótkiego, badawczego spojrzenia ku jego twarzy. Wielki bydlak było zwodniczo podobne do widzianych przez niego Supermutantów z Nekropolis. Nosił ubiór zarezerwowany dla wyższych oficerów w wojskowej hierarchii: czarne, skórzane buty na dodających mu kilka centymetrów protektorach. Obcisłe spodnie i top w takim samym kolorze. Na czubku głowy znajdował się pochylony zawadiacko beret z radioaktywnym symbolem Dzieci Katedry.

Twarz Mrocznego, w odniesieniu do Supermutantów, nie była brzydka. Blaine Kelly przyglądał jej się przez chwilę uznając, że osobista straż Morfeusza, charakteryzuje się znacznie większą szlachetnością, niż ich pośledniejsi koledzy.

Blaine miał cichą nadzieję, że nie idzie to w parze z inteligencją. Obawiał się jednak, że jest wręcz odwrotnie.

Mroczny odsunął się na bok, przytrzymując przy sobie osobiste mini działko. Dokładnie takie samo, jakie Blaine odstąpił na przechowania Nicole. Zastanawiał się, czy mutant też postanowił ochrzcić swojego pupila jakimś adekwatnym dla niego imieniem.

Np. Ludzka Zagłada, albo Śmierć Purpurowym.

Jeszcze lepiej: Penetrator, co w odniesieniu do seksualnych preferencji Jerry’ego, mogło być bardzo nieprzyjemne w skutkach.

Na szczęście Blaina nie spotkały żadne przykre niespodzianki. Nie spuszczający z niego oczu Mroczny, kiwnął ponaglająco głową. Blaine ruszył z tacą w górę, a kiedy znalazł się w jednej trzeciej wysokości schodów, usłyszał docierający z dołu, cichy, acz gromki rechot.

Wolał nie spoglądać na obsceniczne gesty, jakie wykonywał za nim wartownik.

 

192

 

Trzecie piętro strzeżone przez Mrocznych, stanowiło jednocześnie ostatni z mieszkalnych segmentów Katedry. Powyżej rozpościerało się już tylko poddasze ze spadzistym, pordzewiałym gontem. Kończyły się również schody, a na ich miejscu, ku górze, prowadziła metalowa drabinka o cienkich prętach i otaczającym ją pierścieniu (również z metalu). Blaine uznał, że gdyby jakimś zrządzeniem losu, przyszło mu uciekać na górę – co oczywiście było najbardziej absurdalnym rozwiązaniem, jakie przychodziło mu w tamtej chwili na myśl – to wrogowie musieliby wysłać za nim ludzi. Żaden Mroczny czy Supermutant, nie zmieściłby się w wąskim, utworzonym przez pręty tunelu okalającym drabinkę.

Dwaj wartownicy stojący przed masywnymi, zdobionymi złocistymi i lśniącymi w mroku ornamentami drzwiami, wpatrywali się w niego pustymi oczami w kolorze błękitu. Wyglądali tak samo, jak pierwszy ze spotkanych przez Blaina gigantów. Tak jak wtedy, Blaine Kelly uniósł tacę pobrzękując nią nieznacznie. Mroczni posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia, wymienili dwuznaczne uśmieszki i rozsunęli się nieco, umożliwiając chłopakowi dostęp do drzwi.

Blaine Kelly zrobił dwa kroki i stając twarzą w twarz z gładką drewnianą powierzchnią, puścił tacę prawą ręką i unosząc ją ku górze, zatrzymał się na moment przepełniony pełny przerażenia wahaniem.

Boże Przenajświętszy, mówił sam do siebie w swojej głowie, jak to na Siedem Piekieł szło? Trzy razy krótko, potem trzy razy wolno… nie, inaczej. Dwa razy wolno, potem krótko… też trzy…

Kurwa mać!

Spojrzał zza zakapturzonej twarzy z ukosa na stojącego po lewej stronie Mrocznego. Facet, a przynajmniej tak się Blainowi wydawało, wpatrywał się w niego bezustannie. Sapał dysząc ciężko, a jego kolosalna, naprężona klatka piersiowa rosła i zapadła się w sobie metodycznie. Blaine czuł docierający do jego nozdrzy, ostry sztynk potu.

Powodzenia, Blaine! Zapomniałeś najważniejszej rzeczy. Teraz spierdolisz, pukniesz nie tak, jak należy i Morfeusz też cię puknie… nie tak jak należy. Chociaż, jeśli mam być szczery, nie wydaje mi się, by miał zamiar zrobić to osobiście. Jeden z tych dwóch, zielonych pięknisiów dobierze ci się do tyłka, a jak z tobą skończy, będziesz wyglądał gorzej niż oni obaj razem wzięci.

Zamilcz, proszę, daj mi się skupić!

– Puzon – tęgi, spiżowy ton Mrocznego stojącego po prawej rozbrzmiał niczym pierwszy ze złowieszczych grzmotów, zapowiadających potężną nawałnicę – Wielki Kapłan czeka. Na twoim miejscu, nie kazałbym mu czekać ani sekundy dłużej!

Ten z lewej zaśmiał się, lecz pod srogim spojrzeniem kolegi, szybko zadławił się własnym śmiechem i przyjął nieco skruszoną minę.

Wiem, wiem! – żachnął się Kelly. Zastanawiam się po prostu, czy przyniosłem wszystko z kuchni – chciał wypowiedzieć powyższe słowa na głos, lecz w ostatniej chwili powstrzymała go świadomość różnicy w głosie jego i głosie Jerry’ego. Najbezpieczniej było zignorować kąśliwy komentarz. Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, iż taką właśnie taktykę obierał Puzon.

Przez moment zrobiło mu się go wielce żal.

No, powodzenia, Blaine! Zastanawiaj się do woli, ale coś mi mówi, że nic z tego nie będzie. Stuknij raz, a ja zajmę się resztą. To nie pierwszy czas, kiedy ratuję nam obu tyłek.

Blaine stuknął w drzwi. Odgłos grubego, rezonującego drewna wzmacnianego metalem rozszedł się po skrzydle, po czym dołączył do niego drugi i trzeci. Potem dłoń Blaina wykonała trzy ponowne stuknięcia, lecz każde w trzy sekundowym odstępie. Na sam koniec knykcie uderzyły jeszcze dwukrotnie. Szybko.

Zza oddzielających wnętrze kwatery Morfeusza drzwi, dobył się cienki, starczy głos nasuwający skojarzenia z bagiennym szczurem:

– Wejść!

Blaine Kelly nacisnął wolną ręką na klamkę i ochoczo spełnił rozkaz Wielkiego Kapłana. Na myśl o tym, iż dzisiejsza „randka”, będzie dla niego wyjątkowo rozczarowująca, zapragnął zanieść się maniakalnym śmiechem szaleńca.

Opanował się jednak zachowując rezon i wsunął dłoń do głębokiej kieszeni swojej purpurowej szaty.

 

193

 

Pokój Najwyższego Kapłana był niewielki, lecz urządzony z dworskim przepychem. Szerokie, dwuosobowe łóżko z futrzaną narzutą i miękkimi, zdobionymi frędzelkami poduszkami, znajdowało się w przeciwległym do wejścia rogu. Tuż obok, równie szerokie, panoramiczne okno umożliwiało podziwianie rozpościerającego się za nim widoku (teraz oczywiście szalejąca z oknem bezksiężycowa ciemność nie pozostawiała zbyt wielu wrażeń, ale…). Obok stało drewniane, wyglądające na wykonane z wiśniowego drewna, biurko w stylu kolonialnym z grubym, lakierowanym na lśniąco blatem i dodatkowymi, ustawionymi na krańcu szufladkami. Szufladki te nadawały meblowi charakteru sekretarzyka. Bogato wyposażona półka biblioteczna, pyszniła się na ścianie po prawej stronie Blaina.

Morfeusz siedział przygarbiony i gryzmolił coś nad swoim biurkiem. Przypominał nieco jednego z rzymskim imperatorów, który korzystając z osłony i spokoju rozsiewanego przez matkę złodziei (czyli nocy), nadrabiał zaległości trudnego dnia i czytając przelewał na papier swoje własne myśli.

Starszy, siwiejący facecik o cienkiej szyi i wygolonej z tyłu głowie. Purpurowy habit Najwyższego Kapłana wisiał na wieszaku obok biurka. Morfeusz miał na sobie puchowy szlafrok, pod nim zaś najpewniej piżamę.

Albo nic, pomyślał Blaine i wzdrygnął się wyobrażając sobie, co ten gryzoniowaty dziadyga musiał wyczyniać z biednym Puzonem.

– Połóż tacę na biurku i wskakuj do łóżka – głos Morfeusza był teraz cienki i skrzekliwy. Kapłan nie zadał sobie trudu, by odwrócić się w stronę domniemanego Jerry’ego. Machnął tylko wolną ręką dając do zrozumienia, że zaraz skończy i zajmie się tym, na co naprawdę ma ochotę. – Muszę dokończyć…

Bzzzt!

Blaine Kelly pociągnął za spust Blastera obcych. Wiązka pędzącego z niemożliwą do zarejestrowania przez oko prędkością, pomknęła z czerwonej, spiczastej antenki i jedynym dowodem na jej obecność, był efekt całkowitej anihilacji Najwyższego Kapłana.

Jasny błysk światła rozświetlił pomieszczenie. Słowa Morfeusza uwięzły w pustce i przepadły tam, gdzie zniknęła tworząca człowieka materia.

Miejsce przy biurku było puste. Blaine schował pistolet, odstawił tacę i najciszej jak to tylko możliwe, zajął się przeszukiwaniem szuflad.

Kiedy załatwił ostatnią, nie znajdując tego, po co przyszedł, zapragnął zakląć siarczyście pod nosem. Przez zaciśnięte usta wydobył się jednak tylko cichy syk, zaś wzrok coraz bardziej zdesperowanego Blaina, padł na wiszącą na wieszaku, purpurową szatę.

Rzucił się w jej kierunku, niczym dryfujący po oceanie rozbitek, któremu ktoś ciska przed nos grubą, konopną linę.

Jest, jest! Na Boga i Wszystkich Świętych, jest!

Mały, czarny symbol Dzieci Katedry mieścił się w dłoni chłopaka. Wykonano go z jakiegoś czarnego, lśniącego metalu, który do złudzenia przypominał obsydian. Być może był to nawet obsydian, ale to nie miało w tamtej chwili większego znaczenia dla Blaina. Jedyna istotna rzecz wynikała z faktu, że trzy podtrzymujące środek symbolu ramiona, można było przesuwać, a odpowiednia konfiguracja, tworzyła z nich prowadzący do Wewnętrznego Sanktuarium klucz.

 

194

 

Przez dokładne czterdzieści minut, Blaine Kelly siedział na fotelu należącym niegdyś do Morfeusza i wsuwał kanapki, zapijając je pomarańczowym sokiem. Dwukrotnie, raz przez dwie minuty, raz przez siedem, wydawał z siebie głośne jęknięcia i okrzyki fikcyjnej rozkoszy przemieszanej z odrobiną wynikającego z pożądania bólu. Kiedy uznał, że nieistniejący już Morfeusz został zaspokojony, a biedny Jerry Leisure spełnił swoją powinność robiąc wszystko, co do niego należało, zabrał pustą tacę i przełykając mocno ślinę, zgasił światło w komnacie i otwierając drzwi, wychynął ku ciemności.

 

195

 

Żaden z dwóch warujących na korytarzu Mrocznych, nie zaczepiał Blaina/Jerry’ego i nie przeszkadzał mu w jego powolnej wędrówce na dół. Oczywiście, o ile można tak powiedzieć w sytuacji, w której usłyszał za sobą wypowiadane szeptem słowo: „Pedrylowiec”, a następnie, kiedy pokonał pięć pierwszych schodów prowadzących ze szczytowego piętra, rozległy się dwa stłumione parsknięcia, za którymi jego uszu dotarły śmieszki i checheszki mających radochę strażników.

Tak jak za pierwszym razem, Blaine Kelly wolał ich nie prowokować i nie odwracał się. Jego ciekawość wykonywanych przez Mrocznych gestów, nie był aż tak wielka.

Wewnętrzne Sanktuarium, nadciągam! Pomyślał. Już niebawem miał pożałować swojego optymizmu i skwapliwości.

 

196

 

Znajdujące się na tyłach pomieszczenia prowadzącego na szczyt wieży i do zakrystii, zabezpieczone czarnym symbolem Dzieci Katedry drzwi, stanowiły wielką tajemnicę i obiekt spekulacji. Wedle słów Laury, spora część wyznawców zastanawiała się, co dokładnie znajduje się za nimi. Dokąd prowadzą. Niektórzy snuli swoje przypuszczenia, inni fantazjowali, a jeszcze inni udawali, że w ogóle ich to nie obchodzi. Byli też tacy, których faktycznie niewiele to interesowało. Blaine Kelly dołączy lada moment do nielicznych, którzy będą mieli możliwość przekonać się na własne oczy, czym tak naprawdę jest Wewnętrzne Sanktuarium i czy poniżej, w głębi ziemi, faktycznie znajduje się podobna do jego domu Krypta.

Utworzony z ramion czarnego symbolu Dzieci klucz, spisał się idealnie. Zamek zaszczękał, zawiasy trzasnęły i zaskrzypiały, a potem drzwi prowadzące w dół otworzyły się przed Blainem niczym brama zakładu karnego przed nowoprzybyłym transportem więźniów.

W tamtej chwili, Blaine, żywił wciąż głęboką nadzieję, że uda mu się przejść przez nią jeszcze raz. Być może któraś z jego świadomych, racjonalnych części przeczuwała już, że został skazany na dożywocie i nigdy, przenigdy, nie ujrzy ponownie zostawianego w tyle świata zewnętrznego. Część ta była jednak głęboko skrywana, a jej cichy krzyk nawołując do powrotu, zagłuszany.

Blaine Kelly podciągnął dyndające u kostek poły szaty i przeganiając na boki białą mgłę, ruszył przed siebie.

 

197

 

Wewnętrzne Sanktuarium okazało się czarną, pełną szpargałów piwnicą. Wątłe, żółte światło rozjaśniało mrok, pozwalając określić, iż pośród zalegających wokół stert absolutnie wszystkiego, znajdowały się kartony, drewniane pudła, skrzynie, szafki, regały, inne meble, ołowiane beczki, kawałki metalowych prętów, stosy cegieł, worki z cementem, jakieś poślednie narzędzia budowlane, świeczniki, brudne, zmachane materace i dziesiątki innych rupieci. Wszystkie okryte niepokojąco grubą warstwą kurzu i pajęczyn.

Blaine Kelly krzątał się, lawirując pomiędzy hałdami śmieci, w coraz większym przerażeniu. Jego racjonalna część umysłu nakazywała mu kategoryczny odwrót, a jednocześnie druga racjonalna część umysłu, ta, której natura była nieco bardziej karkołomna i ryzykancka, sugerowała, że coś jest tutaj nie do końca w porządku i warto byłoby przyjrzeć się temu z bliska.

Faktycznie, przez ostatnie kilka minut Blaine zdążył się zorientować, że całe to miejsce nie ma najmniejszego sensu. Wszyscy wyznawcy szeptali po kątach, niemalże wkładając sobie w tej konspiracji języki do uszu, że pod ziemią znajduje się jakieś WIELKIE i ROZKURWISTE Wewnętrzne Sanktuarium, gdzie WYBRAŃCY zostają zabrania i jaki los spotyka ich dalej, tego nie wie nikt (poza Laurą). Przypuszczano jednak, że za swoje oddanie i wierność, zostają zespoleni w jedności wielkiego MISTRZA i będą w nim trwać na wieki – bezpieczni i kochani.

Nikt nie mówił o pieprzonej piwnicy, po której grasują pająki tak wielkie, że wszystkie myszy i szczury zdążyły już dawno wynieść się na górę, uznając świat zewnętrzny za znacznie bezpieczniejsze miejsce, niż to tutaj.

Aczkolwiek, z drugiej strony, zastanów się nad tym Blaine. Krypta 13 została ulokowana z dala od zamieszkanych terenów. Pośród niedostępnego, pustelniczego i jałowego na pozór pasma gór Coast Ranges. Ktoś, kto nie znał dokładnej lokalizacji schron, miał pośród licznych jaskiń, kanionów i wyrw bardzo nikłe szanse, by kiedykolwiek odnaleźć prowadzącą do jej wnętrza gródź. Do tego były też zmutowane, kalifornijskie szczury. Myślę, że niewielu ryzykowałoby ich wygłodniałą lawinę. Tym samym Krypta pozostawała bezpieczna i niepokojona od samego początku. Tutaj masz do czynienia z analogiczną sytuacją. Katedra, przerobiona na centrum religijnego kultu, zamknięte drzwi, do których klucz posiada tylko świętej już pamięci Najwyższy Kapłan. A w środku? Piwnica zapełniona rupieciami i odstraszająca nawałnica pieprzonych pajęczyn. Ty „dobrze” wiesz, że tutaj coś jest. Laura wiedziała, a jej słowom możesz wierzyć. Mimo to, prawie zrezygnowałeś. Skup się, weź w garść i sprawdź, czy przypadkiem nie ma tu jakiegoś tajemnego przejścia. Obszedłeś wszystkie pomieszczenia. Obejdź je jeszcze raz i tym razem postaraj się „wyczuć” drogę do środka.

Nie mogący zaprzeczyć logice swojego wewnętrznego głosu, Blaine Kelly (pomimo narastającego w nim rozedrgania i niepewności) wziął się w garść i raz jeszcze poddał wnętrze piwnicy oględzinom. Wszystkie jego działania zdawały się być płonne, a sam Blaine coraz głębiej pogrążał się we własnych demonicznych myślach, aż do momentu, w którym ulokowana najbardziej na południowym wschodzie ściana ostatniego pomieszczenia, faktycznie wydała mu się nieco inna, niż pozostałe.

Na pozór wszystko było z nią w porządku. Czarna, gruba warstwa otynkowanego i wyłożonego stalą betonu. Nic, co odbiegałoby od reszty, a jednak coś nie dawało Blainowi spokoju.

Stanął, nasłuchując. Wydało mu się, że jego uszu dociera niewielki, eteryczny świst. W typowym dla uniwersalnego kodu symboli ciała geście pokoju, uniósł prawą dłoń i prostując ją, przyłożył w kilku miejscach do ściany.

Pomimo braku jakiegokolwiek wywietrznika czy wentylacji, Blaine Kelly poczuł na skórze delikatny podmuch powietrza. Zupełnie, jakby gdzieś za ścianą znajdował się ciąg. Ciąg taki, na jaki można było niekiedy natrafić w dobrze mu znanych jaskiniach.

Podekscytowany rozpoczął pieczołowite oględziny narożnika ścian. Wykonywał badawcze ruchy palcami, starając się możliwie najbardziej wytężyć wzrok. Nie odkrył jednak niczego, lecz mimo to wrażenie chłodnego ciągu dochodzącego z drugiej strony nie dawało mu spokoju.

Zupełnie mimowolnie, jego wzrok powędrował na ustawioną po lewej stronie ściany półkę. Półka uginała się pod naporem opasłych woluminów w twardych okładkach.

Zupełnie instynktownie, pamiętając godziny spędzone nad filmami i powieściami w bibliotece swojej własnej Krypty, Blaine Kelly począł wyciągać książki z ich pierwotnych miejsc. Przez dłuższy czas nie działo się absolutnie nic, aż w końcu jeden, przytwierdzony do ściany na metalowym naczepie tom, wysunął się pod kątem czterdziestu pięciu stopni, znajdujący się za nim mechanizm szczęknął i po chwili kamienne, betonowe drzwi grubości stu centymetrów, odchyliły się z upiornym, zarezerwowanym dla lochów dawnych zamczysk, łomotem.

Siła chłodnego, wzdragającego powietrza owiała postać Blaina. Sięgające ziemi poły jego habitu, rozwiały się na boki. Trzymając je rękami, Blaine zajrzał do środka prowadzącego w głąb ziemi przejścia.

Rozpościerająca się przed nim jaskinia, do złudzenia przypominała tę, którą ujrzał za broniącą dostępu do Krypty 13 grodzią. Pamiętając o piekle, jakie przeżył w jej ciemnych, skalnych korytarzach, przez ciało Blaina przeszła fala wykręcających dreszczy. Kelly tłumaczył sobie, że to za sprawą napierającego na niego zimnego powietrza.

Jednak powietrze nie miało z tym niczego wspólnego. Gdzieś spośród gęstej czerni, dobyło się potworne mlaśnięcie…

 

198

 

Potworne mlaśnięcie bardzo szybko ustąpiło realnej wizji tego, co owo mlaśnięcie wydało. Przemierzający ciemne wnętrze jaskini, Blaine Kelly, kurczowo i mimowolnie zaciskał schowaną w kieszeni dłoń na kojącej kolbie wykonanej przez obcych broni. Zbliżając się w stronę nie zwracających na niego uwagi zwierząt, żałował, że nie posłuchał swojego pierwszego głosu rozsądku i nie rzucił tego wszystkiego w cholerę.

Tuż za załomem, tam gdzie mrok rozrzedzał się nieco za sprawą światła docierającego z końca wąskiego, prowadzącego na północ korytarza, trzy stworzenia zdawały się żerować na okrytych resztkami mięsa ludzkich szkieletach. Blaine szukał analogii, do której byłby je w stanie porównać, lecz pod wpływem kotłującego się w nim napięcia i przerażenia, nie odnalazł żadnej.

Przypuszczalnie, nawet gdyby Blaine Kelly znajdował się teraz w swoim niewielkim, przytulnym pokoiku na drugim piętrze chronionej przez górski masyw Coast Ranges Krypty 13, leżąc wieczorem na łóżku i zatapiając się w bezpiecznej, niegroźnej i porywającej lekturze książki o swoich własnych losach, nie byłby w stanie wiarygodnie opisać widzianych przez siebie samego stworzeń.

Jedno przypominało centaura: dawną, mitologiczną krzyżówkę konia z człowiekiem. Chociaż „zwierzę” (a i ten termin zdawał się wielce wymuszony) nie miało z koniem niczego wspólnego, to gdzieś spośród zwalistej, kłębiącej się w sobie, chaotycznie porośniętej i zespolonej masy mięsa, kończyn, głów, łbów, łap i wyglądających na zdeformowane, nowotworowe narośli, Blaine Kelly zdołał rozpoznać fragmenty ludzkich korpusów i twarzy. Stworzenie miało sześć przypominających odwrotnie nałożone, wygięte ludzkie ręce, łap i dwie szyje, na których jak na szypułkach kiełkowały głowy: psia i ludzka. Ta psia była łysa, porośnięta ludzką skórą, ale niewątpliwie należała niegdyś do przedstawiciela gatunków canidae (dzięki Bogu, że Ochłap nie musi tego oglądać!). Ludzka przypominała upiorne szczątki wykopane ze świeżego grobu. Oczy miała czerwone, a z pyska wystawały trzy wijące się kłącza, przypominające macki ośmiornicy. Całość bardzo podobna do mutujących potworów z filmu „Coś”, Carpentera.

Tuż obok, na wężowych, zwiniętych w „S” witkach, warowały dwa stwory, które do złudzenia przypominały obrośnięte mchem i farfoclami z nasion fasoli koniki morskie. Składały się praktycznie tylko z łba, pyska, czy czegoś na ich modłę. Wyglądał niczym owalny, jajowaty naleśnik, którego wewnętrzna tkanka tworzyła coś na kształt lejowatego, zapadającego się ku umiejscowionemu centralnie w środku otworowi gębowemu leja. Lej ten zasklepiał się, to rozwierał za sprawą okalającej go od góry fałdy skóry.

Pupile, bo tak określał te wyhodowane w kadziach z FEV potwory sam Mistrz, gromadziły się w jednym miejscu, zajmując swoimi gabarytami jakieś dwie trzecie wąskiego, zakręcającego przesmyku. Blaine spoglądał na nie z narastającym przerażeniem. Były to najdziksze i najbardziej zdeformowane, okaleczone twory promieniowania i wirusa, jakie do tej pory widział. Zastanawiał się, czy stworzenia te posiadają jakąkolwiek świadomość. Jeśli tak, współczuł tym, którymi niegdyś byli. Supermutanci i Ghule wyglądali przy nich jak wystawiane w rewii mody miss nastolatek modelki.

Powoli, nie chcąc niepotrzebnie zwracać uwagi i prowokować centaura i wisielców, Blaine Kelly przywarł do przeciwległej ściany i niczym stąpający po wąskim, skalnym gzymsie człowiek, począł przybliżać się do nich. Prawa, schowana w kieszeni dłoń szukała ukojenia w zimnym tworzywie obcych, lecz ukojenie to, im bliżej potworów znajdował się Blaine, tym bardziej odległe i niedoścignione zdawało się być.

Kiedy Blaine zaczął już prawie wierzyć, że uda mu się prześliznąć niepostrzeżenie, jeden z prężystych wisielców uniósł to, co wyglądało na łeb i kierując go do góry zaczął najwyraźniej węszyć. Przypominał nieco Ochłapa, który nie widząc zagrożenia, próbował wyczuć i zlokalizować je za pośrednictwem zapachów.

Dołączył do niego drugi. Potem centaur przerwał skubanie jakiś rozdętych, połamanych żeber i z zadziwiającą szybkością odwrócił dwie głowy, spoglądając w stronę odzianego w purpurową szatę chłopaka.

Psi pysk łypał na niego czerwonymi oczyma. Ludzki natomiast wydawał jakieś osobliwe, zatrważające syki. Trzy czerwone, wijące się macki przypominały rozgrzewające się bicze.

Blaine przełknął ślinę. Nagle poczuł potężną potrzebę naciśnięcia za spust. Wątpił, by udało mu się zareagować na tyle szybko, by wyciągnąć broń i wymierzyć nią w trzy znajdujące się w odległości półtora metra potwory.

Najprawdopodobniej nie. Jakiś desperacki, rozhisteryzowany głos wewnętrznej autodestrukcji krzyczał, że nie tylko nie będzie miał na to czasu, ale w dodatku potwory okażą się odporne na niszczycielską siłę promienia i kiedy przeszywane raz po raz ślepakami, rzucą się na niego, w jakiś makabryczny i niepojęty sposób zarażą go swoim jadem, rozpuszczą wnętrzności, a on na wieczność dołączy do nich i będzie żerował tu, w ciemności jaskini, pamiętając kim był i mając świadomość tego, kim jest teraz.

Jeden z wisielców podpełzł w jego stronę. Zdawało się, że lada moment zaatakuje, acz ruchy jak każdy drapieżnik miał spokojne i nie zdradzające agresji. Kiedy sparaliżowany Blaine niemalże osuwał się wzdłuż skalnej ściany, wszystkie trzy stwory napięły się w sobie, uniosły pyski i oddaliły się pozostawiając mu wolne przejście.

Jeżeli istniała jedna rzecz, której Blaine Kelly nauczył się w świecie zewnętrznym, to niewątpliwie było to wykorzystywanie okazji. Czym prędzej podwinął poły fioletowej „kiecki” i podskakując na skalistym podłożu, rzucił się pędem w stronę docierającego z końca korytarza światła.

Co zważywszy na relację ofiara-drapieżnik, było niezwykle nierozważne.

Szczęśliwie nic się nie stało.

Za kolejnym załomem, tam, gdzie naturalne podłoże jaskini przekształcało się ostro i gwałtownie w kamienne płyty, znajdowało się wejście do umiejscowionej pod Katedrą Krypty. Główna gródź pozostawała otwarta, a jasne, syntetyczne światło dobywające się z podwieszonych pod sufitem jarzeniówek, nasuwało skojarzenie z niebańską wręcz bramą.

To wrażenie psuło jednak dwóch zielonych Supermutantów stojących na warcie. Obaj byli zwyczajnymi żołnierzami, nie zaś Mrocznymi. Świadczyły o tym ich toporne rysy twarzy, wielkie płaskie nosy, mocno zarysowane szczęki wieśniaków i szerokie czoła opadające na oczy niczym fałdy mongoidalne.

Obaj trzymali w wielkich łapach broń. Miotacz płomieni, jak zdołał ocenić Blaine i rusznicę laserową. Obaj również szczerzyli zęby śmiejąc się w najlepsze. Przypominali dziecięce urwisy, które wycięły właśnie koledze bardzo groźny i tym samym zabawny dowcip.

– Cha, cha, cha! Głupie dziecię, boi się Pupili. Cha, cha, cha!

Drugi zawtórował pierwszemu, wskazując na Blaina palcem. Wyraz jego twarzy świadczył o inteligencji nieprzekraczającej sześćdziesięciu dwóch jednostek.

– Głupie! Dzieci boją się Pupili, a Pupile niegroźne! Jeść z ręki. Samy często karmić Pupile, nie, Tomy?

Tomy przytaknął klepiąc się po brzuchu i kiwając głową, jakby właśnie usłyszał bardzo trafne spostrzeżenie na jakimś międzynarodowym szczycie dotyczącym sytuacji zbrojeniowej.

Blaine Kelly uznał, że jeśli tylko da tym kretynom szansę, zaczną zadawać pytania. Musiał działać szybko. Jeżeli któryś pójdzie i spróbuje zweryfikować rozkazy wydane przez Morfeusza, może wyjść chryja. Coś mówiło Blainowi, że jeśli tylko dowiedzą się, co zrobił z Najwyższym Kapłanem i Puzonem, udowodnią mu, że Pupile, kiedy zachodzi taka potrzeba, potrafią jeść nie tylko z ręki, ale w całości z ręką i resztą ciała.

– Do cholery jasnej! – krzyknął! – Co to jest, karczma czy Krypta? Jesteście jarmarcznymi dowcipnisiami, czy żołnierzami Armii Jedności?

Skąd ty wziąłeś tę armię jedności?

Blaine faktycznie świetnie trafił. Nie był to jednak przypadek, ponieważ w jasnym świetle, emblematy i insygnia stróżujących przy grodzi były widoczne jak na dłoni. Jeden i drugi dorobili się chlubnej rangi kaprala. Powyżej belki widniał napis: Armia Jedności.

Dwa Supermutanty całkowicie straciły rezon i prostując się instynktownie, starali się wyglądać możliwie godnie i poważnie.

– Niosę ważne informacje od Ojca Morfeusza. Najwyższy Kapłan wpadłby w szał, gdyby dowiedział się, że jego słowa nie dotarły do naszego Mistrza, tylko dlatego, że dwa warujący jak suki w rui idioci chcieli poszczuć mnie PUPILAMI! Do kurwy nędzy, rozsunąć się i zrobić mi przejście!

– M-my – zająknął się ten stojący po lewej, którego pustka w oczach i pod kopułą zdawała się być nieco mniejsza, niż tego po prawej. – My nie zostaliśmy uprzedzeni. Oficer dyżurny…

– JA CI DAM OFICERA DYŻURNEGO, MAŁPO! Skoro nikt poza Ojcem Morfeuszem i mną, nie wie, o co chodzi, to nie wydaje ci się, że sprawa jest pilna, nagła i tajna? Jeżeli MISTRZ nie zostanie natychmiast o niej poinformowany, coś bardzo złego się stanie. Sądzę, że nawet taki idiota jak ty, jest sobie w stanie wyobrazić, co będzie się działo, kiedy MISTRZ wpadnie w furię…

– Ja… My – poprawił się naprędce ten po lewej.

Blaine Kelly uznał, że w końcu jest w swoim żywiole. Wszelkie lęki i obawy odeszły, a on rzucając słowami niczym Zeus gromami, wycelował palec wskazujący prawej dłoni i mierząc prosto w postać stojącego po prawej, oświadczył autorytarnie:

– Ten zostanie zamieniony w Pupila w pierwszej kolejności!

– Nie! – pisnął strażnik, a jego pisk był cienki i bardziej przypominał paniczne przerażenie Czerwonego Kaptura, który niosąc koszyczek pełen łakoci, spotkał w lesie wielkiego, złego wilka, niźli potężnego, przeszło trzystukilowego Supermutanta z rusznicą laserową w pulchnych, zielonych łapach.

Blaine Kelly pokiwał głową, wskazując wymownym gestem to, co czaiło się w mroku za jego plecami.

– A teraz, przepuśćcie mnie – rzucił ruszając zamaszystym, arbitralnym krokiem w ich kierunku. – Niosę ważne wieści dla naszego Mistrza.

Pobledli na twarzach wartownicy, rozstąpili się w milczeniu, pomimo, iż wejście do śluzy było szerokie i niczym niezagrodzone. Kiedy Blaine Kelly mijał ich, ten stojący po prawej, położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. Przerażony Blaine odwrócił się, lecz nie dał niczego po sobie poznać. Utkwił spojrzenie srogich oczu w oczach mutanta.

– Dziecię… ale nie powiesz Mistrzowi, prawda? Samy i Tomy nie chcieć zmienić się w Pupile. Proszę, dziecię. Nie powiesz?

Blaine Kelly posłał mutantowi enigmatyczne, triumfalne i wielce niepokojące spojrzenie. Potem wymownie zerknął na jego serdelkowate, zielone paluchy. Kiedy Samy, albo Tomy, zabierał dłoń, Blaine odwrócił się naprędce i zagłębił w jasno oświetlonej, wewnętrznej śluzie Krypty.

 

199

 

Blaine Kelly pozostawił za sobą poziom pierwszy. Winda prowadząca na trzecie piętro, szumiała cicho, a gdzieś w górze, dawało się rozpoznać coraz cichszy odgłos pracującego dźwigu.

Obszar znajdujący się za główną grodzią – tam gdzie Tomy i Samy pewnie przez cały czas lękali się, że dziecię Jerry Leisure zaczaruje ich z pomocą swoich słów w Pupile – był dokładnie taki sam, jak pierwszy poziom we wszystkich Kryptach, które Blaine Kelly miał do tej pory możliwość zwiedzić. Nikt poza początkowymi, stanowiącymi główną linię obrony (zaraz po pupilach) wartownikami, nie niepokoił Blaina. Poziom był zupełnie „wyludniony”, zaś droga do dźwigu pusta, a jego drzwi niezabezpieczone.

Blaine uznał, iż korporacja Vault Tek, zajmująca się projektowaniem przedwojennych schronów, musiała korzystać z jednego schematu planowania i wszystkie rozsiane po całych Stanach Zjednoczonych Krypty, zostały zbudowane na tę samą modłę. Tym samym, znikając we wnętrzu szybu windy, uznał, że nie ma najmniejszego sensu ryzykować i folgować własnej ciekawości.

Odpuścił poziom drugi, kierując się bezpośrednio na trzeci. Kiedy drzwi prostokątnego dźwigu rozsunęły się, Blaine Kelly ujrzał jasno oświetlony, szary korytarz, którego posadzka, ściany i sklepienie, zostały pokryte jakąś brązową, biologiczną mazią.

Maź ta do złudzenia przypominała krowie gówno. Poza wątpliwymi walorami estetycznymi dla oczu, nos Blaina został oszczędzony. Substancja nie wydzielała typowego dla ekskrementów odoru. Mimo, iż Blaine odetchnął z ulgą, wyczuł wyraźny, nieco mdły zapach unoszący się w powietrzu.

Korytarz świecił pustkami. Skryty pod purpurową szatą Blaine, zerknął na zegarek swojego PipBoy’a 2000. Przenośny komputerek wskazywał godzinę pierwszą czterdzieści siedem w nocy. Jeżeli Supermutanty funkcjonowały w podobnym cyklu dziennym, co ludzie, oznaczałoby to, że większość teraz śpi.

Pomimo dogodnej sytuacji, Blaine wolał zachować ostrożność. Rozejrzał się i lawirując między pulchnymi, pulsującymi kupami mazi, ruszył malującą się wyraźnie ścieżką. Nie uszło jego uwadze, iż ta Krypta jest pierwszą, w której Vault Tek wprowadził znaczne modyfikacje. Tak przynajmniej przypuszczał Blaine. Wątpił, by Supermutanty zajmowały się dodatkową aranżacją i pracami budowlanymi na tym poziomie, aczkolwiek i takiej możliwości nie wolno było wykluczać.

Posuwając się naprzód wąskim korytarzem, minął znajdujące się po lewej stronie pomieszczenie rekreacyjne. Na jego miejscu usytuowano coś na kształt punktu kontrolnego, z dwoma przejściami chronionymi przez zdezaktywowane teraz pola siłowe. W głębi pomieszczenia znajdowały się komputery, monitor wyświetlający jakieś dane i kilka robotów strażniczych. Były one inne niż te, które Blaine napotkał w Blasku. Przypominały ośmiornice-pajęczaki, unoszące się na pięciu lub sześciu, wielofunkcyjnych odnóżach zakończonych rożnego rodzaju chwytakami i narzędziami. Główny kokpit sterujący przypominał masywną, owalną łuskę po nieużytym naboju.

Żadna z maszyn nie zwróciła na Blaina uwagi. Najwyraźniej pozostawały nieaktywne, albo ich protokół interwencyjny nakazywał im ignorowanie ludzkich przedstawicieli Dzieci Katedry.

Kolejne drzwi były zamknięte. To tam z reguły mieściła się w każdej Krypcie zbrojownia. Tuż za rozchodzącymi się na prawo i na lewo załomami ścian, wyłaniał się szeroki korytarz prowadzący do sali bibliotecznej oraz pomieszczeń dowodzenia.

Blaine rozejrzał się. Brązowa, mdła maź okrywała ściany i sklepienie. Podłoga była w tym miejscu nieco czystsza. Światła, nastawione najwyraźniej na porę nocną, zostały nieco zaciemnione, przez co na korytarzu panował lekki pół mrok.

Blaine skręcił w swoją prawą. Wedle słów Laury, głowica atomowa powinna znajdować się na czwartym poziomie. Było to kolejne odstępstwo od standardowego protokołu budowlanego Krypt w Stanach Zjednoczonych. Blaine Kelly zastanawiał się, co takiego wyjątkowego było w tym konkretnym schronie i w jakim właściwie celu został utworzony. Czy to poprzedni rząd umieścił w nim bombę, czy raczej odbyło się to za sprawą zawiadującego teraz Mistrza? Czy i w jego domu, gdzieś poniżej trzeciego poziomu, Nadzorca Jacoren ukrywał istnienie broni zdolnej wysłać wszystkich mieszkańców prosto do piekła?

Unoszące się w górę drzwi, znajdowały się dokładnie tam, gdzie powinny się znajdować. Jedne prowadziły do pomieszczenia komputerowego, drugie zaś do biblioteki. Blaine uznał, iż skorzysta najpierw z tych drugich. Nasłuchując przez moment, zbliżył się do śluzy i naciskając imitujący klamkę przycisk po prawej stronie na ścianie, uaktywnił drzwi.

Ciemność w pomieszczeniu przed nim była niemalże dekoncentrująca. Przez dłuższą chwilę, Blaine Kelly czuł się mocno zagubiony. Jego przyzwyczajone do lekkiego pół mroku oczy, potrzebowały czasu na oswojenie się z całkowitą ciemnością. Stojąc tak i wpatrując się w pustkę, miał wrażenie, iż zewsząd docierają do niego gromkie chrapnięcia. Chrapnięcia nie były odosobnione. Stanowiły raczej coś na kształt specjalizującej się w grze na krzywych przegrodach nosowych orkiestrze, która jednocześnie i symultanicznie, wydawała z siebie różnej długości, siły i częstotliwości odgłosy. Gdzieniegdzie, raz na jakiś czas, towarzyszył im odgłos wzbogacającego bąka. Bąki te były równie gromkie i huczne, ryk starego, sześcio litrowego silnika ssącej diesla ciężarówy.

Mrok powoli ustępował, a na jego miejscu pojawiało się zwątpienie i paraliżująca obawa. Blaine Kelly stał obserwując liczne piętrowe łóżka, na których z boku na bok przewalali się zieloni, ważący po kilkaset kilogramów faceci.

Garnizon. Nie było najmniejszych wątpliwości, iż Blaine wkroczył w samą paszczę lwa. Jeżeli któryś z tych tępych trepów zbudzi się i go zauważy, z pewnością podniesie alarm, a wtedy cały plan cholera strzeli i zamiast Tomy’ego i Samy’ego, to Blaine dołączy do grona Pupilów.

Wolnym krokiem na paluszkach, cichutko jak zakradająca się do chlebaka myszka, ruszył w stronę widniejących po drugiej stronie pomieszczenia drzwi. Wyziewy wydobywające się z dolnych obszarów ciał Supermutantów, tworzyły okrutną chmurę fetoru unoszącą się w powietrzu. Sztynk był tak mocny i odurzający, iż Blaine poczuł w pewnym momencie, jak uginają się pod nim nogi, a jego głowa kręci się wokół jakiegoś głęboko ulokowanego wewnątrz mózgu jądra.

Prowadzące na niewielki, oświetlony korytarz drzwi śluzy uniosły się z cichym poszumem. Promienie światła rzuciły na posadzkę garnizonu prostokątną łunę. Blaine Kelly miał przed sobą dwuskrzydłowe wrota prowadzące prosto do winy.

Winda ta miała zabrać go na poziom czwarty, gdzie, jeśli wierzyć kunsztowi inwigilacji Laury, czekała niszczycielska siła atomu.

 

200

 

Wszystko to zdawało się być zbyt proste. Dwóch wartowników na dzień dobry; przy głównej grodzi. Potem cisza i spokój. Zero zainteresowania. Można by pomyśleć, iż ktoś życzył sobie, by Blaine przemknął się chyłkiem i załatwił to, co miał do załatwienia, a potem równie sprawnie, energicznie i bezproblemowo, uciekł na zewnątrz, wysadzając Kryptę i Katedrę w powietrze.

Taka niepokojąca konstatacja nasunęła się na myśl Blainowi. Kiedy zmechanizowany dźwięk zatrzeszczał, zatrzymując się na ostatnim poziomie schronu, drzwi windy rozsunęły się, a wszelkie myśli wybiegające poza tu i teraz, opuściły Blaina jak uciekające na południe przed zimą ptaki.

Zapach dobywający się z utytłanych w mazi ścian korytarza, zdawał się być na tym poziomie nieco bardziej zauważalny. Blaine, przełykając ślinę i modląc się, by dalej szło mu tak dobrze, jak do tej pory, ruszył przed siebie w kierunku ostatnich – jak przypuszczał – drzwi odgradzających świat od reliktu dawnej epoki.

W kolejnym pomieszczeniu znajdowali się dwaj strażnicy. Obaj do złudzenia przypominali tych z poziomu pierwszego. Odziani w czarne mundury, garbili się jak gdyby trzymane w pulchnych łapskach rusznice laserowe ciągnęły ich nieubłaganie do ziemi. Obaj mieli też bezmyślne spojrzenia i absolutnie nieskalane intelektem rysy twarzy.

Mimo to wiedzieli, że nikt poza nimi nie powinien przebywać na tym poziomie. Zwłaszcza o przeszło drugiej w nocy.

– Mały bracie? – zwrócił się jeden, stojący tuż obok (wyglądającej na antyczną) konsolety komputerowej. Biegły z niej szare, grube wiązki kabli, które niknęły za działową ścianką. – Czego tu chcesz o tej porze?

Skryty pod fioletowym habitem Blaine, spojrzał na jednego i na drugiego. Potem wzrok jego powiódł za zwitkiem kabli.

– Niosłem ważne słowa dla Mistrza. Brat Morfeusz niepokoił się pewnymi sprawami na powierzchni i chciał skonsultować je z naszym Panem. Mistrz poprosił mnie przy okazji, abym sprawdził, czy w razie ryzyka ataku, jesteśmy dobrze przygotowani.

Mutanci, których insygnia wskazywały na rangę sierżantów, spojrzeli po sobie niewiele rozumiejąc z tego, co powiedział przed chwilą Blaine.

Widząc ich zmieszanie, doprecyzował:

– Czy z bombą wszystko w porządku?

– O, tak! – ożywił się ten sam, który przemawiał poprzednio. – To ostatnia linia obrony przed naszymi wrogami. Jeżeli napotkamy wroga, którego nie będziemy w stanie pokonać, Mistrz zapewnił sobie obronę ostateczną. Poślemy ich wszystkich do piekła! Zginiemy, ale przynajmniej zabierzemy z nami naszych przeciwników!

Drugi, garbiąc się jeszcze bardziej niż przed chwilą, pokiwał z uznaniem głową.

– Przecież to wiedzą wszyscy! – obruszył się Blaine, a przemawiający przed chwilą sierżant Supermutantów, nie był w stanie ukryć malującego się na jego twarzy niepokoju. – Pytałem o to, czy bomba jest sprawna?

Dwaj strażnicy zgodnie i ochoczo pokiwali głowami. Przypominali te stawiane niegdyś na deskach rozdzielczych samochodów figurki psów, których łby podwieszało się za pomocą małego, cienkiego haczyka na przymocowanym do wewnętrznej strony korpusu skoblu. Przy jakichkolwiek drganiach, pies machał radośnie pyskiem.

– Czyli można ją natychmiast zdetonować i posłać całe to miejsce w cholerę?

Na czole tego, który przemawiał do tej pory, pojawiły się perliste kropelki potu. Supermutant ściągnął brwi, zastanawiając się nad czymś niezwykle intensywnie, po czym na przekór własnemu instynktowi, zapytał:

– A ty, dziecię, co ty właściwie tu robić o tej porze? Jest późno. Koszary spać. Tylko my pilnować broni Mistrza. Nie powinno cię tu być!

– Mówiłem ci – odparł Blaine bez chwili namysłu, przyjmując swój najbardziej autorytarny i pryncypialny ton – że Mistrz osobiście kazał mi się upewnić, czy bomba jest sprawna. Siedzicie tu całe dnie i na pewno nie słyszeliście, że Bractwo Stali wykonuje ostatnio niebezpieczne ruchy blisko południowej granicy naszej północnej bazy. Brat Morfeusz niepokoił się raportami i wysłał mnie, by je skonsultować z Wielkim Mistrzem.

– Mariposa w niebezpieczeństwie? – odważył się przemówić milczący do tej pory. Głos miał infantylny i poważnie zaniepokojony, jakby znajdował się na granicy histerii. – Mój brat tam służy. Dziecię, czy wszystko w porządku?

Więc tak nazywa się ich placówka przy wybrzeżu. Zapamiętaj to Blaine. Przyda nam się później.

– Wątpicie w potęgę i słuszność naszego MISTRZA?!

Dwaj sierżanci skulili się w sobie. Teraz już obaj pocili się obficie. Równie skwapliwie i desperacko kręcili głowami. Jak niewolnicy na statku, pragnący za wszelką cenę uniknąć kary chłosty.

– W takim razie nie powinniście nawet zadawać takich pytań… – Blaine urwał na chwilę, rozglądając się w zaniepokojeniu na boku. – Co to było? Słyszeliście?!

Supermutanty raz jeszcze, w pełnej zgodzie, zaprzeczyli głowami.

Blaine odwrócił się, wskazując na zamknięte drzwi za sobą.

– Tam! Dźwięk dochodził stamtąd!

Spojrzał ponownie w sierżantów, celując palcem w tego po lewej.

– Ty! Jak się nazywasz?

– Eeee… Marry, dziecię!

– Idź tam natychmiast i sprawdź, co to było!

Marry zgarbił się, spojrzał zaniepokojony w stronę swojego kolegi, który sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie był świadom jego obecności; ignorując go celowo i wzdychając ciężko, opuścił swoje stanowisko wartownicze. Nacisnął pulchnym paluchem guzik przy śluzie i zagłębił się w prowadzący do windy korytarz.

– Chyba nic tu nie ma – poinformował po chwili, stojąc odwrócony plecami do dwójki pozostałych w pomieszczeniu.

– Sprawdź dokładniej! To pewnie jakaś mysz. Często buszują w mazi, ale musimy mieć pewność!

– M… mysz? – głos Marry’ego był dziwnie piskliwy i przelękniony. – Tu nigdy nie było myszy…

Blaine odwrócił się spoglądając na niemalże przylegającego do konsoli sierżanta. Ten udawał, że go tu w ogóle nie ma, a Blaine nie zrobił niczego, by go z tego przekonania wytrącić.

W końcu lada moment będzie to prawdą.

Obszedł postać, podążając wzdłuż wiązki wijących się po podłodze stalowych kabli. Za kamienną, cienką ścianką działową, umiejscowiona na niewielkim podeście przypominającym brytfankę, znajdowała się kulista, rdzewiejąca głowica termojądrowa.

Blaine wsunął rękę do prawej kieszeni habitu. Wyciągnął Blaster obcych i wychylając się zza ściany, przymierzył prosto w stojącą obok konsolety postać.

Bzzzt!

Supermutant mógł przestać się martwić o to, że ktokolwiek go jeszcze zobaczy. Zniknął, pozostawiając po sobie absolutne nic.

– Dziecię?! – dobiegło uszu Blaina desperackie nawoływanie szukającego myszy. – Nic tu nie ma! Chyba musiała czmychnąć!

– Jesteś pewien?

Sierżant o kompletnie stropionej twarzy pokiwał głową. Przez moment wpatrywał się w puste miejsce obok konsolety, marszcząc czoło, na którym zarysowało się kilka wyraźnych fałd.

– Sprawdź jeszcze w zakamarku przy windzie. Widziałem tam dziurę. Może siedzi w środku.

Kiedy zielony, tępy jak maczuga jaskiniowca Supermutant, odwrócił się, w pomieszczeniu rozległo się cichutkie, nieuchwytne wręcz:

Bzzzt!

I nagle Blaine Kelly pozostał zupełnie sam. Tylko on i głowica jądrowa, którą zamierzał z premedytacją zdetonować.

Odwrócił się, pochylając nad konsoletą i zaczął badać pulpit próbując rozgryźć sekwencję startową.

 

201

 

– CHOLERNA KUPA ZŁOMU!!!

Blaine zamachnął się zasadzając komputerowej konsolecie potężnego kopa. Siła była tak wielka, że przez moment pożałował własnej impulsywności. W obawie, przed złamanymi palcami prawej stopy, zdjął but, skarpetkę i rozmasował je czule, dokonując przy tym pieczołowitych oględzin.

Wyglądało na to, że żadna z kości nie została uszkodzona. Mimo to, Blaine Kelly zaklął siarczyście, myśląc o komunikacie, jaki nieustępliwie wyświetla ekran maszyny:

„WSUŃ KLUCZ AKTYWACYJNY W CELU ROZPOCZĘCIA PROCEDURY”

Jaki klucz aktywacyjny, do jasnej cholery? Odbijało się terroryzującym echem w głowie Blaina i pomimo wielkich jego nadziei na ominięcie algorytmu odpalającego głowicę, oględziny konsolety jednoznacznie wskazywały, że nie będzie to możliwe. Wklęsły slot na owalne z jednym przecięciem, puste w środku narzędzie, zionął w jego kierunku dawką dręczącej go świadomości, iż jego plan spalił na panewce, a klucz, jeżeli istniał, najpewniej był schowany gdzieś w bezpiecznym miejscu na ciele jednego z dwóch pilnujących bomby sierżantów.

Sierżantów, którzy zniknęli, poddani anihilacyjnej sile Blastera obcych.

Czując narastający w nim lęk i przeraźliwe zwątpienie, że wszystko to poszło za łatwo… że coś, coś bardzo ważnego, zostało pominięte i lada moment przyjdzie mu zapłacić za tę pobłażliwość wobec czających się wokół niebezpieczeństw najwyższą cenę, Blaine Kelly nie mając w końcu żadnego innego wyboru, ruszył w stronę windy i nacisnął guzik prowadzący na poziom trzeci.

Przy odrobinie szczęścia, liczył, iż uda mu się opuścić to miejsce w jednym kawałku.

 

202

 

– BLAINE KELLY! RZUĆ BROŃ I UNIEŚ RĘCE W POWIETRZU!!!

Kiedy tylko drzwi wychodzącej na koszary windy, rozsunęły się, a Blaine pokonał wystarczającą odległość, by zbliżyć się do odgradzających pomieszczenie od korytarza drzwi, skończyło się właśnie tak, jak w głębi siebie przypuszczał i jak już o dawna podpowiadał mu jego paranoidalny, lękliwy, bojący się wszystkiego i wszystkich, lecz wielce w swojej podejrzliwości racjonalny, głos.

Cały garnizon rozświetlało jasne, syntetyczne światło emitowane z wiszących pod sufitem matowych listew. W powietrzu nie unosił się już okrutny zapach żrących bąków Supermutantów. Zamiast niego dało się wyczuć cierpki i duszący pot, zaś cały śpiący jeszcze nie tak dawno temu oddział, stał teraz ustawiony w zwartym kordonie naprzeciw prowadzących do windy drzwi.

Kilkudziesięciu żołnierzy spoglądało na Blaina swoimi niepokojąco lśniącymi oczami. Każdy z nich był uzbrojony w zdającą się wchodzić w poczet standardowego wyposażenia Armii Jedności, rusznicę laserową.

Wszystkie rusznice, były naturalnie, wycelowane w Blaina.

Nawet, gdyby skryty za purpurową, stanowiącą jedynie osłonę przed lekkim wiaterkiem i wzrokiem innych, szatą Kelly, nie usłyszał gromkiego, rozkazującego warkotu wydobywające się z ust stojącego na uboczu mutanta, który pośród całej tej ciżby wyglądał ze swoim krwistoczerwonym beretem na przywódcę, i tak w akcie instynktowej woli przetrwania, uniósł by ręce wysoko nad głowę, zaś skrywany w kieszeni habitu Blaster, rzuciłby prosto w zalegającą mu pod nogami kupę brunatnej mazi.

Plask! – dźwięk wpadającego w szlam pistoletu nasuwał skojarzenia, jakby został przez coś połknięty. Chwilę potem, drżące ręce Blaina zostały wycelowane prosto w sufit.

Blaine poczuł przeraźliwie zmęczenie. Zupełnie jakby cały garnizon uzbrojonych po zęby Supermutantów ustąpił miejsca okalającej go – wspieranej przez nerwicę – depresji i zaatakował gwałtownie, niepostrzeżenie i brutalnie, nie dając chłopakowi najmniejszych szans na defensywę.

Dowódca prześmierdniętych potem, żądnych krwi potworów, roześmiał się, chowając swój niewielki, plazmowy pistolet do przewieszonej u pasa kabury. Dał znak podwładnym na opuszczenie broni, po czym zbliżył się zamaszystym, władczym krokiem samca alfa w stronę Blaina i nachylając się nad pochodzącym z Krypty człowiekiem, gwałtownym ruchem dłoni zerwał mu kaptur z twarzy i spoglądając w jego czarne, lśniące w świetle sufitowych lamp oczy, przylutował mu prosto w szczękę.

Blaine Kelly stracił przytomność, nim na dobre dotknął podłogi. Można powiedzieć, że miał szczęście w nieszczęściu, ponieważ jego biedny nos i usta zanurzyły się z mokrym plaśnięciem w kupie zatęchłej, płynnej mazi – którą niektórzy mogliby z powodzeniem nazwać gównem.

 

203

 

Kiedy Blaine Kelly odzyskał pierwsze, fragmentaryczne szczątki własnej świadomości, stwierdził, że wciąż znajduje się w swoim ciele, a to było równoznaczne z faktem, iż nadal żyje.

Początkowo nie wiedział, czy jest to aż tak wielki powód do radości. Bał się otworzyć oczy. Nos pulsował ostrym bólem, a pozostawiająca po sobie metaliczny posmak w ustach krew, wypływała z przełamanej przegrody prosto w dół przełyku. Do tego bolała go głowa. Jedyne pocieszenie wynikało ze względnie wygodnej pozycji. Blaine Kelly leżał bowiem na wznak i nie miał najmniejszych wątpliwości, że został zamknięty w celi.

Na szczęście cela ta nie była aż tak spartańska, jak można by przypuszczać po nienawidzących ludzi Supermutantach. Pod plecami miał miękko, a to na swój sposób rekompensowało całą resztę niedogodności.

Właściwie, to Blaine Kelly odniósł osobliwe wrażenie zapadania się w materacu. Zupełnie jakby został ułożony na świeżo zaoranym, podmokłym nieco poletku.

Do jego wybudzającej się z nieprzytomności świadomości, dotarł odległy, metaliczny dźwięk. Coś szczęknęło – podejrzanie daleko – a kiedy odgłos zanikł, Blaine poczuł chłodny powiew ciągu na swojej chłopięcej, ogorzałej od pustynnego słońca twarzy.

Jeżeli wcześniej bał się otworzyć oczy, to teraz był niemalże na granicy histerii. Serce zaczęło mu kołatać w głębi klatki piersiowej – niemalże jak gdyby chciało wyskoczyć na zewnątrz. Ciemne, mroczne myśli wprowadzały narastający w jego głowie zamęt, a im bardziej Blaine Kelly lękał się świadomości, iż wcale nie znajduje się bezpiecznie zamknięty w celi, tym głośniejszy zdawał się dobiegający z oddali odgłos.

Mimowolnie zebrał się na uniesienie powiek. Gdy tylko to zrobił, pożałował, że dowódca mutantów nie zabił go na miejscu.

Blaine chciał krzyknąć, ale nie mógł. Gdy tylko dotarło do niego, co się dzieje, jego ciało instynktownie zaczęło się szamotać. Otaczający go zewsząd, brunatny szlam o konsystencji płynnego gówna przemieszanego z błotem i karmelem, kleił się do purpurowej niegdyś szaty, pleców, kończyn i okalając szyję i grdykę, próbował zakryć również twarz.

Chłopak paniczną siłą instynktu przetrwania, pokonał własny umysłowy paraliż i szarpiąc się ze wszystkich sił, wyskoczył ze śliskiej, kleistej substancji, unosząc plecy w pionie.

Szukając po omacku jakiegoś oparcia, dotknął ściany. Okazało się to kolejnym tej nocy błędem. Wyściełająca wnętrze wąskiego, ciemnego korytarza stal była niemalże porośnięta galaretowatą wydzieliną. Blaine pisnął i cofnął z obrzydzeniem rękę. Skoczył na równe nogi i wykonując desperackie ruchy dłońmi, próbował oczyścić szatę z jak największej ilości śluzu.

Było to naturalnie płonne, aczkolwiek udało mu się pozbyć wierzchniej, najbardziej płynnej warstwy. Habit wyższego kapłana Dzieci zatracił swój dawny kolor i przypominał teraz większość sfatygowanej, upapranej odzieży należącej do mieszkańców pustkowi.

Blaine łapał głęboko powietrze otwartymi ustami. Jego nos był doszczętnie zaklajstrowany przez krzepnącą krew i gluty, ale po krótkiej obdukcji, Blaine stwierdził, że na szczęście nie jest złamany.

Odruchowo sięgnął do kieszeni. Blaster obcych przepadł oczywiście bez śladu. Wnętrze skrytego przy piersi zanadrza, również zostało opróżnione. Znajdowały się tam trzy Stimpaki, które Kelly zabrał ze sobą ku pokrzepieniu w trudnych chwilach.

Bardzo miał ochotę się teraz pokrzepić. Chwila była bowiem trudna, jeśli nie najtrudniejsza i gdyby tylko miał sposobność, bez mrugnięcia okiem władowałby sobie w mięśnie zawartość wszystkich trzech strzykawek.

Nie miał ich jednak, więc musiał na trzeźwo stawić czoła własnym lękom i otaczającemu go terrorowi.

Ból, przerażenie, świadomość odcięcia i brak rozeznania, gdzie właściwie się znajduje – nie wspominając już o upiorności korytarza – wyostrzały zmysły niczym dobra ścieżka urugwajskiej koki. Coś, czego Blaine Kelly w tym momencie pragnął jak zmarły kadzidła.

Rozmiar obłędu wżerał się w tkankę mózgu, infekując ją jakąś obrzydliwą, obezwładniającą chorobą. Ciemny, klaustrofobiczny korytarz ciągnący się tylko w jednym kierunku, lśnił od okrywającego ściany szlamu. Blaine miał wrażenie, że szlam ten w niektórych miejscach pulsuje, jak gdyby oddychał. Dostrzegł skryte w nim gałki oczne, które obracały się w jego kierunku, łypiąc nienawistnie.

Przetarł oczy brudnym rękawem, mając wrażenie, że majaczy. Za nim znajdowały się typowe dla Krypty drzwi unoszące się w pionie. Podszedł do nich i desperacko naciskał na guzik uaktywniający mechanizm otwarcia.

Nic.

Powiew ciemności owionął go niczym eteryczne szpony demona. Miał wrażenie, że coś nawołuje z głębi korytarza. Czuł, jak jego stopy, bezwolnie i bez kontroli świadomego umysłu, wykonują powolne, niepewne kroki, brodząc w plaskającej na boki, mokrej brei.

Gałki oczne, setki gałek ocznych wyzierających spośród brązu, taksowały go od góry do dołu. Blaine niemalże czuł ich namacalną obecność we wnętrzu głowy. Nogi niosły go dalej, w głąb wąskiego, czarnego przesmykuje. Konsystencja ścian zaczęła się zmieniać. Chaotycznie, bezładnie ułożona maź przypominająca czekoladowy budyń, przyjmowała teraz osobliwe kształty. Niektóre wyglądały jak pocięte fragmenty jakiś biologicznych rur – chyba tchawic. Inne formowały się w kończyny, ręce, rozcapierzone dłonie, uszy i członki. Wszystko żyło, poruszało się i próbowało dosięgnąć trzymającego się możliwie najbardziej pośrodku Blaina

Biały, jasny błysk światła przeszył mózg chłopaka. Blaine zachwiał się, tracąc równowagę. Głowa pękała mu w szwach. Zdawało mu się, że słyszy głosy. Głosy te nawoływały, kazały mu iść dalej, na spotkanie własnego potępienia. Przywoływały wszystkie popełnione przez niego grzechy; wszystkich ludzi, którzy za jego sprawą stracili życie.

Jesteś zły, Blaine. Jesteś złym człowiekiem.

Zostawcie mnie, zostawcie mnie, na Boga! – chciał krzyczeć, ale nie był w stanie. Język stał mu kołkiem w ustach, a pulsujący, lodowaty ból rozsadzał czaszkę i skronie. Miał wrażenie, że oczy lada moment wypadną mu na wierzch. Każdy krok potęgował ból, a on nie mógł zrobić niczego, co powstrzymałoby go od postawienia kolejnego. Jednocześnie, w jakimś absurdalnym paradoksie, czuł, że nie da rady. Że jeśli wykona chociażby jeszcze jeden ruch stopą, upadnie rażony własną niemocą i obłędem, a otaczająca go karmazynowa już teraz jak krew przelanych ofiar, paciaja, pochłonie go i sprowadzi los znacznie gorszy, niż los Pupili.

Boże Przenajświętszy, co żyje tam na końcu? Jaka istota zalega w tym podłym, infernalnym barłogu pełnym szaleństwa?

Wiesz, kto. ON.

ON.

MISTRZ.

Blaine poczuł jak wnętrze jego kości rozpuszcza się i przekształca w lodowatą, ciekłą rtęć. Mięśnie paliły go żywym ogniem, a komórki pękały w bólu przypominającym ten, którego doświadczył podczas popromiennej skazy krwotocznej. Prawie już nie widział na oczy – jedynie szalejące wokół niego widma upiornego delirium. Wszystkie syczały, jęczały, krzyczały i wyły, wyzywając go od grzeszników, potworów i morderców. Coś w środku jego głowy pękło i z lewego ucha pociekła stróżka krwi. Blaine zachwiał się, upadając w drgającą pod stopami galaretę.

Miał nadzieję, że tym razem umarł na dobre. Jeżeli droga do piekła stanowiła taką mękę, to lękał się samego wyobrażenia tego, jak właściwie wygląda piekło i ten, który nim zawiaduje.

Po raz pierwszy w życiu poczuł, że znajduje się na granicy. Jego przerażenie dawno już zatraciło typowo ludzkie cechy i charakter. Przestał bać się o ciało, o samego siebie i o kres drogi, po której do tej pory kroczył.

Zamiast tego zdał sobie sprawę ze swojej nieśmiertelnej natury. Jakiejś części, skrawka jedności, którą w nieskończonym uniwersum stanowiła jego mała dusza. Dusza ta spoglądała właśnie w dno własnego, absolutnego obłędu i pustki, gdzie nie czekało na nią nic, poza cierpieniem i szaleństwem.

Blaine Kelly wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Zamknął oczy tonąc w brei. Breja zaś, niczym rzeczna fala, poniosła go na sam kres, prosto do komnaty, gdzie pośród na wpół mechanicznych, na wpół biologicznych maszyn, trwał najprawdziwszy demon z krwi i kości.

Richard Grey.

 

204

 

Richard Grey dawno już nie używał nadanego mu niegdyś imienia. Pamięć o tym, kim był, zdawała się niknąć w nowej wieloświadomości samego siebie i wszystkich, których wchłonął w jedność. Jakaś niewielka cząstka dawnego Richarda Grey’a, dobrego człowieka, lekarza, naukowca, przetrwała, lecz została zakopana i zasnuta nieprzenikalnym woalem nowej wizji samego siebie: nadprzyrodzonej istoty, która we własnym mniemaniu została wybrana przez Boga do stworzenia jednej rasy, zunifikowania wszystkiego, co istnieje i zaprowadzenia nowego porządku rzeczy.

Istota ta była teraz znana wszystkim jako Mistrz i wielu, naprawdę wielu, czciło ją niczym boga. Nieliczni jednak wiedzieli, kim naprawdę jest i jak wygląda. Dla tych, którzy spotkali go twarzą w twarz, był to niewyrażalny zaszczyt równoznaczny religijnemu objawieniu. Ci jednak zazwyczaj wywodzili się z grona zasłużonych Dzieci Katedry, bądź członków Armii Jedności. Blaine natomiast nie należał ani do jednych, ani do drugich. Był dzieckiem Krypty, człowiekiem, który zaprzysiężony Bractwu Stali, zapragnął zniszczyć Supermutantów i posłać wielbionego przez nich Mistrza prosto do Stwórcy.

W atomowej chmurze.

Oczywiście dawny Richard Grey, a obecny Mistrz, świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Przewidział podstępny fortel i dając Blainowi złudną nadzieję, doprowadził go do samego serca własnego imperium, a potem pochwycił chłopaka z zamiarem realizacji własnego kontrplanu.

Kiedy wyrzucony przez falę do pomieszczenia dowodzenia, Blaine Kelly, raz jeszcze odzyskał szczątki świadomości, przerażające, dręczycielskie wyobrażenie piekła usłanego w śluzie pełnego żywych szczątków zaklętych w ścianach ofiar, stanowiło już tylko senne wspomnienie.

W pierwszej chwili poczuł ulgę. Potem jednak otworzył oczy i ujrzał to, co było sprawcą wszystkiego, czego doświadczył na drodze do piekła.

Mistrz zajmował usytuowaną na grubym, obrotowym piedestale kopułę. Było to takie samo miejsce dowodzenia, jakie w Krypcie 13 (i najpewniej każdej innej) zajmował Nadzorca. Masywna, owalna noga wystawała z posadzki mniej więcej na wysokość dwóch i pół metra. Owalne, okolone podium w kształcie miski, zostało osadzone na jej szczycie i wyposażone w dwa szybkostrzelne, obrotowe działa. Powyżej, na miejscu z fotelem, który w tej sytuacji bardziej przypominał tron, otoczony przez przełączniki, klawisze, guziki, klawiatury, wyświetlacze komputerowe i kable oraz rury, zalegał Mistrz.

Całe siedzisko Nadzorcy, jak i również całe wnętrze niewielkiego pomieszczenia z dwoma filarami po bokach i kilkoma komputerami, pokrywał okraszający wszystko, brunatny kisiel.

Blaine Kelly próbował z przerażeniem przełknąć ślinę. Nie był jednak w stanie. Jego gardło wypełniała typowa dla dentystycznego znieczulenia, paraliżująca gorzka klucha. Oczy chłonęły to, co miały przed sobą, a umysł próbował desperacko szukać jakichkolwiek rozwiązań. Jakichkolwiek informacji, przekonań, które dawałyby chociaż nikłą nadzieję na uniknięcie tego, co ta zasiadająca na tronie istota sobą reprezentowała.

Mistrz był koszmarną mutacją resztek czegoś, co niegdyś był Richardem Grey’em. Na ścięgnach, odartych ze skóry mięśniach i fragmentach okrwawionych, ociekających śluzem kościach wisiała zmaltretowana, zmasakrowana głowa z czerwonymi, ubitymi na miazgę ropniami. Głowa ta już tylko w niewielkim stopniu przypominała ludzką. Jedno oko miała kompletnie zarośnięte skórą, drugie zaś łypało skryte głęboko w oczodole. Kable i mechaniczne rury wychodziły w półkolach z czaszki, połączone najwyraźniej z mózgiem i systemem centralnej kontroli Krypty. Zasnute, niewidoczne oko znalazło swoją drogę na zewnątrz i wpatrywało się w Blaina z uderzającej w bok, przypominającej kłącze szypułki. Druga, podobna do niej łodyga, obrośnięta żywą tkanką, łączyła się z piedestałem i umiejscowionymi w dole kablami.

Tam, gdzie niegdyś znajdował się korpus Richarda Grey’a, widniał elektroniczny wyświetlacz, na którym zielone, przypominające wykres fale, przesuwały się od prawej do lewej.

Widząc wpatrujące się w niego, nieruchome szkaradztwo, Blaine Kelly pożałował, że matka wydała go w ogóle na świat.

Potem Mistrz przemówił.

– Blaine Kelly we własnej osobie. Cóż za niespodzianka.

Jego głos był mieszaniną niskiego, ochrypłego głosu dorosłego mężczyzny, wysokiego falsetu rozhisteryzowanej kobiety i czegoś, co według Blaina wydawałyby z siebie zmechanizowane, elektroniczne roboty, gdyby tylko potrafiły mówić.

– Obserwowałem twoje postępy od bardzo, bardzo dawna. Właściwie, to od momentu, kiedy moje Dzieci zostały przez ciebie zniszczone w Nekropolis. Początkowo myślałem, że to sprawka zamieszkujących te dziurę ghuli, ale one nigdy nie byłyby w stanie pokonać moich oddziałów. Nie. Musiał to zrobić ktoś, kto był znacznie od nich lepiej zorganizowany i wyszkolony. Kiedy wpadłem na twój trop, niewiele potrzebowałem czasu, by zebrać wszystkie dane i połączyć je w całość.

Potok słów Mistrza zatrzymał się na chwilę. Jego głos lawirował pomiędzy wszystkimi trzema barwami. Przez większość czasu mówił jak mężczyzna. Niekiedy, kiedy według Blaina zdawał się dotykać niewygodnych, irytujących go kwestii, wznosił się do kobiecego falsetu. Maszyna rozbrzmiewała w nim najrzadziej. Była jednak zauważalna. Blaine zastanawiał się, czy męski głos sugeruje, że istota ta zachowała w sobie resztki dawnego człowieczeństwa.

– Wiem o tobie wszystko, Blaine. Wiem po co tu przyszedłeś. Wiem, że otumaniły cię te nic-nie-rozumiejące PSY z Bractwa Stali! Wiem, że przybyłeś tu by mnie zniszczyć i wiem, skąd pochodzisz, Blaine…

Kącik jego ust wygiął się w triumfalnym uśmieszku, zarezerwowanym na dawnych filmach dla złych charakterów, które obnażają przed głównym bohaterem swój geniusz.

– O, tak! Możesz mi wierzyć, lub nie, ale wiem, że jesteś dzieckiem Krypty. Wiem nawet, z której Krypty pochodzisz. Widzisz, bardzo mi zależy, by dowiedzieć się o niej jeszcze więcej. Mutacje za sprawą wirusa FEV bywają niekiedy nieprzewidywalne i… mocno rozczarowujące. Wszystko to za sprawą promieniowania. Czystość genetyczna jest najważniejsza. A cóż może być bardziej krystalicznego i nieskażonego, niż mieszkańcy odseparowanego od świata, zamkniętego schronu? Czystego… schronu?

Spoglądający na przeraźliwy twór Blaine, walczył z dojmującym pragnieniem odwrócenia wzroku. Czuł ciągnący w kierunku korytarza chłodny podmuch. Przez moment miał przed oczami obrazy tego, co czaiło się pośród wąskich korytarzy. W obawie przed balansującym na krawędzi obłędu, własnym zdrowiem psychicznym, wytrzymał przeszywające go spojrzenie ulokowanej na szypułce gałki ocznej.

– Widzisz, mam pewne plany, co do ciebie. Wiem wiele i wiem, czego potrzebuję. Tak się jednak składa, że nie mogę, NIE MOGĘ!, tego znaleźć. Dlatego, Blaine, musisz mi powiedzieć, gdzie jest twoja Krypta. Nie mam czasu na żadne wybiegi, dlatego lepiej dobrze się zastanów nad własną odpowiedzią. Gwarantuję ci jednak, że współpraca ze mną będzie bardzo owocna. Ktoś taki jak ty, kto dowiódł swoich talentów i unikalności na tle tej szarej, ludzkiej, bezmyślnej masy, może liczyć na wysokie stanowisko w mojej armii.

Nadzorca miał rację, przyznał w myślach Blaine. Ta istota pragnęła zniszczyć Kryptę. Była też absolutnie szalona i pomimo nikłej wiedzy medycznej Blaina, można było bez wątpienia stwierdzić, że cierpi na schizofrenię.

Oko na szypułce uniosło się nieco i mrugając kilkukrotnie opadło na wysokość lewej ściany tworzącej podest miski.

Blaine Kelly już miał odpowiedzieć, żeby ten rozchwiany emocjonalnie, szurnięty wariat, wsadził sobie swoje obietnice prosto w dupę i że nigdy nie znajdzie Krypty 13. Ugryzł się jednak w język, pod wpływem planu, który za sprawą sprowadzonego przez los olśnienia, zrodził się właśnie w jego głowie.

– Wygląda na to – zaczął grzecznie i kurtuazyjnie, starając się brzmieć życzliwie i autentycznie – że jestem w kropce, prawda? Nie wyjdę stąd, a ty i tak zrobisz, co zechcesz. Równie dobrze, mogę się do ciebie przyłączyć, ale wolałbym najpierw dowiedzieć się nieco więcej o twoich planach.

Mistrz trwał przez moment w milczeniu. Elektroniczny wyświetlacz z zielonymi falami wygasł, jak gdyby to zajmujące miejsce Nadzorcy stworzenie, konsultowało się z licznymi głosami swojej wieloświadomości. Potem przebudził się, a z wąskich, pozbawionych zębów ust dobył się elektroniczny, maszynowy głos.

– Dobrze. Zważywszy na okoliczności, mogę podzielić się z tobą skrawkiem mojego geniuszu. Ostatecznie i tak znajdziesz się w kadzi z wirusem, a kiedy dołączysz do Jedności, będziesz wiedział wszystko, to, co niezbędne, by dobrze wykonywać swoją nową rolę…

 

205

 

Richard Grey wyłożył Blainowi wizję swojego absolutnego planu. Mówił o potrzebie utworzenia Jedności. Jednej rasy, poza wszelkimi podziałami, różnicami i typową dla ludzi małostkowością. Rasy pod wodzą należącej do niego wieloświadomości, która pchnie nowych panów świata do totalnego dżihadu. Grey oskarżał ludzi o wypalenie Ziemi i spowodowanie nuklearnej zagłady, która dotknęła wszystko, co żyło i żyje. W jego mniemaniu ludzie okazali się słabi, zbyt heterogeniczni i nieprzewidywalni w swoich dążeniach do destrukcji własnego gatunku. Byli również nieprzystosowani do świata, który za sprawą głowic termojądrowych wykreowali. Jedynie mutanci, Dzieci Pustkowi i potomkowie zbawczej mocy świętego wirusa FEV, nadawali się do dominacji nad tym, co kiełkowało na zgliszczach dawnej przeszłości. Tylko oni byli zdolni przeciwstawić się promieniowaniu, poskromić waśnie i animozje, a potem podbić cały świat i zaludnić go jedną rasą. Rasą Supermutantów o zbiorowej świadomości, która wyciągając bolesne wnioski z czynów swoich wątłych, rachitycznych przodków, nigdy już nie popełni tego samego błędu. Richard Grey miał plan. Plan by wyswobodzić wszystkich ludzi z ich niedoli. Pragnął zanurzyć ich w kadziach z wirusem FEV i dołączyć nowopowstałe istoty do własnego bytu. Pokazać im światło, geniusz i wizje niebańskiej wręcz przyszłości, gdzie nie będzie wojen, bezmyślnego cierpienia i śmierci.

Potrzebował jednak do tego armii. Armii stworzonej z czystej gałęzi odseparowanych od spaczonego dziś świata ludzi. Ludzie ci znajdowali się daleko na północy, skryci pod masywnymi górskimi grzbietami Coast Ranges.

Blaine Kelly słuchał wydobywających się z ust i głośników biologicznej maszyny słów należących do mężczyzny, kobiety i komputera. Początkowo wątpił w logikę i osobliwy „geniusz” Mistrza, lecz im dłużej dawał się hipnotyzować tym trójbarwnym głosom, tym więcej podejrzanie racjonalnej logiki i słuszności, dostrzegał w słowach Richarda Grey’a. Mistrz bez wątpienia był świetnym mówcą i potrafił porywać tłumy; wzbudzając w słuchaczach skrajnie silne emocje i poparcie. Wszystko to zdawało się być słuszne. Jedna rasa, brak konfliktów. Wielka Wojna rozpętana przez ludzi i następująca potem nuklearna zagłada. Blaine Kelly bił się z myślami i przez moment skłaniał się, by rzucić wszystko i powiedzieć Richardowi, gdzie znajdzie Kryptę 13.

Jakaś jego część pragnęła być częścią tego wielkiego, transcendentalnego wręcz planu.

Potem jednak przypominał sobie godziny spędzone w bibliotece. Historia znała podobne przypadki krasomówczych socjopatów, powołujących się na szczytne idee jedności i pokoju, które zawsze kończyły się tak samo. Jednym z naznaczonych przez historię i własne czyny piętnem dyktatury, był Adolf Hitler. Richard Grey do złudzenia przypominał jego nową, post-apokaliptyczną wersję z okiem na szypułce. Trzy wielobarwne – kobiecy, męski i maszynowy – głosy, jak pięknie by wspólnie nie rozbrzmiewały i jak cudownych wizji nie rozpościerały w głowie Blaina, ponad wszystko łączył jeden niezauważalny pod otoczką słodkości aspekt.

Były to głosy absolutnego szaleńca i tak się składało, że ów szaleniec popełnił straszliwy błąd, za który przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę.

 

206

 

– Zatem, jak będzie? Dołączysz do Jedności, czy tutaj zginiesz? ZGINIESZ, DOŁĄCZYSZ, ZGINIESZ, DOŁĄCZYSZ?!?!?!

Blaine Kelly nabrał powietrza w płuca. W jednej chwili, decydującej chwili, kiedy cały znany mu świat i przyszłość ludzkiej rasy, stanęły na włosku, czuł, że za sprawą przewrotnego, nierozumianego wielokrotnie w przeszłości losu, któremu ustawicznie złorzeczył, znalazł się we właściwym miejscu i właściwym czasie; wypełniając własne, dawno utkane złotymi nićmi przeznaczenie.

– Bardzo bym chciał. Wygląda jednak na to, że w twoim planie tkwi pewien problem.

Mistrz zmarszczył srodze resztki pobrużdżonego czoła. Oko na szypułce zamrugało kilkukrotnie i niczym osobny, niezależny twór, odchyliło się spoglądając na głowę w pełnym efemerycznego, ulotnego lęku przerażeniu.

– Doprawdy? A jakiż to?

Głos należał do rozhisteryzowanej kobiety.

Dobry znak, pomyślał Blaine. To coś się boi, iż jego nieskazitelny geniusz nie jest do końca taki kryształowy, jak mu się wydaje.

– Tak się składa, iż wiem, że twoi mutanci są bezpłodni.

Podmuch chłodnego, wzdrygającego powietrza dobył się z ulokowanych po bokach centrum dowodzenia szybów wentylacyjnych. Przez moment w pomieszczeniu zapanowała martwa cisza, a po chwili okupujący miejsce Nadzorcy potwór zaczął wydawać z siebie różne mechaniczne, zdigitalizowane dźwięki. Oko na szypułce zmrużyło powieki w pełnym pogardliwego zaprzeczenia spojrzeniu.

– TO NIEDORZECZNE! – głos Mistrza wciąż należał do osobowości rozhisteryzowanej kobiety. – Wirus FEV nie unicestwia organów rozrodczych tych, których mutuje.

– Być może informacje zapisane w moim PipBoy’u rzucą nieco światła na naturę naszego małego poróżnienia.

Blaine Kelly uśmiechnął się cynicznie. Richard Grey przez chwilę lustrował go wzrokiem, jak gdyby doszukując się w jego słowach jakichkolwiek przekonywujących znamion oszczerstwa. Skinął głową w bok. Blaine podszedł do wyjątkowo czystego slotu jednego z bocznych komputerów centrum i wsunął w niego łącze swojej maszyny.

Pamiętacie holodysk, który Blaine zwinął z biurka przełożonej skrybów w Bractwie Stali? Zawierał dokładne wyniki autopsji, której został poddany jeden z przechwyconych przez Cytadelę mutantów. Spostrzeżenia Vree zamykały się w konkluzji, iż wirus FEV przekształcał każdego poddanego jego działaniu osobnika w egzemplarz męski. Sterylizował również organy rozrodcze, a proces ten był nieodwracalny.

Mistrz trwał w pełnym napięcia i niedowierzania skupienia, przerabiając zaserwowane przez Blaina dane. Mina na jego twarzy przypominała tę, którą przyjmowali notoryczni, wieloletni kłamcy, ostatecznie osaczeni przez grupę swoich znajomych, którzy przypierając ich do muru, wywlekli na wierzch wszystkie grzeszki i konfabulacje.

Tak jak większość z nich, Mistrz nie miał zamiaru odpuścić. Wybuchł atakując Blaina swoim niskim, męskim głosem:

– TO KŁAMSTWO! SPREPAROWAŁEŚ DANE, ŻEBY MNIE OSZUKAĆ! TO NIE JEST MOŻLIWE!!!

Blaine nie dał się ani zastraszyć, ani wytrącić z równowagi. Z ujmującym, pełnym przekonania o słuszności własnych myśli, uśmiechem, zasugerował:

– Być może zapytasz w takim razie, któregoś ze swoich mutantów płci żeńskiej?

Richard Grey, Mistrz zamarł mrużąc pod wpływem targających jego ciałem i umysłem paroksyzmów oczy. Przez moment szperał w najgłębszych zakamarkach własnej wieloświadomości, łącząc się z poszczególnymi jednostkami tworzących jego armię Supermutantów. Nagle oprzytomniał, wpatrując się w roztaczającą wokół pustkę. Jego oddech był płytki, ale prowadzące ku tyłowi cokołu rury rzęziły, jak gdyby lada moment miał eksplodować w szaleńczej histerii.

– To… nie może być prawdą. Nie – zaprzeczał niczym małe, nadąsane dziecko, które spotkała sroga, wymierzona przez matkę kara. – To nie może być prawda!

– Przykro mi. Twoja rasa wymrze po jednym pokoleniu.

Mechanizm na tyłach piedestału zaświszczał złowrogo. Oko na szypułce przymknęło się, kuląc w sobie. Richard Grey zatracił całą werwę i apodyktyczność we własnym głosie. Przemówił cienko, z trudem konstruując słowa. Uświadomiwszy sobie, co właściwie się stało, był na granicy załamania.

– Ale to nie może być prawda! To by oznaczało, że cała moja praca była wykonywana na próżno. Wszystko, czego starałem się… – wrzasnął po męsku. – TO PORAŻKA!!! – i ponownie przyjął cichy, pokorny głos. – To nie może być prawda. Prawda. Prawda… praaaawdaaaaaa…

– Nie możesz dłużej zaprzeczać faktom. Ty i wszyscy tobie podobni jesteście skazani na zagładę. Jeżeli przeniesiesz to na cały ludzki gatunek, po stu latach nie będzie nikogo, kto mógłby odbudowywać świat!

Wydawało się, że Mistrz chciał jeszcze coś powiedzieć. Nie silił się jednak na jakiekolwiek obalenie usłyszanych argumentów. Wyglądał raczej… niemalże jak człowiek. Być może w tamtej chwili był bardziej Richardem Grey’em, niż kiedykolwiek wcześniej. Uświadomił sobie własny obłęd, który przez tyle lat pochłaniał go zmuszając do destrukcji i bezmyślnego cierpienia na wszystkim, co śmiało mu się przeciwstawić. Blaine Kelly powiedziałby, że przez jedną krótką chwilę, dostrzegł w jedynym znajdującym się oku Richarda perlistą, lśniącą w świetle łzę. Spłynęła po policzku skapując tam, gdzie wzrok Blaina nie sięgał. Oko na szypułce całkowicie skuliło się w sobie i zasnuło okalającą je powiekę.

– Ja… nie sądzę, żebym mógł kontynuować. Kontynuować? Zrobiwszy rzeczy, które zrobiłem w imię postępu i uzdrawiania świata. To było szaleństwo. Czyste, okrutne szaleństwo. Teraz to dostrzegam… Nie ma już niczego. Niczego, a ja utraciłem całą nadzieję…

Łodyga z gałką oczną przebudziła się i nachyliła nieco w stronę stojącego pośrodku pomieszczenia chłopaka. Zamrugała, po czym cofnęła się i przyjęła swoją poprzednią pozycję. Richard Grey wypowiedział swoje ostatnie słowa:

– Odejdź. Odejdź, póki wciąż jest w tobie nadzieja…

 

207

 

W całej Krypcie rozlegała się zagłuszająca wszystko syrena alarmowa. Czerwone światła ostrzegawcze migały rozświetlając panujący w korytarzach mrok światłem przyprawiającym o ataki epilepsji.

Blaine Kelly mknął przez wąski korytarz. Wbrew wcześniejszym obawom, żadne lęki czy upiory nie upominały się już o jego duszę. Zablokowane uprzednio drzwi, teraz dały się z łatwością otworzyć. Najwyraźniej w chwili aktywacji procedury autodestrukcji – poprzez detonację zalegającej na czwartym poziomie bomby atomowej – wszystkie grodzie i śluzy stawały otworem w celu umożliwienia ewakuacji.

Blaine w swojej brązowej, umęczonej szacie mknął wraz z tłumem. Odziani w szare kitle i gumowe buty technicy, Supermutanci i Mroczni, nawet roboty wartownicze – wszyscy ratowali życie nie zwracając na siebie nawzajem uwagi. Nikt również zdawał się nie przejmować faktem, że Blaine stanowił wroga numer jeden rozsypującej się właśnie Armii Jedności i na swój sposób, można mówić, iż był odpowiedzialny za obecny stan rzeczy.

Docierający z usytuowanych na ścianach głośników, proceduralny głos oznajmiał:

– Placówka ulegnie autodestrukcji za siedemnaście minut. Powtarzam, placówka ulegnie autodestrukcji za siedemnaście minut. Proszę kierować się do najbliższego wyjścia ewakuacyjnego!

Blaine Kelly wziął sobie do serca rozbrzmiewające w głowach wszystkich słowa i podwijając poły habitu, zaczął szybciej przebierać nogami. Gdzieś w głębi siebie czuł, że jest największym szczęściarzem, jakiego nosił świat. Nie miał również najmniejszych wątpliwości, że los nadal mu sprzyja.

 

Opowiadanie stanowi utwór inspirowany na motywach gry Fallout.

Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:

Interplay Productions, Irvine, California, USA.

Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

 

AS-R

Koniec

Komentarze

Daruj, Anonimie, ale jeszcze nigdy w życiu nie zaczynałam lektury od rozdziału osiemnastego. Od drugiego też mi się nie zdarzyło. Przywykłam, że pierwszym czytanym rozdziałem jest zawsze rozdział pierwszy.

Mam jak Regulatorzy – nie lubię zaczynać od środka. 

Nie znam Fallouta i raczej nigdy nie poznam – omijam gry tego typu jak najszerszym łukiem. Dlatego z wielką dawką sceptycyzmu zajrzałem do tekstu. Zajrzałem, ponieważ nie przeczytałem systematycznie całości. Co, mimo nie zapoznania się z pełną treścią fragmentu, mogę powiedzieć?

Tekst wydaje mi się pewnego rodzaju wyjątkiem. Pozytywnym, dodatnim, jeśli kto woli. Tradycyjnie mamy superbohatera, ale – przynajmniej w zaprezentowanej części – nie ma hurtowej rąbaniny, za to indywidualną akcję, dywersję, podstęp. Finezji w niej niewiele, ale lepsze to niż masowe utrupianie wszystkich, stających na drodze…

W porównaniu z innymi znanymi mi fanfikami powyższy wyróżnia się też językiem. Nie jest idealny, ale nie biją po oczach błędy, właściwe niedojrzałym, raczkującym “twórcom odtwórcom”.

Na miejscu Autora zamieściłbym trzy fragmenty, każdy krótszy od powyższej “kobyły”: początek, coś ze środka o coś bliskiego zakończenia, ale nie zdradzającego finału. Dałoby to pełniejszy, pomimo pofragmentowania, wgląd.

 

Spadzisty, obłożony rdzewiejącym gontem dach – sprawdź sobie Autorze, z jakiego materiału wykonany jest gont, a potem zastanów się, czy to coś może rdzewieć

coś na kształt podobnej do trującego grzyba wierzy, – Autorze: wieży!

w drzewne habity wyznawcy Dzieci Apokalipsy. – jakie były te habity? Trudno powiedzieć, czy to błąd, bo nie znam całości Twojego utworu, niemniej brzmi co najmniej dziwnie

Autorze, nie przeczytam Twojego dzieła w całości, ale radzę przeprowadzić dobrą korektę. Masz bogate słownictwo, plastyczne opisy, sądzę, że również akcja jest sensowna – szkoda, żeby czytelnik potykał się o ortografy lub inne babole. 

Nie rozumiem też, dlaczego wrzuciłeś ten fragment jako anonim.

Natomiast zamieść na portalu jakieś opowiadanie, a wtedy z pewnością czytelników Ci nie zabraknie.

 

Podążając za mymi poprzednikami wypada mi stwierdzić,  że bogactwo językowe i całkiem sensowna fabuła wyróżnia Twój tekst z pośród masy postgrowych powieści i nowelek. Również objętościowo – jeśli inne rozdziały są równie rozbudowane, to szykuje się prawdziwa cegiełka, jakże różna od tych wszystkich książeczek, limitowanych możliwością przyswojenia przez amerykańskiego nastolatka.

Z drugiej strony bogactwo i szczegółowość opisów wcale nie musi działać na plus. Mam problem z takimi sformułowaniami jak “żywe kolumny”, czy też "prężystych wisielców”. Po drugie, poświęcasz ogromniaste akapity na przybliżenie czytelnikowi wyglądu katedry, tudzież "pupilków”, co niekoniecznie jest zasadne. Oczywiście nie mogę potraktować tego jako błąd, zdaję sobie sprawę, że są zwolennicy takiej narracji. Cóż, ja do nich nie należę. Uważam, iż prawdziwą sztuką jest umiejętność takiego sprawnego  sklecenia kilku zdań, równoważników zdań czy nawet pojedynczych wyrazów, że powstaje jeno szkic, ledwie zarys opisywanego miejsca, oddający nastrój, klimat, wrażenie… I niech czytelnik dowyobrazi sobie szczegóły.

Nie mówiąc o tym, że unika się wtedy takich akcji, jak ta z gontem ;-)

Podobnie, jeśli chodzi o "pupile”. Mnie wystarczyłoby kilka ogólnikowych słów opisu i sformułowanie, że wyglądały “jak zmutowane potwory z filmu Coś Carpentera”. Nawet ci, którzy Cosia nie widzieli, nie muszą wiedzieć skąd dokładnie paskudzie wyrasta macka, ani ile bydlę ma zębów. Niech każdy sam wyobrazi sobie najgorszy, popromienny koszmar…

grzyba wierzy, – Autorze: wieży!

To jeden z moich ulubionych ortografów i nie dlatego, że mnie śmieszy, tylko dlatego, że tak często, samoczynnie, go popełniam ;)

 

Co do reszty, też wolałbym zacząć od początku, nie zaś środka. Językowo całkiem dobrze, choć natknąłem się na kilka drobnych nie drobnych zgrzytów. Biorę jednak pod uwagę fakt, że jest to osiemnasty rozdział i musiałeś napisać już bardzo, bardzo dużo, więc ślęczenie na pojedynczymi stronami możesz zostawić na koniec, utrzymując taką jakość doraźnie. Sam pewnie bym tak zrobił, pisząc powieść.

 

Co do opisów, o których napomknął thargone, mnie również trochę męczyły, były zbyt długie. Racja, zarys często bywa lepszą drogą, tym bardziej, jeśli piszemy dynamiczne utwory, natomiast sam preferowałbym właśnie średnio-długie opisy, co jak na razie mi nie wychodzi :)

 

To tyle, pozdrawiam!

Nowa Fantastyka