- Opowiadanie: Skoneczny - Zejście

Zejście

Opowiadanie o podróży do wnętrza podziemnej biblioteki, wizjach i ponadczasowych demonach.

Jeszcze raz dziękuję betującym i obiecuję, że następnym razem będzie JESZCZE więcej przecinków., może nawet tyle ile być powinno! :D

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Sethrael, śniąca, Nevaz

Oceny

Zejście

– Czy ona żyje?

– Na ogół nie.

 

* * *

 

Sen przyniósł wspomnienie, bitwa pod Dremar odbywa się znowu. Choć Hoffman Rottler brał udział w niejednej wojnie, nigdy nie zdarzyło mu się jeszcze stać po stronie najeźdźcy. Sumienie nie dawałoby mu spokoju, gdyby tylko miał chwilę na zastanowienie. Jego oddział napierał na obrońców z wielkim impetem, nie pozostawiając im za dużych szans.

Rozejrzał się. Krzyczący żołdacy dookoła niego napawali się rzezią. W pełnych dumy spojrzeniach nie było współczucia ani zastanowienia.

W imię króla Zartoga Drugiego!

Historię piszą zwycięzcy, przyszłe pokolenia zapomną. Rottler będzie pamiętał.

Fioletowe Miasto zawdzięczało swój przydomek barwie tutejszej roślinności. Pyłki ametystowej trawy pokrywającej kotlinę zmieniały postrzeganie rzeczywistości, co przyczyniło się do rozkwitu akademii sztuk tajemnych w tym obszarze. W mieście znajdowała się też najstarsza znana człowiekowi biblioteka, podziemny Boży Skarbiec, który to był celem krucjaty Zartoga. Dremar od wieków pozostawał neutralną świątynią rozumu, ponad podziałami politycznymi. Oba sąsiadujące kraje uznawały jego suwerenność.

Do teraz.

Naprędce uformowana milicja obywatelska nie miała szans w starciu z zahartowaną w boju, regularną armią. Obrona osady leżącej na dnie kotliny nie uda się. Rottler wiedział, po co Zartog przysłał tu tak liczną armię.

Król bał się magów, słusznie, jak miało się okazać.

Hałas zderzających się ostrzy podbijał adrenalinę, nie pozwalał na nieuwagę. Gdy brama Fioletowego Miasta znalazła się w zasięgu wzroku, Hoffman zaczął uzmysławiać sobie, że czas się obudzić.

 

* * *

 

– Zważaj na słowa, głupcze! – krzyk oburzenia był jednym z najczęściej wydawanych przez templariusza odgłosów.

– Pozwól, że zreasumuję. Przyszliśmy tu, rozpaliliśmy ognisko, siedziałeś na dupie, było dobrze. Poszedłeś odstawiać swoje rytualne hocki-klocki, wróciłeś, poszedłeś spać, ognisko się paliło, było dobrze. Obudziłeś się cały i zdrowy, ciepły i suchy, i nagle jest źle bo „mogliśmy się zaczadzić”. Jeżeli coś pominąłem, to mnie popraw, ty pieprzony, bipolarny hipokryto. – Szczurowaty mężczyzna wyglądał na rozbawionego i oburzonego jednocześnie.

– Zawsze zaczynacie dzień od prucia mordy? – Rottler przeciągnął się i wyskrobał ropę z prawego oka.

– Tylko kiedy prucie mordy może przysporzyć nam rychłą śmierć z rąk, szponów, dziobów, niepotrzebne skreślić, cholera-wie-czego, prawdopodobnie czającego się za tamtą ścianą, w tej dziurze, gdziekolwiek, niepotrzebne skreślić. Wygląda na to, że taka jest doktryna Zakonu Białego Światła, popraw mnie, jeśli się mylę, templariuszu. – Zahrim, szarowłosy morderca, wydawał się czerpać ogromną przyjemność z prowokowania ciężkozbrojnego towarzysza.

– Obraź przenajświętszy Zakon jeszcze raz, a nie ręczę za siebie! – wykrzykiwał wysoki blondyn.

Rottler westchnął ciężko i obrzucił obu mężczyzn poirytowanym spojrzeniem. W żółtych oczach Le Thiama widać było oburzenie, choć starał się z całych sił, by go nie okazywać. Każdy templariusz Białego Światła, z jakim Hoffman miał do czynienia, był niemal taki sam. Duma zdawała się przyćmiewać wszystkie inne cechy charakteru.

W tej chwili Hoffman uzmysłowił sobie, że nie lubi templariuszy.

Po drugiej stronie ogniska kucał odziany w lekką skórznię Zahrim. Jego ruchy wydawały się szybkie i nerwowe, rwane. Nie przypominał znanych Rottlerowi, spokojnych i wyrachowanych zabójców, wyczekujących swojej ofiary niczym polujący tygrys. On był bardziej jak tornado albo piorun kulisty. W przeciwieństwie do większości swoich kolegów po fachu, gadał dużo i szybko, nie zawsze zrozumiale. W jego rozbieganych oczach było coś niepokojącego.

Z części rozmowy, którą Rottler miał nieprzyjemność słyszeć, wywnioskował, co wydawało się być problemem. Mlasnął i wziął głębszy wdech.

– Le Thiam, czy coś się stało? – spytał życzliwie.

– Przez waszą lekkomyślność wszyscy mogliśmy…

– Czy coś się stało?! – powtórzył stanowczo.

Templariusz przełknął ślinę, po czym zaczął sprawiać wrażenie jeszcze bardziej oburzonego. Zahrim przysiągłby, że bardziej się już nie da.

– Byłeś przy rozpalaniu ogniska – kontynuował Hoffman – nie oponowałeś.

– Po rytuale znajdowałem się w błogosławionym stanie, ponad spaczeniem, które teraz mnie otacza! Gdyby nie wizja Białej Królowej, nie zdałbym sobie sprawy z lekkomyślności waszego posunięcia… To nie może się powtórzyć!

Po usłyszeniu tego, pozostała dwójka podróżników wymieniła znaczące spojrzenia. Zahrim zaczynał podejrzewać, że domyślnym wyrazem twarzy Hoffmana jest coś pomiędzy irytacją a zmęczeniem życiem. Obawiał się, że towarzystwo templariusza może spowodować, że i on będzie miał problem z pozbyciem się tej miny.

Rozmowa wygasła, a drużyna zaczęła zbierać się do wyruszenia w drogę.

Ogrom Bożego Skarbca przytłaczał. Prowadzone przez Towarzystwo Zrozumienia badania magnetrakowe pozwalały zakładać, że Skarbiec jest naprawdę głęboki. Według najpopularniejszej opinii biblioteka miała być zorientowana pionowo, a więc zbudowana głównie z niewielkich, ale licznych komnat, połączonych ze sobą schodami. Po drugim dniu tułaczki Skarbiec okazał się labiryntem, a każdy poziom splątaną siecią półek i gablot. Wtedy właśnie zapadła decyzja o powrocie na górę. Cztery dni później misja ratunkowa wyruszyła w czeluści biblioteki ponownie, tym razem obładowana prowiantem i ośmielona pozornym spokojem zimnych murów.

– Który to poziom? Czwarty? – Zahrim zwijał swoje posłanie w poręczny rulon.

– Czwarty – pokiwał głową Rottler – obstawiam, że koło siódmego zaczniemy być wobec siebie szczerzy, a koło dziesiątego będziemy się zabijać.

Skrytobójca parsknął i uśmiechnął się pobłażliwie.

– Zastanawia mnie, po co Towarzystwo bierze udział w tej farsie – syknął.

– Dobrze wiedzieć, że cię to zastanawia – odrzekł Hoffman.

– Co knujecie, bezbożnicy? – Ciężkozbrojny wydawał się gotowy do dalszej drogi.

– Koło ósmego – poprawił się Rottler i zmierzył wzrokiem templariusza.

Le Thiam miał na sobie jeden ze słynnych na całym świecie pancerzy pokuty. Zwane potocznie „lustro” było idealnie wypolerowane, czemu zawdzięczało swój przydomek. Ostatnią rzeczą, jaką widzi ofiara templariusza, jest odbicie swojej własnej rozpaczy.

„Oto powód twego cierpienia” – hasło, które zakonnik wypowiada przed zadaniem ostatecznego ciosu. Hoffman miał nadzieję nigdy nie usłyszeć go z ust Le Thiama, wiedział jednak, że za jakiś czas pewnie do tego dojdzie. Blondyn był fanatykiem, świadczyły o tym Dłonie Królowej. Czarne, płytowe rękawice wyglądem odstawały od reszty pancerza. Szponiaście zakończone palce, według opowieści, używano ich tylko w ostateczności, w brutalnych, bestialskich atakach, gdy zakonnik zostawał pozbawiony oręża. Ale nie to było najistotniejsze.

Para Dłoni Królowej to znacznik najwyższego oddania. Templariusz, przyjmując je z własnej woli, zobowiązywał się nigdy ich nie zdejmować.

Czym była gnijąca skóra przedramion wobec nieskończonej łaski Królowej?

– A co Biała Królowa mówi o naszych niecnych planach? – zadrwił Zahrim.

– Milczy – odrzekł posępnie Le Thiam, zakładając hełm.

– Udawanie obopólnego zaufania wprowadza przyjemniejszą atmosferę, templariuszu, może powinieneś to rozważyć? – zaproponował Rottler.

– Otóż to – przyznał szybko szczurowaty.

Blondyn zastanowił się chwilę.

– Rozważę – wycedził w końcu i prawie się uśmiechnął.

* * *

 

– Paraklikacja nie działa już trzy tygodnie wstecz i pięć dni w przód – Eksto skarcił Bargha.

– Postaram się naprawić to przedwczoraj, sądzę, że na następny miesiąc już działało – tłumaczył się podwładny.

– Ta rozmowa odbyła i odbędzie się już co najmniej sześć razy, Bargh! Po pięciu z nich zostałeś zwolniony, ostrzegam!

– Zaraz po jej zakończeniu odszedłem i ją naprawiłem, Lordzie Eksto – kajał się podwładny.

– Nie widziałem cię! – Eksto odsunął od siebie rdzewiacz i wskazał półpalcem portal na zewnątrz.

W większości przypadków tego scenariusza Bargh skierował się do wyjścia. Jak każdy pomniejszy demon, bardzo żałował był, że nie jest i nie bywałby człowiekiem.

Liniowe postrzeganie czasu musi być dużo prostsze.

 

* * *

 

– Czy to prawda, że śnicie o bitwie? – zagadnął Le Thiam.

Drewno bibliotecznych półek nie próchniało. Oświetlane lampą naftową Hoffmana i pochodniami pozostałej dwójki nieskończone księgozbiory skrywały zakazane tajemnice. Uczeni z Dremaru wieki temu zapieczętowali wejście do Skarbca.

Skarbiec był zły.

– Tak. Wizje przypominają nam czym jesteśmy, czym jest świat – odrzekł spokojnie Rottler, zdziwiony ciekawością templariusza.

– Nie interesują mnie heretyckie zabobony! – sarknął ciężkozbrojny, wyraźnie wyższym tonem niż poprzednio. Następnie popatrzył chwilę przed siebie, po czym zwiesił głowę w zamyśleniu.

– Ale i tak możesz powiedzieć… – dodał, udając, że wcale go to nie obchodzi.

Zahrim zacisnął zęby, tłumiąc śmiech. Szedł na przedzie, przysłuchując się rozmowie.

– Powiedziałbym, gdybym mógł, ale obawiam się, że nasza heretycka filozofia jest dosyć niewerbalna.

– Tym lepiej – rzucił po chwili templariusz, obrzucając członka Towarzystwa Zrozumienia pogardliwym, ukrytym pod przyłbicą lustrzanego hełmu spojrzeniem. Le Thiam nie miał pojęcia, czego spodziewać się po Rottlerze. Cele i założenia uformowanego po bitwie o Dremar Towarzystwa były dla większej części świata bardzo niejasne. Powszechnie wiedziano, że organizacja miała w swoich szeregach zarówno dezerterów z armii Zartoga jak i magów Fioletowego Miasta, którym udało się przetrwać potyczkę.

Przełamanie pieczęci Bożego skarbca zajęło królowi ponad rok, mówiło się, że Towarzystwo robiło wszystko, by spowolnić prace. Jakiekolwiek były ich motywacje, polityczny świat wiedział, że warto się z nimi liczyć. Członków Towarzystwa widywano rzadko, ale gdziekolwiek się pojawiali, wzbudzali zaciekawienie między innymi swoim wyglądem.

Miedzianego koloru zbroja, w jaką odziany był Hoffman, zintegrowana była z ciemnogranatowym płaszczem. Spod pozornie lekkich, dziwnie poskładanych ochraniaczy wystawały sprężyny i tryby, obracające się przy niektórych ruchach właściciela. Wyglądu dopełniały, przytroczone na wysokości żeber, śmiercionośne wynalazki Towarzystwa zwane krócicami.

Zapadłą po krótkiej wymianie zdań ciszę przerwał zabójca.

– Ciężej się oddycha.

– I zbliżamy się do kolejnych schodów – zauważył templariusz.

– Skąd wiesz? – zaciekawił się Rottler.

– Widzę – ani Hoffman ani Zahrim nie mogli przebić wzrokiem mroku biblioteki dalej niż na dziesięć metrów – Biała Królowa napełnia moje oczy światłem.

 

* * *

 

To się stanie.

W jednej sekundzie demony z Sarth zauważyły moment, który zmieni wszystkie inne chwile. Miasto zamarło, ale chwilę dalej każdy wrócił do swoich obowiązków. Inwentorzy, tacy jak Lord Eksto podejrzewali taki obrót sytuacji już pięć tygodni wstecz i sześć godzin w przód. Wydarzenie mogłoby musieć być powstrzymane.

Zwołano zebranie Inwentorów. Mosiężna Sala została skonstruowana tak, aby od początku istnienia Sarth aż do jego końca, nic się tu nie zmieniło. Kwantowa Kropka – tak nazywano by ją w żartach.

– Czy przeszkadza nam kiedyś rozwój ludzkości? – spytał Lord Orm, szanowany za swą niezmienność.

– Tak / nie – ryknęli naraz wszyscy zgromadzeni, każdy w innym momencie.

 

* * *

 

Hoffman ocknął się. Nie pamiętał chwili, w której stracił przytomność, nie pamiętał dlaczego. Piszczało mu w uszach, stracił czucie w prawym ramieniu. Dookoła niego dogorywała bitwa, ziemia usłana była trupami. Wypływająca z jego rozciętej brwi krew barwiła ametystową trawę, na której leżał. Głaz wystrzelony z dremarskiej katapulty minął go o nie więcej niż metr, miażdżąc nogi jakiegoś nieszczęśnika.

Chwiejąc się, wstał. Rozejrzał się nietrzeźwo. Pod murami Dremar walczyło tylko kilka oddziałów armii Zartoga, większość wojsk stała dużo dalej. Milicja Fioletowego Miasta powinna być już dawno rozniesiona, król wolał jednak dać jej ułudę szansy. Uczciwa walka, bez przewagi liczebnej. Gdyby najeźdźcy zostali pokonani, pod murami pojawiłoby się ich więcej, Zartog chciał zachować pozorny honor.

Pod samotną lipą nieopodal broniło się jeszcze kilku mieszczan. Rośli mężczyźni trzymali ogromne drewniane tarcze, ustawieni w okrąg znosili ciosy najeźdźców, nie kontratakując.

Co oni robią?

Rottler zatoczył się w tamtą stronę. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł, że mieszczanie tworzą żywy mur okalający postać w lnianej szacie. Podniósł lewą ręką leżący na ziemi miecz i niezdarnie ruszył na pomoc towarzyszom broni. Pisk w uszach nie ustawał.

Za… Króla?

Żołdak Zartoga zamarkował skośny sztych z góry, tnąc dzierżącego tarczę osiłka po łydkach. Wybity z równowagi obrońca opuścił pawęż, narażając się na niedbały cios Hoffmana. Rottler trafił w gardło.

Za… Pieniądze?

Wyrwa w mieszczańskiej falandze została błyskawicznie zapełniona, nim nieszczęśnik zdążył upaść na ziemię, na jego miejscu pojawił się kolejny ochotnik, zwężając ludzką obręcz dookoła maga.

Jakikolwiek plan miała zakapturzona postać, realizowała go bardzo konsekwentnie. W oczach obrońców widać było oddanie, przekonanie o wyższości celu.

Rottler tłukł jak w amoku, tarczownicy stopniowo uginali się pod ciężarem gradobicia ciosów. Długo nie wytrzymają…

W jednej sekundzie czas zwolnił. Mag skierował wzrok prosto w oczy Hoffmana. Jego twarz była młoda, ale w ogromnych źrenicach odbijało się morze doświadczenia i ocean żalu. Adept nie odrywając wzroku od Hoffmana, nieznacznie pokręcił głową.

„Nie.”

Jego dłonie wydawały się oplatać jakąś niewidzialną sferę i powoli zbliżały się do siebie. Pomiędzy nimi zaginała się rzeczywistość.

Rottler otrząsnął się i szybko przełknął ślinę. Jeden z obrońców skierował tarczę w stronę napierającego żołnierza Zartoga, odsłaniając swój prawy bok na gwałtowne pchnięcie Hoffmana. Ten sekundę później był już wewnątrz okręgu.

Za Elżbietę…

Zanim dłonie maga zdążyły się połączyć, z jego czarnych oczu pociekła krew.

– Zobacz – wyszeptał do Rottlera.

Szept był ostatnim, co usłyszał. Zaraz po nim cały dźwięk zniknął, na ułamek sekundy zapanowała absolutna cisza. Spodziewał się fali uderzeniowej, która rozerwie go na strzępy, dużo się nie pomylił. Rozchodzący się w każdym kierunku impuls wyrwał jego świadomość z ciała i rozproszył dookoła. Nie było już Rottlera Hoffmana, a jakaś nieskrępowana materią obecność została wystrzelona w głąb siebie samej, prosto do źródła wszechrzeczy. Znajdowała się w pierwotnym szczęściu, ponad miejscem i czasem, ilekolwiek sekund, ilekolwiek lat. Potem Źródło zaczęło się oddalać, pojawiły się wspomnienia o ludzkości, czyjaś osobowość.

A potem niepokojąca mieszanka zapachu lipowych kwiatów i krwi.

Gdy powróciły zmysły, Rottler Hoffman znów stał się faktem. Stał pośród swych braci, czuł powagę chroniącej go przed słońcem lipy i stoicki spokój wszechobecnej ametystowej trawy. Był świadomy opiekuńczego dotyku wiatru i blasku, chwalącego się ogromem energii, słońca.

Widział niezrozumienie oszalałych żołnierzy Zartoga, okaleczających się nawzajem, zezwierzęconych.

– Widzisz? – usłyszał głos za sobą. Gdy się odwrócił, ujrzał wpatrzonego w przestrzeń maga. Rottler przełknął ślinę.

– Widzę… – wyszeptał. – Kiedy o tym wszystkim zapomnieliśmy?

– Na samym początku. Zawsze zapominamy.

– Po co?

– Po to – zakapturzony rozłożył ręce.

Hoffman rozejrzał się dookoła. Cień lipy zdawał się tworzyć niezniszczalną aurę spokoju, odcinającą oświeconych od rozszalałych żołdaków. Pomimo wszechobecnego bólu, agresji, frustracji i barbarzyństwa, pomimo wszystkiego co ludzkie, pomimo najczarniejszych chwil…

Pomimo wszystko.

Świat był piękny.

 

* * *

 

Odgłos tłuczonego szkła.

Rottler zerwał się z posłania. Choć przez całą wędrówkę sypiał bardzo płytko, sny były klarowne, wizje momentami niebezpiecznie przekonujące.

Omszałe, kamienne ściany Skarbca błyszczały od wilgoci w świetle dogasającego ogniska. Wysokie sklepienie imponowało misternymi zdobieniami, przywodzącymi na myśl korzenie lub żyły. Mimo swojej przestrzenności, korytarze były tu duszne. Z każdymi pokonanymi schodami, światło pochodni z coraz większym trudem przebijało się przez gęstniejący mrok.

Szósty poziom, dzień siódmy. Prowiantu starczy jeszcze na maksymalnie trzy obozowania, żaden z piechurów nie znał prawdziwych motywacji pozostałej dwójki.

Będzie tylko gorzej.

Po oblężeniu Dremar Zartog oszalał, a niedobitki jego armii przejęły miasto. Gdy pieczęcie biblioteki zostały wreszcie przełamane, uzurpator wbiegł do środka, grożąc ścięciem każdemu, kto wejdzie za nim. Po miesiącu od zniknięcia monarchy Towarzystwu Zrozumienia udało się wpłynąć na większość królewskich urzędników, pozostałych zastępując swoimi aktywistami. Organizacja miała największe ze wszystkich pojęcie, co może zastać wewnątrz Skarbca, zdecydowano więc wysłać tam tylko Oświeconego Rottlera Hoffmana. Oficjalnie jego zadaniem było odnalezienie króla.

Gdy się rozejrzał, dostrzegł, że Le Thiama i Zahrima nie ma nigdzie w pobliżu.

Znowu tłuczone szkło, odległe krzyki.

Hoffman docisnął knykcie, przestawiając zbroję w tryb bojowy i udał się w kierunku hałasów.

– One nie są dla śmiertelników! – ryknął templariusz, próbując uderzyć Zahrima wierzchem uwięzionej w obsydianowej rękawicy dłoni.

– Stłucz jeszcze jedną, a przestaniesz się do nich zaliczać, dewoto! – zabójca z łatwością uchylił się przed niedbałym ciosem Le Thiama. – Nie każ mi zabierać ci ich siłą!

– Dzierżę w dłoni całą twoją fałszywą siłę!

– Nie chcesz się przekonywać, jak bardzo się mylisz – zasyczał szczurowaty.

– A wy nadal prujecie mordy – Hoffman skarcił pozostałych, opierając się o filar.

W mroku prawie nieoświetlonej komnaty nie był pewien, jaka dokładnie scena rozgrywa się przed jego oczami, widział tylko, że templariusz trzyma jakiegoś rodzaju sakwę.

– Szczuromordy plugawiec szprycuje się białym! – zaśmiał się gorzko ciężkozbrojny.

Biały fluid, Rottler znał tę substancję. Ściekający ze stalaktytów Jaskiń Czerwonego Kanionu reagent, po zażyciu mocniej związywał użytkownika z materią, wyostrzał jego zmysły, uwydatniał logikę, zwiększał refleks, ale i predyspozycje psychiczne. Substancja szybko uzależniała, bo oddalała świadomość od Źródła, powoli wypłukując z życia szczęście.

– Jesteś uzależniony? – zaciekawił się Oświecony.

– Jeśli już musicie wiedzieć to tak, ale… – zaczął Zahrim.

– W takim razie uwalniam cię w imię Białej Królowej, nieszczęśniku! – przerwał templariusz, rzucając workiem w pobliską ścianę. Dźwięk tłuczonych flakonów rozniósł się echem po podziemiach, a emitująca nikłe światło ciecz rozprysnęła się po kamiennych ścianach komnaty, ujawniając grymas nienawiści na twarzy zabójcy.

– Ale moje uzależnienie ma bardziej zwierzęcy charakter – dokończył przez zęby. – Teraz, kiedy pozbawiłeś mnie sposobu na powstrzymywanie głodu – skrzeczał nienaturalnie – pomożesz mi go zaspokoić.

Le Thiam odchrząknął cicho i cofnął się o pół kroku.

Stawy Zahrima zaczęły zgrzytać i pękać. Spod rozdzieranej przez rosnące nagle mięśnie skóry, wyrastała szorstka sierść. Bestia nie zdążyła jeszcze przybrać swojej ostatecznej formy, gdy, po sekundzie majestatycznego lotu, została wgnieciona w pobliski regał prawym prostym Rottlera.

Templariusz skamieniał. Przed nim, dokładnie w miejscu, w którym sekundę temu znajdowała się nieokreślona maszkara, stał teraz Oświecony rozgrzewając nadgarstki.

– Wzmacniacze kinetyczne – powiedział zauważywszy zszokowaną minę templariusza – a tam w książkach leży szczurołak, jeśli się nie mylę. Radzę zamknąć przyłbicę.

Le Thiam szybko kiwnął głową i opuścił zasłonę hełmu.

– Padł? – spytał wpatrując się w stertę książek i połamanych półek.

Rottler parsknął.

– Jak widać leży. Pytanie: na jak długo? Jeśli zemdlał w trakcie przemiany to obudzi się zły. Jeśli zemdlał po przemianie to obudzi się skrajnie wkurw… – złożył gardę w ostatniej chwili, by przyjąć na przedramiona wyrzuconą z impetem deskę. Miedziane tryby amortyzatorów zachrobotały, ładując wzmacniacze ciosów.

Zahrim wyskoczył ze sterty i po jednym odbiciu od marmurowej podłogi rzucił się w kierunku Hoffmana. Ten wyczekał do ostatniej chwili i odsunął się, po czym lekko przykucając na lewej nodze wykonał błyskawiczny obrót, piętą prawej wymierzając nacierającej bestii solidnego haka. Stwór zatoczył się pod świecącą od białego fluidu ścianę i szybko odzyskał równowagę. Oświecony miał okazję mu się teraz lepiej przyjrzeć. Potwór o budowie goryla mógł być wysoki nawet na dwa metry, jednym ciosem ogromnego łapska byłby w stanie bez problemu skręcić kark. Szczuropodobny pysk miał całkiem ludzką mimikę, w rozbieganych oczach widać było inteligencję.

– Nie mieszaj się, Rottler – wycharczał.

– Bestia gada! – bezbłędnie zdiagnozował Le Thiam.

– Szkoda tylko, że mało myśli. Templariusz pozostanie templariuszem – zripostował szczurołak.

– Biada ci potworze, że nie zastałeś mnie uzbrojonego, twoja śmierć byłaby godniejsza! – ryknął dumnie ciężkozbrojny, pędząc już w kierunku stwora.

– Biada mi – wyszczerzył się Zahrim i ruszył w kierunku upatrzonego obiadu.

Hoffman wbił wzrok w pustkę.

Prowiant na wyczerpaniu.

Jeżeli pozwoli szczurołakowi zjeść templariusza, bestia może zgodzić się oddać mu swoje ludzkie jedzenie, a zagadka motywacji Le Thiama nie potrzebowałaby już rozwiązania. Z drugiej strony, stosunki Towarzystwa z Zakonem pogorszyłyby się, gdyby klerycy nie odzyskali ciała fanatyka. Nie było też pewności, że zakonnik zaspokoi głód arouratropa.

Kilkusekundowe rozważania Oświeconego przerwał odległy skowyt niosący się echem przez korytarze Skarbca.

Przygnieciony cielskiem potężnego drapieżnika kleryk żegnał się z życiem, gdy szczurołak nagle zamarł w bezruchu i pociągnął nosem.

– Szczuroludzie, co najmniej pięć samic, dwie w rui, jedna całkiem… – rozmarzył się Zahrim, po czym szybko wrócił na ziemię. – Szczuroludzie! – syknął zbliżając się do Hoffmana – w trójkę mamy większe szanse, poza tym – odwrócił się i obrzucił pogardliwym spojrzeniem Le Thiama – wolę ich mięso od ludzkiego.

– Wolisz jeść swoich niż nas? – zdziwił się Oświecony.

– On jest arourathropos – wykasłał zakonnik, podnosząc się – szczuroludzie to arouraios anthropos – doprecyzował.

– Cztery plus, siadaj – charczał Zahrim – mogłeś dodać, że jeden z nich musiał być moim ojcem.

– Albo matką – parsknął Le Thiam.

– No dobra, pięć mniej ale jak chcesz zdać z gimnastyki, to zapieprzaj po tarczę i miecz.

– Ile mamy czasu? – Hoffman poluzował kabury krócic.

– Koło minuty – rzekł arouratrop, odprowadzając wygłodniałym wzrokiem truchtającego ociężale templariusza.

 

* * *

 

– Jeżeli to się dzieje, ja nie żyję, Bargh. – Stodar reprezentacyjnie rozłożył fraktalne skrzydła, w każdej rzeczywistości, w której je posiadał.

– W moich wersjach to się niestety dzieje – syknął Bargh tam, gdzie był bardziej wężem, ryknął wtedy, kiedy był bardziej lwem.

– Od teraz zawsze się sprzeczałem – zauważył zazwyczaj-skrzydlaty – żaden z nas nie chce nie być, Bargh.

– Opcję, w której obaj istniejemy dostrzegam tu rzadko, Stodar – losowa emocja jawiła się na obliczach wielu bytów.

– Widzę, stąd istnienie walki – przyznał strażnik Wrót.

Gdzieś ścierali się bogowie, kiedyś kolonie mrówek toczyły spory o terytorium, jacyś ludzie kochali innych ludzi, noc ustępowała dniowi. Zachodziły reakcje chemiczne, antymateria ustępowała materii, kiedy indziej pomidory pleśniały, a jakaś babcia wracała z kuchni z kolejną dokładką, chociaż wnuk mówił już trzy razy, że więcej nie zje.

Na ogół jednak Bargh wygrywał potyczkę, a przynajmniej te wersje obserwował teraz Lord Eksto. W żadnej z nich, ukrywanie dumy ze swojego pracownika nie wchodziło w grę.

Ten stał teraz przed Wrotami Percepcji, które otworzyć można było tylko z obu stron jednocześnie.

A w większości opcji Hoffman Rottler był tylko po jednej stronie.

 

* * *

 

Gdy szczuroludź opuszczał swoją kryjówkę, nie miał pojęcia, że jego życie zakończy się dzisiaj. Nie mógł podejrzewać, że lot w stronę gardła pozornie nieuzbrojonego wędrowca zostanie brutalnie przerwany przez idealnie wymierzony kopniak z półobrotu. A nawet gdyby podejrzewał, to nie mógł przewidzieć, że siła dotychczasowych ataków jego pobratymców na tegoż wędrowca, przeniesiona zostanie przez wzmacniacz kinetyczny umieszczony w obcasie, wprost na jego szczurzą czaszkę.

Zgrzyt łamanych kręgów zlewał się z popiskiwaniami i charczeniem otaczającym trójkę eksploratorów Bożego Skarbca. Rottler i Le Thiam, stojąc kilka metrów od siebie, odpierali ataki z przeciwnych kierunków, podczas gdy Zahrim, w swej szczurzej postaci wbijał się w kolejne grupy humanoidów, nakreślając krwawy okrąg wokół dwójki ludzkich wojowników.

Szczuroludzie byli drobniejsi niż szczurołaki, posturę mieli bardziej ludzką, nie dorównywali zabójcy siłą, ale przewyższali go zwinnością. Ci, z którymi spierało się teraz nietypowe trio, wyglądali na wychudzonych, wyniszczonych jakąś zarazą.

Głodnych.

Zahrim co rusz odrywał przygryzające się do niego niczym pijawki drapieżniki i miotał nimi o ściany, z innymi wymieniając drapnięcia, na inne jeszcze spadając jak meteoryt. Gromada agresorów liczyła jakieś trzydzieści osobników, o połowę więcej niż przewidywał arouratrop, o połowę mniej niż miał nadzieję Le Thiam.

– Za Zakon, za światłość, przed którą pierzcha najgęstszy mrok, za transcendującą ludzkość, bez grzechu, bez skazy, bez strachu, bez litości dla spaczenia i zarazy, które niczym deszcz po rynnie spływają po mej tarczy w imię Najjaśniejszej Panny, Białej Królowej, władczyni świata, podzielniczki jedności i scalaczki osobieństw! – krzyczał ciężkozbrojny, odpychając szarżujące gryzonie lustrzaną tarczą.

– A poza tym szczęścia, zdrowia i pinindzy, dużo pinindzy – szczurołak zmuszony był przerwać, gdyż przegryzał się właśnie przez tętnicę szyjną – bo pinindze najważniejsze! – dokończył po chwili, delektując się smakiem szczuroludzkiej krwi.

– Śmierć wszystkim szczurowatym abominacjom! – Le Thiam rąbał jak szalony.

Całkowity spokój w panującym chaosie zachowywał tylko Oświecony. Pięściarz widział niewiele, więc polegał głównie na słuchu i zmysłach somatycznych. Umiejętność walki na ślepo jeszcze nigdy mu się nie przydała, choć był z tą sztuką dobrze zaznajomiony. Dremarscy magowie uczyli się różnych technik bojowych, wiedząc, że kula ognia nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem. Podczas swojego rocznego pobytu w Fioletowym Mieście, Rottler nauczył się więcej niż kto inny byłby w stanie przyswoić przez dekadę. Towarzystwo Zrozumienia miało swoje sposoby…

Tempo ruchów Hoffmana zwiększało się z każdą sekundą, był istnym tornadem kopnięć, uderzeń i uników. Nie był za to przyzwyczajony do walk z tak licznymi grupami adwersarzy, co po chwili zaczęło dawać o sobie znać. Pokonanie jednego szczuroludzia nie sprawiłoby mu problemu, podobnie dwóch czy trzech. Po szóstym zaczął się zwyczajnie męczyć. Zahrim był w amoku, gdyby zaistniała taka konieczność, mógłby ciągnąć masakrę nawet i godzinę, ale uszu Oświeconego dobiegał coraz cięższy oddech templariusza. Mimo to wydawało się, że ciężkozbrojny woli deklamować litanie bojowe niż oszczędzać tchu.

– … a potępienie mych wrogów niech będzie tak srogie jak mój cios! Tak mi dopomóż ty, która górując nad wszystkim co ludzkie i nieludzkie, obserwujesz nas spod najmroczniejszej otchłani! – wrzeszczał.

Spojrzenia arouratropa i pięściarza spotkały się.

Spod najmroczniejszej otchłani…

Fanatyk wyruszył w głąb skarbca, aby odszukać boga. Zakon dowiedziawszy się o misji ratunkowej, wysłał swego porucznika nie po to, żeby zyskać szacunek Towarzystwa czy uratować szalonego monarchę. Klerycy śnili o absolucie, osobistym pokłonem dla siły stwórczej chcieli kupić sobie przychylność stwórcy.

Myśl zdekoncentrowała szczurołaka, co zostało szybko wykorzystane przez oponentów. Głębokie na kilka centymetrów rozcięcie pojawiło się na brunatnej skórze Zahrima, powodując bardzo obfite krwawienie. Bestia z trudem utrzymała równowagę, przez ranę widać było biel żeber.

Gdyby nie to, że walka dogasała, zabójca skończyłby źle.

Blask rozmazanego na ścianie fluidu gasł. Zakonnik z trudem wyrwał miecz z cielska ostatniego żywego przeciwnika i rozgniótł jego głowę tąpnięciem lustrzanego buta.

Nareszcie cisza.

Trójka wojowników sapała ciężko. Zahrim kasłał krwią.

– Chyba wygrałeś, klecho – powiedział z trudem.

Oświecony dopiero teraz przyjrzał się ranie towarzysza.

– Nie póki dychasz, bestio – odrzucił chłodno templariusz.

– Ja nie o tym – uśmiechnął się gorzko arouratrop – przeżyję. Wygrałeś wyścig.

Rottler miał podejrzenia co do motywacji szczurołaka-zabójcy. Trafne, jak się miało zaraz okazać.

– Wszyscy wiemy, że tam na dole siedzi demon – parsknął ranny.

Le Thiam z jakiegoś powodu powstrzymał się przed komentarzem. Jego zęby zazgrzytały bardzo głośno.

– I to nie żaden inny niż ten, który zeszczurzył krasnoludy – kontynuował ranny – chcesz dowodów to się rozejrzyj. I tu się pojawia nasz problem, bo ja chciałem tego demona tłuc aż nie cofnie klątwy, a ty chcesz mu zrobić laskę.

W tej chwili Rottler przypomniał sobie maszyny parowe, które widywał w monastyrze Towarzystwa, gdyż dokładnie tak zabrzmiał teraz templariusz.

– I wszystko nadal byłoby cacy – mówił, tłamsząc ból Zahrim – gdyby nie to, że w obecnym stanie, gdybym nawet demonowi nakopał do rzyci, to gdyby ten na stałe przemieniłby mnie w człowieka – kaszlnął krwią – to i tak na dużo by mi się to nie zdało, bo Zahrim-człowiek nie zajdzie daleko z taką raną jak ta. Nie pozostaje mi więc nic innego, niż opuścić szanowne towarzystwo i zaszyć się w tym uroczym miejscu na jakiś czas.

Zakonnik wykonał dwa sztywne kroki w stronę zabójcy. Trząsł się.

– Pokonałbyś mnie w walce, klocu – wyszczerzył się potwór, kierując się spokojnie w stronę wyjścia z komnaty – ale nadal mnie nie dogonisz, więc nie masz co próbować. Poza tym chyba żaden z nas nie jest w nastroju na berka. Do widzenia, Rottlerze, sugeruję uważać na tego kretyna.

– Do widzenia – uśmiechnął się szczerze Hoffman – mam wrażenie, że jeszcze będziemy się widzieć, szczurze.

Zahrim parsknął, kręcąc głową i zniknął w mroku.

Zakonnik stał jeszcze chwilę w bezruchu, po czym odwrócił się do Oświeconego i odezwał się najspokojniej jak umiał.

– Tym razem nie będę mógł czuwać przy ognisku.

– Gdyż?

– Pora dla mnie na oczyszczenie. Odprawię rytuał, jeśli za mną podążysz, zginiesz.

Pięściarz popatrzył spode łba na ciężkozbrojnego.

– Nie czas jeszcze na obozowanie, Le Thiamie, droga przed nami.

– Wiem – odparł klecha – ostrzegam z góry. Nie będę się powtarzał.

Wrócili do obozowiska i, zwinąwszy manatki, udali się w dalszą wędrówkę. Przez następne godziny udało im się pokonać dwa poziomy biblioteki, kolejne kondygnacje były dużo mniejsze niż poprzednie. Robiło się coraz duszniej.

 

* * *

 

Wóz znachora Hoffmana toczył się z wolna po trakcie. Zachodzące słońce swoją krwistoczerwoną barwą nadawało iście magicznego wyglądu farenarskiej puszczy. Rottler był z siebie zadowolony, na targowisku rzadko udawało się wypatrzeć tyle okazji w ciągu jednego dnia, a dziś bryczka pękała w szwach.

Gdy podjechał pod sam ganek, postanowił, że, zanim odprowadzi konia do stajni, wstąpi na chwilkę do środka, byle tylko szybciej pochwalić się Elżbiecie. Wziął pod pachę kilka pakunków i powędrował w stronę drzwi.

Parę metrów od werandy usłyszał krzyk.

Upuściwszy paczki, puścił się pędem. Energicznie pociągnął za klamkę.

W sieni zobaczył przerażoną Elżbietę, przed nią Zacharego. Sąsiad trzymał w dłoni nóż do ziół Hoffmana, jego twarz bez cienia emocji, oczy wpatrzone w pustkę. Rottler był po drugiej stronie pomieszczenia. Zachary odwrócił się do niego, uśmiechnął makabrycznie i wbił nóż prosto w serce Eli. Zanim znachor zdążył zareagować, morderca, nie zmywając z twarzy przerażającego grymasu, dźgnął się trzykrotnie w pierś, po czym upadł jak marionetka, której podcięto sznurki.

Rottler skamieniał.

To nie mogła być prawda, to nie miało sensu.

Nogi gięły się pod nim, ledwo oddychał, z trudem podpełzł do umierającej żony. Padł na kolana.

Tyle krwi.

Gdyby tylko był tam wcześniej, gdyby tylko był bliżej.

Gdyby tylko mógł się obudzić.

 

* * *

 

Rottler zerwał się z posłania zlany potem. To wspomnienie zostało zakopane bardzo głęboko. Takie sny się nie zdarzały.

– Dremar?

Hoffman odwrócił się nerwowo i odruchowo wycelował krócicę w kierunku, z którego dobiegał głos.

– Nie… Co tu robisz? Szedłeś za nami? Gdzie Le Thiam? – Pięściarz nie spodziewał się zobaczyć koło siebie szczurołaka.

– Farenar? – wyszczerzył się Zahrim.

– Nie twoja sprawa. Co zrobiłeś z templariuszem? – Hoffman był pewien, że skutecznie odciął się od swojej przeszłości.

– Zakon prędzej uwierzyłby pijakowi niż znachorowi – arouratrop ignorował pytania – powiedz, wyznaczyli jakąś cenę za twoją głowę?

– Czego chcesz?

– Ciekawość, ciekawość. Po prostu intryguje mnie, dlaczego wrobiony przez demony znachor tak bardzo pcha się na spotkanie z jednym z nich. Zemsta?

– Nie – rzucił chłodno Rottler.

Zahrim parsknął i zbliżył się do ledwie żarzącego się ogniska. Hoffman zauważył, że stwór używa teraz swego ludzkiego plecaka jak sakwy, a z posłania zrobił sobie bandaż.

– Obudziłeś się w bardzo dobrym momencie. Nic nie zrobiłem z templariuszem – zaśmiał się – ale jak się ze mną przejdziesz kawałek, to zobaczysz co templariusz zrobił z templariuszem.

– Rytuał?

Szczurołak ryknął śmiechem.

– A, owszem, wielce sakralny, chodź, chodź. Proponuję zwinąć manatki, raczej tu nie wracasz.

Rottler wziął głębszy wdech, spakował się i podążył za szczurowatym. Bestia była w ewidentnie dobrym humorze. Przez chwilę szli w milczeniu.

– To nie ciebie wybrała arystokracja – zaczął Rottler.

– Nie – rzucił beztrosko Zahrim.

– Jak dowiedzieli się, że wchodzimy za Zartogiem, to mało się nie posrali, żeby tylko wysłać kogoś od siebie.

– Wiem.

– Człowiek, którego wybrali nie miał na imię Zahrim, jestem tego pewien.

– Nie miał – kiwał głową zabójca – nie był też szczurołakiem.

– Domyślam się, że tamten nie mógł przyjść?

– Ostatnimi czasy miał zbyt wiele na głowie, wiesz jak to jest w naszym cechu. Wziąłem za niego zmianę.

– Ciężkie sprawy? – Hoffman podchwycił.

– Bardzo ciężkie.

– Jak bardzo?

– Jakieś sto kilo.

Kolejny dłuższy moment milczenia. Dwójka dotarła do następnych schodów.

– Zszedł niżej? – Rottler badał wzrokiem mimikę arouratropa.

– Mhm.

– Prowadzisz mnie w jakiegoś rodzaju pułapkę?

– Jakbym nie mógł urwać ci głowy gdziekolwiek indziej – zadrwił Zahrim.

– Celnie – zauważył ten drugi.

Korytarze Skarbca od jakiegoś czasu wyglądały inaczej. Przerwy między cegłami miały nieregularne, rozmyte kształty, korytarze zaczynały przypominać jaskinie. Żylaste zdobienia stawały się coraz bardziej realistyczne, aż do momentu, w którym Rottler wiedział już, że w istocie nie są zdobieniami.

To miejsce żyło.

Hoffman zdał sobie sprawę, że biblioteki nie zbudowali ani ludzie, ani krasnoludy. Biblioteka wyrosła, stopniowo upodabniając się najpierw do krasnoludzkiej, potem do ludzkiej architektury.

– Tędy – Szczurołak prowadził Rottlera wąskimi przejściami w głąb.

Przyzwyczajone do mroku oczy Oświeconego uchwyciły odległy płomień.

– To on?

– To definicja hipokryzji.

W ziemistej, sferycznej sali znajdował się okrąg niestarannie porozstawianych świeczek. Kilka z nich jeszcze się tliło, z wypalonych knotów większości sączył się ledwo dostrzegalny dym. Pomiędzy nimi leżał w pozycji embrionalnej Le Thiam. Jedna z jego rękawic leżała obok.

– Patrz – syknął Zahrim i złapał nieprzytomnego templariusza za dłoń, oświetlając ją płomieniem podniesionej świeczki. Czarną skórę ręki zakonnika zdobiły olbrzymie strupy, najbardziej w oczy rzucał się jednak nieduży, żelazny pierścień poszerzający głęboką ranę pośrodku przedramienia, uniemożliwiający jej zasklepienie się.

– Tędy wchodzi Biała Królowa – szczerzył się potwór – może chciałbyś ją poznać? Może siedzi na dnie Skarbca, a może tutaj, w małej buteleczce.

Szczurołak przeskoczył kawałek i podniósł z podłogi fiolkę z wygrawerowanym symbolem zakonu. Na jej dnie kołysało się kilka kropel błękitnej cieczy.

– Ma to sens, nie? Duma, złudne duchowe uniesienie, dystans. Seledynowy fluid znany również jako Biała Królowa, jak widać na załączonym obrazku.

Ośliniony zakonnik leżał zupełnie bez ruchu.

– Wiesz, co mnie zastanawia? – ciągnął zmiennokształtny.

Rottler dobrze wiedział, co zastanawiało Zahrima.

– Zastanawia mnie, skąd Zakon ma technologię do produkcji seledynowego. Przecież on nie skapuje sobie ze stalaktytów jak biały, nie można go zbierać jak jagód w lesie. Trzeba mieć technologię. I wiesz do jakich wniosków dochodzę?

Rottler dobrze wiedział do jakich wniosków dochodzi Zahrim.

– Zakon nie ma technologii. Wy macie – wskazał pazurem Oświeconego.

– To był jedyny sposób. Musieliśmy jakoś wejść w stosunki z Zakonem, poza tym w Dremarze nie dało się zarobić pieniędzy na tak szybki rozwój.

– Jedyny? Mogliście sprzedać im wiele innych rzeczy, jestem pewien, że templariuszom spodobałyby się krócice, wzmacniacze kinetyczne, takie pancerze jak twój.

– Po to, żeby nas nimi pozabijali? A przy okazji wszystkich innych, którym cokolwiek się nie spodoba? Popyt na seledynowy będzie ciągle rósł, poza tym sprzedając im nirwanę…

– Macie ich pod kontrolą – dokończył stwór, po czym przyjrzał się bliżej szklanemu flakonowi. – Za pełen mógłbym sobie kupić nieduży dom. Jak ludzie się o tym dowiedzą, żaden wyższy rangą zakonnik nie będzie mógł spać spokojnie. Zabij czterech i bądź ustawiony do końca życia. Zakon spłonie, Rottlerze, gdy tylko ludzie dowiedzą się czego…

– Nie dowiedzą się. – Hoffman wymierzył krócicę w głowę arouratropa.

Chwilę absolutnej ciszy przerwał śmiech Zahrima.

– Zabijesz mnie tylko po to, by umrzeć z uświęconych rąk?

– Co?

– Strasznie mnie korciło, żeby zobaczyć co kleryk odpieprza na tych swoich rytuałach. Przyznam, zaskoczyło mnie to, ale nie byłem nawet w połowie tak zaskoczony, jak ten tu kloc – szczurołak trącił nogą Le Thiama – gdy po przebudzeniu zobaczy obok siebie moje ciało. Sądzę, że będzie wiedział do kogo udać się po wyjaśnienia, Rottlerze. Sądzę też, że nie będzie w najlepszym humorze, gdy zorientuje się w jakim stanie musiałeś go zastać.

Oświecony przełknął ślinę.

– Po co ty tu w ogóle jesteś, Rottler? Wyjawisz mi w imię czego przyszło mi umierać? Jeśli to moje ostatnie słowa, to powinieneś je uszanować. A może darujesz mi życie, o dobrodzieju? Albo uciekniesz gdzieś na drugi koniec świata? Tylko pamiętaj, że tym razem nie ma żadnej armii Zartoga, do której mógłbyś się zaciągnąć, a na drugim końcu świata jest Farenar, w którym jesteś mordercą i heretykiem.

– Pamiętam – wycedził zimno Hoffman, nie spuszczając Zahrima z celownika.

– Jesteś bezwzględnym człowiekiem, Rottlerze Hoffmanie. – Szczurołak wiedział, że jakikolwiek jego ruch byłby wolniejszy niż pocisk Oświeconego.

– To bezwzględny świat, Zahrimie Zabójco.

Odgłos wystrzału rozniósł się echem po wyższych poziomach Bożego Skarbca, niknąc w ziemisto-cielesnych korytarzach niższych kondygnacji.

Gdy dźwięk zupełnie już wygasł, rozbrzmiał po raz kolejny.

 

* * *

 

W okrągłym korytarzu było niesamowicie duszno. Rottler miał wrażenie, że znajduje się wewnątrz ogromnej tętnicy, ściany i podłoże były giętkie i lepkie. Hoffman sunął z wolna przez zupełną ciemność, w której zaczynały jawić się wizje. Następny krok przeniósł go na farenarski trakt, jechał teraz swoim wozem, modląc się, żeby zakonnicy nie znaleźli jeszcze ciał z jego domu. Koń pędził co sił, smagany batem znachora…

Kolejny krok. Klęczał, tuląc ciało Elżbiety, roztrzęsiony przeklinał bogów, z jego oczu lały się łzy. Kolejny krok. Otworzył drzwi domu, by zobaczyć Zacharego z nożem.

Nie!

Wyciągnął z kabury krócicę i wypalił prosto w głowę napastnika. Zawartość jego czaszki rozprysnęła się na przeciwległej ścianie, Ela krzyczała.

Czy to możliwe?

Podszedł kilka kroków dalej i spojrzał na ciało dawnego sąsiada. Znowu był w Skarbcu, a przed nim, z rozerwaną czaszką, leżał Zartog Drugi. Rottlerowi zakręciło się w głowie, chyba słyszał śmiech. Duchota była nie do wytrzymania, świadomość zamordowania króla nie pomagała. Odpiął plecak i wyrzucił na ziemię wszystkie trzy wypalone krócice. Niezaładowanych nie było sensu nieść ze sobą, został więc z jedną.

Cokolwiek jest dalej, jeden strzał musi wystarczyć.

Oświecony nie widział już drogi przed sobą, szedł na wprost, starając się utrzymać wyobraźnię pod kontrolą, coraz bardziej zapadał się w grunt. Z każdym krokiem oddychało się gorzej, Rottler nie dawał jednak za wygraną.

Po kilkuset metrach padł na ziemię, nie mogąc już złapać tchu. Jeszcze kilka sekund próbował czołgać się naprzód, po czym został wchłonięty przez podłoże.

 

* * *

 

Wziął głęboki wdech. Otworzył oczy, ale nie widział absolutnie nic. Zdawał się unosić w zupełnie czarnej przestrzeni. Wyczuł czyjąś obecność.

– Kim jesteś? – spytał.

– Może Białą Królową – odpowiedział głos brzmiący tak samo jak jego – a może wiatrem wszechrzeczy, demonem, którego szukasz.

– Jak ci na imię? – dociekał Rottler.

– Jestem Stodar, strażnik Wrót Percepcji, Spełniacz Życzeń – wyrecytował Bargh.

Misja Rottlera Hoffmana już prawie się powiodła. Wszystko, co zrobił, by to osiągnąć, zaraz przestanie się liczyć.

– Chcę, żeby wszyscy wrócili do Źródła.

Chwila ciszy.

– Na pewno? – spytał demon.

Oświecony nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Krasnoludzke zapiski, które posiadało Towarzystwo, mówiły, że Spełniacz działa bezwarunkowo, bezdyskusyjnie.

– Tak, chcę żeby zauważyli…

– Jeśli wszyscy naraz powrócą do Źródła, nie będzie ani jednej świadomości, która mogłaby definiować materialny świat. Po powrocie do Źródła nie będzie dokąd wracać, wszystko zniknie. Nie stworzysz idealnego świata, w którym wszyscy się rozumieją. Stworzysz brak świata. Ta linia czasu zniknie, a w jej miejscu pojawi się nieskończenie wiele nowych. W szerszym rozrachunku niczego nie zmienisz, Rottlerze Hoffmanie – wykręcał się demon.

– W takim razie – wypowiedział zszokowany Rottler – nie wiem.

– Zastanów się dobrze.

 

* * *

 

Lord Eksto obserwował wersję, w której Barghowi udaje się przekonać Rottlera do zmiany życzenia na odpowiednie. Inne wersje już dawno mu się sprzykrzyły.

– Czy ona żyje? – spytał.

– Na ogół tak – odrzekł Bargh.

 

* * *

 

– Chcę tylko z nią być – wycedził zupełnie zrezygnowany pięściarz. Misja nie powiodła się, nie obchodziło go już nic.

– Biegnij – odrzekł demon.

– Co?

– Biegnij, króliku, biegnij. Kop tę dziurę, zapomnij o słońcu.

Rottler poczuł grunt pod stopami. Nie myśląc wiele, zaczął biec. Biegł przez ciemność, dopóki nie usłyszał rżenia konia. Gdy się na nim skoncentrował, biegł po ścieżce prowadzącej na swój dawny ganek w Farenarze.

Parę metrów od werandy usłyszał krzyk.

Gdyby tylko…

Gdyby tylko nie przeżywał tego momentu w snach tak wiele razy, gdyby tylko nie miał ze sobą całego osprzętu Towarzystwa, gdyby tylko był Rottlerem-znachorem – może pozwoliłby jej umrzeć.

Nie tym razem.

Drewniane drzwi potraktowane wzmocnionym kopnięciem upadły na podłogę o krok od Zacharego, odwracając jego uwagę na jakieś trzy sekundy. Oświecony miał aż za dużo czasu, by wymierzyć ostatnią krócicę prosto w jego głowę. Pociągnął za spust. Czaszka napastnika rozprysnęła się na przeciwległą ścianę, Ela krzyczała. Czy to możliwe? Podszedł kilka kroków dalej i spojrzał na ciało dawnego sąsiada.

Rottler rozejrzał się nerwowo. Znajdował się w swoim domu w Farenar, trzy lata wcześniej. Z niedowierzaniem dotknął ściany. Drewno było takie, jakim je zapamiętał i tym razem nie mniej prawdziwe niż on sam.

Ze szczęścia zapomniał o krzyku Elżbiety. Kobieta stała w kącie i z przerażeniem patrzyła to na niego, to na ciało. Hoffman spojrzał jej w oczy.

– Kim pan…?! Rottler? Wyglądasz inaczej, co to za… Jak ty?

Oświecony podszedł do ukochanej i objął ją.

– Jestem złym człowiekiem, Elżbieto. Zabijałem ludzi, którzy… – mówił, dławiąc łzy.

– On zachowywał się dziwnie – tłumaczyła Ela – chciał mnie zabić, musiałeś, nie miałeś wyjścia, nie jesteś złym człowiekiem.

– Nie jego, ja…

– Cśśśs, nic się nie stało – szeptała kobieta, sądząc, że mąż może być w większym szoku niż ona.

Rottler zamarł w bezruchu.

Nic się nie stało.

– Mogę jeszcze…

Nagle pobiegł do swej dawnej sypialni i zaczął przeszukiwać szafki, potem chodził po całym domu, zabierając rzeczy.

– Co ty robisz? Co się dzieje? – dopytywała Elżbieta.

– Pakuj się, wyruszamy w daleką podróż – mówił szybko, starając się przypomnieć, czy nie powinien wziąć jeszcze czegoś.

– Co z Zacharym? Przecież musimy powiedzieć…

– Bierz tylko kosztowności.

– Rottler, o czym ty mówisz? Nie myślisz racjonalnie, usiądź, porozmawiajmy. Gdzie ty chcesz jech… Co ty…?

– Musimy jak najszybciej dostać się do Dremaru.

– Do Dremaru? Przecież to drugi koniec świata, nikogo tam nie znamy. Wytłumacz mi cokolwiek na litość boską!

– Mam tam przyjaciela. Muszę mu pomóc, to bardzo ważne.

– Wie, że przyjeżdżamy?

– Nie – Rottler zatrzymał się w końcu i spojrzał Elżbiecie w oczy, uśmiechając się szczerze – ale będzie na mnie czekał.

Pod rozłożystą lipą.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Przez większość tekstu nie miałam pojęcia, o co chodzi. Z jednej strony – pomieszanie chronologiczne, z drugiej – rąbanka. Koniec nieco wyklarował sytuację, ale wspomnienie zagubienia pozostało.

Wrócili do obozowiska i zwinąwszy manatki udała się w dalszą wędrówkę.

Literówka i dwa zjedzone przecinki.

krwisto czerwoną => krwistoczerwoną

– Jakieś sto kilo.

Twoi bohaterowie używają systemu SI?

Babska logika rządzi!

Ech, tak to jest jak się zmienia koncepcję zdania kilka razy… Dzięki, poprawione.

Owszem, bohaterowie używają systemu SI, bo dlaczego nie? Co za różnica, czy wprowadzę jakieś finezyjne nazewnictwo miar i z metra zrobię “motr”, czy pozostanę przy SI? W prawdziwym średniowieczu nie było takich jednostek, ale czarów i demonów też nie było, podobnie szczurołaków (chociaż nie jest to pewne ;).

No nieźle.

Owszem, bohaterowie używają systemu SI, bo dlaczego nie?

Bo mi to zgrzyta logicznie. Metr wymyślono podczas Rewolucji Francuskiej i miał on stanowić jakąś część (bodajże jedną dwumilionową) południka przechodzącego przez Paryż. Jeśli dobrze pamiętam. A kilogram wydaje mi się (acz to tylko moje domysły) być ściśle powiązany z metrem – tyle waży litr wody. A jeśli w Twoim świecie była Rewolucja i Paryż, to dlaczego nie pójść na całość i nie dać bohaterom samochodów? Chronologicznie różnica niewielka, magia mogła przyspieszyć rozwój technologii, a porządnym bolidem zdążyłby do Eli bez całego tego zamieszania.

Ale Twój tekst, Twój świat, Ty decydujesz. Ja mogę co najwyżej pomarudzić. :-)

 

Edit: Zastanowiłam się i wyszło mi, że jedną dwudziestomilionową.

Babska logika rządzi!

Konstruktywne marudzenie zawsze w cenie :) Ale też będę się kulturalnie acz stanowczo upierał, że dajmy na to mój ZUPEŁNIE ABSTRAKCYJNY “metr” został wymyślony podczas… mmmm… Wielkiej Innej Rewolucji (słynne wydarzenie w moim świecie, nie wspominałem o nim, bo nie miało związku z akcją opowiadania) i tak dalej i tak dalej. ;)

Sądzę, że gdybyśmy się mocno zastanowili, to znaleźlibyśmy też wyrazy opisujące (najogólniej  mówiąc) rzeczy średniowieczne, których to wyrazów w średniowieczu mogło jeszcze nie być. A jestem prawie pewien, że nie wszystkie wyrazy stricte fantastyczne, opisujące fantastykę średniowieczną, w średniowieczu istniały (np. magiczny glif).

No nieźle.

Mam wrażenie, że to jedno z tych opowiadań, które są jasne i zrozumiałe dla Autora, dla czytelnika już niekoniecznie. Przeczytałam, brnąc przez tekst, cały czas mając nadzieję, że może w końcu zacznę coś pojmować, ale, niestety, nadzieja okazała się płonna. :-(

Przykro mi Skoneczny, nie umiem ocenić opowiadania, bo go nie zrozumiałam. :-(

Nie podobają mi się niektóre użyte w tekście słowa i zwroty, ale skoro już wyłożyłeś swój pogląd w tej sprawie, poprzestanę na zaznaczeniu, że nie podzielam Twojego zdania.

 

Jego ruchy były szyb­kie i ner­wo­we, rwane. […] On był bar­dziej jak tor­na­do albo pio­run ku­li­sty. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści swo­ich ko­le­gów po fachu, nie był ma­ło­mów­ny, gadał dużo i szyb­ko, nie za­wsze zro­zu­mia­le. W jego roz­bie­ga­nych oczach było coś nie­po­ko­ją­ce­go. – Powtórzenia.

 

Roz­mo­wa wy­ga­sła, a wę­drow­cy za­czę­li zbie­rać się do dal­szej wę­drów­ki. – Powtórzenie.

 

Dło­nie Kro­lo­wej to znacz­nik naj­wyż­sze­go od­da­nia. – Literówka.

 

Oświe­tla­ne lampą naf­to­wą Hof­f­ma­na i po­chod­nia­mi… – Chyba lekka przesada z tą lampą. :-(

 

nie mogli prze­bić wzro­kiem mroku bi­blio­te­ki na dalej niż dzie­sięć me­trów… – …nie mogli prze­bić wzro­kiem mroku bi­blio­te­ki dalej niż na dzie­sięć me­trów

 

W jed­nej chwi­li wszyst­kie de­mo­ny z Sarth za­uwa­ży­ły mo­ment, który zmie­ni wszyst­kie inne. – Co zmieni – momenty czy demony, czy może coś innego?

Powtórzenie.

 

Wró­ci­li do obo­zo­wi­ska i zwi­nąw­szy ma­nat­ki udała się w dal­szą wę­drów­kę. – Czy ci, którzy wrócili i zwinęli manatki, stali się nagle kobietą? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Okej, wymiękłem. Niby jest fajnie, ale do mnie nie przemawia.

Podoba mi się pomysł z demonami. Oryginalny.

Ponieważ nie czytałem całości, to nie będę się wypowiadał na temat trójki bohaterów, którzy na początku wyglądają jakby ktoś ich wyciągnął z sesji D&D.

Czaszka napastnika rozprysnęła się na przeciwległą ścianę, Ela krzyczała. Czy to możliwe? Podszedł kilka kroków dalej i spojrzał na ciało dawnego sąsiada. Jego twarz zamarła w nienaturalnym uśmiechu.

<> Tu należy zacząć od końca. Od zapytania, czyja twarz zamarła w nienaturalnym uśmiechu. Zasada “wstecznego adresowania” zaimka do najbliższego mu rzeczownika wskazuje, że zamarła twarz dawnego sąsiada, czyli Zacharego, którego czaszka rozprysnęła się po strzale z krócicy.

<> Pytanie za dwieście trzydzieści sześć punktów: czy jest możliwe, aby, pomimo zamiany czaszki w miazgę, ocalała twarz?

<> Twarz zamarła. Różnie to można rozumieć w szczegółach, ale ogólnie mówi to o znieruchomieniu rysów twarzy – stąd wniosek, że i wiele bardziej pasuje tu nie zamarcie twarzy jako takiej, ale zamarcie rysów twarzy, zamarcie na twarzy wyrazu danego uczucia.

<> rozpryskuje się coś na czymś, coś o coś, nie coś na coś.

<><>

Na razie zajrzałem na początek i koniec. Nie wykluczam, że przeczytam całość, ale nie dzisiaj.

Ciekawy pomysł na świat.

Miejscami mocno zagmatwane. Ale ogólnie dobre.

Infundybuła chronosynklastyczna

Mały zgrzyt:

 

Czy przeszkadza nam kiedyś rozwój ludzkości.

 

“Czy przeszkadzał nam kiedyś rozwój ludzkości” albo “czy przeszkadza nam rozwój ludzkości”.

 

Przeczytałam całość i też niestety się pogubiłam. Zamysł, który stoi za opowiadaniem wydaje się ciekawy i daje możliwość do zaskakujących rozwiązań w narracji, ale granice nie są jasne. Może gdyby wrócić do kilku partii, dałoby się ułożyć te puzzle, ale szczerze, czytelnikowi może się bardzo nie chcieć.

Ale najbardziej przeszkadzał mi brak konsekwencji w opisywaniu wykreowanego świata. Od samego początku miałam wrażenie, że mam do czynienia ze “zwykłym” fantasy z mieczami etc. Jednak nagle pokazały się jakieś technologie, broń palna. Więc do końca nie wiem, czym rzeczywiście jest przez Ciebie opisywany świat. Sama idea takiego “pomieszania” jest jak najbardziej możliwa do wykonania, tylko, że w przypadku tego opowiadania jest to nieudolne i potrzebowałoby jakiegoś wyjaśnienia w tekście.

Ponieważ moje betowanie sprowadziło się, niestety, w przypadku powyższego tekstu jedynie do przeczytania i podzielenia się ogólnym wrażeniem, skopiuję część wypowiedzi z bety:

Co do świata: fajny, złożony, wygląda na przemyślany. Jest intrygujący i wciągający. Humor w dialogach miejscami zaiste urzeka, do postaci też nie ma się powodu czepiać. Generalnie fajne opowiadanie, któremu smaczku dodają – stosowane u Ciebie chyba we wszystkim, co czytałem – przeskoki czasowe. Tutaj to już w ogóle odjazd, bo wiele spraw dzieje się jednocześnie i zupełnie niejednocześnie zarazem.

 

A nawiązując do dyskusji toczącej się już po opublikowaniu – zgadzam się z Autorem w sprawie miar, historii itp. Ten świat wygląda na tworzony od podstaw, może więc zawierać mieszankę różnych epok połączonych z autorskimi pomysłami na rzeczywistość. To, że europejska historia potoczyła się tak, a nie inaczej i np. metry “wymyślono” później niż miecze, nie ma w opowiadaniu fantasy żadnego znaczenia; w końcu to nie jest powieść historyczna, zaś ta konkretna jednostka miary jest naturalna dla współczesnego czytelnika, a można przypuszczać, że “targetem” opowiadania nie są średniowieczni mnisi. ;)

Mnie się w Twoim pisaniu podoba właśnie to, że łamiesz (moim zdaniem całkowicie świadomie i z premedytacją, jeśli się mylę, to trudno) konwencje, żonglujesz wymiarami, patrzysz na czas nietuzinkowo i mieszasz to wszystko, sprawiając, że podczas lektury należy pozostać skupionym. Jest to literatura rozrywkowa, ale jednocześnie jednak nieco wymagająca.

Będę ten tekst nominować.

Sorry, taki mamy klimat.

Niestety nie przebrnalem. Tekst jest niejasny, czułem sie zagubiony i nie mogłem sie odnaleźć. Nie przemawia do mnie taka forma.

Podpisuję się pod komentarzem Sethraela. W Zgrzytozdarciu faktycznie przesadziłeś, autorze, natomiast powyższy tekst wcale nie wydaje mi się nad miarę skomplikowany, dobrze się czyta. Może nie jest perfekcyjny, ale gdybyś napisał książkę w tym stylu, myślę że bym po nią sięgnął. Uważam, że warto żebyś był sobą i podążał za własnym “stylem”, bo oryginalność to też zaleta. 

 

Co do puryzmu językowego w fantasy, tym którzy jeszcze nie słuszeli, gorąco polecam:

https://youtu.be/NceQWEIi774

Fantasy to nie książka historyczna. Można mieszać różne rzeczy, lampy naftowe, metry i mechanizmy parowe, w moim osobistym odczuciu to trochę jak z gotowaniem – możesz połączyć rzeczy, które na pierwszy rzut oka do siebie nie pasują (np. sos pomidorowy ze szczyptą cynamonu) i wyjdzie pysznie, a możesz użyć tylko starej, sprawdzonej soli i pieprzu, a przesolisz i spieprzysz. Wszystko zależy od kunsztu autora i …od wyobrażeń czytelnika.

Ursula le Guin napisała kiedyś esej “from Elfland to Poughkeepsie”, na temat stylu w fantasy (skupiła się na języku). Może źle go zinterpretowałem, ale uważam że autorka podkreśla, że styl ma znaczenie w odbiorze, natomiast to czego wymagamy od stylu to przede wszystkim by był konsekwentny i przekonujący, by przenosił nas w “ten inny świat”. Chyba nie trzeba dodawać jak wiele zależy tu od osobistych oczekiwań odbiorcy.

Temat rzeka : )

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Niby się czyta fajnie, akapity lecą, tylko o co w tym wszystkim chodzi? Ostatecznie przeczytałem większość tekstu. Brakuje mi tutaj szerszych opisów świata, które pomogły by czytelnikowi bardziej zrozumieć otaczający go świat, który czuje, że ma fajne chwyty, ale ostatecznie nie może go skosztować z powodu zagubienia.

Tymczasowy lakoński król

Dzięki za wskazanie błędów – poprawione.

Przysięgam, że tym razem starałem się, żeby było zrozumiale. Wiem, że targetem opowiadania nie może być autor, bo w ten sposób daleko się nie zajdzie, ale też nie zejdę poniżej pewnego poziomu złożoności opowiadania, bo takie opowiadanie zwyczajnie nie będzie dla mnie satysfakcjonujące. Jestem wielkim fanem chociażby “Pikniku na skraju drogi” Strugackich i podobają mi się rozwiązania narracyjne jakich autorzy używają, sądzę, że fajnie jeżeli opowiadanie jest dla czytelnika jakimś wyzwaniem, więc nigdy nie będę podawał absolutnie wszystkiego na tacy, nie chcę, żeby tworzone przeze mnie światy otwierały się przed czytelnikiem w 100%. Wiem też, że wspomniany przeze mnie “Piknik…” jest powieścią a ja piszę opowiadania i to może być bardzo duża różnica.

Z drugiej strony wiem, że nie przekonam nikogo “na słowo honoru”, że to co piszę jest przemyślane. A jest, słowo honoru! ;) Co do chronologii wydarzeń, to nie jest ona liniowa, ale nie jest też chaotyczna. To wszystko działa na pewnych zasadach i są one sztywne mimo tego, że nie są oczywiste (i nie mają być oczywiste).

@Madej90 – “Ponieważ nie czytałem całości, to nie będę się wypowiadał na temat trójki bohaterów, którzy na początku wyglądają jakby ktoś ich wyciągnął z sesji D&D.” A jednak się wypowiedziałeś. :D Mnich, templariusz i zabójca idą eksplorować lochy. Koncepcja postaci początkowo jak z sesji D&D zamierzona, poprawiając jeden błąd dorobiłem nawet nawiązanie do “przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”, żeby było to jaśniejsze.

@Deirdriu – obiecuję, że nigdy w życiu nie będziesz miała do czynienia ze “zwykłym” fantasy spod mojego pióra ;) Co do broni palne, to nie została ona wymyślona wczoraj ani w zeszły piątek a ja w tekście celowo ni używałem słowa “pistolet”, żeby nie było że Rottler strzela z Glocka albo z Magnum ‘47. Nawet się o odpowiednie słowo pytałem swego czasu na shoutboxie, gdzie polecono mi “krócicę”. Sądziłem, że udało mi się w tekście wskazać skąd w przedstawionym świecie takie nowostki technologiczne, jeśli jednak mi się nie udało – my bad. :/

@Nevaz – wiem, że Zgrzytozdarcie to jest przeginka ale dosyć zamierzona, wyszło takie jak chciałem, chociaż wiem, że to faktycznie jest duży “odlot” ;) Bardzo mnie martwi tylko to, że tym razem zakładałem dużo mniejszą liczbę komentarzy w stylu “ja nie rozumię”. Cholera, możesz wierzyć lub nie, ale na serio starałem się, żeby “Zejście” było przystępniejszą lekturą, nie mam pojęcia jak mam przekazywać takie treści, żeby to trafiało w szersze grono odbiorców, pokazywałem opko znajomym (w ramach alfa testów) i też raczej ogarniali, może dlatego, że mnie znają, no nie wiem… Będę dążył z całych sił do tego, żeby pisać oryginalnie ale zrozumiale, bo wiem, że to jest do zrobienia :D

Co do tych nieszczęsnych jednostek SI, to byłem przed chwilą w sklepie kupić dętkę (to arcyciekawe, więc o tym wspominam >.< ) i jak wracałem, to przypomniałem sobie, że kilka lat temu czytałem (chyba) w Nowej Fantastyce artykuł Andrzeja Sapkowskiego, w którym pisał, że dla fantastyki, nie można powiedzieć, że “wtedy tak się nie mówiło”, bo w fantastyce nie ma żadnego “wtedy” i właśnie chciałem ten artykuł podlinkować, co by się podeprzeć autorytetem, fajnie, że Nevaz zrobił to za mnie :D

@AdamKB – uła, to co mi wytknąłeś to jest błąd logiczny z mojej strony, z jakiegoś powodu nadałem wyraz rozpryśniętej na ścianie twarzy. Poprawione, usunięte, dzięki.

@stafan.kawalec, @Sethrael, @Nevaz – Miło mieć pewność, że pomimo wszystko opowiadanie ma sens nie tylko w mojej głowie :D

No nieźle.

Nie no, to nie jest tak, że tekstu nie da się zrozumieć. Wyjaśnienie (najważniejszych kwestii) się pojawia. Tylko – dla mnie – nadeszło ono zbyt późno, kiedy już zdążyłam się łotdefakiem znudzić, więc nie doczekało się nawet wzruszenia ramion. OK, zrozumiałam, co oznacza dialog z początku, ale to już przestało mieć znaczenie. Za to ciągle nie wiem, o co chodziło z drzwiami, które trzeba otworzyć z dwu stron naraz.

Edit: Aha, i jeszcze rąbał mi się mnich z templariuszem. Zbyt podobne pojęcia.

Babska logika rządzi!

@Finkla – Hmmm, co do tego editu, to teraz napisze coś co może być szokiem i sprawić, że akcja opowiadania wyda się logiczniejsza. Otóż w opowiadaniu zakonnik = templariusz, obu określeń używałem dla Le Thiama :D

No nieźle.

Ejejej co to za oszustwo, drugi edit i to jeszcze wskazujący na coś, czego nie ma, bo w opowiadaniu słowo mnich nie pojawiło się ani razu :D

No nieźle.

Przyznaję się, edytowałam edit. Miałam nadzieję, że nikt nie zdążył przeczytać pierwotnej wersji. :-) Po napisaniu sprawdziłam sobie, jakiego słowa Ty użyłeś i zmieniłam na mnicha.

No widzisz, bohaterowie mi się mylili, czasem miałam wątpliwości, o kim mowa. I nie, nie zrobiło się logiczniej. Teraz wygląda, że sam Autor nie wie, czy w drużynie był mnich. ;-p

Tak poważniej: słowo “templariusz” wywołuje we mnie różne skojarzenia, głównie ze stosem Jakuba de Molaya, Filipem Pięknym itd. Trochę też z masonami, oświeceniem… Z fanatyzmem jakoś mniej. Przez to słabo pasuje do tego bohatera, dla którego Ty je zarezerwowałeś. Czasem trudno rozgraniczyć, o czym czytałam rok temu, a o czym przed chwilą.

Babska logika rządzi!

Finkla, nie oglądałaś Królestwa Niebieskiego (2005) z Legolasem? Tam był taki wielki templariusz, który wyglądał trochę jak przebrany krasnolud i napadał na Bogu ducha winnych muzułmanów

o, ten:

https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/8b/21/47/8b21479575ace709e446dba8e27bb100.jpg

 

Nie chcę się bawić w adwokata Skonecznego, bo nie po to po pięciu latach studiowania prawa sobie powiedziałem, że nie chcę mieć z nim już nic wspólnego, a tym bardziej gdybym miał to robić za darmo ;) Niemniej myślę, że twoje skojarzenia niekoniecznie są uniwersalne (choć być może nie jesteś jedyną osobą, której templariusz bardziej skojarzy się z tajemnicą i ofiarą królewskich intryg niż z krwawym krzyżowcem). Nigdy nie zgłębiałem się w uniwersum Starcrafta, ale kilka razy w dzieciństwie zagrałem i tam też byli templarsi z rasy obcych kosmitów : >.

 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nie, nie oglądałam. Gorzej – nigdy nie grałam w Starcrafta. Muszę ograniczać się do książek historycznych. ;-(

Oczywiście, że moje skojarzenie nie są uniwersalne. Chociaż najmojsze. Tylko próbuję pokazać Autorowi, że być może wprowadził do tekstu więcej zamieszania niż zamierzał.

Babska logika rządzi!

Proszę wybaczyć offtop, ale zainteresował mnie ten wątek. Jakie proponujesz ogólnie zrozumiałe synonimy dla mnicha-wojownika w świecie stylizowanym na europejskie średniowiecze?

Wydaje mi się, że ukształtowany w światku gier RPG “paladyn” jest chyba najlepszą alternatywą. Osobiście lubię to słowo, choć nie każdy musi. Proponujesz coś jeszcze : > ?

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

W obu Starcraftach występowali Mroczni Templariusze. Tajemniczy zakon rasy Protossow. I właśnie z zakonami rycerskimi templariusze mi sie kojarzą.

Hmmm. Jego zakon jakoś się nazywał, prawda? Może “białoświatłowiec”, “wyznawca czegoś-tam”? Albo “poddany/ wielbiciel/ rycerz/ obrońca Białej Królowej”? Skoro wojownik, to pewnie miał jakiś stopień wojskowy. I, oczywiście, wszystkie bardziej ogólne; rycerz, (uzbrojony/ walczący) mnich, zakonnik, fanatyk zakuty w blachę, świr, który we łbie miał tylko święte runy, wojownik… Dlaczego muszą być europejskie? Ten świat chyba ma własną historię.

Babska logika rządzi!

Białoświatłowiec w tym kontekście brzmi całkiem nieźle. Po prostu “Rycerz” chyba też by przeszedł, gdyby za pierwszym razem wyjaśnić, że to rycerz zakonny.

Dotknęłaś interesującego problemu – tj. ile świata można włożyć w opowiadanie, żeby je ubogacić, ale nie skręcić mu karku nadmiarem informacji. To trudna sztuka, łatwiejsza do zrealizowania w powieściach, bo więcej stron daje autorowi większe pole do popisu.

Czyli w sześciu słowach – oczywiście zgadzam się z twoją puentą :D

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Jeśli chodzi o templariuszów i mnichów, nie miałam z tym żadnego problemu, bo templariusz to mnich. Otoczki “fantastyczne” są jednak o wiele późniejsze, i właśnie one mocno zniekształcają obraz. Tylko znowu, czy dałabym radę z templariuszem w powieści fantasy? (jak widać, w opowiadaniu tak). Problematyczne, gdy zna się np. dobrze historię i czy ten templariusz z opowiadania miał podobną genezę, co Ci istniejący naprawdę? Ale to tylko takie moje szukanie dziury w całym.

 

@Skoneczny – no mam nadzieję, że będziesz chodził w rejony niestandardowego fantasy. W taki sposób na pewno będę zaglądać do Twoich tekstów.

Dołączę się do dyskusji – templariusze to nazwa, która nie wzięła się z nikąd. Nie bez powodu mają w nazwie świątynię. Tym bardziej to określenie tu nie pasuje.

No i przecież jest powiedziane, że mają Zakon, to się raczej wiąże ze świątyniami, nie?

No nieźle.

Tylko są bardziej związani z tą królową niż z jakąś tam świątynią, nie?

Biała Królowa jest bóstwem, to jest w tekście widoczne ewidentnie…

No nieźle.

Owszem, jest.

Chodzi mi o to, że o ile nie jest to bóstwo bardzo popularne i nie ma tych zakonów znacznie więcej, to nie istnieje uzasadnienie, dla którego mieliby się nazywać “templariuszami”. W naszym świecie zakon dostał taką nazwę przez Świątynię Salomona. Tak jak pełna nazwa krzyżaków wzięła się od ochrony szpitali i pochodzenia rycerzy. A skąd brały się nazwy? Bo nie mogli wszyscy nazywać się od imienia swojego bóstwa.

Widzę niedociągnięcia, naiwności i klisze. Ale opowiadanie ma potencjał i wydaje się przedsięwzięciem całkiem ambitnym. Wrócę i doszczegółowię.

Dobra. To tak.

Mam poczucie, że w tym opowiadaniu coś jest. Bohaterowie wcale nie tacy sztampowi. Hoffman Rottler całkiem mi się podoba. Zresztą jest najciekawszy z nich wszystkich. 

Jest dużo fajnych pomysłów. Podoba mi się odpieczętowany skarbiec, który wymaga żmudnej eksploracji. Podoba mi się koncepcja biblioteki-labiryntu, która przewija się też bardzo często u tak uwielbianego przeze mnie Borgesa. Zresztą Borges często korzystał również z motywu zwierciadła, które u Ciebie pojawia się na zbroi templariusza. Podoba mi się wątek oddania tak wielkiego, że ręce gniją pod niezdejmowaną zbroją.

Fajne są też bezczasowe istoty, które żyją w czterech wymiarach i widzą naraz wszystkie możliwe rezultaty każdego działania. Mniej podoba mi się ich demoniczna natura. Demony zawsze wydają mi się trochę kiczowate.

Wątek pragnienia cofnięcia czasu i zapobieżenia jakiemuś wydarzeniu jest stary, ale tutaj ma potencjał. Złożoność tego wszystkiego też nie razi.

ALE.

Te fragmenty z demonami są generalnie najsłabsze. Sprawiają wrażenie, jakbyś sam do końca nie wiedział, jak to wszystko tam u nich działa. Wydaje się, że jest ich za dużo i trochę nie wiadomo, który czym się zajmuje. Poza tym te ich tytuły są jakieś patetyczne. Nie rozumiem też, o co chodzi ze Źródłem. To jakaś kalka z Matrixa? 

Nie wiem, czy to opowiadanie nie jest też za długie. Pierwsza część mogłaby być krótsza. Dłużej pobawiłbym się końcówką, która ma też potencjał na rozkminkę o winie, odpowiedzialności i nieodwracalności strzałki czasu w prawdzimym świecie. Ale to dlatego, że bardziej lubię rozkminki niż napierdalankę. 

I jeszcze templariusz. Templariusz to przecież rycerz-zakonnik. Mi to świetnie pasuje. Paladyn jest oklepany.

A mnie opowiadanie nawet przypadło do gustu. Najtrudniejsze do pewnego momentu okazało się zrozumienie o co chodzi z tą Elą, ale w końcu i to się wyjaśniło. Spodobała mi się konstrukcja Skarbca. 

 Oczywiście, opowiadanie jest zakręcone i może momentami zbyt tajemnicze i niedomówione, ale ponieważ ta granica w dużej mierze zależy od czytelnika jest więc “płynna”. Jak dla mnie jest na granicy niedomówień, ale jeszcze bez jej przekroczenia. 

Widzę, że rozgorzała dyskusja o templariuszach, krócicach, jednostkach. Z pojęciem templariusza nie miałam problemu, krócice mi przy przestawianej w różne tryby zbroi też nie przeszkadzały, ale przyznaję, że jednak te nieszczęsne metry mi zgrzytnęły. To taki palec, co został wystawiony poza pewną granicę. 

Usterek nie zauważyłam, albo nie zapamiętałam (czytałam w sobotni wieczór). 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dodam swoje dwa grosze po publikacji – świat jest plastyczny, rządzony swoimi prawami i od razu rzuca się w oczy, jak doskonale autor się w nich odnajduje. W pewnych momentach nie udało się jednak przekazać czytelnikowi wszystkiego na tyle, by opowiadanie było zupełnie zrozumiałe i czytelne. Mnie większy namysł nad fragmentami i brak paru rozwiązań nie przeszkadzał, więcej mankamentów nie znalazłam w tekście – bogata terminologia, ciekawa historia, interesujące skoki czasowe, różne perspektywy, wyobraźni i zdolności konstrukcji tu nie brakuje. 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Wstęp daje w twarz i chce się czytać. Czyli spełniasz pierwsze kryterium przyciągania uwagi. Brawo, to jest trudne.

 

niepotrzebne skreślić – to nie pasuje do dialogu

Tak / nie – zapisałbym to z dywizem, a nie ukośnikiem

Ogółem udane sci-fi, świat przedstawiony mnie zaciekawił. Lekko się czyta, choć niektóre dialogi się nie podobały, za dużo dzieje się w nich zamiast w narracji (z początku mi to szczególnie dokuczało). Tekst by zyskał, gdyby był dłuższy, to znaczy, gdyby ten świat i ten pęd informacji wypełniał się sam z siebie.

Nie porzucaj tego świata, może wpadniesz na jeszcze lepszy pomysł, mocniej skupiający się na relacjach, świecie, przekrętach i knuciu, niż ten – bo do mnie fabuła nie przemawia. Ale to może z przesytu lektur akcji (dla mnie przesyt to dwa takie teksty na tydzień), muszę sobie zrobić trochę przerwy.

Dzięki za komentarze, przeczytałem i wnioski wyciągnąłem. Generalnie to tutaj już nie będę nic zmieniał jeżeli chodzi o jednostki, no ale w przyszłości będę ostrożniejszy jeżeli chodzi o tak radykalne rzeczy jak układ SI ;)

 

@tojestniewazne – O co chodzi ze Źródłem. No generalnie nie będę już tutaj robił w komentarzach żadnych przypisów co do samej treści, bo to by było bez sensu. Czy jest to kalka z Matrixa? Nie, dlatego że do przeczytania Twojego komentarza nie pamiętałem, że w Matrixie był używany taki termin, szczerze mówiąc to nadal nie kojarzę stamtąd tego motywu, może pora sobie tę trylogię odświeżyć. Chyba, że chodzi Ci nie o nazewnictwo tylko o samo przesłanie, tutaj mogą się pojawić skojarzenia, koncepcja jest może trochę zbliżona, ale kalką bym tego na pewno nie nazwał.

“Templariusz to przecież rycerz-zakonnik” – otóż to, dziękuję :D

 

@Sirin – “udane sci-fi” – a to ciekawe, że nazwałeś to sci-fi, jak dla mnie raczej jest to fantastyka, no ale kłócił się nie będę, szczególnie, że często słyszę, że moja fantastyka mocno śmierdzi sci-fi i myślę, że to nawet dobrze. Następnym razem już nie będę oszukiwał matki natury, bo własnie zabieram się za pisanie faktycznego sci-fi z krwi i kości ;) 

No nieźle.

Neo miał wrócić do Źródła.

A, i jeszcze zapomniałem o jednej rzeczy:

Powinieneś dostać ode mnie fanowskiego kopa w tyłek za tych Pink Floydów. Ja rozumiem, że fajnie jest się odwołać do fajnego (może ulubionego) tekstu. Ale tak go wciskać na siłę?

Haha, takiego kopa byłbym w stanie przyjąć, ale kopiąc miej w poważaniu, że nikt inny tego nie wyłapał, a przynajmniej nie chwalił się w komentarzu wyłapaniem ;)

No nieźle.

Znam tę płytę na pamięć. Żadnego albumu nie przesłuchałem w życiu tyle razy. A to, do tego, jest dość znany fragment “Breathe”.

Bardzo trudno czyta mi się tekst, z którego większość czasu rozumiem bardzo niewiele. Faktycznie, końcówka trochę rozjaśniła (chociaż w moim przypadku nie do końca) ale wcześniej przeczytałam dziesiątki tysięcy znaków, które, zebrane do kupy, mówiły mi bardzo mało. Więc zdążyłam się mocno znużyć. Ale mimo to są tu fragmenty, które czyta się rzeczywiście bardzo dobrze. Z chronologią raczej problemu nie miałam, ale z takim ogólnym o-co-tu-właściwie-chodzi, owszem.

Przejrzałam część komentarzy, też tych dotyczących języka opowiadania, i chociaż nie zgadzam się z Sethraelem w stu procentach, to akurat w przypadku tego opowiadania przemawiają do mnie zarówno argumenty Autora, jak i komentarz Sethraela. Świat tego opowiadania nie wzoruje się na żadnym konkretnym okresie historycznym. Są tu zarówno elementy średniowieczne, jak i świata z epoki rewolucji przemysłowej, więc już po Rewolucji Francuskiej, jeśli mamy tak chronologicznie podchodzić do słów istniejących i nieistniejących.

Uważam, że Autorowi udało się uniknąć tworzenia jawnych paradoksów czasowych – ale tylko dzięki udziałowi sił nadprzyrodzonych. Magia w tym układzie wydaje mi się oczywistym dodatkiem – i znajduję ją. Lecz cała reszta, niestety, chybia celu, którym jestem jako czytelnik, i przypuszczam, że to chybienie dotyczy nie tylko mnie. Powód? Nagle wszystko staje się zbiorem trochę zmodyfikowanych klasycznych motywów i niedomówień. Nie wiadomo, co zawiera Biblioteka, co oferuje tym, którzy mogą z niej korzystać, dlaczego żyją w niej szczuroludzie, kim byli przed przemianą, o ile przemiana zaszła – plus trzyosobowa ekipa poszukiwaczy zaginionego króla, w której to ekipie nikt nie jest tym, kim się z początku wydaje. Nowa i nie do końca ułożona mozaika ze starych szkiełek to niestety za mało moim zdaniem na nominację…

Nowa Fantastyka