- Opowiadanie: Mały Słowik - Recepta na szczęście

Recepta na szczęście

Swego czasu dobrze się przy tekście bawiłem. Pasowało więcej tagów, ale myślę, że tyle wystarczy. Humor nie do końca i nie najlepiej. Trochę przekleństw. Fantastyki za grosz. Koniec telegramu.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Recepta na szczęście

Zawsze lubiłem kopać w ogródku, zwłaszcza nocą.

 

Pierwszy bezdeszczowy dzień tej jesieni. Łopata grzęźnie w mokrej od wczorajszej mżawki glebie. Nie było mowy, żeby cokolwiek wyschło, nie pod cieniem potężnych wierzb, które posadził pradziadek, powojenny psycholog i wspaniały człowiek – jak powtarzała rodzina. Czuć w tych drzewach ile smutków się nasłuchał, ile ludzkich dusz przyjął na klatę i przytulił, zamiast oddelegować. Musiał być spokojny, takiego właśnie człowieka mi teraz potrzeba, ale jego już nie ma, a dzisiejsi lekarze nie zaleczają żadnych ran.

Dwa dołki, jeden większy. Na tę chwilę wiem tylko co posadzę w pierwszym, drugi to wciąż tajemnica mająca ubarwić cały czyn szczyptą emocji. To tak jakbym prowokował nieznane, czekające gdzieś w mojej głowie, bez podjętej jeszcze decyzji.

Wszystko po to, by urwać trochę szczęścia. Normalni ludzie zrywają je jak owoce, jedni z krzaków, inni z młodych drzew, niektórzy muszą chwycić za drabiny, a ja? Ja mam, kurwa, brzozo-drapacz chmur i dopiero od niedawna siekierkę.

 

Ostatnio dostałem w pysk za wdepnięcie w kałużę, która rzekomo ochlapała psiaka pewnego dresa. Standardowo, mały puszysty nibypudel z agresywnym panem u nogi. Dzień wcześniej wylano mnie z roboty. Defekt szczęścia pozwolił robić na budowie przez jakieś trzy doby, nim okazało się, że facet któremu nie spodobała się moja morda, jest nowym szefem. I tak irracjonalnie dzień w dzień, bez powodu, jak duża, przyklejona do twarzy pijawka nie pozwalająca posmakować żadnego dobrego alkoholu. Odrzucając metafory, nie stać mnie już na dobry alkohol. Został tylko spadek po dziadkach, stara chałupa na obrzeżach miasta, ale i to pewnie nie za długo.

Zza uchylonego okna rozbrzmiewa w radiu spokojne Hello darkness my old friend… aż mnie w żołądku ściska, ale łopata porusza się w rytm, jakby to wcale nie moje dłonie trzymały metalową rączkę. Robaczywa ziemia ląduje gdzieś za plecami, może na begoniach, ale te przecież nie mają żadnego znaczenia, chodzi o samo poczęcie. Czy ja naprawdę puściłem stację z tak przykrą muzyką?

A przecież szukam szczęścia i nawet znalazłem dobrą receptę. Nie wierzę w katolickie bajki, boskie przesądy i czarne omeny. Ściągam pecha od urodzenia, bez powodu, toteż nie drażni mnie stojące w przedpokoju, rozbite lustro, efekt alkoholowego amoku i niekontrolowanych pięści. Prawdopodobnie nie spodobał mi się facet po drugiej stronie, jego szorstki zarost i drażniąca, wiecznie opadająca na oczy grzywka, której ściąć nie może, bo wygląda jak idiota.

Recepta jest prosta, co ważniejsze – skuteczna. Polega na oszukiwaniu karmy. To brzydkie słowo, właściwie bzdura, ale świetnie oddaje istotę metody. Najpierw muszę zrobić coś złego, im przewinienie większe, tym efekt mocniejszy. Ukraść rower, dać w nos gówniarzowi, rozwalić skrzynkę pocztową, cokolwiek. Wtedy czekam na cios zwrotny. Zwykle boli, często nieadekwatnie mocno, ale na to wpływu mieć nie można – nikt nie jest cholernym bożkiem losu, a jeśli znałbym takowego adres, naprawiłbym sentencję bardzo szybko.

Kiedy już jestem pewien, że to było to, nie żadne ciche szturchnięcie, jakich mam pełno, ale, kurwa, pięść równowagi od Wszechświata… zaczyna się zabawa!

Trzeba naprawić poczynione zło. Im było straszniejsze, tym lepszy efekt zwrotny, bo Wszechświat dostaje świra i musi coś zrobić, żeby nie trafić do czubków. Coś jak ja teraz. Brzmi to zupełnie idiotycznie, tak jakby nie świrował od samej dawki pecha ładowanej w mój różowy tyłek, ale może to nie jego sprawka. Może uczepiło się mnie coś, czego nie rozumiem, ale znalazłem sposób by sukinsyna oszukać?

 

whisper'd in the sounds of silence. Odetchnąłem z ulgą na dźwięk końcowych szarpnięć gitary. To nie jest zła piosenka, zwyczajnie nie jestem w nastroju. Siedzący w cieplutkiej radiostacji didżej odzywa się aksamitnym, chłopięcym głosem, a ja orientuję się, że to jakaś młodzieżówka. Nie słucham takich miejscówek, bo zwykle puszczają gówno większe niż robi pies jednego z sąsiadów, a to koń jest, nie sierściuch. Może jednak błyska promyk nadziei w dorastającym narodzie.

Ziemia robi się twardsza. Ostrze wchodzi już na dwa sztychy, ale musi głębiej. Jakby mnie kto zobaczył, jestem archeologiem, a w worku obok są prehistoryczne kości. Połowiczne kłamstwo.

 

get on the floor, darling – dobiegło zza okna. Nie mogłem płakać, bo nie pada deszcz, zwyzywałem więc gówniarza od ramówki, jego pracodawców i wszystkich słuchających tej muzyki. Nietolerancyjny ze mnie człowiek. Simon i Garfunkel to musiała być pomyłka przy robocie, chwilowe niedotlenienie, ponury żart. Uśmiałem się jak nigdy wcześniej w tak chłodną, jesienną noc. Zawtórował mi basior sąsiada, prawdziwy demon wycia. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że nazwał go Misiek. Tyle jest imion szatańskich, pasujących jak w szponiastą jego paszczę strzelił. Taki kawał sprzedany listonoszom, w komplecie z mordą chiuaua wyrysowaną na tabliczce przed wejściem.

Skraj miasta to odpowiednie miejsce dla mojego kalibru pechowców. Kiedy wreszcie karma wróci, w postaci paskudnej, uszlachetnionej szablami szczęki, wystraszę niewielu sąsiadów. Na ten przykład, starszą panią Jankiewicz mieszkającą naprzeciwko, którą pragnę kopnąć w dupę za każdym razem, kiedy poprawia wiszący na płocie szyld z nazwiskiem pradziadka, moim nazwiskiem. Gdyby równała, nie ma problemu, ale kobiecinie jeszcze przed moją wprowadzką przeterminowały się masywne, potterowskie okulary. Jak przetłumaczysz tocząc rozmowy nie z winowajcą, a jego osobistym alzheimerem? – głuchym facetem o błędnych oczach i ledwo słyszalnym głosie.

Jeden dom na lewo żyje Misiek, czterołapy właściciel sąsiada – szczura korporacyjnego w średnim wieku, który musi maskować zapach futerka, inaczej pupil wyniuchałby go i zagryzł, a tak zadowala się krwistymi stekami, albo główkami małych kotków. Nie wiem, bałbym się przebywać blisko w porach karmienia.

Na prawo, rodzina Sudeckich. Para uprzejmych ludzi, widocznie szczęśliwych ze sobą i do niedawna Andrzejkiem, czteroletnim synkiem. Mają ładny dom z czerwonej cegły i brunatnych dachówek. Szczęśliwi. Nie mogę płakać, bo nie pada deszcz.

Trzy sztychy głębokości. Powinno wystarczyć, chyba, że przyjdzie Misiek, uznawszy że pora zostać cholernym Indianą Jonesem w wilczej skórze i odprawić archeologiczną magię za pomocą dwóch szponiastych szpadli. Chyba powinienem był zacząć od niego. Za bardzo się boję.

Wrzucam worek do wnętrza, dość niedbale. Nie chciałbym wyczuć co jest w środku, jakby mnie to przerastało. Czego nie robi się dla szczęścia?

 

Last night I saw the fireworks, the kind of pain that never hurts - zabrzmiało wprowadzenie do wczesnoporannej serii utworów, tak doskonale nieadekwatnych do pory. Łopata pracowała w rytm muzyki, nie opierałem się. Tych kilka chwil przed snem mógłbym spędzić z Chłopakami Tylnej Ulicy, bo czemu by nie? Pozostał jeden dylemat – co posadzić do sąsiedniego dołka? Nie można lekceważyć drobnych przyjemności, trzeba się zrelaksować przed nadchodzącym ciosem. Czuję chmury burzowe kumulowane jak pięść mająca przywalić mi w mordę. Pięść Wszechświata gotowa, w najlepszym przypadku, złamać nos i kilka innych kości.

 

A potem będzie już tylko szczęście.

 

***

 

Dopadło mnie w barze, po serii pechów mniejszych.

 

Najpierw jakiś imbecyl wjechał w mój płot maluchem. Maluchem, żeby jeszcze na dumę naskoczyć, co bym nie mógł opowiadać, że miałem ferrari w ogródku. Na otarcie łez zostawił kawałek przerdzewiałej blachy i zapach spalin. Basior miał ujadanie przez cały dzień, pani Jankiewicz nawet nie zauważyła zniszczeń poza nieco przechylonym szyldem, który przekrzywiła na drugą stronę, a państwo Sudeccy mają poważniejsze problemy.

W drodze do miasta, w autobusie, ukradziono mi komórkę. Niech sukinsynom służy, rozklekotany złom potrafiący samoistnie wystukać numer alarmowy. Może nawet wsypie ich jakimś zabawnym połączeniem. Zostawili portfel, może specjalnie, żebym mógł uchlać się do nieprzytomności, a może po wewnętrznej stronie kurtki woleli nie macać.

Przed samym wejściem, postrzelona kilkoma promilami, lokalna dziwka zrobiła zbiegowisko, wrzeszcząc coś o moim rzekomo maleńkim przyrodzeniu i śmierci Michała. Na wszystkie siły mojego pecha zarzekam się, nigdy wcześniej nie widziałem ani jej ani żadnego Michała. Może gdzieś w podstawówce, albo przedszkolu, na pewno jakiś musiał być. Gimnazjów jeszcze nie było, toteż wielu takich kobiet nie spotkałem. Wszedłem owinięty całunem wstydu i zażenowania.

Sam bar odurzał wonią tanich papierosów, wina i perfum nieco pedałkowatego barmana. Daję mu góra trzy dni zanim zostanie wywieziony na noszach z flakonikiem Calvina Klein'a wepchniętym w odbyt.

Kilka słabych świateł dawało wgląd na tyle dobry, żeby widzieć jak dojść do lady i na tyle słaby, żeby nie zidentyfikować zakazanych mord mijanych po drodze. Kompromis prawie idealny, jak dziewczęcy uśmiech pracownika za kontuarem.

– Co podać? – zapytał w taki sposób, że nie wiedziałem, czy próbuje mnie poderwać, czy rzeczywiście chodzi o zamówienie. Po chwili milczenia, które przyjął z godnym podziwu chłodem, uznałem, że w pierwszym przypadku postawiłby na koszt firmy. Drinka, oczywiście.

– Wódka.

– Tania? – rozszyfrował moją duszę niczym brazylijski szaman. Miał nawet coś z tego akcentu w oczach i głosie.

– Jasne.

– Ciężki dzień? – zapytał stawiając trunek przede mną. Butelka wydała się żałośnie mała. Grzebałem w portfelu zastanawiając się, czy starczy mi na drugą.

– No.

– Takie też się zdarzają.

Parsknąłem rozbawiony. Osobisty psycholog-wybawiciel odnalazł mnie w środku zatęchłej speluny. Szaman o amazońskich oczach i południowoamerykańskim akcencie. Wybawienie. Gdyby wiedział, spierdoliłby w podskokach z powrotem, do puszczy.

Petowa mgła właziła do uszu i głaskała po skórze. Siedzący z prawej facet moczył dzioba w pustym kieliszku. Oczy orbitowały mu po lepszej stronie czaszki, pełnej snów i chętnych dziewczyn.

 

It only seems like it was yesterday. So it ain't all the way, all the way – śpiewał nastrojony bluesowo automat, dość nieprzyzwoicie jak na tego kalibru bar, smętnie i niemęsko. Podejrzewałem kto wrzucił monetę.

– Wiem co zrobiłeś – szepnęła dziewczyna z lewej. Dziwne, że nie zauważyłem jej wchodząc, czy nawet siadając; ponętnej brunetki w koktajlowej sukience. Pasowała tutaj jak Misiek do sałaty.

– Że co?

– To tytuł piosenki, która leci. Wiem co zrobiłeś – odpowiedziała bardziej zaintrygowana niż zaskoczona moim szczerym przerażeniem. Miała gustownie podkreślone rzęsy, jakby parała się makijażem nie dla podrywu, a własnej satysfakcji. No gdzie, w takim barze?

– Tak, faktycznie, Seal. Artur.

– Aneta.

Drobne, ciepłe dłonie, jakby mnie ktoś papierosem przypalał. Chyba pierwszy raz uznałem tę używkę za znośną. Ba, chciałem jeszcze potrzymać i przyjrzeć się gwiazdom na paznokciach. Niebo w środku speluny.

– Co tutaj robisz? – aż mnie w płucach zakłuło wyduszenie kilku sylab. Cisza jest fajna, ale na pierwszej rozmowie nikt jej nie lubi, to przysmak zarezerwowany dla zbratanych już dusz.

– Szwendam się.

 

Niemożliwe. Nagroda? Jeszcze nie odznaczyłem wszystkich punktów instrukcji, coś było nie tak. Może przegapiłem jakiś szczegół. Może maluch w ogródku rzeczywiście był karą? Tylko, że nie popełniłem ostatniego kroku. Tego nie dało się tak po prostu pominąć, albo przeoczyć. Niemożliwe.

 

Uśmiechnęła się dwuznacznie i znowu nie wiedziałem jak to odebrać. Coś jak skrzyżowanie rozbawienia i żądzy mordu. Spojrzałem na barmana, którego z kolei odczytałem bardzo sprawnie. Jego oczy zabrzmiały jak – no to cześć, właśnie umarłeś. Człowiek otwarta księga wskazał za moje plecy.

Anioły nie szwendają się po barach – powiedziała twarz nadchodzącego byka. Kwadratowy, a wyższy ode mnie. Wracał prawdopodobnie od maszyny z muzyką, krokiem zawodowego boksera. Czasem po prostu widzisz ten ruch i wiesz, że idzie wojskowy, kowboj, albo pierdolony bokser. Odpiął ostatni guzik skurzanej kurtki, zdjął ją ukazując napięte pod białą koszulką mięśnie. Żaden Adonis, zwykły, kurwa, Atlas.

– Potrzymaj kochanie – powiedział a ja miałem przez chwilę nadzieję, że ciuch wyląduje w dłoniach barmana.

– Robi w ochronie lotniska – szepnęła do mnie podekscytowana, rozwiewając ostatnie nadzieje. Sukkub chromolony.

– Pogadamy na zewnątrz – wskazał na mnie, a następnie na tylne drzwi. – Nie poproszę dwa razy.

 

Nie miałem zdezelowanej twarzy, w każdym razie, jeszcze nie w tym momencie. Wiedziałem, że to przyjdzie, pod tą, czy inną postacią. Chwyciłem wódkę. Polałem trochę do kieliszka, który podsunąłem wciąż śliniącemu pustą szklankę facetowi. Resztę wypiłem duszkiem, co by nie bolało aż tak, a butelkę wziąłem ze sobą. Od byczka czuć było wonią góra przedgodzinnej siłowni i drzemiącej furii. Zebrany z używek testosteron znajdzie ujście w innym ciele.

Zaułek był tak ciemny i cichy, jak powinien. Akompaniujące tragedii koty z nieodległego śmietnika byłem w stanie znieść. Pada deszcz, ale nie ma powodu żeby płakać.

 

Stanął naprzeciwko, wielki, że przysłaniał drugi koniec międzyblokowego korytarza. Musiałem mieć na sobie coś czerwonego, bo wyglądał jakby chciał wziąć mnie na rogi, a potem rozszarpać ku uciesze stojącej w drzwiach kochanki. Sukkub chromolony.

Pomyślałem o niezagospodarowanym dołku w ogródku. Powinienem zasadzić tam jakiś krzaczek, może truskawki. Lubię truskawki, mógłbym od czasu do czasu kilka zerwać, może nawet zadbać, żeby nie zdechł za szybko, może warto.

Kiedy zaszarżował, spróbowałem rozbić butelkę o łysą glacę potwora. Nie oddam się przecież losowi bez walki. Jakbym później w lustro spojrzał? Nie mam dobrego lustra. Szkło rozpryskuje się w dźwięk ostatniego dzisiaj błędu.

 

You violate a part of me again, again and again

 

Obudziłem się dwa dni później, w szpitalu. Radio trzeszczało Alicją w Łańcuchach, kiedy leżałem ze zdewastowaną twarzą i połamanymi żebrami. Lecieli w chuja, że niedowład w kilku palcach jest chwilowy, ale ja czułem pod skórą coś innego. Autostrada nerwów została rozerwana atomówką, bo próbowałem zasłaniać się dłońmi. Już nie wypiję herbaty jak dżentelmen, ale żyję, niewielkim właściwie kosztem. Karma trochę zawiodła, ale to było to. Środkowy prosty od Wszechświata.

Teraz pozostało wyłącznie złamać zasady, zrobić ze Wszechświata czubka, odrobinę go ześwirować. Grzech. Środkowy prosty. Naprawa zbrodni. Nagroda. Oszukiwanie przewalonego pechem losu. Recepta.

 

Teraz muszę zrobić Sudeckiej nowe dziecko, a potem będzie już tylko szczęście.

Koniec

Komentarze

Wiesz, Mały Słowiku, właściwie to nie wiem, co Cię tak bawiło przy tym tekście. Jakoś od początku podejrzewałam na co potrzebne są te dołki. I wcale w związku z tym nie było mi do śmiechu. Zresztą opowiadanie ma taki gorzki posmak, że trudno śmiać się z pecha bohatera, no i z jego metody, żeby odczarować karmę.

Ciekawie napisane, ale zdecydowanie za długie, od połowy zaczęło mnie nużyć.

 odprawić archeologiczną magię za pomocą dwóch szponiastych szpachli. – nie chodziło Ci o szpadle?

spierdolił by w podskokach z powrotem, – spierdoliłby 

Jeszcze jakieś nie bardzo zrozumiałe acz barwne porównania, trochę szwankują przecinki i jeszcze jakieś drobiazgi.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nikt nie powiedział, co by humor nie mógł być gorzki, czy nawet przez łzy. Może jakiś rodzaj zwyrodnienia we mnie tkwi, może nawet nie głęboko. Może to co mam na myśli nie do końca przechodzi na litery. Pamiętam tylko uczucie, uśmiech w kąciku ust, z kolejnymi, stawianymi znakami. Humor (dyskusyjny, bo przecie nie wiem, co kogoś może rozbawić) okraszony przygnębiającą historią… mówią na to czarny, czy coś?

 

Hm. Może trzeba zmienić otagowanie i przekalibrować przedmowę. Moja percepcja jest moja. Dlatego nie lubię tagów.

… przedmowę zostawiam, bo przecie z tego wynikły słowa.

 

Dziękuję. Błędy poprawiam.

Słowiku – to o humorze nie było zarzutem, takie tam moje odczucia. Jak napisałam, całkiem ciekawe opowiadanie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ciekawe ale podobnie jak bemik znuzylo mnie. Taki rodzaj humoru do mnie nie przemawia.

Czarny humor albo rzeczywiście bawi, bo jest swobodny w swym oderwaniu od rzeczywistości, zdziera zasłonę realizmu z tego, co smutne, ponure, tragiczne i co z reguły nie dotyczy nas – albo jest wymuszony, bo jednak my jesteśmy jego obiektem, celem… Trudno o to, by wymuszony i wysilony dowcip bawił.

Postaci bohatera komentował nie będę. No, tyle napiszę, że wydaje mi się takim, jaką jest jego metoda walki z przeznaczeniem.

Znaczy, główny bohater powoduje czystą niechęć? Żadnych “mieszanych“ odczuć? Cholera! :P

O humorze już wspomniałem, że nie musi chwytać. Jest absurdalny w swym kontekście. Być może potrzebuje konkretnego targetu. Właściwie zastanawiające, czy gdybym o nim nie napomknął, odbiór byłby identyczny, czy całość nie zostałaby potraktowana inaczej. Może w złych kategoriach ustawiłem własny tekst, we własnej głowie, a to przecież… ważne.

 

I przypomniałem sobie, w jaki sposób pisałem. Rodzaj zabawy. Pierwszy etap myślowy: stworzyć postać, która będzie jednocześnie powodowała odrazę i jakiś cień uśmiechu. Drugi – odpaliłem losową playlistę z piosenkami, wziąłem losowe dobieranie i przesłuchałem kilka pierwszych kawałków. Wyzwanie: ułożyć z tego całość. Fajna rzecz i pewnie jeszcze kiedyś pobawię się w ten sposób :P.

 

Dziękuję.

Kiedy autor mówi, że świetnie bawił się pisząc jakiś tekst, zawsze obawiam się, że czytelnikowi pewnie do śmiechu nie będzie. Osobiście wolałabym, żeby Autor tworzył w mękach, ale żeby to, co czytelnicy dostaną do rąk, rzuciło świat na kolana.

W przypadku Recepty na szczęście, moje obawy, niestety, spełniły się.

 

nie­któ­rzy muszą chwy­cić za dra­bi­ny, a ja? – …nie­któ­rzy muszą chwy­cić dra­bi­ny, a ja?

 

Ostat­nio do­sta­łem w pysk za wdep­nię­cie w ka­łu­żę, która rze­ko­mo ochla­pa­ła psia­ka… – Nie można nikogo ochlapać kałużą.

Może: Ostat­nio do­sta­łem w pysk za to, że, wdep­nąwszy w ka­łu­żę, rze­ko­mo ochla­pa­łem psia­ka

 

A prze­cież szu­kam szczę­ścia i nawet zna­la­złem spraw­ną re­cep­tę. – Co to znaczy, że recepta jest sprawna?

 

Ścią­gam pech od uro­dze­nia– Ścią­gam pecha od uro­dze­nia

 

Po­le­ga na oszu­ki­wa­niu Karmy. – Dlaczego karma jest napisana wielką literą?

 

na­pra­wił­bym sen­ten­cję bar­dzo szyb­ko. – Jak się naprawia sentencję?

 

Tyle jest imion sza­tań­skich, pa­su­ją­cych jak w szpo­nia­stą jego pasz­czę strze­lił. – Co to jest szponiasta paszcza? Czy może taka, w której zamiast zębów rosną paznokcie?

 

uznaw­szy że pora zo­stać cho­ler­nym In­dia­na Jo­ne­sem… – …uznaw­szy że pora zo­stać cho­ler­nym In­dia­ną Jo­ne­sem

 

Wrzu­cam worek do środ­ka, dość nie­dba­le. Nie chciał­bym wy­czuć co jest w środ­ku… – Powtórzenie.

 

never hurts -za­brzmia­ło wpro­wa­dze­nie… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

do wcze­sno po­ran­nej serii utwo­rów… – …do wcze­snopo­ran­nej serii utwo­rów

 

Sza­man o ama­zoń­skich oczach i po­łu­dnio­wo-ame­ry­kań­skim ak­cen­cie.Sza­man o ama­zoń­skich oczach i po­łu­dnio­woame­ry­kań­skim ak­cen­cie.

 

Szwę­dam się.Szwendam się.

 

Jego oczy za­brzmia­ły jak – no to cześć, wła­śnie umar­łeś. – Czy oczy na pewno zabrzmiały?

 

Anio­ły nie szwę­da­ją się po ba­rach… – Anio­ły nie szwenda­ją się po ba­rach

 

Chwy­ci­łem za wódkę.Chwy­ci­łem wódkę.

 

Już nie wy­pi­ję her­ba­ty jak gen­tel­men… – Już nie wy­pi­ję her­ba­ty jak dżen­tel­men

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej! W pierwszym przypadku jest gwarancja, że przynajmniej jedna osoba jest szczęśliwa! Gwarancja! I to nie jak w kuponach rabatowych, że może ci przyjmą, a może nie. Pewniak!

 

Dzięki za łapankę.

;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Potrzymaj kochanie – powiedział a ja miałem przez chwilę nadzieję, że ciuch wyląduje w dłoniach barmana.

Ten fragment bardzo zabawny. (Przy okazji – brakuje przecinka przy wołaczu. W tekście brakuje sporej liczby przecinków).

Reszta dość wstrząsająca, choć udaje lekką. Kompozycja ciekawie chaotyczna, ale w końcu wszystko wskakuje na swoje miejsce. Według mnie udany tekst.

Przeszkadzało mi, że tekst jest niewyjustowany. Niechlujstwo.

ile ludzkich dusz przyjął na klatę – zmieszany styl wysoki “ludzkich dusz” z potocyzmem “na klatę”

dzisiejsi lekarze nie zaleczają żadnych ran. – to zdecyduj się, czy piszesz o psychologach czy lekarzach? To dwie różne profesje.

Dwa dołki,[-] -[+] jeden większy. Na tę chwilę wiem tylko,[+] co posadzę w pierwszym, drugi to wciąż tajemnica,[+] mająca ubarwić cały czyn szczyptą emocji. To tak,[+] jakbym prowokował nieznane, czekające gdzieś w mojej głowie, bez podjętej jeszcze decyzji.

Ostatnio dostałem w pysk za wdepnięcie w kałużę, która rzekomo ochlapała psiaka pewnego dresa. – to zdanie jest infantylne

E… tekst jest bardzo kiepsko napisany. Przebiegłem przez kilka kolejnych akapitów, ale w nich też roi się od potknięć (nie tylko interpunkcyjnych), a fabuła nie wciąga. Może po przepisaniu opowiadania na nowo będzie to wyglądało lepiej?

Czyli jednak potrafisz pisać zrozumiale! Szkoda, że bez fantastyki. Czy to w Twoim przypadku alternatywa ostra? ;-)

Całkiem nieźle napisane, dobrze się czytało. Ale żeby było śmieszne, to nie zauważyłam. Interesujący sposób wymyślił bohater.

Babska logika rządzi!

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka