Był wysoki i wydawał się bardzo chudy. Pamiętam dobrze jego elegancki frak i wysoki cylinder. Spotkałem tego człowieka po kilku dniach wędrówki przez pogranicze, obozował nieopodal drogi. Przywitał mnie, po czym zaprosił do ogniska, twierdził że musimy porozmawiać. Odmówiłem. On wtedy wzruszył ramionami i życzył mi powodzenia w poszukiwaniu Graala.
Zapytałem, skąd wie o mojej misji. Odparł, że zna mnie doskonale. Że spotkałem na swojej drodze wielu ludzi i wielu z nich skrzywdziłem. I że ja też go znam.
Zdecydowałem zatrzymać się przy jego ognisku.
***
Przy barze siedział ranczer z papierosem i prostytutka. Była ubrana jedynie w białą halkę ozdobioną kokardkami. Flirtowali zanim podszedł barman i zamówili whisky. Nie zauważyli gdy przy ladzie pojawił się kolejny człowiek. Nieznajomy, wyglądający na przejezdnego.
– Nie rób tego, amigo – powiedział, patrząc na nich z ukosa.
– Kim jesteś? – obruszył się ranczer.
– Przyjacielem. Posłuchaj uważnie, wiem że jesteś dobrym gościem. Jeśli to zrobisz, będziesz żałował bardziej niż ktokolwiek w tym mieście. I dłużej. Pozwól tej miłej damie umilić wieczór komuś innemu.
Ranczer odtrącił rękę prostytutki, jakby jej dotyk stał się dla niego nieznośny. Kobieta wypiła zamówionego dla siebie drinka i pożegnała go smutnym, zawiedzionym spojrzeniem. Na jej ustach pojawiły się słowa „do zobaczenia innym razem” lecz nie powiedziała tego na głos.
– Myślę, że jestem ci winny podziękowania, partnerze – wyrzucił z siebie ranczer z wyczuwalną nutą fałszu w głosie – chyba uratowałeś moje małżeństwo.
– Nie ma sprawy.
Pożegnali się uściskiem dłoni.
***
Powiedział mi o Bothrops.
„Znajdziesz je w cieniu Wielkiej Skarpy, w małej zatoczce na skraju bagien” mówił, opisując miasteczko położone, jak twierdził, nie dalej niż pół dnia drogi na południowy wschód. Według niego, Bothrops było przystankiem na mojej drodze. Z początku milczał gdy zapytałem, dlaczego.
„W miasteczku spotkasz pewnego człowieka, posiadającego władzę nad życiem i śmiercią” rzekł z namysłem. Chciał, bym odebrał lekcję od tego kogoś. Nie wyjawił, jaką. Nie musiał, moje wyszkolenie pozwoliło mi na odczytanie ukrytego znaczenia.
Zapytałem, czy będę musiał zabić tego człowieka. Nieznajomy westchnął tylko, nie odpowiedział. Ale ja wiedziałem już wtedy, że tak.
***
– Grasz w pokera, partnerze? – zawołał ogorzały mężczyzna od strony stolika, przy którym siedział oprócz niego rosły chłopak, tasujący karty.
Przybysz zostawił na blacie dwa dolary, wypił whisky po czym podszedł do nich wolnym krokiem.
– Nazywam Dwight, a ten zręczny chłopiec ma na imię Billy – powiedział ogorzały.
Nieznajomy dosiadł się i zdjął swoje skórzane rękawice. Zaczęli od dziesięciu dolarów, rozdawał chłopak. Ogorzały po szybkim sprawdzeniu kart podbił do dwunastu, chłopak wyrównał, przybysz spasował od razu, bez sprawdzania kart. Rozdanie wygrał ogorzały.
– Co pana sprowadza do Bothrops? – zaczął chłopak, podając nieznajomemu karty do przetasowania i kolejnego rozdania.
– Być może mi nie uwierzysz Billy, ale ten wspaniały saloon właśnie.
– Jak to?
– Zwyczajnie. Jestem w podróży od wielu dni i miałem ochotę opłukać gardło czymś mocniejszym.
– Jest pan więc tylko przejazdem?
– Ano.
To i następne rozdanie również należało do ogorzałego, przybysz za każdym razem pasował przy pierwszej licytacji bez sprawdzania swoich kart.
– Bothrops było kiedyś lepszym miasteczkiem – podjął ogorzały – mieliśmy tutaj szeryfa. Mały Bill. Był surowy, ale sprawiedliwy. Za jego czasów żyło się lepiej.
– Zginął w uczciwym pojedynku – rzucił przybysz, podbijając stawkę do piętnastu dolarów w kolejnej rundzie. Tym razem również nie sprawdził swoich kart.
Przez chwilę milczeli. Później ogorzały i chłopak wyrównali. Kiedy w następnej rundzie nieznajomy ponownie podbił stawkę, ogorzały spasował. Chłopak grał do końca. Wygrał przybysz, odzyskując piniądze stracone w poprzednich rozdaniach.
– Wiem kim jesteś, partnerze – stwierdził ogorzały z lekkim uśmiechem.
– Rozumiem, że to oznacza koniec gry – odpowiedział nieznajomy.
– Dla mnie tak.
– Nie może być! – chłopak złapał się za głowę. – Jak on to robi, panie Dwight? Kim on jest?
– Para dwójek podczas pierwszego rozdania, para czwórek w drugim, nic w trzecim, strit w czwartym. Wiedziałeś jak grać bez patrzenia w karty. Wiedziałeś też, że Mały Bill poległ w pojedynku, chociaż nie wspominałem o tym i nikt spoza Bothrops nie mógłby o tym wiedzieć. Niech mnie diabli, jeśli nie jesteś Poszukiwaczem.
Oczy chłopaka powiększyły się jeszcze bardziej, spojrzał na nieznajomego z przestrachem.
– Ano jestem.
Ogorzały uśmiechał się w dalszym ciągu.
– I nie przyjechałeś tutaj dla paru łyków whisky.
– Nie tylko.
Chłopak wstał od stołu tak gwałtownie, że przewrócił krzesło na którym wcześniej siedział.
– Proszę mi wybaczyć, panie Dwight – wydusił z siebie i wybiegł z saloonu.
Ogorzały i przybysz przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Nie chcesz usłyszeć czegoś o tym człowieku?
– Nie muszę wiedzieć o nim niczego. Ale chętnie wysłucham. Myślę, że mamy jeszcze trochę czasu.
– Mamy bardzo dużo czasu. Młody Billy ma długi język, a wieści rozchodzą się u nas szybko. Ale nikt nie będzie nam tutaj przeszkadzał.
***
Zwlekałem z podróżą do Bothrops. Miałem wątpliwości. Wiedziałem, że nie będzie odwrotu kiedy dotrę do tego miasteczka. Nie wiedziałem natomiast tego kim będzie człowiek, z którym przyjdzie mi się zmierzyć. Nie to jednak było powodem mojego wahania.
Ten dziwny mężczyzna we fraku, którego spotkałem przy drodze, miał racje. W swoim życiu skrzywdziłem wielu ludzi. Był to powód dla którego postanowiłem przyłączyć się do poszukiwań Graala. Sądziłem, że w ten sposób będę mógł się oczyścić.
Czy to możliwe, że w imię tej misji będę musiał raz jeszcze odebrać komuś życie? Jakiego rodzaju oczyszczenie mnie czeka w takim razie?
Jednocześnie znałem i nie znałem odpowiedzi na te pytania. Przyjaciele wręczyli mi na drogę jeden z moich starych rewolwerów. Nie zapytałem wówczas, do czego będzie mi potrzebny. Myślę, że gdybym to zrobił, to już wtedy wiedziałbym co mnie czeka.
***
– Tak naprawdę nikt w Bothrops nie może powiedzieć, kim jest ani skąd przybył dokładnie. Tutaj nazywamy go Królem. Czarnym Królem.
– Dlaczego?
– Nie ma tutaj przyjaciół. Nikt też nie miał sposobności dowiedzenia się czegoś więcej na jego temat. Wiem tylko, że przybył jak ty, z północy.
– Dlaczego nazywacie go Czarnym Królem?
Ogorzały uśmiechnął się.
– To ja wymyśliłem mu ten przydomek. Musisz wiedzieć wędrowcze, że w dniu kiedy przybył do Bothrops byłem młody jak naszy Billy. Pomyślałem, że po tym jak zastrzelił Małego Billa, to on teraz rządzi w Bothrops. No i lubiłem powieści brukowe.
– Próbowaliście go przepędzić.
– Raz. Dawno temu. Nie skończyło się to dobrze.
– To byłeś ty, Dwight.
– To byłem ja, po którejś rocznicy śmierci szeryfa. Poszedłem do jego domu. Miałem starą strzelbę do polowania.
– Oszczędził cie.
– Strzelbę zabrał.
Przybysz sięgnął po rękawiczki leżące na stole, po czym wstał z krzesła i ruszył powoli w stronę wyjścia.
– Gdzie go znajdę?
– Mieszka przy zachodnim krańcu miasta. Kiedyś to był dom kowala, ale został opuszczony na długo przed przybyciem Króla. Rozpoznasz bez trudu.
– Jest czarny?
– Nie inaczej.
Nieznajomy poprawił kapelusz na głowie i pchnął drzwi.
– Zabijesz go? – rzucił ogorzały, pochylając się nad stołem.
– Zabiję.
Na zewnątrz było pusto, jakby Bothrops było wyludnione. Przybysz poprawił rewolwer spoczywający w kaburze i zszedł z drewnianego podestu saloonu. Kierował się na zachód. Na końcu piaszczystej drogi stał stary, jakby osmalony budynek z dwoma piętrami. Przed wejściem czekał wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu.
– Wiesz kim jestem? – zawołał przybysz. W dalszym ciągu dzieliła ich znaczna odległość.
– Wiem! – w głosie Czarnego Króla rozbrzmiewała pewność siebie.
– W takim razie musisz wiedzieć, jak to się skończy!
Czarny Król wyszedł na środek drogi. Tak samo jak przybysz, nosił przy pasie rewolwer w kaburze. Zmierzyli się wzrokiem.
Nie było żadnego znaku. Chwycili za broń niemalże w tym samym momencie. Obserwujący z ukrycia mieszkańcy nie byli w stanie z początku stwierdzić który z nich był szybszy.
***
Spotkałem go niedługo po tym, jak opuściłem Bothrops. Obozował nieopodal drogi. Wyglądał zupełnie tak jak go zapamiętałem. Ten sam frak, ten sam cylinder. Ta sama twarz. Zatrzymałem się przy ognisku, ale tym razem nie zamierzałem zabawić długo.
Sięgnąłem po rewolwer i bez wahania wypaliłem mu prosto w twarz. Kula poszła w pole, mimo że celowałem z niecałego metra. On uśmiechnął się tylko.
Z początku myślałem, że będę chciał zostawić mu broń. Zdecydowałem jednak, że ją zatrzymam. Nie wiedziałem, czy właściwie pojąłem lekcję. Uśmiech tego mężczyzny wydawał się być tylko beznamiętnym grymasem, nie zdradzał aprobaty, ani tego czego się spodziewałem; politowania.
Powiedziałem mu, że już wiem jak ma na imię. Na to on zapytał mnie czy oddałem strzelbę panu Dwightowi.