- Opowiadanie: Sakitta - Lisensefe

Lisensefe

Absurd zainspirowany Gombrowiczem. Odnalazłem własną rzecz do przekazania i zakodowałem ją za pozornie nic znaczącymi dziwactwami.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Lisensefe

Był piękny, choć niesłoneczny ranek, a ptaki zaćwierkiwały się wzajemnie, robiąc to jakoś ćwierkliściej, niż zazwyczaj. Zakotwiczyłem na nich swe gardzące spojrzeniem mówiąc, żeby przestały, ale nie zrozumiały absolutnie niczego. Tylko ćwierkać bez sensu potrafiły, choć prawdę powiedziawszy, gdzie sens w mojej próbie ukulturalnienia tych istot, co tylko na ćwierkaniu się znają?

W kiosku stała biała krowa w czarne plamy, bądź na odwrót. Odliczyłem jej niepodzielnego pieniążka, otrzymanego od pewnej damy nad wyraz szalonej. Zresztą, nieważne jak, ale w końcu dała tę gazetę. Jestem pewien, że robiła to już wcześniej! W tajemnicy szepnę wam na uszko: ona znowu to zrobi, ale nikomu nie mówcie, dobrze?

Zajrzałem do środka. Napisano literami o meczu piłkarskim. Artykuł był dość długi, dlatego skrócę go, przedstawiając tylko to, co najważniejsze:

Futbolista futbolistował futbolowo futbolistę futbolem.

– Aha! Teraz wszystko jasne! – zakrzyknąłem, aż odwrócili się wszyscy przechodnie za wyjątkiem niemowlaka w wózku pchanym przez kogoś tam. Przewróciłem na następną stronę i jak się szybko okazało, tej wcale nie było, dlatego otworzyłem na tej pomiędzy nimi.

Był tam krótki wywiad:

– Czy tak?

– Ano tak.

Nie zapamiętałem, o kogo konkretnie chodziło. Doczytać też nie doczytałem, bo zabrakło im tuszu. Pozostawiając stronę pustą tylko z paroma schematami odbytnicy. Już chciałem reklamować gazetę, będąc pewien, ze krowa nadal posiada mojego pieniążka, ale konduktor zagwizdał, aż rozbolały mnie uszy, po czym przestał, a one bolały jeszcze jakiś czas. Drzwi zaczęły się zamykać, więc skoczyłem w ich stronę. Teczka utkwiła mi pomiędzy nimi, ale ponieważ była teczką i to niezwykle teczkową, udało mi się ją wciągnąć do środka.

Usiadłem na miejscu specjalnie przeznaczonym do siedzenia, a mój wzrok oderwał się od ćwierklistych ptaków, aby wpaść i utkwić w dwóch młodych dziewczynach, niczym kawałek siana pomiędzy zębami. Mógłbym wyciągnąć je sobie nicią dentystyczną, ale pakując się nie przewidziałem takiej ewentualności. Jedyne, co mi pozostało, to patrzeć, aż tym patrzeniem się napatrzę.

– Wiedziałaś, że? – powiedziała brunetka organem specjalnie w tym celu wymyślonym, czyli ustami.

– O rany! A cóż to robi? – odparła blondynka, zaciekawiana równie bardzo jak ja, gdy czas jakiś temu otwierałem kinder niespodziankę.

– Jak to co? Oblicza się.

Blondynka popadła w zadumę. Nie ruszała się. Przestraszyłem się, czy aby na pewno nie skamieniała. Wyjąłem z teczki przenośny piedestał na takie sytuacje i już chciałem go pod nią wsunąć, gdy skorupa tej zadumy pękła, rozrywając na kawałki rzeczywistość tej zadumy, aż się zdumiałem.

– Wiedziałaś, – powiedziała blondynka. Brunetka już podparła sobie podbródek, pogrążając się w zadumie, która wszakże raz już pękła. Pragnąłem powiedzieć, że jej rozmówczyni nie zadała jeszcze pytania, ale powstrzymałem się w porę. Przecież nie mogłem dać odpowiedzi, nim padło pytanie! – że nie można urządzić imprezy bez konfetti.

Podniosłem nogę i zawołałem konduktora. Jak słusznie założyłem, zapytał mnie, w czym może pomóc. Poprosiłem o jakiś prosty przedmiot, który mógłby mi posłużyć jako dźwignia, aby mógł odwrócić wzrok w inne miejsce, na przykład na okno.

– Zaraz znajdę panu prosty przedmiot. – Stał akurat pomiędzy mną, a dziewczynami, więc siłą rzeczy patrzyłem się na niego. Po konduktorskich kroplach potu, spływających spod jego konduktorskiej czapki, wywnioskowałem, że obiecał mi to tylko na pocieszenie, ponieważ żadnego takiego przedmiotu nie znajdzie, a nawet nie zacznie szukać. Już ja ich znam! Powiedzą, że coś zrobią, tylko abyśmy się od nich odczepili. Ach, gdybym mu obiecał marchewkę po udzieleniu pomocy… ale było już za późno.

– A jakie to ma znaczenie. – Brunetka machnęła ręką, niby to odpędzając muchę, ale ponieważ byłem już wpatrzony, wyraźnie zauważyłem, że tej muchy wcale nie było!

Linijkę poniżej wyjaśnię później. Lepiej jej nie gumkuj, bo może się przydać.

[znacznik]

– Jak to jakie? Przecież to całe życie.

– Sensem życia jest rozumowanie. Bez rozumowania nie zrozumiesz niczego, nawet tego, że należy rozumować.

– Nie rozumiem…

– Ponieważ nie rozumiesz!

– A może jednak trzeba czuć? Tak, czuć!

– A czy jesteś w stanie poczuć ułamki? Nie, je trzeba zrozumieć, bo bez tego nie zrozumiesz nawet tego, że nie rozumiesz.

– Ale z drugiej strony, jeżeli coś czuję, to wtedy to czuję, i ta rzecz staje się przeze mnie czuta.

– Na co ci czuć coś, czego nie rozumiesz? A niby jakie płyną korzyści z czucia?

Ględziły tak w kółko jedno i to samo, a konduktor nie przychodził. Wtedy zrozumiałem, że jedynym prostym przedmiotem w tym wagonie są one. Ach! co robić, kiedy skutek staje się przyczyną, będącą środkiem? Łututrutututu! Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wysłuchiwać dziewczyn, kipiąc od środka niczym kisiel wystawiony na słońce… i któremu ćwierkały ptaki! Przekazałbym wam, co mówiły dalej, ale prawdę powiedziawszy, wpadły chyba w jakąś pętlę, powtarzając to samo jak ja przy spowiedzi, gdy po raz setny żałuję się za te same grzechy, w suchych łzach obiecując poprawę. Jeżeli ktoś pragnie jednak przeczytać o dalszym przebiegu dyskusji, niech cofnie się do [znacznika]. Tylko uprzedzam, możesz utknąć i nie wyjść z tego aż do zmaterializowania się wszelkich potrzeb fizjologicznych!

Wyobraźcie sobie, co musiałem znieść, nim dotarłem do Trójmiasta. Trójmiasto w ogóle było największym miastem pomorza, zresztą w tym celu je wzniesiono jako największe z miast, co było logiczne, zważywszy, że było właśnie największe!

Mój wzrok odblokował się samoistnie. Pokręciłem oczami na wszelkie strony, zrobiłem wszystkie znane mi z ksiąg fachowych zezy, przetarłem gałki nadgarstkami i ścierką do naczyń. Na koniec uderzyłem swoje oczy po policzku, wychodząc z pociągu. Oczywiście wziąłem teczkę. Była mi jeszcze potrzebna. Przecież co to za podróż bez teczki? Nawet gdyby była pusta, to i tak musiała być, musiała być teczką.

Naprzemiennie poruszałem nogami, zważając, czy aby na pewno się nie mylę. Idąc przeszedłem do rynku głównego. Świtało, więc słońce podniosło się do góry, aby nastał dzień pod podniesionym słońcem. Dzięki temu, gdy zacznie się ściemniać, księżyc podniesie się do góry, aby nastała noc pod podniesionym księżycem. I to jest prawdziwa magia. Magia świata, który będąc jedynie światem, jest światem, nie przestając nim być ani na chwilę, pomimo wszelkiego bezsensu, z którego go ulepiono, zmieszanego z resztkami znalezionymi w lodówce.

Postanowiłem, że jednak załatwię sprawę, w myśl której w ogóle tu przybyłem. Sprawa była ważna, przynajmniej dla siebie samej. Do Trójmiasta zazwyczaj przybywa się, aby coś kupić. Tak było i w moim przypadku, ponieważ moja sprawa, podobnie jak wszelkie sprawy innych, sama też była sprawą. Wszedłem do piekarni, gdy sprzedawczyni uśmiechnęła się promieniście i powiedziała:

– Dzień dobry.

– Dzień dobry? Dlaczego uważa Pani, że ten dzień istotnie jest dobry, skoro dopiero się zaczął, przez co istnieje niemożność jego oceny? A może dopiero składa Pani życzenie, by był dobry, lecz aby dzień uznać za dobry, musimy go nanieść na statystykę dzielącą dni na dobre i złe, tym samym aby wystąpiło dobro, musi zaistnieć także zło, więc Pani życzenie polega na natychmiastowym doświadczeniu dobra, zaciągając rekompensujący dług w źle, tym samym wychodzi na to, że nic sobie Pani nie życzy. Dlaczego powiedziała Pani „dzień dobry”?

– Coś podać? – spróbowała z drugiej strony, szczwana. He he, ale nie ze mną te numery.

– Bułkę z makiem – poddałem się tymi słowami. Jakoś wszystko mi zobojętniało zanim jeszcze się rozkręciło. Ach, gdybym tylko był bardziej stanowczy, to z tego krótkiego dialogu wyrosłaby epopeja narodowa.

I ona! Nawet ona to zrobiła! Wzięła pieniążek, teraz już podzielny, i podała bułkę. Musi być w zmowie z gazeciarką od gazet, bo ona też to robi! Mają już dwa pieniążki: podzielnego i niepodzielnego. Co chciały w ten sposób osiągnąć? Co im to dało? Nie potrafię zgadnąć, lecz także nie rozumiem, jak można zajmować się tym cały dzień, nawet, gdy ten jest dobry. O Boże! Jakież to życie, stać przy stoisku i podawać przedmioty innym, skoro sami mogliby po nie sięgnąć? Na co komu taki sklepikarz? Czy fakt ich istnienia wywodzi się jedynie z ludzkiej nieuczciwości, ponieważ mając alternatywę w postaci niezapłacenia, zwyczajnie nie zapłacimy? Stać i podawać, stać i podawać. Gdzież tu miejsce na marzenia? na dziecięcą wizję podboju świata? Gdzie podziała się ambicja, duma z wykonywanego zawodu, radość tworzenia? Wszystko to ograniczono do przekazywania w przeciwnych kierunkach dwóch rzeczy: pieniędzy i towaru. Biorę pieniądz, daję towar, biorę pieniądz, daję towar, biorę pieniądz, daję towar – żyć w utartym schemacie naprzemiennych reakcji na stałe bodźce, a mimo to wydawać się szczęśliwym w dobry dzień. Dlaczego nie jestem nawet w połowie tak szczęśliwy jak ona? Gdzie odnalazła szczęście, którego tak poszukuję po polach płowych, wzdłuż i wszerz padołu zwanego ziemskim, znajdując wszechświat pleciony powtarzającymi się schematami, ważnymi tylko dla nich samych?

Wybiegłem ze sklepu, głośno wrzeszcząc. Wróciłem na peron. Przybył pociąg wydmuchując z komina kłęby parnej pary. Okazało się, że obie dziewczyny zabrały się ze mną. Pośpiesznie zakryłem oczy teczką, aby mój wzrok znowu na nich nie utknął.

– Wiesz co – zaczęła brunetka do swojej towarzyszki. – Chyba jednak lepiej czuć niż rozumieć. Gdy rozumiałam, czegoś mi brakowało. Wydaje mi się, że właśnie czucia. Wolę czuć, niż rozumieć.

– Mylisz się – odpowiedziała druga. – Nigdy niczego nie rozumiałam, lecz teraz wszystko staje się jasne. Czucie jest tylko pozorem, życie należy zrozumieć. Czyż czucie może dać nam coś w zamian.

Jeżeli pragniesz poznać dalszy ciąg tej historii, przejdź proszę do [znacznika].

 

Koniec, moniec, tralaloniec

Koniec

Komentarze

Hmmm. Jak nie przepadam za Gombrowiczem, tak obawiam się, że on to robił dużo lepiej.

Zakotwiczyłem na nich swe gardzące spojrzeniem mówiąc, żeby przestały, ale nie zrozumiały absolutnie niczego.

Ja też wiele nie z tego zdania nie zrozumiałam. Usunięcie literówki (chyba) coś tam poprawi, ale i tak rozmowa z ptakami na spojrzenia do mnie nie trafia.

– Acha! Teraz wszystko jasne!

Ortograf.

zabrakło im tuszu, pozostawiając stronę pustą tylko z paroma schematami odbytnicy.

W zdaniach tego typu ciągle nie wolno zmieniać podmiotu.

zrobiłem wszystkie znane mi z ksiąg fachowych zezy, przetarłem je nadgarstkami

Zaimek odsyła do dziwnego rzeczownika. Ale może i bohater pocierał zezy, kto go tam wie.

Babska logika rządzi!

Inspiracja inspiracją, absurd absurdem, ale nic nie poradzę, że ta radosna twórczość z lekka zalatuje mi grafomanią. :-(

 

Zresz­tą, nie ważne jak, ale w końcu dała tę ga­ze­tę.Zresz­tą, nieważne jak, ale w końcu dała tę ga­ze­tę.

 

– Wie­dzia­łaś, że ? – Zbędna spacja przed pytajnikiem.

 

Wzię­ła pie­niąż­ka, teraz już po­dziel­ne­go, i po­da­ła bułkę.Wzię­ła pie­niąż­ek, teraz już po­dziel­ny, i po­da­ła bułkę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ten absurd, w moim odczuciu, służy niczemu. Czyli mamy klasyczny przerost formy nad treścią. Znaczy dostrzegłem treść, ale jeżeli jakaś część przesłania nie była dla mnie zbyt głęboko ukryta, to to co dostrzegłem jest trywialne. No, po prostu nieciekawe. Poza tym, nawet biorąc poprawkę na konwencję, nie wszystkie zabiegi w tekście były dla mnie jednakowo strawne. Ale, to po części może być rzecz gustu, a muszę przyznać, że to zdecydowanie nie moje klimaty.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

ta radosna twórczość z lekka zalatuje mi grafomanią

L'art pour l'art wink

Śmierć nie kończy życia, ona je tworzy. Czy bez niej potrafilibyśmy żyć? - Tanit

Mnie też ten absurd raczej przytłoczył i chyba nie odkodowałem tego przekazu.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Szkoda, że  Autor nie poprawił błędów wymienionych przez Regulatorkę; nie musiałbym ich sobie wypisywać jedynie po to, by podczas lektury komentarzy dowiedzieć się, że ktoś już zwrócił na nie uwagę.

W przeciwieństwie do przedpiśców – tekst przeczytałem bez bólu, a nawet uśmiechnąłem się kilka razy. 

Sorry, taki mamy klimat.

Sztuka dla sztuki. Gombrowicz nie poprzestawał na zabawie formą, ale chciał nam też coś powiedzieć.

Nowa Fantastyka