- Opowiadanie: vonzachinsky - Mistrz Czas

Mistrz Czas

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Mistrz Czas

Dzień podążał za dniem mechanicznie, zupełnie bez sensu, jak ziarenka piasku w starej klepsydrze przesypują się bez celu – aż przesypią się do końca, a potem ktoś przestawi ją do góry nogami. Coraz bardziej męczyła mnie rutyna i cztery ściany do których codziennie musiałem powracać. Drażniły mnie słowa i spojrzenia ludzi, coraz bardziej stawałem się dla nich obcy i odległy. W końcu zapadłem w stan głębokiej melancholii i czasem tylko wstawałem z fotela oświetlanego ciepłym blaskiem pokojowej żarówki. Nie rozmawiałem z nikim od dłuższego czasu i spędzałem noce czytając coraz starsze książki, których sens dawno przeminął z latami i rozmył się w uciekającej otchłani czasu. Im bardziej odległe zdarzenia, tym bardziej pochłaniała mnie lektura aż wreszcie zauważyłem, że sam upływ czasu fascynuje mnie bezmiernie. Odtąd godzinami mogłem spoglądać na przesuwające się powoli wskazówki zegara. Początkowo siedziałem tak minutę, może dwie – potem jednak zacząłem spędzać w ten sposób coraz więcej czasu, aż stało się to moją ulubioną rozrywką.

Zakryłem okno szczelnymi zasłonami, tak żeby nie dostrzegać życia toczącego się na ulicy na dole – toczyły się tam wózki z jarzynami, woźnice pokrzykiwali co chwilę na nieuważnych przechodniów a samochody mijały się na zakrętach. To wszystko już mnie nie dotyczyło. Jak średniowieczny pustelnik odizolowałem się doskonale w swoim mieszkaniu od wszelkich przejawów życia zewnętrznego.

Przez około dwa miesiące wychodziłem wieczorem, kiedy rzedniał tłum ludzi przechadzających się po ulicach i oglądałem wystawy sklepów zegarmistrzowskich. Gdzieniegdzie kupowałem nawet jakiś ozdobny zegar który zwrócił moją uwagę i nakręcałem je wszystkie, żeby co chwilę móc słuchać bicia kilkunastu dzwonów. Zgromadziłem też pokaźną kolekcję klepsydr różnych rozmiarów, które z zamiłowaniem przestawiałem i obserwowałem jak piasek przesypuje się bez końca.

 

Któregoś razu postanowiłem znowu wybrać się na połów – miałem już upatrzonego zegarmistrza niedaleko ulicy Krakowskiej, starego znawcę rzemiosła, który specjalnie dla mnie miał zrobić metalowy zegarek ze skrzydłami Chronosa przyczepionymi po bokach. Zszedłem po wytartych stopniach klatki schodowej, przyglądając się jak na oknie pająk powoli opuszcza się na nitce i podąża w stronę ofiary. Szyba była brudna i zakurzona, ledwo było przez nią widać podwórko, drzewo i ceglany mur.

Przeszedłem szybko przez ulicę Wałową i skręciłem na drogę do zegarmistrza. Był ciepły, sierpniowy wieczór, miasto pogrążyło się w odpoczynku a słońce oświetlało leniwie budynki i kładło na bruku głębokie cienie. Ściany i ulice wydawały się bardziej niż zwykle stare i pomarszczone, silniej niż przedtem ujawniały się setki lat które pozostawiały na nich ślad, stopniowo i metodycznie próbując wyżłobić głębsze rysy na wszystkich kamieniach. Bardzo nieliczni ludzie mijali mnie zajęci swoimi sprawami, wpatrzeni w drogę przed sobą. Nie zwracałem na nich uwagi, pochłonięty myślą o nowym zegarze.

Wnętrze obwieszone było setkami zegarów różnych rozmiarów i kształtów. Z lewej strony, obok dzwonka od drzwi, znajdował się ogromny zegar stojący z dziwacznymi wzorami – na drewnie ktoś wymalował tłum szkieletów, trzymających kosy zamierzające się do cięcia. Makabryczna procesja zmierzała w stronę tarczy zegara, a potem się od niej oddalała. Po prawej miałem zegar ścienny z rzeźbą – srebrną trupią główką, na której szczycie znajdował się uchwyt na klepsydrę, obracaną mechanizmem będącym zapewne wynalazkiem samego właściciela zakładu. Pochłonięty pracą nad skomplikowanym układem kół zębatych wyrwanych z jakiegoś wielkiego mechanizmu, nie zauważył mojego przyjścia. Przyjrzałem się więc po kolei wszystkim zegarom – każdy z nich opatrzony był ponurą dekoracją przypominającą o przemijaniu świata, tu główka, tam łacińska maksyma. Zacząłem się zastanawiać w jaki sposób zdobywa zamówienia, jeśli wszystkie zegary uparcie ozdabia w ten sam pesymistyczny sposób. Prosty człowiek nie chce, żeby mu przypominać o nieuniknionym… Obudził się wreszcie i spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, po chwili jednak oprzytomniał.

– Blado pan wygląda. – powiedział po powitaniu, wyjmując z oka szkło powiększające. Przebrzmiał już dzwonek u drzwi, wesołym głosem oznajmiający przybycie gościa.

– Tak? – zapytałem jakby obudzony z głębokiego snu.

– Jakby pan nie jadł dzisiaj obiadu. Proszę, proszę, tu jest zegarek, gotowy. – zegarmistrz podał mi kopertę, z której wyjąłem srebrny zegarek na łańcuszku, wykonany według mojego projektu. Szybko uregulowałem rachunek, podziękowałem rzemieślnikowi o siwej brodzie i jeszcze raz brzęknął dzwonek – tym razem na pożegnanie. Mistrz pogrążył się w pracy, z powrotem mocując na oku soczewkę oprawioną w czarny uchwyt.

Powoli, korzystając z czasu którego miałem teraz pod dostatkiem, wróciłem do domu. Nie szedłem obok Burku, skierowałem się zamiast tego w dół wzdłuż Krakowskiej, aż doszedłem do skrzyżowania z Narutowicza i wszedłem między stare budynki fabryczne. Tamtędy dotarłem do torów kolejowych, nad którymi zwieszały się złowieszcze druty trakcji. Słońce powoli zniżało się nad budynkiem dworca. Szedłem prowadzony jakimś niewytłumaczalnym przyciąganiem, które wskazywało mi drogę przez ulice powoli zachodzące wieczorną mgłą.

Z daleka dobiegł moich uszu samotny gwizd pociągu. Przeszedłem pod długim wiaduktem, którego ściany ociekały wodą z niedawnych deszczów, minąłem kilka samotnych domów położonych nad Wątokiem który w tym roku zalał je dokumentnie – i wkroczyłem na trójkąt kolejowy. Był to skrawek ziemi z trzech stron otoczony torami, wokół którego bezustannie jeździły pociągi – zdążające na stację z innych miast, jadące na bocznicę, sprawdzane i naprawiane przez maszynistów. Przez chwilę wpatrywałem się w nieskończoną dal ciągnących się przede mną torów, potem jednak wyciągnąłem zegarek. Szósta czterdzieści sześć. Stanąłem w cieniu kępy drzew osłaniających wieżę ciśnień, stary, rozpadający się budynek o wybitych oknach. Dookoła wiatr szumiał w gałęziach i przerzucał wyschłe łodygi wrotyczu i nawłoci, a pod stopami przesypywał ziarenka piasku jak w wielkiej pustynnej klepsydrze. Wszystkie metalowe elementy, tory, wagony i framugi okien budynku były pokryte gęstą warstwą ciemnej rdzy. Nagle za sobą usłyszałem kroki.

To zegarmistrz podążał ścieżką w stronę budynku kolejarzy. Towarzyszył mu maszynista w mundurze.

– Chodź pan z nami! – powiedział wesoło. Poszedłem za nimi, żeby dowiedzieć się o czym dyskutują ludzie tego rodzaju, odcięci w tym mieście od „wielkiego świata” i jego podrabianych tragedii, produkowanych na potrzeby pierwszych stron gazet. Nie ustało zresztą przyciąganie które zaprowadziło mnie na ten niesamowity skrawek ziemi, zachodzący coraz gęstszą wilgotną mgłą unoszącą się od pobliskiego Wątoku. Usiedliśmy przy stole nakrytym obrusem w czerwoną kratę. Na ścianie wisiała wypchana głowa jelenia, obok – czaszki dzika, sarny i krętorogiego barana. Półki były wypełnione słojami, w których w gęstej formalinie pływały zniekształcone zwierzęta. Był tam zaskroniec z dwiema głowami, ropucha z rozdwojonym ogonem, kilka niezwykle ubarwionych myszy polnych. Piętrzyły się stosy eksponatów, wpatrujących się we mnie pustymi oczodołami lub szklanymi, zimnymi kulami oczu.

Zegarmistrz wyjął z szafy sporych rozmiarów klepsydrę wprawioną w jesionowe drewno. Popukał w szkło, potrząsnął nią i ustawił na stole.

– Widzę że i pan chciał się przyjrzeć z bliska wodzie w rzece czasu. Głębsza jest niż nasz potok – powiedział dotąd milczący maszynista. Popatrzył w stronę okna, za którym widać było jeszcze most nad potokiem i zapalił fajkę, z której wkrótce popłynęły kłęby gęstego dymu zbierającego się pod drewnianym sufitem. Na stole przed nami nie leżał nawet obrus, tylko zapałki i klepsydra której szum było słychać w niezmąconej ciszy, mimo że czasem do jej głosu dołączały świerszcze, aktywne o tej porze roku. Zegarmistrz też zapalił i uśmiechał się tajemniczo. Rozpoczęła się długa dyskusja której nie pamiętam zbyt dobrze – rozmawialiśmy o jedności czasu i przestrzeni, o tym jak jedno i drugie można czasem naginać przy pomocy bardzo prostych sztuczek. Dużo tam było terminów o których wyjaśnienie musiałem prosić moich rozmówców i po dłuższej chwili dopiero rozumiałem co do mnie mówili.

Musiało się już robić późno, za oknem rozbłysły lampy rozciągnięte na sznurze przewodów elektrycznych wzdłuż ulicy za torami. Miasto wydawało się oddalone zarówno w czasie, jak w przestrzeni – bryła powoli zamarzająca w nocnym chłodzie, spowita gęstniejącym całunem mgły. Gałęzie drzew powoli kołysały się na wietrze za szybą zachodzącą gęstą pokrywą szronu. Rozmowa zbaczała na tory coraz bardziej oddalone od naszej ziemi, spraw codziennych i od Słońca. Krążyliśmy po ciemnych, nieoświetlonych przez gwiazdy ścieżkach dalekich światów zapomnianych przez miliardy lat i nieznanych człowiekowi. Fajki maszynisty i zegarmistrza dawno już zagasły, dym unosił się przez chwilę zamierającą strużką aż zniknął, rozpłynął się w powietrzu.

Cienie zaczynały tańczyć w rogach pomieszczenia oświetlonego samotną żarówką rzucającą wątłe światło i wydobywającą zmarszczki na twarzach rozmówców. Razem z nimi przedzierałem się przez skalne pola pierścieni Saturna, mijałem błękitne morza chmur na Neptunie i podążyłem przez obłok Oorta na samą granicę naszego układu słonecznego. Na pobliskim składzie złomu strażnik rozpalił koksownik i grzał ręce, szczelnie zasłonięty kapturem. Obok niego krążył wielki, stary owczarek niemiecki, mieszkający tam za kratą. Urządzenia służące do podniesienia umarłych maszyn odcinały się teraz wyraźnymi, czarnymi kształtami na wieczornym niebie.

Co chwilę zegarmistrz przestawiał klepsydrę, żeby nie przerywać przepływu ziarenek piasku.

– Zauważyłem… – zacząłem, obawiając się żeby nie obrazić gospodarza. Zegarmistrz spojrzał na mnie badawczo, a maszynista tylko uśmiechnął się lekko i popatrzył w niebo za oknem. Najwyraźniej taki miał zwyczaj, że patrzył w przestrzeń tak jak ja na wskazówki zegarów.

– Co pan zauważył? – zapytał rzemieślnik patrząc spod siwych, krzaczastych brwi.

– Wszystkie pana zegary mają… niezwykłe wzory. Myślałem że drobnomieszczańscy klienci wolą dekoracje roślinne, zwierzęta…

– Mi klienci nie są potrzebni. – zaczął, spoglądając w tę samą stronę co maszynista. – Wystarczy jeden na sto lat, a może nawet rzadziej, zależy jak kto lubi tę pracę. Na mnie już pora. Ale, nie myślał pan nigdy że dobrze by było razem z żeglarzami sprzed tysiąca lat wybrać się do Thule? Pod błękitnym, zimnym słońcem… – miałem już przed oczami mroźny, ale piękny krajobraz Północy i najdalszy ląd majaczący na horyzoncie. Pokiwałem tylko głową w odpowiedzi, czując coraz silniejszą, wszechogarniającą senność.

– Późno już. – zamyślił się zegarmistrz. Szron na oknie rósł w kwiaty i drzewa, nie było już widać nic poza zimnym blaskiem światła odbitego od kryształów. Nagle zauważyłem swoją twarz odbitą w niewielkim lustrze, znajdującym się ponad wieszakiem na ubrania. Wcześniej nie zauważyłem jego rzeźbionej ramki z ciemnego drewna i odblasku światła w zwierciadle.

Maszynista i zegarmistrz zaśmiali się serdecznie widząc moje zdumienie – twarz którą widziałem w lustrze, wyglądała tak jakbym w ciągu kilku nocnych godzin postarzał się o czterdzieści lat… Głębokie zmarszczki zryły okolice ust i oczu, które zaczęły powoli opadać. Coraz więcej miałem siwych włosów, prawie na bieżąco mogłem śledzić ruchy siwej barwy rozprzestrzeniającej się na ich końcówki, wyrosła mi gęsta broda – upodobniłem się do zegarmistrza który znowu zapalił fajkę i wpatrywał się we mnie badawczo.

– Daleka droga do Thule. Na tym przedtem skończyliśmy rozmowę. – przypomniałem sobie jak przez mgłę. – Teraz będziesz tam wędrować, w czasie i przestrzeni – miniesz lodowate morza i szare zęby skał, będziesz wprawiać wyrwane z mechanizmów koła zębate, przekładać klepsydry w nieskończoność… Aż nie znajdzie się ktoś następny.

Nie rozumiejąc o co chodzi, niebacznie skupiłem wzrok na lustrze. Wtem zimny powiew od strony drzwi otrzeźwił mnie i uświadomił, że nie jestem już gościem w zapuszczonym pomieszczeniu wypełnionym dziwacznymi eksponatami. Poczułem się jakbym mieszkał tu przez lata, które nie wiadomo jak minęły w ciągu jednej nocy.. Dzwony kościelne biły na pierwszą mszę, a ja z dala od świata ludzi – patrzyłem tylko jak szron powoli topnieje na szybach i spływa na framugi, jak wschodzi słońce oświetlające miedziane dachy wielkich budowli i czarne, postarzałe dachy kamienic. Słuchając bijących dzwonów uświadomiłem sobie, że mnie właśnie wybrał na swojego następcę Mistrz Czas.

Koniec

Komentarze

Kolego, wstrzymaj konie! Jedno opowiadanie na dzień starczy.

I po co to było?

Dobra, nazbierało się tych opowiadań, potem dopiero zauważyłem że kupa rośnie cool

Przeczytałam to jedno opowiadanie. Masz bardzo plastyczne opisy, umiejętnie tworzysz klimat i choć samą opowieść można streścić właściwie w trzech zdaniach, rozciągasz ją w czasie i przestrzeni, pozwalasz docenić smaczki miasta, warsztatu zegarmistrza itd.

Teraz trochę zimnej wody: źle zapisujesz dialogi (sprawdź w Hyde Parku wątek o prawidłowym zapisie), trochę brakuje Ci przecinków, a za to masz nadmiar powtórzeń – szczególnie słowa zegar. Myślę, że można tego uniknąć (przynajmniej parę razy mniej użyć), po wnikliwej analizie zdań.

 

Dołączę się do syfa z prośbą – przerzuć te opowiadania w tryb kopia robocza. Kosztuje to kliknięcie tylko jednego przycisku. Wrzucaj swoje opowiadania powiedzmy raz na tydzień. Doczekasz się wtedy komentarzy pod każdym, bo zawsze ktoś je przeczyta. Jak jest ich dziesięć większość ludzi (jak ja) zajrzy pod jedno.

A myślę, że warto posłuchać, co inni mają do powiedzenia na temat Twojej twórczości, tym bardziej, że piszesz interesująco. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie zwracałem na nich uwagi, pochłonięty myślą o nowym zegarze.

Wnętrze obwieszone było setkami zegarów różnych rozmiarów i kształtów. Z lewej strony, obok dzwonka od drzwi, znajdował się ogromny zegar stojący z dziwacznymi wzorami – na drewnie ktoś wymalował tłum szkieletów, trzymających kosy zamierzające się do cięcia. Makabryczna procesja zmierzała w stronę tarczy zegara, a potem się od niej oddalała. Po prawej miałem zegar ścienny

 

 

Staraj się unikać powtòrzeń. Za dużo tutaj tych zegaròw.

Źle zapisujesz dialogi. Co do fabuły pomysł ciekawy, choć nie nowy.  Przydałaby się żywsza narracja,  albo trochę akcji, ale skoro czas płynie ròwno, nie przyspiesza, ani nie zwalnia,  to i tekst leci jednym tempem ;)

 

 

Pozdrawiam!

 

 

 

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Pomysł został przedstawiony niezwykle umiejętnie – bardzo podoba mi się leniwa narracja, a finał zaskoczył zupełnie, mimo że nieco wcześniej zachodziłam w głowę, co też się stało z obrusem w czerwoną kratę. ;-)

 

na drew­nie ktoś wy­ma­lo­wał tłum szkie­le­tów, trzy­ma­ją­cych kosy za­mie­rza­ją­ce się do cię­cia. – Zapewne nie kosy zamierzały się do cięcia, a szkielety.

 

Po­czu­łem się jak­bym miesz­kał tu przez lata, które nie wia­do­mo jak mi­nę­ły w ciągu jed­nej nocy.. – Jeśli na końcu zdania miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo; jeśli miał być wielokropek, jest o jedna kropkę za mało.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka