- Opowiadanie: evileggy - Qeshar

Qeshar

Wreszcie powstała wersja finalna. Jak pisałam wcześniej – ma być luźno, ma być sztampowo. Wszelkie uwagi mile widziane. 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Qeshar

Rozdział I

Kwestia imienia

 

Skrzypnięcie.

Przez otwarte drzwi wdarł się przyjemnie chłodny, wieczorny wiaterek, niosąc ze sobą zapachy późnej wiosny i zapraszając do spędzenia nocy pod gołym niebem. Zaraz za podmuchem (i o wiele mniej subtelnie) wtargnął mężczyzna o ciemnej skórze i skołtunionych, kruczych włosach. Jego ubranie składało się z niezliczonych warstw, wśród których można było wyróżnić kilka znoszonych płaszczy, koszul, tunik i kamizelek, a nawet niestarannie wyprawione skóry. Był tak wysoki, że niewielkimi różkami prawie sięgał sufitu, a przechodząc przez próg musiał złożyć skrzydła, gdyż nie mieściły się w wejściu.

Gwar ucichł w przeciągu chwili – wszyscy, z nietęgimi minami, wpatrywali się w przybysza, a atmosfera, jeszcze niedawno tak przyjemna i luźna, nagle zaczęła gęstnieć. Heredar po prostu podszedł do szynkwasu, odpychając na boki stojących przy kontuarze ludzi.

– Arashetti en, iva darka-tiss. Przeklęta lodowa noc – mruczał pod nosem. Miał nieprzyjemny, niski i szorstki głos, a jego słowa przypominały ostrzegawcze powarkiwanie wilka.

– Czego tu? – zapytał karczmarz, łypiąc na nowego gościa spode łba. Jedną ręką dolewał klientowi piwa, drugą pod ladą zacisnął na nożu.

– Piwo i sheleteh. Izba – odparł przybysz.

– Pięć tarienów. Płać z góry.

Rogaty przewrócił oczyma, szukając sakwy między okrywającymi go szmatami. Oczy miał czarne jak dwie bryły węgla, w których jasno błyszczały diamentowe punkciki źrenic. Było w nich coś przerażającego, coś, co sprawiało, że po kilku sekundach każdy spuszczał wzrok.

– Se tarienett. Ahshed, rashqir – warknął, płacąc.

Otrzymawszy kufel piwa, usiadł w kącie. Rozległo się kilka gniewnych pomruków, niektórzy zacisnęli dłonie na kuflach i sztućcach nieco mocniej, niż było to konieczne, gotowi w każdej chwili użyć ich jako broni. Z czasem jednak zaczęto wracać do przerwanych rozmów, głowy znów pochylano nad stołami, coraz głośniej wybuchały śmiechy. Przybyszowi rzucano ukradkowe spojrzenia, upewniając się, że ten nie zacznie siać zamętu, jednak on siedział spokojnie, pogrążony we własnych myślach. Jedynie chwilami mruczał coś pod nosem i trząsł się, jakby było mu zimno.

Po dłuższym czasie do siedzącego w samotności przybysza podszedł chuderlawy człeczyna. Przysiadł się, nie pytając nawet o pozwolenie. Dziwnie rozbiegane spojrzenie sugerowało, że młodzieniec, podobnie zresztą, jak i reszta towarzystwa, tego wieczoru już swoje wypił.

– Powiedz mi, przyjacielu, po co heredar zapuszcza się tak daleko na północ?

– Sprawa heredara – odpowiedział rogaty, łypiąc wrogo na chudego. Słychać było wyraźnie, że ludzka mowa sprawia mu trudność. Egzotyczny akcent czynił jego słowa szorstkimi niczym przesypujący się piasek. Ich brzmienie mogło ranić delikatne uszy.

– Ależ ty tajemniczy. Dam sobie głowę uciąć, że jesteś tu w bardzo konkretnym celu. Powiedz… – chudy ściszył głos – …chodzi o tę heredarską kobietę, co okolicznym sen z oczu spędza?

Przybysz z całej siły uderzył w blat stołu, ponownie skupiając na sobie uwagę wszystkich biesiadników.

– Sprawa heredara! – ryknął. Zabrzmiało to o wiele ostrzej niż za pierwszym razem.

– Te, rogaty! Spokój! – zagrzmiał karczmarz, ucinając rozmowę.

Jeden z gości – jasnowłosy młokos o stalowym spojrzeniu – migiem poderwał się z krzesła i, złapawszy chudego za ramię, odciągnął go od przybysza. Odprowadziło ich nieprzychylne spojrzenie potwornych oczu.

– Durniu! Czego go zaczepiasz, chcesz, żeby nam wioskę z dymem puścił? – warknął chudemu do ucha, brutalnie sadzając go na zydlu.

– Oj tam, co się pienisz? Zagadać chciałem, bom ciekawy.

– Boś głupi i pijany. – Jasnowłosy spojrzał ukradkiem na rogatego. Odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że tamten nawet się nie podniósł, najwyraźniej nie zamierzając wdawać się w burdy. – Niebezpieczni są, kurwie syny. Pamiętasz, jak ta skrzydlata zmora urządziła cieślę? – Wzdrygnął się na samo wspomnienie.

– No i właśnie o to chodzi, bracie. Popatrz no na niego. Identyczny z tamtą babą. Włosy, oczy, skóra, nawet mordy podobnie odpychające.

– No i?

– Nic. Pomyślałem, że może to rodzina jakaś. Brat, ojciec, wiesz. Słyszałem, że rogaci często między sobą wojują, a najczęściej i najchętniej toczą spory w obrębie własnych rodzin. Może zatem przybył zrobić z nią porządek.

– No i? – Jasnowłosy wyraźnie zaczynał tracić cierpliwość.

– Jeśli tak, to będzie potrzebował pomocy. Trzeba z ludźmi pogadać, powiedzieć, co się święci. Z tą heredarką nie ma żartów, a na pierwszy rzut oka widać, że rogi ma ze trzy razy większe niż ten tutaj. Para wideł u boku by mu się przydała, a i my odetchnęlibyśmy z ulgą.

– Niech sobie skrzydlaci sami swoje sprawy załatwiają – burknął jasnowłosy. – Nie nasz interes.

– Będzie nasz, jak nam zaraza jedna chałupę w drobny mak rozniesie.

– Zaszyła się coś ostatnio w górach i nie wygląda na to, by zamierzała wracać i niszczyć. Skąd zresztą ci wiadomo, po co ten tutaj przybył? Masz pewność, że w jej sprawie?

– No właśnie nie mam pewności, boś mi porozmawiać nie dał!

Przez chwilę wydawało się, że jasnowłosy lada moment strzeli młodszemu bratu w pysk, zawahał się jednak. Może pomysł nie był taki głupi jak się pozornie wydawał. Koniec końców chwilowy spokój nie oznaczał wiecznej sielanki, a heredarka nieraz dała im się we znaki, tylko czekać, aż wróci ze swoimi żądaniami. Od czasu śmierci cieśli nie znalazł się drugi tak śmiały – lub tak szalony – by z nią zaczynać. Nawet w kupie ludzie niewiele byli w stanie zrobić, ale może mając innego heredara na smyczy…

Z drugiej strony już lepiej było samemu nadziać się na widły, niż pokładać wiarę w heredarach. O ich postępkach głośno było w całym Imperium, nawet na dalekiej północy, gdzie (przynajmniej teoretycznie) rogaci się nie zapuszczali. Ich skłonność do siania zamętu obrosła w legendy, a wszelkie układy z tymi istotami stanowczo odradzano każdemu, kto cenił sobie własną skórę i nie chciał się z nią zbyt szybko rozstawać.

Ostatecznie jasnowłosy oparł tylko:

– Będziemy go obserwować. Poczekamy, zobaczymy, co się stanie.

 

***

Wieść o rogatym, który wynajął pokój w karczmie na rozdrożu, rozeszła się piorunem po wszystkich okolicznych wsiach. Słysząc nowinę, ludzie pochmurnieli, robili się mrukliwi i zamyśleni. Choć nikt jawnie nie wyraził niezadowolenia (nauczeni niedawnymi doświadczeniami z przedstawicielką skrzydlatej rasy wiedzieli, że taka dosłowność może ich słono kosztować), to czuć było w powietrzu niechęć. Kobiety nad rzekę chodziły w grupach, mężczyźni uważniej pilnowali bydła, a dzieci nie były tak skore do zabaw na zewnątrz, jak zazwyczaj. Nawet psy ujadały bardziej wrogo.

Rogaty zdawał się tym wszystkim nie przejmować, a wręcz wykazywał niezwykle znikome zainteresowanie mieszkańcami. Widywano go rzadko, przeważnie wczesnym rankiem, gdy opuszczał karczmę, i wieczorem, gdy wracał, cały rozdygotany i szczękający ostrymi zębami. Nie wdawał się w rozmowy i nie szukał zwady, co było nad wyraz dziwne, ludzie jednak przyjęli tę odmianę z ulgą. W okolicy nie zaginęło ani jedno cielę, liczba kur w każdym kurniku też się zgadzała. Ktoś ponoć widział raz heredara, jak posilał się między drzewami na skraju lasu; ponoć z jelenia został jedynie szkielet. Wychodziło na to, że przybysz sam polował, zamiast okradać wieśniaków.

Bracia tymczasem mieli go bez przerwy na oku.

Młodszy, Ruff, wpadł do chaty zziajany, czerwony na twarzy, z rozwianymi włosami; musiał przebiec spory kawał drogi. Opadł na krzesło, dysząc ciężko. Stalowooki Erthilion, zwany po prostu Erthem, nawet nie podniósł głowy znad miski.

– Zgubiłem go, psia jucha. Wzleciał i straciłem go z oczu.

– Dokąd? – zapytał Erth, nie ponaglając brata z odpowiedzią. Poczekał, aż Ruff złapie oddech.

– W góry. W góry poleciał. Mówiłem, że tak będzie! Z heredarką się rozprawi, jak nic!

– Pewny siebie musi być. Żeby rwać się do bitki z takimi rogami, co niewiele większe od mysiego… – urwał, gdy młodszy brat wszedł mu w słowo.

– Radziłem przecież, żeby zaoferować pomoc – przypomniał z wyrzutem Ruff, wymachując przy tym chudym paluchem.

Erth skończył wiosłować łychą. Odsunął miskę, mlasnął jeszcze kilka razy i wytarł usta rękawem.

– Jeśli wróci poturbowany będzie to znak, że miałeś rację.

– Po co czekać? Trzeba biec do sołtysa!

– A skąd pewność, że po zwierza nie poleciał? Może mu się jelenie przejadły i wybył szukać w górach czegoś smaczniejszego?

– Dupa i tyle. Siedzimy i delibara… delaberi… no, gadamy, zamiast wziąć sprawy we własne ręce. Mówię ci, Erth, tu nie ma co czekać, tu trzeba działać!

Zwykle, gdy Ruff raz coś sobie ubzdurał, ciężko go było odwieść od zamiaru. Za młodu starszy brat przywiązywał go do budy w miejsce poczciwego Azora, powstrzymując w ten sposób przed realizacją co głupszych pomysłów. Udało mu się w ten sposób ocalić chudy tyłek Ruffa przed zbirami i jeszcze chudszy tyłek Tareli, córki kowala, przed samym Ruffem. Niestety, chłopak podrósł i, mimo, że pod ubraniem bardziej niż mężczyznę przypominał komara, to nogi miał silne i potrafił biegać najszybciej we wsi. Nim Erth zdołałby go pochwycić, gówniarz byłby już w połowie drogi do odległego Arlor. Pozostawała jedynie próba perswazji.

– Heredar to istota uparta i dumna, choć rozumem naparstka nie przerasta. Nie zgodzi się na pomoc. Prędzej urazi go sama propozycja i naostrzy sobie zęby na twoich kościach.

– Przekona się dziada jakoś. – Chudy był nieugięty. – Musi być sposób. Powiedz, co wiesz o rogatych?

– Niewiele. – Erth zamyślił się, pocierając okolony szorstkim zarostem podbródek. – Tyle tylko, że lęgną się gdzieś na południu. Tępe niemiłosiernie, ale zdaje im się, że są bogami. Nie lubią nikogo, a pobratymców najmniej. I powiem ci, co się najpewniej święci. Ten się z babą rozprawi, ale nie, żeby nam ulżyć, a żeby zająć jej miejsce. Przyleci pewnie z jej łbem i powie, że teraz on będzie panem. Zażąda jak nic tego, czego i ona żądała. Świątyni.

Ruffowi zrzedła mina i na chwilę jakby języka w gębie zapomniał. Przełknął głośno ślinę.

– Wielebnemu się to nie spodoba.

– Wielebny tym razem może niewiele mieć do gadania. My heredarki pozbyć się nie możemy, a jeśli heredarowi się uda, to znaczy, że jest silniejszy od niej. Kto mu wtedy podskoczy? – W oczach jasnowłosego zatańczyły iskierki, nie radości, a wzgardy. – Ty?

Zaczepka wielce uraziła Ruffa, który, zwymyślawszy brata w bardzo niewybredny sposób, przez resztę dnia postanowił go ostentacyjnie ignorować. Pewnie nie wróciliby do tej rozmowy (ku uciesze Ertha, wciąż sceptycznego odnośnie wtrącania się w porachunki heredarów), gdyby temat ich zainteresowania sam im się nie narzucił – przynajmniej w pewien pośredni sposób.

Następnego dnia, bladym świtem, nim jeszcze bracia zwlekli się z łóżek, ktoś załomotał do drzwi. Jasnowłosy, ziewając tak szeroko, że mógłby połknąć całą stodołę, poszedł sprawdzić, kogo licho przyniosło; jego brat jedynie nakrył się kołdrą po sam czubek głowy, przez sen pomstując na bezduszność ludzką, przez którą nawet wyspać się nie może.

Przybyszem okazał się parobek sołtysa, małomówny i nieśmiały chłopak. Ręce mu się trzęsły, podobnie jak głos, gdy się odezwał.

– Zebranie… sołtys zwołał. W świątyni. Wszyscy mają… się stawić. Teraz. Wielka sprawa, o heredara idzie…

Erth zaklął w sposób, którego przytaczać z powodów obyczajowych nie należy. Parobkowi kazał biec dalej i informować ludzi, sam zaś wrócił do śpiącego Ruffa.

– Podnoś się, leniu parszywy. – Brutalnie zdarł z Ruffa kołdrę, wolną ręką próbując wymacać pod łóżkiem swoje spodnie. – Sołtys zebranie zwołał. W sprawie tego twojego – splunął w bok – heredara.

Nowina podziałała na Ruffa jak kubeł zimnej wody. W oka mgnieniu był nie tylko rozbudzony i na nogach, ale też kompletnie (choć niedbale) ubrany. Spojrzał na starszego brata z wyższością.

– Mówiłem, że się porobi.

 

***

Świątynia nie była duża, ot, wystarczająca, by pomieścić garstkę okolicznych. Nabożeństwa nie cieszyły się zbytnią popularnością, wszak pole samo się nie obsieje, krowy same nie wydoją, a flaszka sama nie wypije… Większość ław notorycznie świeciła pustkami. Toteż widok, jaki zastali bracia po przekroczeniu progu, godny był odnotowania w jakiejś kronice.

Przybyli wszyscy mieszkańcy, od wiele znaczących gospodarzy po wiele mogących wypić obdartusów. Matki otaczały się wianuszkami dziatek, które strach było zostawić same w domach. Znalazło się nawet grono staruszków, którzy od pracy i nabożeństw wykręcali się słabym zdrowiem; sądząc po zajmowanych przez nich miejscach, na zebranie przybyli jako jedni z pierwszych. Wbrew oczekiwaniom panowała cisza, jak makiem zasiał, a wszystkie spojrzenia skierowano w jednym kierunku.

Na podwyższeniu Wielebnego stał sołtys, mężczyzna niski i spasiony, chwalący się dorodnymi wąsami i lśniącą w blasku poranka łysiną. Chrząkał co chwila, nerwowo przebierając palcami i przestępując z nogi na nogę. Sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę zejść z podestu i schować tłusty zad za najdalszą kolumną. Nic dziwnego, skoro jego kompanem był heredar. Sołtysa przerastał o dobre dwie głowy, szpony u jego rąk i nóg wyglądały na niebezpiecznie ostre, a skrzydła na dość silne, by kilkoma machnięciami poderwać ciężkie ławy z miejsc. Sińce i zadrapania stanowiły idealne dopełnienie jego wizerunku.

Nikt nie zwracał uwagi na Wielebnego, który stał za posągiem świętego Rarycego, patrona plonów. Zapewne zazdrość zżerała go od środka, jego kazania nigdy nie cieszyły się ani taką popularnością, ani takim skupieniem…

Bracia podparli kolumnę znajdującą się dokładnie w połowie długości nawy. Tak samo daleko do wyjścia, jak do podestu, co z jednej strony zapewniało w miarę bezpieczną odległość od rogatego, a z drugiej nie szufladkowało ich jako zwyczajnych tchórzy.

– Co on tu robi? – szepnął Ruff.

– Pewnie powie, że mamy mu posąg postawić. Z nią tak samo było.

Młodszy brat nie wydawał się co do tego przekonany.

– Ah rashqirett? Wszyscy? – zapytał rogaty, wodząc spojrzeniem po zapełnionych ławach.

Sołtys kiwnął tylko głową, niezdolny odpowiedzieć słowem.

– Rashqirett! – zwrócił się heredar do zebranych. Szorstki, warkliwy głos odbił się echem od ścian świątyni. – Ja chcieć wasze eshav… zwycięstwo. Ree heredar przyjść, pomóc wam zabić besheseen… kobieta heredarów.

– Tak z dobroci serca? – prychnął Erth. Wzgardliwe słowa poniosły się po nawie o wiele głośniej, niż planował, a chłopak pożałował ich, gdy tylko spoczął na nim wzrok rogatego.

Heredar rozpostarł skrzydła i warknął, obnażając kły. Erth był przekonany, że przybysz lada moment się na niego rzuci.

Nic takiego się jednak nie stało.

– Nie – padła odpowiedź. – Sha’rashetesh bish vi ka. Dobro rashqirett nie sprawa heredara. Ale sprawa heredara zabić kobieta. Wasza sprawa też zabić kobieta. Sami wy nie eshavedji. Polegniecie.

Wieśniacy poczęli szeptać między sobą z ożywieniem.

– Jak wiecie, miłościwie nam panujący książę już od dłuższego czasu miga się od rozwiązania kwestii heredarki – odezwał się sołtys. Na dźwięk jego głosu ponownie zapanował spokój. – Nie widzę sensu w wysyłaniu kolejnego poselstwa z prośbą o przysłanie nam rycerzy. Tymczasem, jak widzicie, nasz gość oferuje nam pomoc w rozwiązaniu problemu. Sam jednak nie da rady… – zamilkł na chwilę, widząc, że rogaty znów obnaża kły, po czym pospiesznie się poprawił – … ekhm. Sam jeden nie będzie nadstawiał za nas wszystkich karku. Potrzeba zatem kilku śmiałków, którzy zgodziliby się udać z nim w góry do leża heredarki.

– Jaka jest cena twojej pomocy, heredarze? – zapytał Erth.

– Ce-na?

– Ty dasz nam swoją pomoc, a co my damy tobie?

Heredar potrząsnął głową.

– Nie ma ceny.

– Nie uwierzymy w twoją bezinteresowność – rozległ się piskliwy głos, dochodzący zza posągu świętego Rarycego. – Wy, skrzydlate bestie, zawsze szukacie jakichś korzyści!

– Imihir rashqirett – mruknął rogaty, uśmiechając się paskudnie. – Nie być taka rzecz, która wy mieć, a heredar chcieć. Heredar dostać wszystko, gdy zabić kobieta.

– Co takiego da ci jej śmierć? – zapytał ktoś.

Uśmiech na twarzy heredara poszerzył się, jakby sama myśl o nagrodzie sprawiała mu nieopisaną przyjemność.

– Imię. Heredar dostać imię.

 

Rozdział II

Dolina Popiołów

 

– Imię?

– Ano, tak powiedział.

– Nie może sobie po prostu jakiegoś nadać? Musi je zdobywać, mordując swoich?

Ruffowi wyraźnie nie mieściło się to wszystko w głowie.

– Mów ciszej, jeszcze cię usłyszy.

– Wiem, wiem… ale żeby walczyć o imię?

– Jeśli nie daje ci to spokoju, to po prostu go zapytaj – podsunął Erth.

– O głupsze rzeczy już walczono – wtrącił jadący obok Tiviel. – Walczono o miłość, podczas gdy ta już ze swej natury walki nie uznaje. Walczono o godność, choć w walce tracono jej resztki. Walczono o honor, lecz by wygrać, uciekano się do iście niehonorowych posunięć. Walczono o życie, a przecież celem walki jest jego pozbawianie. Wreszcie, o esencjo głupoty, walczono o wolność, choć walka ta w istocie jedynie zmianą jest jarzma. Wobec tych wszystkich absurdów walka o imię wydaje się być całkiem sensowna.

– Milcz, cholerny mieszańcu – burknął Ruff.

Tiviel z westchnieniem pokręcił głową.

– Wybacz, Ruffie, zapomniałem, że podobne rozważania przerastają możliwości twego wątłemu umysłu. Mój błąd.

Zgłosiło się trzech. Ruff, jak przystało na narwanego młodszego brata, nie mógł nie wziąć udziału w podobnym przedsięwzięciu. Erthilion, jak przystało na rozważnego starszego brata, musiał pilnować, by Ruffowi nic się nie stało. Tiviel zaś, cóż… Był dzieckiem z nieprawego łoża, do tego w jego żyłach krew ludzi zmieszała się z elfią. W wiosce tolerowano jego obecność, ale nikt za nim szczególnie nie przepadał, nikt też nie płakałby po jego śmierci. Wyróżniał się nie tylko ponadprzeciętnym wzrostem i subtelną, elfią urodą, ale też podejściem do życia, sposobem pojmowania rzeczywistości i skłonnością do filozofowania (przez prosty lud rozumianą jako okazywanie wyższości i bujanie w obłokach). Nie pasował ani do tej społeczności, ani do żadnej innej: jako mieszaniec wszędzie był niechcianym balastem. Zatem Tiviel po prostu nie miał nic do stracenia.

Jechali na wysłużonych kobyłach, które z okazji wyprawy podarował im sołtys. Bracia podejrzewali, że w jego stajni znalazłyby się o niebo lepsze wierzchowce, bardziej odpowiednie dla przyszłych bohaterów, niemniej wzięli, co im dano. Otrzymali też broń – półelfowi, który twierdził, że zna się trochę na fechtunku, miejscowy kowal podarował swój własny miecz (będący ponoć pamiątką rodzinną), zaś braciom dostało się po toporze. Otrzymali też dobrą radę.

– Czy któryś z was, tępe matoły, miał już do czynienia z taką bronią? – zapytał kowal, a gdy Erth i Ruff zgodnie pokręcili głowami, dodał: – Spróbujcie sobie wyobrazić, że rąbiecie drwa, a heredarka to kloc drewna, który trzeba rozłupać na pół.

Mogło się wydawać, że w prostocie tego stwierdzenia krył się geniusz, lecz Erthilion miał poważne wątpliwości, zwłaszcza odnośnie porównania ich przeciwniczki do drewnianego klocka. Zwyczajowy pniak, gdy doń mierzyć z siekierki, pozostawał w bezruchu – chłopak szczerze wątpił, by to samo można było powiedzieć o heredarce.

Ostatni uczestnik wyprawy, czyli rogaty, nie posiadał ani broni, ani wierzchowca. Za pierwsze służyły mu długie i ostre szpony, które wyglądały, jakby zagłębiały się w kość równie łatwo, jak w masło. Co do koni, to już sama jego obecność powodowała, że wpadały w popłoch. Nie mógł do nich nawet podejść, o jeździe absolutnie nie było mowy. Dlatego zachowywał odpowiednią odległość od towarzyszy, lecąc kilkanaście metrów przed nimi.

– Jeśli koniecznie musisz wiedzieć, Ruffie, jest to część heredarskiej tradycji – odezwał się ponownie półelf po chwili milczenia.

– Ci barbarzyńcy mają jakąś tradycję? – zdziwił się Erth.

– Mają, mają. Gdy osiągają dorosłość muszą udowodnić, że godni są nazywania siebie heredarami. To słowo, heredar, ma bardzo wiele znaczeń i trudno jest dosłownie je przetłumaczyć, a tym bardziej pojąć, ale ogólnie rzecz biorąc można je rozumieć jako „siła” i „wojownik”. Tak więc młody heredar staje do walki z wybraną przez resztę plemienia bestią i dopiero, gdy ją zabije, staje się pełnoprawnym członkiem społeczności. Wówczas może wybrać sobie imię. Wcześniej jest nikim.

– Jeśli walczą z potworami, to dlaczego ten przybył zabić jedną ze swoich?

Nad ich głowami przemknął cień. Nagły podmuch wiatru poderwał chmurę kurzu, przed którym musieli zasłonić oczy.

– Bo ona obrazić qush plemię i ah heredarett – wyjaśnił rogaty, lądując powoli tuż przed jeźdźcami. Na jego i tak już niezbyt pociągającym obliczu pojawił się grymas, który tylko dodatkowo go oszpecił; zbrodnia przeciw plemieniu musiała być rzeczą straszną.

Konie zatrzymały się raptownie i za nic nie chciały postąpić choćby o krok.

– Czyżby? Co takiego zrobiła?

– Każdy heredar móc wybrać sobie takie imię, jakie chcieć. Ale wszyscy wiedzieć, że chłop więcej wart, niż kobieta. Chłopy polować, walczyć, chłopy eshavenji, zabijać. Kobiety tylko rodzić. Chłop-heredar głosować i radzić w plemieniu. Kobieta nie. Kobieta znać swoje miejsce. Na – szponiasty palec wskazał rysujące się nad linią lasu, postrzępione grzbiety gór – ona wybrać imię nie dla kobieta. Nazwać się Qeshar.

– Co to znaczy?

– Znaczyć chłop.

Erthilion ze wszystkich sił starał się pojąć, dlaczego kobieta miałaby przyjmować za imię słowo określające mężczyznę. Ruff nawet nie próbował zrozumieć, po prostu robił, co tylko mógł, by jego chabeta (śmiertelnie wystraszona tak niespodziewaną bliskością bestii) nie zawróciła z drogi. Jedynie mieszaniec przejął się tymi słowami.

Heredar skinął na nich i poderwał się do dalszego lotu. Odczekali, aż ten wyprzedzi ich wystarczająco, by konie przestały się bać. Dopiero wówczas ruszyli.

– Nie rozumiem – przyznał Ruff.

Wiedzą, oczywiście, zabłysnął Tiviel. Jego wszechstronność była równie zadziwiająca, co irytująca, co zapewne stanowiło jeden z powodów wiecznego napięcia utrzymującego się między nim a… w zasadzie wszystkimi.

– Nie wątpię, że nie rozumiesz. Dla rogatych to wielka zniewaga i nie mogą puścić jej tego płazem. Przyznaję jednak, że zaskoczyła mnie finezją. Nie spodziewałbym się czegoś równie wysmakowanego po heredarce.

– Wysmakowanego? Kobieta o imieniu Mężczyzna to nic wysmakowanego. To po prostu głupie!

– Widzę, że twój gołębi móżdżek nadal nie pojmuje, pozwól więc, że ci to wyjaśnię na przykładzie.

Ruff pozwolił, choć niechętnie.

– Wyobraź sobie kobietę, która chwyta za miecz – podjął Tiviel, mówiąc takim tonem, jakby właśnie tłumaczył wyjątkowo głupiemu dzieciakowi, dlaczego liście spadają z drzew. – Albo taką, która każe zostać tobie w domu z dziatwą, podczas gdy ona udaje się do karczmy grać w karty.

Bracia spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem tak serdecznym i głośnym, że oddalony znacznie rogaty zerknął na nich przez ramię.

– Śmiejcie się, śmiejcie – kontynuował Tiviel, niezrażony ich zachowaniem. – Nie byłoby wam do śmiechu, gdyby była to wasza matka, żona lub córka.

– Oj, Tiviel, wyobraźnia cię ponosi. A nawet, gdyby stało się jak mówisz, to i sposób by się znalazł na taką babę. Myślę, że jej zapał dałoby się ostudzić kijem od miotły.

– Czyli podniósł być rękę na kobietę. Uroczo, Ruffie. Wysil się teraz trochę i powiedz mi, dlaczego byś to zrobił.

Chudy tylko się skrzywił, nie znajdując argumentu innego niż „bo tak”. Uznał, że mieszaniec na pewno skomentowałby jego rozumowanie w jakiś wyszukany, jadowity sposób, toteż wolał po prostu milczeć.

Za to Erth pokiwał głową. Zaczynał do niego docierać ogrom zbrodni tej całej Qeshar. To wyjaśniałoby też, dlaczego postanowiła osiąść wśród szczytów północnych gór, przez kartografów ochrzczonych Masywami Granicznymi. Nazwa niezaprzeczalnie była trafiona, gdyż potężne pasmo stanowiło granicę, za którą rozpościerała się wieczna zmarzlina. Panujące tam warunki mogły być znośne dla ludzi, ale ciepłolubni skrzydlaci nie mieliby większych szans w zetknięciu z mrozami i śniegiem. Heredarka uciekła najdalej, jak tylko mogła, i teraz już chłopak rozumiał, dlaczego.

 

***

Podróż trwała kilka dni. Wędrówkę, na końcu której czeka śmiertelnie niebezpieczna kobieta-potwór, trudno nazwać przyjemną, toteż humor opuszczał członków drużyny w miarę, jak zbliżali się do gór (nie tyczyło się to heredara, którego podły nastrój nie zmienił się ani na jotę). Choć pogoda dopisywała, a pełnia rozkwitu przyrody powinna dawać liczne okazje do cieszenia oczu niesamowitymi widokami, to jednak sielankową atmosferę psuły coraz częstsze ślady bytności Qeshar. Początkowo były to tylko dziury w ziemi, powstałe po wyrwaniu drzew. Później sensację wzbudzał nie widok wyrwy wśród drzew, a obecność drzewa wśród wyrw – w niebyt poszło kilka niewielkich zagajników, a zbocze jednego z pagórków, do tej pory najeżone świerkami, kompletnie wyłysiało.

– Albo nasza Qeshar zakłada w jednej z dolin niemałą osadę, albo zamierza nadziać na zaostrzone pale wszystkich mieszkańców Imperium – wydedukował Erth, a Ruff i Tiviel przyznali mu rację.

Okolica stawała się coraz to bardziej ponura. Ucichły ptasie trele, a nocnej ciszy nie zakłócało nawet wycie wilków.

Pasmo Masywów Granicznych piętrzyło się nad głowami niczym wezbrana fala, która lada chwila miała runąć. Obawiali się, że heredarka uwiła swoje gniazdko gdzieś w samym sercu gór, ale nie – na zajęty przez nią obszar natrafili bardzo szybko, gdy tylko wyjechali z przełęczy pomiędzy dwiema stosunkowo niskimi górkami.

Pod nimi rozpościerała się szara, martwa dolina. Zbocza zapewne kiedyś były zielone od traw, czerwone i fioletowe od połaci kwiatów, złote od zalewających je promieni słońca i srebrne w blasku księżyca; obecnie całą nieckę pokrywała gruba, matowa warstwa popiołu, tłumiąca barwy i dźwięki. Cmentarnej atmosfery dopełniały zalegające tu i ówdzie białe plamy. Można wręcz było wysnuć błędne przypuszczenie, że wiosna tam jeszcze nie dotarła. Dopiero Tiviel (obdarzony przez elfich przodków bystrym wzrokiem) uświadomił im, że to, na co patrzą, to nie resztki śniegu. Po całej okolicy rozsiane były spore stosy, ułożone ze zwierzęcych kości.

Przynajmniej mieli nadzieję, że były to kości zwierząt.

Przywiązali konie do jednego z niewielu ocalałych drzewek (pewnie po prostu było zbyt niskie jak na potrzeby Qeshar) i zeszli w dół zbocza.

– To też część heredarskiej tradycji? – zapytał wzgardliwie Ruff, gdy minęli pierwszy z kościanych kopców. Makabryczne usypiska wysokością dorównywały dorosłemu mężczyźnie, a większości tworzących je szkieletów nadal trzymały się gnijące skrawki mięsa, oblezione przez larwy i muchy. Zapach i bzyczenie były nie do zniesienia. – Ile zwierząt trzeba zeżreć, by powstało coś takiego?

– Nawet heredar nie pochłonie takiej ilości zwierzyny w tak krótkim czasie – odparł półelf. – Jestem pewien, że stworzyła je celowo. Być może uważa to za zabawne. A może spodziewała się, że prędzej czy później ktoś przyjdzie się z nią rozprawić, i postanowiła obniżyć morale śmiałka? To by było dobre posunięcie. Bardzo zmyślne.

Erth nie pierwszy raz odniósł wrażenie, że w głosie Tiviela słyszy zbyt wiele podziwu dla heredarki. Zaczynało go to niepokoić.

– Te, rogaty, jesteś pewien, że to tutaj ją znajdziemy? – zapytał Ruff.

– Qe – przytaknął warkliwy głos zza rozłożonych skrzydeł. – Powietrze cuchnąć. Ty nie czuć, rashqir? Cuchnąć jak besheseen. Na być blisko.

– A jeśli już nas zauważyła, a teraz czai się w ukryciu, czekając na odpowiedni moment? Łatwo mogłaby nas zaskoczyć i pokonać, nim byśmy się zorientowali.

Heredar zaśmiał się krótko i chrapliwie.

– Niech próbować. Heredar czekać.

Starali się zachować czujność. Tiviel wyciągnął miecz i trzymał uniesiony w gotowości do zadania ciosu. Ruff reagował nerwowymi okrzykami za każdym razem, gdy wiatr wzbijał w górę obłoczki popiołu lub wygrywał smętne melodie, dmąc w puste kości.

Na końcu wędrówki znajdowała się jaskinia. Wąskie wejście było dobrze ukryte i nie zauważyliby go, gdyby nie wyciągnięty paluch skrzydlatego. Już kawałek dalej korytarz rozszerzał się na tyle, że zmieściłyby się tam trzy, może i cztery wozy. Jama ziała czernią, ale za załomem musiało znajdować się jakieś źródło światła, bo dostrzegli słabą poświatę i poczuli swąd palonego drewna.

Rogaty wkroczył pewnie, nie oglądając się na pozostałych, a mieszaniec potruchtał za nim. Bracia wahali się dłuższą chwilę.

– Boisz się? – Erth głośno przełknął ślinę.

– Ani trochę – odparł cienkim głosem Ruff.

– To jest zbyt łatwe, zbyt oczywiste, nie?

– Wiesz, co mówią. Rogaci nie grzeszą pomyślunkiem.

– Jeszcze możemy…

– Co, zawrócić? I wyjść na tchórzy i nieudaczników przed całą wioską? Mowy nie ma!

Szybko zrównali się z pozostałą dwójką. Równie szybko wyjaśniła się tajemnica wyrwanych drzew i migającego światła – im głębiej schodzili, tym więcej ognisk mijali. Drwa nosiły ślady pazurów, których użyto do porąbania pni na małe kawałki.

– Przyjemnie się tu urządziła. – Tiviel przetarł łzawiące od dymu oczy. – Pewnie dzięki temu czuje się jak w domu.

Heredar zatrzymał się raptownie. To samo uczynili pozostali, niepewnie wyglądając zza rogatego.

Rozmieszczone w sporych odległościach między sobą ogniska układały się w krąg, pośrodku którego siedział skrzydlaty cień, zajęty nawlekaniem kosteczek na rzemień. Qeshar nawet nie podniosła głowy – jedynie głośno wciągnęła powietrze, badając nowe zapachy. W słabym świetle błysnęły obnażone w uśmiechu kły.

– Qallesh ahshen vimashett, toller. Ach, ludzie! Po co ich przyprowadziłeś, toller? To jeszcze nie pora obiadu.

 

Rozdział III

Ta, która zwie się Mężczyzną

 

– Jedno heredarskie dziecko – mówiła Qeshar, wstając powoli – i trzy ludzkie glizdy. Powiedzmy, że nadajecie się na przystawkę. Swoją drogą, musieliście bardzo się za mną stęsknić, rashqirett. Prawda, zaniedbałam was trochę. – Uśmiech poszerzył się do makabrycznych rozmiarów. – Nadrobimy to. Odwiedzę wasze wioski, jak tylko uporam się z tym przygłupem. Co, toller? Mało ci i wróciłeś po więcej? A może poszedłeś po rozum do twojej małej, heredarskiej główki i chcesz mnie ładnie przeprosić?

Byli do siebie bliźniaczo podobni. Oboje wysocy, mocno umięśnieni, czarnoskórzy, czarnoocy i czarnowłosi, krótko mówiąc: przebrzydli. Oprócz płci różniło ich tak naprawdę tylko jedno, to, co było najważniejszym atrybutem każdego rogatego. Ledwo odstające wyrostki heredara wydawały się niczym w porównaniu z poskręcanymi rogami Qeshar – gdyby je wyprostować, miałyby pewnie ze dwie stopy długości.

Erth zasłonił się toporem, licząc, że z użyciem odrobiny wyobraźni trzonek broni stanie się tarczą. Pozostali przyjęli równie idiotyczne pozycje, budzące co najwyżej politowanie. Rogata nie zwróciła najmniejszej uwagi na ich bojowe postawy.

Heredar warczał coś w swojej paskudnej mowie. Qeshar mu odpowiadała, najpierw z rozbawieniem, a później z wściekłością.

– Nazwał ją besheseen, potworem – wyjaśnił szeptem Tiviel. Bracia musieli nieźle wytężyć słuch, żeby go zrozumieć. – Jej się to nie podoba. Mówi, że… poczekajcie chwilę… Mówi, że wywalczyła sobie imię i chce być nim nazywana, bo jak nie, to znowu porachuje mu kości. A teraz… że jego rogi… zaraz… gadają? Mówią? Plotkują? Zdradzają go! No tak, wytyka mu słabość, chce go spro…

W tej samej sekundzie heredar rzucił się na przeciwniczkę.

Uskoczyła z zadziwiającą łatwością; wzleciała, w mgnieniu oka znajdując się za plecami rogatego. Zamachnęła się, lecz odbił cios, sięgnęła paluchami do jego gardła – umknął. Atakowała go zajadle, raz po raz grożąc szponami, zębiskami czy rogami, nie dając chwili wytchnienia ani szansy na wyprowadzenie własnego ataku. I choć póki co heredar bronił się skutecznie, to jednak szybko stało się jasne, kto wygra tę potyczkę.

Błysk, świst, zgrzyt, ryk! Czarne cielska wirowały, na przemian to wznosząc się, to opadając, rozbryzgując wokół ciemną, gęstą krew. Od lewej, od dołu, zwód, cios – bojowy taniec trwał w najlepsze, a ruchy tancerzy były tak szybkie, że nawet Tiviel widział jedynie rozmyte w szaleńczym pędzie plamy.

Qeshar złapała rogatego i rzuciła nim o ścianę – nie zdążył choćby machnąć skrzydłami. Grotę wypełnił głuchy huk, a po chwili kolejny, gdy poturbowane ciało uderzyło o ziemię. Qeshar już szybowała ku oszołomionemu przeciwnikowi.

On przegra – pomyślał Tiviel.

Nie ma z nią szans – przyszło do głowy Erthowi.

O, kurwa – powtarzał bezgłośnie Ruff.

To był moment, w którym wypadało się włączyć. Starszy z braci jako pierwszy wyrwał się z oniemienia.

– Otaczamy ją! – rozkazał. – Mierzcie w skrzydła!

Ruff jakby tylko czekał na ten znak, za to półelf ani drgnął.

Widząc biegnących z uniesionymi toporami braci – heredarka dała się skusić łatwej zdobyczy i, zamiast ukrócić żywot współplemieńca, skierowała się ku najbliższemu z atakujących. To był błąd – szpony dosłownie o cal minęły twarz Ruffa, który już brał zamach toporkiem. Od lewej pędził ku niej jasnowłosy, a heredar zdążył się pozbierać. Nie mogąc jednocześnie pilnować trzech stron, Qeshar wzleciała pod sklepienie – heredar, nieco kołując i zbaczając, podążył za nią, chcąc zmusić ją do obniżenia lotu.

Taktyka okazała się skuteczna – za każdym razem, gdy skrzydlata próbowała wzbić się, heredar zagradzał jej drogę i spychał ku dołowi, gdzie już czekali bracia. Ich ataki były wolne, niezdarne i kompletnie bezskuteczne (doskok – uderzenie w ślepo – uskok, nim przyjdzie odpowiedź), ale rozpraszały uwagę Qeshar, nie pozwalając jej skupić się na głównym przeciwniku.

Tiviel sterczał w miejscu, głuchy na prośby, by ruszył rzyć i im pomógł. Stał i patrzył z szeroko rozdziawioną gębą. Cholerny mieszaniec!

Qeshar zaczęła przegrywać. Oberwała raz i drugi, reagowała coraz wolniej i wzlatywała coraz niżej. W końcu upadła.

Bracia ostrożnie zbliżali się do wciąż próbującej wstać bestii, przypuszczając, że heredarki nie wystarczy jedynie pokonać – stanowiła zagrożenie tak długo, jak oddychała. W odróżnieniu do nich heredar nie wykazywał żadnych obaw. Niezgrabnie wylądował tuż przed Qeshar. Błony skrzydeł miał mocno porozrywane, pierś zroszoną kroplami potu i krwi, błyszczącymi jak diamenty i rubiny, a twarz rozoraną, ale sprawiał wrażenie dużo bardziej majestatycznego stworzenia, niż przed walką. Uśmiechał się.

Szepcąc coś, złapał Qeshar za włosy. Delektował się tą chwilą. Teraz, gdy wreszcie mógł zabić ją jednym ugryzieniem, postanowił odwlec nieuniknione. Pastwienie się nad pokonaną było słodsze od zwycięstwa.

– Na litość Selianne! – krzyknął zniecierpliwiony Ruff. – Na co czekasz? Skończ to!

– Skończ to – przytaknęła chłopakowi heredarka.

Ene qalleshed qush ree, besheseen – warknął jej prosto do ucha; ostre jak brzytwy kły niebezpiecznie zbliżały się do tętnicy. – Qalleshed qush av… qeshass.

Nim wgryzł się w szyję ofiary – coś nim szarpnęło. Wyprostował się gwałtownie, okrzyk bólu i niedowierzania zamarł mu na ustach. Ze zdziwieniem spoglądał w dół, na swój brzuch, z którego wyrosło zakrwawione ostrze.

Stojący za heredarem Tiviel wyszarpnął broń równie szybko i zwinnie, tylko po to, by zaraz znów pchnąć. Qeshar nie zmarnowała tej okazji: rozpruła skórę heredara, wkładając w to wszystkie pozostałe jej siły, a gdy niedoszły zwycięzca zwalił się niczym wór kartofli – w kilku ruchach przebiła się przez klatkę piersiową i wyrwała serce. Szybko, bezceremonialnie, pewnie, bez zbędnej dramaturgii. Można wręcz powiedzieć, że heredar skonał byle jak, że zabrakło czegoś istotnego, a świadkowie mogli jedynie spoglądać po sobie z niewypowiedzianym pytaniem: „ale jak to? Już po wszystkim?”

Ene qalleshed qush ree, toller – wysapała Qeshar, odsuwając się z wolna od trupa. – Umarłeś, nie okrywszy się chwałą. Bez imienia. Pokonany przez kobietę. Sam okazałeś się być słaby jak kobieta. Kogo jeszcze mam zabić, by udowodnić, że na imię mi Qeshar? Całe plemię? Niech przyjdą. Będę czekać.

Zapadła cisza, zakłócana jedynie trzaskaniem płomieni i ciężkimi oddechami całej czwórki.

W miarę, jak do Ertha docierało, co wydarzyło się w ciągu ostatnich sekund, jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. To koniec, wszystko przepadło. Heredar – martwy, heredarka – żywa, zaraz pewnie przypomni sobie o obecności braci i rozszarpie ich na strzępy, a potem poleci mścić się na wieśniakach. A Tiviel… ach, ten głupiec, ta zdradziecka kanalia! Nadzianie go na pal byłoby aktem miłosierdzia! Erth chętnie dałby mieszańcowi zasmakować ostrza topora, w miejscu trzymał go jedynie strach. Bał się, że byle ruch zmąci spokój i sprowokuje Qeshar.

– Jak się czujesz? – Tiviel upuścił miecz i kucnął przy skrzydlatej.

– Bish.

– Możesz wstać?

Ze złością odtrąciła pomocną dłoń. Powoli zaczęła się podnosić.

– Przyszedłeś jako jego sojusznik, wyjdziesz jako wróg – powiedziała. – Dlaczego?

– Bo jesteś wyjątkowa, Qeshar – odparł półelf. – Nie zasługujesz na taką śmierć.

– Wyjątkowa…? – powtórzył tępo Ruff. Wyglądał na równie zdezorientowanego, co jego brat.

– Tak, wyjątkowa – przytaknął Tiviel. – Jedyna w swoim rodzaju. Przepraszam was, chłopcy, ale nie mogłem pozwolić, by zginęła. Pewnie nie rozumiecie… Nie wymagam od was, żebyście zrozumieli. Proszę tylko, żebyście nie potępili mnie zbyt pochopnie, dajcie mi wyjaśnić, czemu tak postąpiłem.

Początkowo widziałem w Qeshar bezmózgą, chcącą jedynie nieść szkody bestię – tak samo, jak wy i wszyscy mieszkańcy wiosek. Chciałem, żeby odeszła lub zginęła, żeby dała nam spokój. Dlatego właśnie zgłosiłem się do tej misji. Dopiero, gdy heredar wyjaśnił nam, jakie motywy kierują Qeshar, zacząłem wątpić i zastanawiać się. Im bliżej celu byliśmy, bym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie mogę pozwolić jej zabić. Takich istot nie spotyka się co dzień. Spójrzcie – wyłamała się, wyszła poza schemat, dąży do czegoś. Czy to nie jest więcej, niż można powiedzieć nie tylko o heredarach, ale nawet o ludziach czy elfach? Czy tym samym nie zasłużyła sobie, by żyć?

– Tak czułem – wycedził przez zęby Erth, zaciskając pięści. – Wiedziałem! Ty długoucha gnido, wiedziałem, że nas zdradzisz!

– Nie zdradziłem. Osiągnęliśmy cel, przy okazji oszczędzając jedno wartościowe życie kosztem życia robaka. Qeshar – ukłonił się nisko przed heredarką – od dziś jesteś moją boginią, a ja – twoim wiernym wyznawcą. Razem pokonany każdego heredara, który spróbuje stanąć nam na drodze. Nie musisz już ukrywać się na tym zimnym krańcu świata.

Diamentowe punkciki źrenic rozbłysły dumą i zadowoleniem.

– A więc chodź, amishaet. Zdobądźmy świat.

 

***

– Co za bagno! – biadolił Ruff, krążąc po jaskini. – Co za gnój! I co my teraz zrobimy, Erth? Co powiemy sołtysowi? Kto nam uwierzy, że to wszystko się właśnie tak skończyło?

Qeshar i Tiviel odeszli. Nie próbowali skrzywdzić braci – półelf zręcznie wmówił heredarce, że takie robale nie są godne jej uwagi i czasu, a gdzieś w szerokim świecie czekają wrogowie godni istoty o tak dumnym imieniu. Zapewnił po cichu Ertha, że dopilnuje, by jego nowo mianowana bogini nie robiła krzywdy ludziom. Na pytanie, czy jest pewien tej zwariowanej decyzji, odpadł jedynie:

– Ona nie pasuje ani do swoich, ani do żadnej innej społeczności, tak samo jak ja. My, dziwadła i odmieńcy, musimy trzymać się razem.

Odeszli, pozostawiając braci w towarzystwie rozpalonych ognisk i stygnącego ciała.

– Nikt nam nie uwierzy, nikt nam nie uwierzy… – jęczał Ruff. – Sołtys nam jaja pourywa! Wyobrażasz to sobie, Erth? Wybuchnie panika! Będą myśleć, że ona jest gdzieś blisko, będą się spodziewać ataku… Kto wie, może nawet nas wypędzą? Słuchasz mnie, Erth? Erth!

Erth przyglądał się uważnie wybebeszonym zwłokom, drapiąc się za uchem. Kombinował.

– Zamknij się na chwilę, z łaski swojej. Myślę.

– A nad czym tu myśleć? – Głos Ruffa stawał się dziwnie płaczliwy. – Jesteśmy w ciemnej dupie, bracie! W CIEMNEJ DUPIE! Może od razu pognajmy na wschód albo zachód, bo w wiosce już nie mamy czego szukać! Teraz przynajmniej mamy konie… Sołtys na pewno zażąda zwrotu i karze nam wypieprzać na piechotę…

– Powiedziałem, zawrzyj gębę!

Przyglądał się wykrzywionej mordzie heredara. Był taki podobny do Qeshar, niemal kropka w kropkę. Uważne oględziny ujawniały pewne subtelne różnice, ale kto by tam się aż tak wpatrywał w tę paskudną twarz? Tym bardziej, że mało kto miał okazję dokładnie przestudiować oblicze heredarki. Tylko te rogi…

– Daj spokój, i tak nic nie wykombinujesz. – Ruff machnął dłonią. – Sprawa skończona. Lepiej zastanówmy się, który kierunek będzie nam najbardziej… Erth, co robisz?

Erth stanął w rozkroku przy czarnym cielsku. W dłoniach trzymał topór.

– E-Erth? Co chcesz zrobić z tym topo… CHOLERA, ERTHILIONIE! NA LITOŚĆ SELIANNE!

Młodszy z braci mocno zacisnął powieki i zasłonił uszy rękoma, ale i tak dobiegał go paskudny dźwięk łamanych kręgów i szatkowanego mięcha. Limit odporności na obrzydliwe widoki i odgłosy został właśnie osiągnięty. Chłopak zgiął się w pół i zwymiotował.

 

***

Sołtys przygładził sumiaste wąsy, przyglądając się wielkiemu, czarnemu łbu, wieńczącemu wejście do domu braci. Co prawda trofeum cuchnęło i ściągało roje much, ale i tak wyglądało bardzo szlachetnie. Zaczął żałować, że sam nie wpadł na podobny pomysł i nie kazał powiesić głowy nad swoimi drzwiami.

– Z rogami wyglądałaby lepiej – zauważył.

– To prawda, ale nie mogliśmy ich zatrzymać – wyjaśnił Erth. – Heredar ich potrzebował. Musiał jakoś udowodnić swoim…

– Wiem, już to mówiłeś – przerwał mu sołtys, machając dłonią. – Tak czy siak, szkoda.

– Jak dla mnie, i tak wygląda całkiem dobrze – Ruff wzruszył ramionami. – Od razu widać, że to dom bohaterów.

– Heredar powiedział wam, jakie imię wybrał?

– Toller – odpowiedział szybko Erth, wybierając pierwsze słowo, które przyszło mu na myśl. Tiviel przed odejściem wyjaśnił mu, że toller oznaczało dziecko oraz kalekę, i właściwie było obrazą, ale tego akurat sołtys nie miał prawa wiedzieć. Małe prawdopodobieństwo, by ktokolwiek w tej dziurze znał heredarski.

– Niech mu szczęśliwa gwiazda świeci, bo okazał się jedynym porządnym spośród rogatych. No, chłopcy, nie męczę was dłużej. Zasłużyliście na porządny odpoczynek.

– Dom bohaterów, co? – Erth uśmiechnął się zawadiacko, gdy tylko sołtys znalazł się na tyle daleko, by ich nie słyszeć.

– Wiesz, początkujących – sprostował Ruff. – Myślę, że możemy potraktować to jako początek kolekcji.

– Wybij to sobie z głowy! Nigdy więcej nie wpakujesz mnie w podobną historię.

– Jesteś pewien? Wydaje mi się, że masz te, no… predyspozycje. Ale na razie pocieszmy się trochę naszą nową pozycją we wsi. Ruff i Erthilion, miejscowi pogromcy potworów, czy to nie brzmi dumnie? A jak działa na dziewczyny! Która nie poszłaby na siano z pogromcą potworów?

Erth pokręcił głową. Ten głupol nigdy się nie zmieni…

Mimo wszystko – był zadowolony z przebiegu wydarzeń. Może nie wszystko odbyło się zgodnie z planem, ale ostatecznie wszyscy byli zadowoleni, czyż nie? Oni mieli łeb nad wejściem i poszanowanie wszystkich mieszkańców wsi, łącznie z samym sołtysem; Qeshar ostatecznie zyskała wyznawcę, który pewnie postawi jej pomnik i świątynię; wsie mogły odetchnąć z ulgą; Tiviel, jako jedyny poległy, doczekał się szacunku ze strony wieśniaków, o czym pewnie nigdy się nie dowie. Bracia zamierzali nawet ustawić nagrobek w miejscu, w którym rzekomo spoczęło jego ciało. Nawet heredar nie wyszedł w tym wszystkim najgorzej – skończyć jako ozdoba, czyli w sumie przejaw sztuki, to nie taki zły los. Zwłaszcza, gdy i tak jest się martwym.

Same korzyści.

Erthowi pozostawało tylko modlić się do Selianne, by już nigdy żaden rogaty nie zawędrował w te okolice. W odróżnieniu od Ruffa uważał, że jeden heredarski łeb stanowczo wystarczy. 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jakich wiele i, jak dla mnie, mało ciekawe. Ot, takie jak zapowiada Autorka – luźne i sztampowe. Historia sprowadzająca się do odnalezienia potwora i zabicia go, raczej mnie nie zaciekawi. Chyba że czymś zaskoczy. Tu zaskoczenia nie było. Była wtórność i powielanie wzorów.

W dodatku opowiadanie jest nie najlepiej napisane. Zdarzają się powtórzenia, literówki, zbędne zaimki. Język jest zbyt współczesny. Rażą niektóre zwroty, np.: wybył, kto mu podskoczy, szufladkowanie, schemat, jesteśmy w ciemnej dupie, wór kartofli – w ogóle nie powinny znaleźć się w tym tekście.

 

wszy­scy wpa­try­wa­li się w przy­by­sza z nie­tę­gi­mi mi­na­mi… – Czy przybysz, tak jak miał na sobie kilka warstw odzieży, tak i min miał kilka? ;-)

Pewnie miało być: …wszy­scy, z nie­tę­gi­mi mi­na­mi, wpa­try­wa­li się w przy­by­sza

 

Oczy miał czar­ne jak dwie bryły węgla… – Skąd wiedziano, jak wyglądają bryły węgla?

 

Dziw­nie roz­bie­ga­ne spoj­rze­nie i wy­jąt­ko­wa płyn­ność ru­chów su­ge­ro­wa­ły, że mło­dzie­niec, po­dob­nie zresz­tą, jak i resz­ta to­wa­rzy­stwa, tego wie­czo­ru już swoje wypił. – Płynne ruchy po wypiciu alkoholu? Raczej niezborne.

 

Skąd z resz­tą ci wia­do­mo, po co ten tutaj przy­był? – Resztę, domyślam się, wydał karczmarz. ;-)

Skąd zresz­tą ci wia­do­mo, po co ten tutaj przy­był?

 

W którą mańkę? – za­py­tał Erth… – Skąd Erth zna współczesną gwarę warszawską?

 

Nie­ste­ty, chło­pak pod­rósł i mimo, że pod ubra­niem bar­dziej od męż­czy­zny przy­po­mi­nał ko­ma­ra… – Nie­ste­ty, chło­pak pod­rósł i, mimo że bar­dziej niż mężczyznę przy­po­mi­nał ko­ma­ra

 

Erth za­my­ślił się, po­cie­ra­jąc oka­la­ny szorst­kim za­ro­stem pod­bró­dek. – Czy podbródek był okalany zarostem od czasu do czasu? ;-)

Erth za­my­ślił się, po­cie­ra­jąc okolo­ny szorst­kim za­ro­stem pod­bró­dek.

 

Na­bo­żeń­stwa z resz­tą nie cie­szy­ły się zbyt­nią po­pu­lar­no­ścią… – A bez reszty? ;-)

Na­bo­żeń­stwa zresz­tą nie cie­szy­ły się zbyt­nią po­pu­lar­no­ścią

 

Zna­la­zło się nawet gro sta­rusz­ków… – Czy staruszkowie wcześniej zgubili swoje gro i teraz ono się znalazło? ;-)

Chyba że Autorka miała na myśli gros, czyli dwanaście tuzinów/ większość.

 

by w kilku mach­nię­ciach po­de­rwać cięż­kie ławy w z miejsc. – Spory bałagan w tym zdaniu.

Proponuję: …by kilkoma machnięciami po­de­rwać cięż­kie ławy z miejsc.

 

nie ty­czy­ło się to he­re­da­ra, któ­re­go podły na­strój nie zmie­nił się ani o jotę. – …nie zmie­nił się ani na jotę.

 

Pasmo Ma­sy­wów Gra­nicz­nych pię­trzy­ło się nad ich gło­wa­mi ni­czym wez­bra­na fala, która lada chwi­la runie na ich głowy. – Powtórzenie. Zbędne zaimki.

 

Cmen­tar­ną at­mos­fe­rę do­peł­nia­ły za­le­ga­ją­ce tu i ów­dzie białe plamy.Cmen­tar­nej at­mos­fe­ry do­peł­nia­ły za­le­ga­ją­ce tu i ów­dzie białe plamy.

 

Ti­viel wy­cią­gnął miecz i trzy­mał go unie­sio­ne­go w go­to­wo­ści do za­da­nia ciosu. – Czy na pewno trzymał miecza uniesionego w gotowości? ;-)

Ti­viel wy­cią­gnął miecz i trzy­mał unie­sio­ny w go­to­wo­ści do za­da­nia ciosu.

 

Wą­skie wej­ście było do­brze ukry­te i nie za­uwa­ży­li­by go, gdyby nie wy­cią­gnię­ty skrzy­dla­te­go. – Zastanawiam się, czym był wyciągnięty skrzydlatego, wskazujący wejście? ;-)

 

Ro­ga­ty wkro­czył pewne, nie oglą­da­jąc się na po­zo­sta­łych… – Literówka.

 

po­dą­żył za nią, chcąc zmu­sić ją do ob­ni­że­nia latu. – Literówka.

 

Szpe­cąc coś, zła­pał Qe­shar za włosy. – Co i dlaczego szpecił rogaty? ;-)

Pewnie miało być: Szep­cąc coś, zła­pał Qe­shar za włosy.

 

De­lek­to­wał się tą chwi­lą. Teraz, gdy wresz­cie mógł zabić ją jed­nym ugry­zie­niem, po­sta­no­wił od­wlec tę chwi­lę. – Powtórzenie.

 

Nie pró­bo­wa­li zkrzyw­dzić braci… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fakt, że nie ma rewelacji, ale jest lepiej, nieco ciekawiej i chyba trochę dłużej.

Za schematy nie krytykuję – zamiarem Autorki było napisanie całkowicie typowego opowiadania i tak też zrobiła, uprzedzając o tym czytelników.

Ale garści błędów – patrz wyżej – Autorka nie ustrzegła się. Trochę szkoda…

Opowiadanie nie jest takie złe w tym sensie, że w miarę lekko się je czyta. Gorzej natomiast, że nie jest zbyt interesujące. Wieśniacy plotą coś od rzeczy, stwór przyszedł sklepać michę i nie ma do powiedzenia nic ciekawego, nic też nie zapowiada, aby historia miała potoczyć się w jakimś nietypowym kierunku. Jako się rzekło – sztampowo. 

Powiedziałbym, że jednak trzeba celować nieco wyżej i jednak tworzyć fabuły, które będą miały potencjał zaskoczenia czytelnika.

I po co to było?

A mnie się spodobało. Może bez jakichś wielkich fajerwerków, ale całkiem przyzwoicie. I feminizm heredarki nie taki typowy dla fantasy, i zrozumienie półelfa dla odmienności fajne.

No i, po interwencji Reg, tekst jest już napisany całkiem przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka