- Opowiadanie: PsychoFish - Prawdziwa narzeczona

Prawdziwa narzeczona

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Cień Burzy, ocha, Emelkali

Oceny

Prawdziwa narzeczona

Po raz pierwszy nie byłem samotny. Wokół nas ciepłe worki mięsa i tylko my dwoje, wieczni, powstali z mocy nieokiełznanej natury… Proponowałem przyjaźń, wspólnotę dwóch podobnych, a jednocześnie jedynych w swoim rodzaju istnień.  Nie chciałem jej zrazić. Tak długo czekałem, z utęsknieniem, niemożliwym do wyrażenia przez zmartwiały język. Tyle słów uwięzionych w niedoskonałych, sinych ustach! Tyle czasu, tyle upokorzeń, tak wiele razy odrzucano moje uczucie, że miłość jawiła mi się – miast oszałamiającego duszę i ciało amoku – niechcianą, sfatygowaną szmacianką.

 

Moja nowa nadzieja wydawała mi się wtedy piękna. Blada skóra zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia, ściegi na jej twarzy układały się w drapieżne linie. I te szalone włosy! Kiedy ująłem jej dłoń, była bliżej mnie niż jakiekolwiek stworzenie do tej pory. Och, przez ten ulotny moment uwierzyłem, że to ciało, te mętne oczy, będą przy mnie na zawsze. Serce tłukło mi się w piersi niczym ptak w klatce. Gdy mnie dotknęła – wcielona magia, jakby piorun przedarł śmierć, ekstaza ponownego narodzenia, grom wypełniający mnie zupełnie… Jak wtedy, w dzień, który przeklinam od lat.

 

Dlaczego mnie odtrąciła? Co kazało jej wyrywać rękę, uciekać, kryć się w ramionach tego pozbawionego skrupułów szubrawca? Przecież była marzeniem, spełnieniem, dotykiem, na który miałem czekać każdego dnia. W te oczy miałem patrzyć, te usta całować, to ciało obejmować… Miała być towarzyszką, dla której stanę się lepszym… czymś. Chciałem, by była wieczną, bo narodzoną poza gnijącym życiem, doskonałością; cudem wyrwanym ze szponów śmierci. Chciałem należeć do niej. Nie przez kilka chwil, nie przez noc – przez miesiące, przez millenia, przez eony! Nie musimy się spieszyć, nie uciekaj…

Nie jestem potworem! Nie…! Do diabła – jeśli w ogóle istnieje – znów?! Dosyć! Czas to zakończyć!

 

Oszukiwałem nas. Siebie i ją. Dopiero teraz to pojmuję. Chciałem dzielić wieczność z kimś równie koszmarnym jak ja. Byliśmy straszni. Ohydni, odrażający, bardziej nawet, niż ten łotr, pozbawiony sumienia okrutnik, który mamił mnie obietnicą wyrwania z samotności. Zrozumiałem to jasno gdy, zrozpaczony jej przerażeniem na mój widok – jakiż odpychający musiałem się jej wydawać! – pociągnąłem za dźwignię i blask uwięzionych piorunów zalał pomieszczenie w mgnieniu oka. Rozszalałe, bladoniebieskie żmije opełzły transformatory, mnie, ją, a także tę ludzką, kłamliwą gnidę. Nie skrzywdzi pan już nikogo swoimi łgarstwami, profesorze Pretorius!

Sądziłem, że wrócimy w nicość, wtedy, w tamtym laboratorium. Tak trzeba, szeptała mi desperacja, jesteście paskudztwem, skazą. A skoro nie potrafiliśmy się połączyć ponad śmiercią, to nie powinno nas być, dopowiadałem sobie w duchu. Tak wtedy sądziłem.

 

Wiłem się mimo woli, schwytany w pułapkę przez zbójecki duet sypiącego iskrami kabla i odłupanego kawałka ściany. Wokół mnie szalało zniszczenie, pożerające warsztat w przeklętej wieży, grzebiące wszelkie dowody dokonanej zbrodni. Spoczywaj w pokoju, moja niedoszła narzeczono. W tańcu elektrycznych ukąszeń, miotających mymi szkaradnymi członkami, zrozumiałem, jak straszliwie się myliłem. To nie ona, równie plugawa jak ja, miała zabrać tęsknotę i dać rozkosz, nie ona miała wypalić melancholię ogniem uniesień; nie ona była moim ukojeniem, snem ożywionym, szaleństwem  bliskości. Nie jej pisana rola wiecznej kochanki, sensu mojego pozszywanego dratwą istnienia. Inny dotyk miał mnie uwodzić i koić zarazem, innej pocałunki wtrącać mnie w otchłań nieskończonego szczęścia. Uczony łgał straszliwie, li tylko by prowadzić swoje badania, teraz widzę to wyraźnie. To nie na widok bladej maszkary miały przebiegać mnie dreszcze podniecenia, nie jej miałem wyglądać w niecierpliwym, gorączkowym oczekiwaniu. To wszystko mogła mi dać dopiero inna kochanka, czysta w swej żądzy, równie nieposkromiona jak ja. Tak, tylko ktoś taki mógł zaspokoić mój głód, mielony dotąd w żarnach samotności.

 

Powstałem z ruin, trzymając się tej jednej myśli. Raz przebudzone pragnienie drążyło moją pośmiertelną duszę. Rozgorączkowany, w furii, żałowałem, że pozwoliłem doktorowi ujść z życiem – trzeba mi go było jak profesora… Odegnałem tę myśl. Wiedziałem, że nie mam wiele czasu: albo ją szybko odnajdę, albo wkrótce uschnę, jak płytka rzeka w trakcie suszy.

 

Nie szukałem długo. Dojrzałem ją nad stawem, po zmroku. Pamiętam, że – drżąc z obawy przed ponownym odrzuceniem, którego chyba nie mógłbym żadną miarą przetrwać – zatrzymałem się przed nią, przy samotnej wierzbie na brzegu. Korzenie drzewa tonęły w nurcie, a ja stałem, wspierając się na ich milczących ramionach. Patrzyłem i czekałem. W duchu błagałem, na głos – jęczałem niezrozumiale. Nie uciekła, nie odwróciła się ode mnie jak ta w wieży, jakby wiedziała. Zbliżyła się, objęła całą sobą, rozpaliła we mnie nieopisany żar. Brodziłem, tuląc w ramionach jej płomień, chciałem łkać z ulgi – lecz nie mogłem. Nim świat zawirował, nim ciemność mnie ogarnęła, zobaczyłem swoje odbicie w wodzie. Przemieniła moją szkaradność w cud, moją niezgrabność w moc. Przez nią, dla niej, w niej – jestem piękny. Piękny!

 

Odnaleźliśmy się tej nocy, zapamiętaliśmy się w sobie. Tylko to jest istotne. Moja prawdziwa oblubienica, dzika, nieposkromiona. Nie obawia się mnie, nie ucieka przede mną, nie przeraża jej moja plugawa forma. Gdy jesteśmy razem, przewierca mnie na wskroś, dotykiem oczyszcza ze sparszywienia, przywraca życie, nie żądając niczego w zamian – czegóż chcieć więcej?

 

Czy grzechem jest, że wszystko inne stało się mało ważne? Czy w ogóle mogę popełnić grzech – ja, zrodzony z bluźnierstwa?

 

Wkrótce zapomniałem o zbiegłym Wiktorze. Niechże dożywa swych dni, niech odczuwa swój mały, mięsny strach przed śmiercią. A kiedy zdechnie, niech gnije, niech toczą go robaki – nie dbam już o to. Mam moją Lamię, szaleńczą kochankę nie znającą litości. Nim mnie dosiądzie, droczy się ze mną. Jej delikatny dotyk spływa po mojej skórze, muska wilgocią szkaradne usta, pieści zimnym tchnieniem grube szwy. Sztywnieję, wyciągam po nią ręce – lecz każe mi czekać, wystawia na próbę. Chcę ją mieć, teraz, zaraz, zachłanne podniecenie odbiera mi rozsądek, a ona – czeka. Oszałamia mnie zapachem, niemożliwym do pomylenia z jakąkolwiek inną wonią, delikatnymi pieszczotami wprawia w drżenie moje niezgrabne cielsko, ten paskudny korpus, który już nigdy nie miał zaznać zaspokojenia. I gdy jestem bliski szaleństwa, na moment przedtem, nim rozerwę we frustracji własną pierś, wprost do ledwie bijącego serca, i zmiażdżę w dłoni wszystkich perfidnych bogów miłości, właśnie wtedy wbija się we mnie gwałtownie, bez pardonu, dziko, do dna… Przy niej staję się inny, przemienia moje paskudztwo we wspaniałość, daje mi moc, pewność. Bierze mnie takim, jaki jestem – a jakbym był jej jedynym, najukochańszym. Któremu śmiertelnikowi dane jest posiąść taki żywioł? Jakiż człowiek mógłby mieć taką kochankę? Jakiż nędznik może równać się ze mną?

 

Idę za nią i przed nią, kryję się w mroku nocy i cieniach dnia. Czekam, aż będzie gotowa, by mnie przyjąć, zbliżyć się do mnie. Szukam ustronnych, dogodnych miejsc: romantycznych powierników naszych schadzek, gdzie niepowołane oko nie ujrzy tej niepojętej dla ludzi namiętności… Wieczna, niepohamowana, bezwzględna. Najpierw rozdziera moje ciało obietnicą rozkoszy, smaga okrutną pieszczotą, napełnia życiodajną żądzą, a potem porzuca, znika – na dni, tygodnie, bywa, że i miesiące. Gdy mnie nie dotyka, gdy nie obejmuje mnie swoją namiętnością, gdy nie napełnia uszu krzykiem, popadam w letarg. Świat staje się szarą plamą oczekiwania. W półśnie, tropię ją niczym dzikie zwierzę, bez refleksji, bez świadomej myśli, byle tylko dopaść, pochwycić – i wtedy wiem, że mi się nie oprze. Dla niej jestem wyjątkowy taki, jaki jestem.

 

Byłem ślepy. Jakże różna jest od tej pierwszej, nieudanej, tchórzliwej! Jaką ma w sobie bezwstydną mądrość: skupia się na tym, co ważne, sięga wprost do pierwotnych instynktów. Nie kłopocze się moralnością, dobrem, złem, odcieniami szarości. Nie marnuje czasu na trwogę i wątpliwości. Kiedy ma ochotę na czułość – jest tak delikatna, że trudno to wyrazić słowami, kiedy zapragnie uderzyć – godzi od razu z całej siły, niemalże zwala mnie z nóg. Pocałunek? Dlaczego miałaby ograniczać się do jednego, kiedy może złożyć ich wiele? Nieujarzmiona i czysta w swej pierwotnej dzikości, przywraca mi dumę, wiarę w moją własną potęgę… Gdy mnie obejmuje, jestem wspaniały, piękny, niepokonany – a struchlały z przerażenia świat może kwilić o litość!

 

Nigdy ci nie podziękowałem, doktorze. Nie chciałem być jedynym dziełem twojego nekromantycznego geniuszu, błagałem cię o towarzyszkę taką jak ja, o narzeczoną… Niepotrzebnie. Ta prawdziwa, jedyna, była ze mną zawsze, od samego początku. Zeswatałeś nas, nawet o tym nie wiedząc. To tego oślepienia zmysłów szukałem, doznania, które nie ma sobie równych, bez którego nie sposób żyć, a nie pospiesznie fastrygowanego ersatzu.

 

Czekam w ukryciu, cierpliwie, na właściwy moment. Znów dygocę, czując jak się zbliża. Za każdym razem coraz intensywniej, mocniej, za każdym razem żyję bardziej, prawdziwiej. Przez te kilka krótkich chwil, nim oszołomi mnie swoim pocałunkiem, zawsze odchodzę od zmysłów. Czy nie rozmyśli się, zostawiając mnie rozpalonego, niezaspokojnego, na pastwę własnej żądzy?

 

Jesteś. Mkniesz przez nieboskłon, na powitanie hucząc grzmotem i rozświetlając chmury. Elektrycznym łukiem wpadasz w moje rozpostarte ramiona, moja ukochana, moja cudna nawałnico…

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Puenta interesująca, ale wszystko przed nią jakby nieco przegadane.

Babska logika rządzi!

A tu mam mieszane uczucia. Nie co do jakości opowiadania, ale co do narzeczonej. Bo najpierw myślałam, że Pan Cerowany gwałci i zabija, a potem to zakończenie…

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tekst w hołdzie innemu z jurorów? Czyżby iskrzyło? Szczególnie ujęła mnie “.“;)

Też mam mieszane uczucia, choć z nieco innych powodów – całość podoba mi się mniej niż poszczególne zdania. Chyba kwestia natłoku.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Zdarza się czasem, że monologujący usiłuje powiedzieć więcej, niż ma do powiedzenia i, być może niechcący, nieco gmatwa sytuację.

Obawiam się, że nie wszystko zrozumiałam. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam mieszane uczucia. Na pewno dobrze napisane, ale nawałnica nie kojarzy mi się z erotyzmem. Trochę straszliwe, na pewno łamiące schematy. Parę razy mnie odrzuciło, by potem znów utożsamić się z tym, co czuje bohater: tęsknotą, wściekłością, niespełnieniem…

Niech Wszechświat Wam błogosławi...

Rzeczywiście, trochę przegadane. Ale zdania bardzo ładne. :)

Spodobał mi się klimat (uwielbiam Frankensteiny i szalonych naukowców), ale tekst jednak trochę znużył.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Ten tekst podobał mi się najbardziej ze wszystkich tworów Ligi Anonimowych Jurystów. Jeśli jedzie się Frankensteinem, to pewne przegadanie i stylistyczne rozpasanie jest jak najbardziej na miejscu. Zwłaszcza, gdy wszystko napisane jest tak ładnie, emocjonalnie i bez zbędnej, słownej waty niepotrzebnych wypełniaczy. Oraz sama erotyka – burza grzmocąca potwora Frankensteina – pomysł odjechany, nawet według moich, dosyć elastycznych norm. Brawo.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Tekst mnie trochę znudził, choć nie odmawiam autorowi pewnego literackiego polotu. Pozdrawiam.

Jak dla mnie ten tekst strzela iskrami niesamowitego klimatu. I nie przeszkadzało mi wcale, że szybko rozszyfrowałam tożsamość dzikiej kochanki :)  Brawo. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hmmm… mam mieszane uczucia? ;)

 

Absolutnie się zgadzam, że to niby-przegadanie i pewna górnolotniść pasują do klimatu oryginalnego Frankensteina. Chociaż gdyby już całkowicie wejść w styl Mary Shelley to przydałby się adresat tego monologu (a nie tylko ostatniego akapitu)? Zakończenie jest ciekawe.

 

Całość pozostawia pewien niedosyt, ale mimo to opowiadanie uważam za udane.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Przeczytałem:0)

empatia

Opowiadanie ma swój rytm, cały czas miałem wrażenie, jakby narrator za czymś pędził. Nie brak tutaj ekspresji, momentami nawet było jej zbyt wiele jak na mój gust. 

Podnosimy maseczki… ;-)

 

Alex – świetne wyczucie zmyłki ;-)

Finkla – od razu tam psychiczność, żeby burzę z piorunami ścigać… ;-)

 

Śniąca, Ocha, Emtri, Marianna, jeroh, Regulatorzy, Sydonia, Mirabell, thargone – dziękuję za wysoką ocenę tekstu ;-) Mirabell – tak, brakuje adresata, żeby zamknąć stylizację.

 

Bemik – o to chodziło, żeby naprowadzić czytelnika na podejrzenie, że Frankie robi coś… niedobrego… A on tylko te błyskawice :-)

 

Domek – o to chodziło, o gonienie tego króliczka na niebie i tego uczucia zaspokojenia przy okazji, gonitwę za bodźcem – dzięki ;-)

 

Karamala – ooo, udało mi się ;-)

 

Ryszardzie, SzyDzio, Empatio – dzięki za komentarze i wizytę ;-)

 

Tak, stylizacja na Mary Shelley z tym rozbuchanym przegadaniem. Tak, przegadanie to miała być również zmyłka na Cienia – skuteczna, jak się okazało, przynajmniej dla ponad połowy zgadujących autora ;-)

 

Inspiracją był film, “Narzeczona Frankensteina” z 1935 roku – de facto, co się dzieje tuż po finale. I topos Frankensteina ożywionego przez pioruny :-)

 

 

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Aaaa, przegadanie zamierzone… Cóż, ta książeczka ciągle jeszcze czeka w kolejce.

Babska logika rządzi!

Fifi, jak chcesz, to Ci pożyczę.

 

A tekst, no cóż, klepiemy. I to nie tylko za miłość do Burzy.

Zawsze wiedziałem, że mam coś z Frankensteina, choć do tej pory wychodziło mi, że to jednak uroda.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki, Cieniu, to bardzo miło z Twojej strony, ale chyba mam to gdzieś w domu (chociaż nie mogę ustalić, na której półce). A jeśli nie, to to chyba taka klasyka, że można legalnie ściągnąć na czytnik.

Babska logika rządzi!

Jak już wiesz, Rybko podobało mi się. Ja jestem usatysfakcjonowana. No bo czy nie jest to zaiste oryginalny pomysł na miłość do burzy? Opisy ładne i przyjemnie się czyta i Psycho jawi się nie tylko na kawalarza. Potrafi napisać coś na poważanie. Choć ta burza na koniec może mieć swój specjalny ukryty dowcip. ;D

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Również mi się podobało, mam słabość do literatury XIX w., więc cenię sobie nawiązania. Ile tu emocji i ani jednego cycka ;) Bardzo ładnie!

Cieniu – dziękuję za pacnięcie ;-)

 

Finklo – tak, to już jest ksiązka w domenie publicznej. Warto, klasyk.

 

Morgiano: “Choć ta burza na koniec może mieć swój specjalny ukryty dowcip. ;D” – Cień nazwał to to wwibratorem-pogodynką… ;-D

 

Rooms – dzięki – a tak, chciałem pokazać, jak rozumiem erotyk: jako emocję, na krrawędzi uczuć związanych ze zmysłami i seksualnym pożądaniem, ale jednak wciąż po tej stronie, która nie potrzebuje nagości by przekazać, co chce przekazać… :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ale żeby tak z piorunami??? Gej, jak nic! A ja tak lubiła Frankiego, od czasów Van Helsinga. I co? I zburzyłeś mi obraz…

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Od razu gej… Burza to ona, to wy wszystkie, suma wszystkich burz, esencja kobietonów ;-D

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Kobieton – synonim PMS-u? :)

E, nie, po prostu taki mocno starszy  dojrzalszy lachon ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dołączam się do grona zaskoczonych zakończeniem. Niezły tekst.

 

nadzieja  wydawała -> podwójna spacja (szczyt czepialstwa, co nie :P)

była bliżej mnie, niż jakiekolwiek -> bez przecinka

Serce tłukło mi się w piersi, niczym ptak w klatce -> jw

zrozumiałem jak straszliwie się myliłem -> zrozumiałem, jak straszliwie się myliłem

 

Dzięki, Zygfrydzie, za wizytę i poprawki. Naniosę je, gdy będę miał chwilę z komputerem. 

 

Jakiego rodzaju zaskoczenie cię dopadło: in plys, in minus czy też po prostu zaskoczenie w stanie czystym? 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Opcja numer 3 z delikatnym przechyłem w stronę 1.

Walnij kielicha, żeby poprawić przechył ;-) Dzieki, Zygfrydzie! ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Przeczytałem na szortalu. Fajny pomysł oraz ciekawa puenta, aczkolwiek też miałem pewien niedosyt i najlepiej ubiorę go chyba w słowa Finkli – trochę przegadane. Na szortalu jest chyba krótsza wersja, prawda? To korzystne rozwiązanie.

Swoją drogą oryginał Współczesnego Prometeusza to było dopiero przegadane dzieło ^ ^. Autorka miała super pomysł, ale momentami wlekło się jak poprute szwy po podłodze ;-). U Ciebie jest lepiej.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dzięki za wizytę, Nevaz :-) Tak, zdecydowanie krótsza wersja jest lepsza :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka