- Opowiadanie: Rowlf the Dog - Pierwszy dzień nowego życia (Splątane melodie - 1.1)

Pierwszy dzień nowego życia (Splątane melodie - 1.1)

Kolejny fragment powieści. Jako że całość ma się składać z przeplatających się historii różnych osób, można czytać bez znajomości poprzednich fragmentów. Każdy komentarz wzbudzi moją dozgonną wdzięczność.

Oceny

Pierwszy dzień nowego życia (Splątane melodie - 1.1)

Pierwszy dzień nowego życia

 

Otworzyłem oczy i ujrzałem kołyszące się nade mną gałęzie potężnych drzew o wielkich, soczyście zielonych liściach. Jak w serialu „Zagubieni” – przemknęło mi przez myśl. Podniosłem i opuściłem prawą rękę, lewą rękę oraz obie nogi, przetarłem dłonią po twarzy – wszystko po to, by upewnić się, że rzeczywiście istnieję. Istniałem.

Rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w sercu czegoś pomiędzy umiarkowanym lasem liściastym, a tropikalną puszczą. Wszystkie drzewa były ogromne, lecz dość rzadko porozstawiane, dzięki czemu znaczna część światła słonecznego przenikała przez ich gęste, rozłożyste korony. Ziemia pokryta była mchem z występującymi gdzieniegdzie gąszczami trawy sięgającej mi do kolan.

Zewsząd dobiegały najróżniejsze odgłosy natury. Ptaki przekrzykiwały się wzajemnie, licząc na to, że pani-ptakowa wybierze tego najgłośniejszego. Jakieś stworzenia ukryte wśród gałęzi piszczały radośnie, może były to jakieś tutejsze odpowiedniki małp. Owady bzyczały, kręcąc się jak to zwykle z owadami bywa tuż koło moich uszu.

Spojrzałem na swoje ciało. Miałem na sobie niebieski t-shirt z nic nie znaczącym napisem, szare, płócienne spodnie, skarpetki i adidasy.

Skąd to ubranie się na mnie wzięło? Nie miałem pojęcia.

Jak się tu znalazłem? Nie miałem pojęcia.

Gdzie w ogóle byłem? Nie miałem pojęcia.

Jakie miałem szanse na przetrwanie? Miałem pojęcie – praktycznie zerowe.

Całe swoje piętnastoletnie życie spędziłem w wielkim mieście pełnym szarych wieżowców, szarego, brudnego powietrza i szarych ludzi. O życiu na łonie natury wiedziałem tyle, ile przeczytałem w książkach. A z tego, co wiedziałem, wynikało, że nie jest to bezpieczne łono.

Mimo wszystko nie czułem ani zdziwienia, ani strachu. Czułem, że znajduję się we właściwym miejscu, choć nie miałem pojęcia, skąd bierze się to uczucie. Czułem też ulgę i wolność, jakich nie doświadczyłem nigdy wcześniej. Udało mi się wyrwać spod całunu szarości, który przygniatał mnie i dusił przez całe życie. Uciekłem ze swojego znienawidzonego świata do nowego, zupełnie odmiennego. Skąd wiedziałem, że był to inny świat? Oczywiście nie miałem pojęcia. Po prostu wiedziałem i już.

Może kiedyś wszystko sobie przypomnę? – zadałem sobie w duchu pytanie, na które od razu odpowiedziałem – Oczywiście, że nie, bo zaraz zginę w tej dziczy. Daję sobie co najwyżej jedną dobę.

By wygrać zakład, który zawarłem sam ze sobą, musiałem zacząć działać. Na początku należało znaleźć wodę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem spragniony. Kto wie, ile czasu przeleżałem nieprzytomny. Mój organizm mógł być mocno odwodniony.

Skąd wziąć wodę w puszczy? – myślałem – Jeśli ostatnio padało, a w tym świecie rosną jakieś kwiatki w kształcie dzwonków, mogła zostać w nich woda. Deszczówka byłaby czysta w porównaniu do wody z rzeki, czy jeziora. Za to sam kwiat mógłby okazać się trujący, ale może nie na tyle, by poważnie zachorować po wypiciu z niego wody. Wreszcie mogę poszukać jakichś owoców lub wyssać sok z traw, ale wtedy ryzyko zatrucia znacznie wzrasta. Z drugiej strony i tak będę musiał w końcu coś zjeść, więc znalezienie owoców wydaje się dobrym pomysłem.

Ruszyłem w stronę przeciwną do tutejszego słońca, by jego światło mnie nie oślepiało. Rozglądałem się na lewo i prawo, mając wrażenie, że obserwują mnie oczy tysięcy stworzeń ukrytych w kępach traw i krzaków. Miałem nadzieję, że są one jedynie wytworem mojej wyobraźni, a jeśli nie, to że przynajmniej nie są głodne.

Szukałem i szukałem, a słońce powoli przemieszczało się po niebie. Nie znalazłem ani kropli wody i żadnych owoców. Nic dziwnego, wbrew pozorom w dżungli bardzo trudno jest znaleźć owoce. Dlatego Indianie południowoamerykańscy mieli ewolucyjnie wykształconą wrażliwość na cukier. Uwielbiany przez nich cukier mogli znaleźć jedynie w owocach, więc robili wszystko, by dotrzeć nawet do tych umieszczonych w niemal niedostępnych miejscach. Gdy Europejczycy przypłynęli do Ameryki, przywożąc ze sobą tony słodyczy, Indianie zaczęli spożywać cukierka za cukierkiem i tracić w oszałamiającym tempie zęby. Oczywiście nic nie wynikało dla mnie z tego faktu.

Przerwałem rozmyślania, gdy do moich uszu dobiegły wyraźny szelest oraz odgłos przypominający pochrumkiwanie. Zatrzymałem się i stanąłem za najbliższym drzewem tak, by odgradzało mnie od źródła dźwięków. Wyglądałem ostrożnie zza drzewa i po chwili ujrzałem gromadkę dziesięciu zabawnych, czworonożnych stworów wyłaniającą się z krzaków.

Stwory miały wielkość przeciętnego owczarka niemieckiego. Ich ciała pokrywało beżowe futerko, a pod czarnymi, paciorkowatymi oczkami zwisała krótka, zwężająca się trąbka, którą stworzenia nieustannie kręciły we wszystkie strony. Zadziwiające było, jakie zawiłe kształty mogła przyjmować trąbka.

W pewnej odległości od mojego drzewa gromadka zatrzymała się i zaczęła wyciągać trąbki wyraźnie w moim kierunku, chrumkając z niepokojem. Przy tak skomplikowanie zbudowanych nosach węch z pewnością stanowił ich podstawowy zmysł, więc na nic zdało się moje nieudolne ukrycie za drzewem. Ukazałem się stworom, licząc, że pod ich pocieszną powierzchownością nie kryje się krwiożercza natura. Nie kryła się. Stworzenia, które nazwałem w myślach trąbokręciołami, podeszły ostrożnie bliżej, obwąchały mnie i, stwierdziwszy, że nie jestem dla nich dość interesujący, ruszyły dalej w swoją drogę. Przy odrobinie szczęścia idą do wodopoju – pomyślałem i zacząłem podążać w pewnej odległości za nimi.

Szczęście najwidoczniej mi sprzyjało, gdyż trąbokręcioły dotarły do wąskiego strumyka, sączącego się leniwie między korzeniami drzew. Woda nie należała do najczystszych. Wiedziałem, że powinienem ją przefiltrować i przegotować, zwłaszcza że mój organizm nie był pewnie odporny na tutejsze bakterie. Tyle tylko, że nie wiedziałem, jak stworzyć jakiekolwiek naczynie, ani tym bardziej jak rozpalić ogień.

Zastanawiałem się, czy lepiej będzie poszukać jakichś opadłych liści, spleść z nich coś na kształt bukłaka, stworzyć filtr z kamyków i postarać się wytworzyć żar, pocierając o siebie kawałki drewna, czy może jednak mogę zaryzykować napicie się wprost ze strumienia, gdyż wymienionych czynności i tak najprawdopodobniej nie uda mi się wykonać. I wtedy dostrzegłem plamę czerwieni pod lustrem mętnej wody. Wsadziłem rękę do strumienia i oderwałem od dna gładką, czerwoną bulwę wielkości brzoskwini. Trzeba zaryzykować – pomyślałem – Jeśli owoc okaże się jadalny, zapewni mi i wodę i pożywienie. A jeśli nie… cóż, i tak nie mam zbytnich szans.

Powąchałem ostrożnie owoc i dotknąłem go koniuszkiem języka. Smak, który pozostał w ustach był lekko kwaskowy i orzeźwiający. Już chciałem ugryźć cały kęs, gdy usłyszałem:

– Nie polecałbym tych owoców.

Z zaskoczenia upuściłem bulwę na ziemię i spojrzałem na właściciela głosu. Był nim chłopak, mniej więcej w moim wieku, ubrany jedynie w przepaskę biodrową zasłaniającą górną połowę jego ud. Spod prostych, czarnych włosów sięgających ramion spoglądały z politowaniem ciemne oczy. Przybysz mógłby spokojnie należeć do jakiejś kultury pierwotnej w moim świecie, gdyby nie kolor jego skóry, która była… jasnozielona jak lekko spłowiała trawa.

– Nie są śmiertelne, ale twój organizm by ich nie strawił, a ponadto miałbyś halucynacje – kontynuował. Kolejnym zadziwiającym faktem było to, że posługiwał się językiem chang – mieszanką angielskiego i chińskiego, obowiązującą w większości państw mojego świata. Mówił nie całkiem poprawnie i z wyraźnym akcentem, ale to z pewnością był chang.

– Kim jesteś? – zapytałem.

– To chyba ja powinienem spytać ciebie, blada twarzy.

– Nie jestem aż tak blady, choć może w porównaniu do zieleni… Nazywam się Will.

– Nie obchodzą mnie wasze nic nie znaczące imiona. Co tu robisz?

– Szukam wody i pożywienia.

– Nie dają wam jeść i pić w waszej bazie?

– Jakiej bazie? Wybacz, jestem tu od niedawna. Nie bardzo się orientuję…

– Czemu mnie okłamujesz w tak haniebny sposób, blada twarzy?

– Nie kłamię! Chociaż to dość skomplikowane… Czy gdzieś w pobliżu jest wasza wioska?

– Dobrze wiesz, że jest! Nie zniosę dłużej twoich kłamstw. Nie wiem, czemu jesteś sam, ani dlaczego chciałeś zjeść halucynogenny owoc, ale to nie jest moja sprawa.

Następnie chłopak wspiął się niesamowicie zwinnie na najbliższe drzewo i stał się ledwo widoczny wśród gałęzi.

– Zaczekaj! – krzyknąłem – Nie chciałem cię obrazić.

On jednak nie odpowiedział i po chwili całkiem zniknął mi z oczu.

Świetnie się zaczęła moja znajomość z tutejszymi mieszkańcami – pomyślałem zły na siebie. Tubylcy byli jedyną nadzieją na moje przetrwanie w tym świecie, zwłaszcza jeśli jakimś cudem używali mojego języka. Musiałem znaleźć tę ich wioskę i przeprosić za nieporozumienie. Oraz wymyślić jakieś kłamstwo brzmiące wiarygodniej niż rzeczywistość związana z moim pojawieniem się tutaj. Tylko co mogłoby być wiarygodniejsze? Ten chłopak dziwił się, że jestem sam i nazywał mnie bladą twarzą. Czyli zielonoskórzy nie są tu jedynymi mieszkańcami. Gdzieś są też ludzie tacy jak ja – może to ich powinienem odnaleźć? A zresztą jakie to ma znaczenie? Będę krążył po okolicy i los zadecyduje, na ludzi z jakim kolorem skóry się natknę.

Nie wcieliłem jednak w życie swego wspaniałego planu, ponieważ znowu usłyszałem tajemniczego przybysza. Głos dobiegał z góry i tym razem nie był to język chang. Nigdy nie słyszałem takiego języka, co było pierwszym sensownym zjawiskiem w tym dziwnym świecie. Zupełnie bezsensowne było natomiast to, że rozumiałem ten język, a przynajmniej te wyrazy, które nie określały jakichś tutejszych nazw roślin i zwierząt.

– Chodź do mnie, ptaku bulgot. Poprowadź mnie do kwiatów parsknięcie – chłopak powtarzał tę kwestię jak mantrę. Modli się? Odprawia jakieś rytuały? – zastanawiałem się – Co za różnica, muszę jeszcze raz spróbować porozumieć się z nim.

– Nie chcę ci przeszkadzać, ale może jednak uda nam się dogadać? – zawołałem, lecz on nadal mówił swoje.

– Proszę cię, odpowiedz tylko na kilka moich pytań, a potem nie będę ci już przeszkadzał w poszukiwaniach ptaków bulgotów i kwiatów parsknięć.

Cisza. Po prostu świetnie. – pomyślałem z goryczą – Jak zwykle powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła i pewnie jeszcze bardziej go uraziłem. Może ptak bulgot i kwiat parsknięcie to jacyś jego bogowie? Będzie dobrze, jeśli nie postanowi mnie zabić za obrazę świętości.

A jednak nie postanowił. Zsunął się po pniu drzewa równie zwinnie jak wcześniej się na nie wspiął i spojrzał na mnie z kompletnym zdumieniem, a nie żądzą mordu, w oczach.

– Powtórz, co mówiłeś – oznajmił w tym dziwnym języku, który nie wiedzieć czemu rozumiałem.

– Wybacz mi, jeśli cię obraziłem. To wcale nie było moim zamiarem – odpowiedziałem, oczywiście w chang.

– Tym razem nie obraziłeś mnie, blada twarzy. Powtórz, co powiedziałeś.

– Mówiłem, żebyś odpowiedział mi na kilka pytań, a przestanę ci przeszkadzać w poszukiwaniach ptaków bulgotów i kwiatów parsknięć.

– A więc cały czas rozumiesz, co mówię?

– Tak, choć sam nie rozumiem, czemu rozumiem. Niczego zresztą dzisiejszego dnia nie rozumiem.

– Jeszcze nigdy blada twarz nie rozumiała języka naturalnego. Potrafisz też w nim mówić?

– Nie. Nie znam tego języka.

– Chodź ze mną.

– Więc ptaki bulgoty mogą poczekać? – spytałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

– Mogą.

– Gdzie idziemy?

– Do osady.

– To wspaniale! Dziękuję ci.

– Nie robię tego dla ciebie.

– Cóż, i tak dziękuję. Mógłbyś mi opowiedzieć o twoim ludzie i o tym lesie?

– Wszystkiego dowiesz się w osadzie. A teraz milcz, bo zagłuszasz śpiew natury.

– Czym jest śpiew natury?

– Powiedziałem, żebyś milczał.

Umilkłem. Z moją gadatliwością i brakiem zastanowienia przed wypowiedzeniem czegokolwiek z pewnością było to bezpieczniejsze rozwiązanie.

Po dość krótkim marszu dotarliśmy do nieprzebitego, jak mi się zdawało, gąszczu roślinności. Miał ponad trzy metry wysokości i rozciągał się w lewo i prawo, jakby ogrodnik posadził żywopłot, a następnie nie podcinał go, za to podlewał regularnie przez jakieś dwa stulecia. Mój przewodnik ruszył wzdłuż niego i po przejściu kilkunastu kroków zatrzymał się. Spodziewałem się jakiegoś przejścia przez żywopłot, najlepiej w formie ogrodowej furtki, lecz gąszcz był w tym miejscu równie gęsty jak wszędzie dookoła. A jednak mój towarzysz oznajmił:

– Oto wejście do osady.

– Gdzie? Chyba nie przez te krzaki?

– Wy, blade twarze, nie potraficie patrzeć. Chodź za mną.

Po wypowiedzeniu tych słów chłopak wniknął w gąszcz. Tak po prostu. Najpierw oparł się bokiem o ścianę krzewów, a następnie przeniknął przez żywopłot, nie zostawiając na nim żadnego śladu swej obecności.

Chodź za mną, ładne rzeczy – biadoliłem w duchu – Chyba on nie przewidział, że ja nie potrafię stać się niematerialny. Spróbowałem oprzeć się o gąszcz w miejscu zniknięcia towarzysza, lecz nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, poza tym że zostałem pokłuty przez ostre jak igły kolce krzaków. Spróbowałem kawałek obok, potem jeszcze dalej, potem dla odmiany trochę bliżej, a potem… wpadłem z impetem w żywopłot, a dokładniej w wąską przerwę między gąszczem po lewej i po prawej stronie, i wypadłem prosto na mojego przewodnika.

– Prawdziwa gracja – rzucił z przekąsem.

– Skąd miałem wiedzieć, gdzie jest ta głupia przerwa? Nie dało się zainstalować jakiejś bramy wjazdowej?

– Gdybyś tylko umiał patrzeć, przejście byłoby dla ciebie doskonale widoczne.

– A gdybym umiał wypatrzeć tu słonia, to… widziałbym słonia.

Teraz jednak rzeczywiście dostrzegłem na zielonej ścianie cienką, pionową linię, w obrębie której gąszcz stawał się nieco rzadszy.

– Nie wiem, czemu wy, biali, tyle gadacie – oznajmił towarzysz.

– Według Freuda to dlatego, że nie pogodziliśmy się z odstawieniem od piersi matki.

– Że co, proszę?

– Ach, nieistotne.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, bym mógł po chwili popisać się kolejną głupią wypowiedzią.

– Myślałem, że za tym żywopłotem będzie stała twoja osada – odrzekłem.

– Przecież stoi.

– Znaczy, że znów czegoś nie widzę, bo jestem bladą twarzą?

– Patrz w górę.

Spojrzałem i… oniemiałem. „Osadę” stanowiły ogromne drzewa z długimi, grubymi konarami, po których przemieszczali się tubylcy. Gałęzie drzew tworzyły najróżniejsze kształty, splatając się ze sobą, rozplatając i zginając we wszystkich kierunkach. Gdzieniegdzie tworzyły struktury na kształt wielkich jaj z otworami pozwalającymi dostać się do wnętrza, gdzie indziej rozległe platformy, na których gromadzili się ludzie, a jeszcze w innych miejscach układały się jak kręcone schody lub drabiny, pozwalając na przemieszczanie się w górę i w dół między poziomami tej niesamowitej konstrukcji. Nie miałem pojęcia jakim sposobem, ale te drzewa zostały ukształtowane tak, by tworzyć wioskę zamieszkiwaną przez ludzi. Ich domy, place i drogi – wszystko to składało się z posplatanych w niewyobrażalny sposób gałęzi.

– To… wspaniałe. – oznajmiłem, gdy otrząsnąłem się z pierwszego zdumienia.

– Zawsze tak mówicie, gdy po raz pierwszy oglądacie osadę. A gdy przychodzi do tego, że sami musicie skakać po gałęziach, miny wam rzedną.

Miał rację. Wkrótce stanęliśmy pod platformą mieszczącą się na wyjątkowo wysokim drzewie o pniu grubym niemal jak blok mieszkalny. Z platformy zwieszały się aż do samej ziemi zdrewniałe liany splątane w drabinę.

– Idziemy na górę – odrzekł przewodnik.

– A to na pewno jest stabilne?

– Przetrwało co najmniej trzy pokolenia.

– To może przetrwa jeszcze dziesięć minut.

Drabina drgała lekko i obracała się nieznacznie wokół własnej osi. Liany trzeszczały pod stopami, jakby chciały powiedzieć, że te trzy pokolenia to dla nich za dużo. Mój towarzysz wspinał się pierwszy, zostawiając mnie daleko z tyłu. Szedłem powoli, starając się nie patrzeć w dół, i wejść w rytm. Mniej więcej w połowie drogi musiałem zatrzymać się na chwilę, by uspokoić oddech. Niby nie powinienem mieć lęku wysokości, jako że odkąd pamiętam mieszkałem na trzydziestym piętrze wieżowca, ale do tej pory otaczały mnie zawsze solidne, betonowe ściany, sufit i podłoga. Na tej naturalnej drabinie sprawy wyglądały zupełnie inaczej.

Zdecydowałem jednak, że głupio byłoby zginąć, spadając z drabiny, lub umrzeć z głodu, uczepiwszy się lian w połowie wysokości, i ruszyłem dalej. Gdy wgramoliłem się na platformę, całe moje ciało drżało. Towarzysz czekał na mnie, patrząc z politowaniem.

– Nasz osada nie jest już aż tak wspaniała? – zapytał.

– Jest, ale moglibyście wmontować tu jakąś windę albo chociaż schody.

Obok pnia mieściła się nieregularna konstrukcja ze splecionych gałęzi, nieco wyższa ode mnie. Z przodu znajdował się otwór wejściowy, zasłonięty skórą jakiegoś brunatnego zwierzęcia. W wielu miejscach konstrukcji widniały mniejsze, odsłonięte otwory pełniące role okien. W trzy pozostałe strony platformy odchodziło coś, co można by nazwać gałęziowymi chodnikami. Miały szerokość złączonych stóp, a nad nimi biegła liana, której można się było przytrzymywać.

Obok jednego z tych chodników siedział starszy mężczyzna, zwieszając nogi z platformy. Podobnie jak mój przewodnik miał na sobie jedynie przepaskę biodrową, jednak była to chyba przepaska galowa, gdyż zdobiły ją liczne pióra we wszystkich kolorach tęczy. Na kolanach trzymał drewnianą tabliczkę, na której znajdowała się kartka papieru lub papirusu. Starzec pisał coś na niej piórem niebieskiego ptaka, maczając je w jakimś barwniku w małej, drewnianej miseczce. Całkiem rozwinięta ta kultura pierwotna – pomyślałem.

Skóra starca niemal wcale nie była pomarszczona, jedynie na twarzy widniało kilka głębszych bruzd. Faktu, że jest stary, można było domyśleć się po siwych włosach, wysokim czole oraz… kolorze ciała, które było jakby spłowiałe, zdecydowanie bardziej blado-żółte niż zielone.

Milczeliśmy przez jakąś minutę, aż starzec napisał ostatnie zdanie, odłożył tabliczkę, wstał i spojrzał na mnie badawczo.

– Czemu przyprowadziłeś tego człowieka, Neshta Tsin? – zwrócił się do mojego towarzysza w tajemniczym języku, który rozumiałem.

– Ten Łigaii Tahilnodi rozumie język natury, Ałkida Tsin.

– Doprawdy? O czym teraz rozmawiamy, biały człowieku? – zadał mi pytanie.

– Więc… pan spytał, czemu Neszta… coś tam… tak pewnie nazywa się mój przewodnik… czemu przyprowadził mnie do pana. A on odpowiedział, że ja… zakładam, że to było o mnie… rozumiem język natury. I naprawdę rozumiem wasz język, choć nie wiem, jakim cudem.

– Zadziwiające! Jak go spotkałeś, Neshta?

– Szukałem ziół leczniczych dla Azeiłiny, gdy zobaczyłem, że ta blada twarz chce zjeść owoc ałhosh. Powiedziałem mu, żeby tego nie robił, a on zaczął opowiadać mi jakieś bzdury o tym, że jest sam i nie wie niczego o naszym lesie. Chciałem go zostawić, lecz zrozumiał, jak wołałem ptaki Tsiłgo, żeby zaprowadziły mnie do kwiatów Łitsoi. Uznałem, że powinieneś o tym wiedzieć.

– Dobrze zrobiłeś, dziękuję ci. Chciałbym porozmawiać z naszym gościem sam na sam. Możesz wrócić do szukania ziół.

– Dobrze, Ałkida.

Mój towarzysz zsunął się prędko po drabinie, a starzec usiadł po turecku i powiedział:

– Usiądź naprzeciwko mnie. Pragnę zadać ci kilka pytań.

Gdy spełniłem jego prośbę, kontynuował:

– Kim jesteś?

– Nazywam się Will. Mieszkałem dotąd w mieście białych ludzi… daleko stąd. Przysięgam, że nie wiem, jak się tu znalazłem.

– Żyłeś na Odległej Ziemi?

– Tak… w pewnym sensie.

– Co oznacza „w pewnym sensie”?

– Trudno to wytłumaczyć. To jest bardzo odległa ziemia. Nie da się na nią stąd dostać, choćby się szło bardzo długo.

– To oczywiste. Nie da się, zwyczajnie idąc, przekroczyć bariery między światami.

– Między światami? – spytałem zadziwiony – Skąd pan wie, że przybyłem z innego świata?

– A niby skąd miałbyś przybyć? Tu przecież nie mieszkają biali.

Nic nie rozumiałem. Nie wiedząc, co powiedzieć, siedziałem wpatrując się w starca wytrzeszczonymi oczyma. Musiało to wyglądać dość zabawnie, bo starzec uśmiechnął się lekko.

– Albo naprawdę nie masz o niczym pojęcia, albo jesteś świetnym kłamcą – oznajmił.

– Nie kłamię! To wszystko, co mnie dzisiaj spotkało… nie wiem, co o tym myśleć.

– Ja z kolei nie wiem, czy mogę ci ufać. Biali ludzie potrafią kłamać tak wspaniale, jakby urodzili się z tą zdolnością.

– Ale po co miałbym kłamać? Co miałbym tym osiągnąć?

– Nie wiem, ale biali ludzie potrafią również świetnie ukrywać swoje intencje.

– Nie chcę zrobić nic złego. Proszę jedynie o rady dotyczące przetrwania w tym lesie. A jeśli nie chce mi pan zaufać, to proszę chociaż mi powiedzieć, gdzie znajdę białych ludzi. Może oni mi pomogą.

– Ja bardzo chcę ci zaufać. Mój lud zawsze chciał wam ufać, lecz w nielicznych przypadkach okazało się to właściwe. Ale rozumiesz język natury, czego nie potrafił dotąd żaden biały człowiek. Więc zaufam ci i obym tym razem czynił właściwie. A skoro ci zaufałem, wytłumaczę ci to, co sam wiem. Pytanie brzmi, czego ty pragniesz? Mogę wysłać kogoś, by poprowadził cię do bazy białych. Mogę poprosić kogoś, by nauczył cię, jak samotnie żyć w lesie, i pozwolić ci iść dalej swoją drogą. Mogę wreszcie zaproponować na wieczornym spotkaniu plemienia przyjęcie cię do naszej wspólnoty. Którą możliwość wybierasz?

– Ja… nie wiem, co powinienem zrobić. Jestem zbyt skołowany wszystkimi wydarzeniami, by wiedzieć, czego chcę. Ale wydaje mi się, że nie chciałbym wracać do białych ludzi. Spędziłem z nimi całe życie i na razie mam dość. Samotność w lesie też mi się nie uśmiecha. Za to wasza kultura jest niesamowita, tak zupełnie odmienna od szarego świata, który znam.

– A więc chciałbyś do nas dołączyć?

– Czuję, że to by było wspaniałe przeżycie. Ale to chyba nie takie proste? Nic pan o mnie nie wie, a ja nie wiem nic o waszym ludzie. Czy po tych kilku minutach rozmowy ufa mi pan na tyle, by pozwolić mi zostać tu na stałe?

– Postanowiłem ci zaufać i jest to wiążąca decyzja. Zresztą nie jestem taki altruistyczny, mam w tym i swój cel, który później ci wytłumaczę. Jednak muszą zaakceptować cię również pozostali. Ja jestem doradcą swojego plemienia. Na wieczornych spotkaniach całego ludu mogę zaproponować zmiany dotyczące naszego życia, lecz muszę uzyskać zgodę większości, by te zmiany wprowadzić. W tym wypadku zmianą będzie przyjęcie cię do naszej społeczności.

– Dziękuję panu! Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by to panu wynagrodzić.

– Wierzę. Ale jak sam powiedziałeś, to nie takie proste. Nic nie wiesz o naszym sposobie życia i naszej kulturze. Nie umiesz przetrwać w lesie. Czeka cię ciężki okres nauki. W twoim wieku będzie ci o wiele trudniej zdobyć pewne umiejętności niż gdybyś uczył się ich jako dziecko, tak jak wszyscy członkowie naszego plemienia. Musisz wtopić się w naszą społeczność. Dołączenie do białych ludzi w ich bazie, a nawet zdecydowanie się na samotne życie i dalsze szukanie swojej drogi, byłyby znacznie łatwiejszymi rozwiązaniami. Rozumiem, że tak nagła konieczność wyboru jest dla ciebie trudna, więc zastanów się jeszcze raz, czy na pewno tego właśnie pragniesz?

– Nigdy nie byłem niczego pewny i teraz jest tak samo. Ale wydaje mi się, że tak, pragnę do was dołączyć.

– Mam nadzieję, że dobrze wybrałeś. Myślę, że mój lud pomoże ci odkryć samego siebie i poznać swoje potrzeby.

– Na pewno szybko poznam potrzebę posiadania toalety i bieżącej wody.

Starzec uśmiechnął się szeroko.

– Najpierw opowiem ci trochę o naszym świecie – oznajmił. – Nasz lud nie jest prymitywny, jak może się z początku wydawać. Żyjemy prosto, nie uzależniając się od wytworów cywilizacji, i czynimy tak z wyboru. Nie oznacza to, że jesteśmy głupi. W naszej bibliotece znajdziesz wiele zwojów dotyczących zaawansowanych zagadnień nauki, a każdy z nas uczy się w dzieciństwie podstaw matematyki, nauk przyrodniczych i humanistycznych. Jeśli wierzyć legendom, w dawnych czasach byliśmy tak samo rozwiniętą technologicznie cywilizacją jak wy, lecz porzuciliśmy ten tryb życia na rzecz obecnego, zapominając o swych osiągnięciach. Żyjemy zgodnie z tradycją i zawsze uważałem, że jest to najlepszy sposób. Cywilizacja sprawia jedynie, że w człowieku pojawia się coraz więcej potrzeb, które muszą zostać spełnione, by zapewnić mu szczęście. W końcu tych potrzeb jest tak wiele, że człowiek nie jest w stanie wszystkich zaspokoić, wskutek czego jest nieszczęśliwy. Ponadto nasze mózgi przystosowane ewolucyjnie do życia w prostej kulturze zbieracko-łowieckiej nie mogą ogarnąć coraz bardziej złożonej struktury systemu społecznego. Nie rozumiemy świata, który sami stworzyliśmy, i przez całe życie błąkamy się jak w gęstej mgle.

Słuchałem z uwagą jego opowieści.

– Tak zawsze myślałem – kontynuował. – Aż cztery lata temu pojawiliście się wy, biali ludzie. Udało wam się przeskoczyć barierę między waszym a naszym światem. Utworzyliście tu bazę i zaczęliście nas obserwować. Nie byliście wrogo nastawieni, chcieliście jedynie poznać naszą kulturę, nasz styl życia. Byliśmy niezmiernie zdumieni, że nie słyszycie śpiewu natury i nie potraficie posługiwać się językiem naturalnym. Świat był dla was pusty i cichy. Dla mojego ludu świat zawsze jest pełen rozbrzmiewających opowieści. Słyszymy zwierzęta i rośliny, gdyż wszystkie one posługują się wspólnym językiem. Oczywiście nie potrafimy prowadzić zawiłych konwersacji z niedźwiedziem. Im prostszy organizm, tym mniej złożone informacje przekazuje.

– Ale dlaczego ja rozumiem ten język? – spytałem.

– Tego nikt nie wie. Może jesteś pierwszym białym, który umie słuchać. Widzisz, język naturalny nie jest, tak jak wasz język, sformalizowanym systemem służącym do operowania na symbolach. Opiera się na przekazywaniu pragnień, emocji i uczuć, dlatego posługiwać się nim mogą wszystkie organizmy. Nawet głupia roślina, choć nie jest tego świadoma, odczuwa pragnienie wody i światła słonecznego i instynktownie spełnia te pragnienia, wysyłając jednocześnie wiadomość o nich za pomocą języka naturalnego. Zauważ, że jesteś w stanie zrozumieć pewne wyrazy, choć nigdy nie spotkałeś się z obiektami w ten sposób nazwanymi. Na przykład niedźwiedź. Czy rozumiesz to słowo?

– Oczywiście. – odpowiedziałem.

– A przecież nigdy nie widziałeś zwierzęcia, które tak nazywam, bo zamieszkuje ono wyłącznie nasz świat. W twoim świecie musiało jednak żyć bardzo podobne stworzenie. Za pomocą języka naturalnego nie przekazuje się bowiem konkretnego znaczenia, a ogólne pojęcie. W tym wypadku, mówiąc „niedźwiedź”, przekazałem zbiór odczuć związanych z „niedźwiedziowatością”, które twój umysł przekształcił na obraz niedźwiedzia. Nie zrozumiesz jednak nazw tych gatunków, które nie posiadają zbliżonych wyglądem odpowiedników w twoim świecie.

Starzec mówił dalej, wywołując u mnie wciąż narastające zdumienie. Obawiałem się, że to zdumienie może nie pomieścić się w moim ciele i rozsadzić mnie jak balon przekłuty szpilką.

– Pierwszą reakcją mojego ludu na waszą głuchotę na język naturalny była pogarda – opowiadał. – Oczywiście tak samo wy gardziliście nami ze względu na brak osiągnięć technologicznych. Traktowaliśmy się nawzajem jak mało istotne ciekawostki. Wy poznawaliście naszą kulturę, my poznawaliśmy waszą, jednak każda ze stron sądziła, że to ona lepiej wykorzystała swój potencjał. Różnice zdań nie dotyczyły tylko stylu życia. Wy gardziliście powszechnymi u nas poglądami i cechami charakteru, uważając je za zbyt proste i naiwne. My gardziliśmy wami ze względu na egoizm i niepotrzebną złożoność relacji, jakie ze sobą tworzycie. Większość z was podporządkowuje relacje z innymi swoim własnym, dobrze skrywanym przed wszystkimi, celom. Większość waszych słów jest w pewnym stopniu kłamstwami służącymi temu, by uzyskać więcej informacji niż samemu się przekazało. Kłamstwo jest u was prawie jak odruch bezwarunkowy, podczas gdy my staramy się zawsze mówić prawdę, nawet jeśli jest ona niewygodna. Kontakty między nami są zupełnie pozbawione waszej złożoności – jak najprostszymi słowami mówimy danej osobie, co o niej myślimy, co sami chcemy osiągnąć i czego od tej osoby potrzebujemy.

– Niestety muszę się zgodzić co do relacji między białymi ludźmi – potwierdziłem jego słowa. – Jednak mi zdecydowanie bardziej odpowiada wasze podejście.

– Cieszy mnie to, choć wcale nie pochwalam pogardy, jaką wciąż żywi do was mój lud. Niestety musisz liczyć się z tym, że i tobą wielu będzie gardzić. Choć nienawidzę tego uczucia, sam też gardzę wami pod wieloma względami. We wszystkich kwestiach będziesz musiał zdecydować, czyje poglądy są według ciebie słuszne. Jednak moim pierwszym uczuciem w stosunku do was nie była pogarda, a litość. Z początku sądziłem, że musicie być bardzo smutni, nie słysząc języka naturalnego i było mi was żal. Później jednak pomyślałem: Czy gdyby ślepiec nie wiedział nic o swojej ułomności, odczuwałby smutek? Lub inaczej – czy ja odczuwam smutek z powodu braku jakiegoś szóstego zmysłu, którego nie potrafię sobie wyobrazić? Oczywiście, że nie! Zrozumienie języka naturalnego było podstawową potrzebą jedynie w naszej społeczności wynikłą z odmiennych dróg, jakie obrały nasze cywilizacje. Oczywiście gdy ujrzeliście, jak my posługujemy się tym językiem, pojawiło się w was pragnienie poznania go. Chcieliście, byśmy was go nauczyli. Ale języka naturalnego nie da się nauczyć w sposób, w jaki wy przyswajacie nowe języki – poprzez zapamiętanie zbioru reguł. Takie reguły po prostu nie istnieją i jedyną możliwością jest poznanie języka na wzór niemowląt – poprzez przysłuchiwanie się otoczeniu i naśladowanie go.

– I uważa pan, że uda mi się nauczyć również nim mówić, a nie tylko rozumieć, co mówią inni? – przerwałem starcowi.

– Nie wiem, ale wierzę w ciebie. Usłyszenie to już połowa sukcesu, teraz pozostaje jedynie naśladowanie. By w pełni posługiwać się językiem naturalnym, będziesz musiał tak jak my zrozumieć przyrodę i stać się jej integralną częścią. To niełatwe zadanie, a ja będę oczekiwał od ciebie jeszcze więcej.

– Co mam zrobić?

– Chcę, abyś stał się łącznikiem między naszą a waszą kulturą. Widzisz, podczas gdy biali ludzie odczuli nagle potrzebę poznania języka naturalnego, mój lud odczuł nie mniej silną potrzebę korzystania ze zdobyczy waszej cywilizacji. Każdy z nas ma prawo obejrzeć waszą bazę i pytać o działanie wszelkich urządzeń, jakie się w niej znajdują. Ci, którzy tam byli, opowiadali o wannach z gorącą wodą, grach w sztucznej rzeczywistości i środkach chemicznych, mogących wprawić człowieka w dowolny stan emocjonalny, nawet znacznie przyjemniejszy od uniesienia seksualnego. Na pewno znasz te wszystkie wynalazki.

– Pan nie wybrał się nigdy do bazy?

– Nie. Mam za słabą wolę i jestem zbytnim tchórzem. Uznałem, że gdybym na własne oczy zobaczył te wspaniałości, już nigdy nie zdusiłbym pragnienia posiadania ich, a przez to przestałbym być obiektywny jako doradca plemienia. Nie myślałbym już o dobru społeczności, lecz o spełnieniu własnych potrzeb. Oczywiście najprościej byłoby stwierdzić, że wszystko było dobrze, póki wy się nie pojawiliście. Przynieśliście ze sobą potrzeby, których do tej pory nie znaliśmy, sprawiając, że tym, którzy widzieli wasze dzieła, trudniej jest teraz zaznawać szczęścia. Wielu zamieszkało na stałe w waszej bazie, na co udzieliliście z chęcią zgodę. Ale czy rzeczywiście nasz styl życia jest właściwy? Czy właściwe jest, by mój lud tkwił w letargu, nie posuwając się ani o krok do przodu? Wasze przybycie uświadomiło mi, że cywilizacje, które nie zatrzymały sztucznie swego rozwoju, mogą z łatwością znieść nasze osady z powierzchni Ziemi. Jesteśmy bezbronni i jeśli kiedyś najdzie was chęć zniszczenia nas, uczynicie to bez problemu. Wstań i rozejrzyj się dookoła.

Wstałem. Starzec uczynił to samo. Rozejrzałem się, dokonując kilku nowych obserwacji dotyczących zielonoskórych ludzi. Wszyscy mężczyźni i dzieci mieli na sobie jedynie opaski biodrowe bez ptasich piór, które najwidoczniej przeznaczone były dla doradcy plemienia. Kobiety nosiły proste biustonosze złożone z paska jakiegoś materiału i kępek wysuszonej trawy. Wiele z nich umieszczało ozdoby z kwiatów we włosach, na biustonoszach i na przepaskach biodrowych. Skóry wszystkich tubylców były nadzwyczaj gładkie. Tak jak w przypadku mojego rozmówcy o wieku świadczyły zmarszczki na twarzy, ilość siwych włosów oraz w ogóle włosów na głowie, a także odcień skóry, który przechodził od intensywnej zieleni świeżej trawy u dzieci do bladej żółci u starców. Choć nie było tego widać z tej odległości, zakładałem, że podobnie jak u doradcy osady oraz mojego poprzedniego towarzysza ich jedyne włosy na ciele znajdują się na głowach, tak jak u większości Indian z mojego świata. Wśród owych włosów dominował czarny kolor i wszystkie możliwe długości – u niektórych było to zero absolutne, innym włosy rosły aż do pasa. 

Zwinność, z jaką niezależnie od wieku poruszali się po nadrzewnej osadzie, zdumiewała. Biegali, skakali i wspinali się prawie jak małpy. Zauważyłem nawet kobietę w ciąży, która nic sobie nie robiąc ze swojego stanu, biegła po wąskiej ścieżce z gałęzi, krzycząc coś do przyjaciółki. Zrozumiałem, że będę musiał bardzo dużo ćwiczyć, by osiągnąć ich sprawność.

– O tym, jak wyglądają nasze domy zadecydowali nasi przodkowie, którzy potrafili śpiewać do drzew i namawiać je do zmiany swych kształtów – rzekł doradca. – To wymagało od nich niezwykle głębokiej więzi z naturą. Dziś nikt nie potrafi porozumieć się z drzewem. A to oznacza, że mimo naszych prób pozostania wiernym naturze, oddalamy się od niej. Zwolennicy legend twierdzą również, że kolor naszych ciał został ustalony przez bardziej rozwiniętych technologicznie przodków. Zielony kolor skóry nie ma sensu, jeśli chodzi o ewolucję, przecież nie przeprowadzamy fotosyntezy, więc może został on sztucznie nadany. Z czasem nasza wiedza coraz bardziej zanika. Choć chcielibyśmy utrzymywać stały poziom rozwoju, cofamy się. Nauczyliśmy się żyć bez spełniania jednej z podstawowych ludzkich potrzeb – potrzeby zaspokajania ciekawości – ale czy naprawdę czujemy się z tym szczęśliwi? Bez tej potrzeby już nigdy nie poznamy niczego nowego, będziemy powoli, lecz nieubłaganie, cofać się w rozwoju, aż sami nie będziemy mogli nazwać się cywilizowanymi. I nigdy nie odbudujemy naszej cywilizacji, gdyż nie będziemy czuć takiej potrzeby. Tu właśnie widzę rolę dla ciebie. Znasz swoją kulturę, a teraz poznasz naszą. Jesteś biały, lecz stanowisz część naszej przyrody. Chcę, byś porównał dwie drogi – waszej i naszej cywilizacji – i doradził mi, co należy czynić.

– Ja… to zaszczyt, ale… niby czemu moje wnioski miałyby być słuszne? – nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Okazało się, że nie tylko mam się nauczyć skakać jak małpa, rozmawiać z chomikiem i dowiedzieć się jak przetrwać w dziczy, lecz do tego cały czas mam pełnić rolę filozofa. Zupełnie się do tego nie nadawałem. Filozof powinien przemyśleć swoje zdanie trzydzieści osiem razy, zanim je wypowie, podczas gdy ja mówiłem bez zastanowienia wszystko, co mi ślina na język przyniosła.

– Nikogo innego nie mam – odparł rozbrajająco szczerze starzec. – A tobie zaufałem.

– Ja tylko wątpię, czy słusznie. Jestem rozpieszczonym nastolatkiem, który dorastał w luksusach wielkiego miasta, a nie jakimś mędrcem. 

– A jednak trafiłeś tutaj z jakiegoś powodu.

– Tyle że sam tego powodu nie znam.

– Więc może powód jest właśnie taki, że pisane ci jest mi pomóc?

– Nie wierzę w takie dyrdymały… znaczy… przeznaczenie.

– Ja też nie. – uśmiechnął się doradca – Sprawdzałem, czy potrafisz wypowiedzieć swoje zdanie, nawet wtedy, gdy jest to niewskazane. Przecież wcale nie muszę cię przyjąć do mojego plemienia.

– Przepraszam! – Zaczerwieniłem się na całej twarzy. – Ja tak już mam. Nie mam zamiaru nikogo obrażać, ale jakoś samo wychodzi. Obiecuję, że będę się hamował.

– Nie rób tego. Jak już wspomniałem, relacje między nami są nadzwyczaj proste. Jeśli jesteś wśród nas, mów to, co myślisz, chyba że przyjdzie ci się zadawać z głupcami. Chyba nie masz mnie za głupca?

– Nie, skądże! – wykrzyknąłem zupełnie szczerze, a on się roześmiał.

– To świetnie. Wybacz mi, ale mam pewne obowiązki. Zaczekaj tu na mnie do wieczora, a potem zabiorę cię na spotkanie plemienia. Pewnie będzie ci się nudziło, ale cierpliwość to jedna z podstawowych rzeczy, których będziesz się musiał nauczyć. Możesz pospacerować po osadzie, jeśli ufasz, że uda ci się nie złamać niczego.

– Na przykład włoska, na którym będzie wisieć moje życie podczas chodzenia po tym wielkim parku linowym.

Doradca znów się roześmiał i pognał po gałęziowym chodniku z prędkością, która nie przystoi osobie w takim wieku.

Mimo ryzyka bolesnego i/lub śmiertelnego upadku na ziemię postanowiłem rozejrzeć się po osadzie. Chodziłem bardzo ostrożnie, uważnie stawiając każdą stopę i przytrzymując się czego tylko się dało. Musiałem wyglądać wyjątkowo pokracznie, bo raz za razem tubylcy przerywali swoje prace, takie jak szycie, gotowanie, plecenie jakichś mat, czy struganie czegoś z drewna lub zwierzęcych kości, by spojrzeć na mnie z politowaniem.

Gdy przysiadłem na jednej z platform, by uspokoić swoje drżące ciało, podbiegła do mnie dziewczyna, nieco starsza ode mnie. Wyglądała wspaniale. Patrzyłem na jej piękne, kobiece ciało nie zakryte niczym poza przepaską biodrową i trawiastym biustonoszem. Patrzyłem na jej długie nogi i szczupły brzuch. Patrzyłem na jej pełne usta, których skraje unosiły się w szerokim uśmiechu, na jej niewielki, lekko zadarty nosek, na głębokie, ciemnozielone oczy i na puszyste włosy w kolorze jasnego brązu opadające na jej ramiona. Patrzyłem za długo.

– Ocknij się, biały przybyszu, bo spadniesz z tej platformy – powiedziała dźwięcznym, wesołym głosem.

Poderwałem się na nogi i wykrztusiłem, czerwieniąc się ze wstydu

– Ja… przepraszam! Nie chciałem… to znaczy, zdziwiłem się twoim przybyciem.

– No, jasne. Podobam ci się?

– Oczywiście!

– Przynajmniej w twoim wypadku od razu wiem, czy mówisz prawdę, czy kłamiesz. Masz czas porozmawiać ze mną?

– No, pewnie. Z wielką chęcią. Jeśli nie uraziłem cię za bardzo swoim przydługim spojrzeniem.

– A co tu jest do urażania się? My nie uważamy, by w podziwianiu piękna ludzkiego ciała było coś niewłaściwego. I cieszymy się, gdy ktoś docenia nasze własne ciała. Usiądziemy?

– Jasne – odpowiedziałem i usiedliśmy.

– Czemu do nas przybyłeś? – spytała piękna nieznajoma. – Myślałam, że wiecie już o nas wszystko.

– Nie przychodzę z bazy białych ludzi. Pewnie mi nie uwierzysz, ale jeszcze wczoraj spędzałem dzień na swojej własnej Ziemi. A dziś doradca plemienia ma zaproponować wam, bym zamieszkał w waszej osadzie.

– To rzeczywiście dziwne, ale już na wieczornym spotkaniu okaże się, czy mówisz prawdę. A jeśli tak… masz chociaż jakieś przebłyski wspomnień? Jakieś podejrzenia, jak się tu dostałeś?

– Nie. – Pokręciłem głową. – Zupełnie jakbym dopiero się urodził, a dotychczasowe życie było tylko snem płodu.

– Chciałbyś wrócić do tego snu?

– Nie. To było bardziej jak koszmar.

– Więc traktuj ten i wszystkie następne dni, jakby to rzeczywiście było nowe życie. Mam nadzieję, że ci się u nas spodoba.

– Już mi się podoba. Zwłaszcza, gdy zobaczyłem ciebie.

– Jakiś ty romantyczny. Niestety przed obrzędem zrozumienia, po przejściu którego zostajesz uznany za dorosłego, nie wolno ci uprawiać seksu.

– Wcale nie to miałem na myśli! – wykrzyknąłem, a moja twarz musiała stać się czerwona jak pomidor.

– Wiem, wiem. Wy, biali, strasznie poważnie podchodzicie do tematu seksu. I wszystko wam się z nim kojarzy, więc wolałam uprzedzić. Zwłaszcza, że możesz mieć sporo adoratorek. Wiele dziewczyn uważa biały kolor skóry za seksowny.

– Przecież mam dopiero piętnaście lat! W moim świecie to w ogóle nie byłoby legalne. A zresztą nawet się nie przedstawiłaś.

– Jestem Kishchii, a ty?

– Will. Możesz mi coś powiedzieć o życiu w osadzie?

– Sam je wkrótce poznasz. Jestem pewna, że większość zgodzi się, abyś z nami został. Za to ja nie poznam życia w twoim świecie. Jak tam jest?

– Szaro. Powietrze i woda są zanieczyszczone, w nielicznych miejscach trzeba nawet na stałe nosić maski gazowe. Żyjemy w wielkich miastach pełnych wysokich wieżowców, szybkich pojazdów i anonimowych ludzi. Nic ciekawego.

– Nie może być aż tak źle. Byłam w waszej bazie i nie mogłam się nadziwić tym wszystkim wynalazkom. Oczywiście życie wśród natury jest bardzo przyjemne, ale chciałabym mieć niektóre z waszych urządzeń.

– Na pewno potrafią umilić życie i pewnie wkrótce zacznie mi ich brakować, ale nie warto dla nich żyć w moim świecie. I tak większość z nich, jak wirtualna rzeczywistość, czy stymulatory wrażeń, służy do ucieczki od realności. Nie możemy uciec fizycznie, więc oszukujemy nasz umysł, by uwierzył, że znajdujemy się w lepszym, przyjemniejszym miejscu.

– Co jest w tym złego?

– W zasadzie nic. Tyle tylko, że każdy dąży do osiągnięcia własnego szczęścia, tworząc światy i wrażenia, które powodują u niego największe zadowolenie. Każdy ma inne potrzeby i każdy zaspokaja je na własną rękę. Też tak robiłem przez całe życie, ale mimo radości, jaką dawały mi gry, filmy i programowane wrażenia, czułem się samotny.

– Nie rozumiem, dlaczego urządzenia dające szczęście miałyby pogarszać relacje między ludźmi. Przecież możecie łączyć się w grupy o wspólnych zainteresowaniach i potrzebach i razem spędzać czas w wirtualnej rzeczywistości.

– Tak robimy. Może masz rację. Może to po prostu ja jestem jakiś dziwny i cały czas czuję, że czegoś mi brakuje, tylko nie mam pojęcia czego.

– Może twój świat nie był właściwy akurat dla ciebie? Może brakowało ci właśnie takiego życia, jakie my toczymy w naszym lesie? Dla ciebie może być ono idealne.

– Bardzo prawdopodobne. Z nikim w moim świecie nie rozmawiało mi się tak przyjemnie jak z tobą.

– Mam nadzieję, że będziemy rozmawiać regularnie. Jesteś bardzo interesujący. Niestety muszę już iść. Przygotowuję przekąski na wieczorne spotkanie.

– To świetnie. Tylko dzięki temu, że tyle się dzieję, zapominam o swoim głodzie.

– Więc chodź ze mną do kuchni. Nikt nie zauważy, jeśli zniknie odrobina jedzenia.

– A jeśli to będzie największa odrobina, jaką kiedykolwiek widziałaś?

– To nic. Jest aż za dużo jedzenia w lesie.

– Może, jeśli umie się je znaleźć…

– Idź przodem, żebym dostosowała się do twojego tempa. Najpierw tym chodnikiem z lewej.

– Uprzedzam, że jestem koszmarnie wolny.

– Wiem. Widziałam, jak się poruszałeś. Jakby każda twoja kończyna była osobną istotą i chciała iść we własną stronę.

– Za miesiąc będę skakał tak jak wy, zobaczysz.

– Mam nadzieję. Nie zamierzam zawsze na ciebie czekać.

Szedłem najszybciej jak mogłem sobie na to pozwolić, zachowując jednocześnie własne życie. Jedynie czternaście razy Kishchii musiała czekać, aż dobrnę do kolejnej platformy. A po drodze minęliśmy aż siedem platform. Gdy dotarliśmy do podłużnej chaty stworzonej, jak wszystkie tutejsze „budowle”, z posplatanych gałęzi, kazała mi się zatrzymać. Zza zasłoniętego zieloną matą wejścia dochodziły smakowite zapachy, które wprawiły mój brzuch w głośne burczenie.

– Nie musisz tak burczeć – powiedziała Kishchii. – Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia.

– Może ci pomogę? Umiem nawet obrać marchewkę.

– Chętnie poobierałabym z tobą marchewki, ale Chiyan, szefowa kuchni, nie znosi białych. Wygoniłaby cię zaraz po wejściu, uraczając najpierw długą tyradą o Wielkim Źle, jakie ze sobą przynieśliście.

– Czy biali ludzie zrobili wam coś złego? Bo niestety mamy taki zwyczaj podbijać każde obce plemię, które napotkamy na drodze.

– Nie wyrządziliście nam żadnej krzywdy, ale mąż Chiyan postanowił ją opuścić i zamieszkać w waszej bazie.

– Był aż tak złym mężem, czy ona taką złą żoną?

– Nie wiem i nie chcę wnikać w ich sprawy. Chiyan jest bardzo miłą kobietą, gdy w pobliżu nie ma nikogo o białej skórze. Po prostu wylewa swój smutek w postaci złości na wasz lud. Ale dość już gadania. Poza białymi ludźmi Chiyan nie lubi tez spóźnialskich. Poczekaj chwilę. Zwinę jakieś jedzenie z wierzchu, zanim mnie zauważy.

Kocim ruchem Kishchii odsłoniła rąbek maty wiszącej przed wejściem, spojrzała, czy nikt w kuchni nie patrzy w jej kierunku, pochwyciła coś leżącego tuż za wejściem i podbiegła do mnie. Wszystko to zajęło jej nie więcej niż pięć sekund.

– Masz. To są placki z ooli i napar miętowy – rzekła, podając mi stertę czegoś, co wyglądało jak grube naleśniki, i duży drewniany kubek.

– Dziękuję. Na pewno nikt cię nie zauważył?

– No coś ty. Smacznego i do zobaczenia na spotkaniu.

– Do zobaczenia.

Kishchii odsłoniła śnieżnobiałe zęby w szerokim uśmiechu i wkroczyła, tym razem już całkiem legalnie, do gałęziowej kuchni. Odprowadziłem ją wzrokiem i postanowiłem oddalić się kawałek. Spożywanie ukradzionego jedzenia nie skończyłoby się dobrze, gdyby ktoś, na przykład szefowa kuchni, mnie zobaczył. Chodnik był tu na całe szczęście szeroki i udało mi się iść w pozycji niemal stabilnej i wyprostowanej z plackami w jednej ręce i kubkiem naparu w drugiej. Kiedy uznałem, że znajduję się na dostatecznie dalekiej platformie, usiadłem i zabrałem się do posiłku.

Placki z ooli smakowały jak placki z pszenicy, zaś napar miętowy jak napar miętowy. Przypomniałem sobie słowa doradcy plemienia o języku naturalnym. Najwyraźniej rosła w tym świecie roślina bardzo podobna do mięty, skoro rozumiałem nazwę napoju wypowiedzianą przez Kishchii. Natomiast ta cała oola, choć dało się z niej zrobić placki niemal identyczne jak te, które znałem ze swojego świata, musiała znacznie różnić się od pszenicy.

Nie zajmowałem się dłużej rozważaniami, tylko wchłonąłem w szaleńczym tempie posiłek. Nadal byłem głodny, ale przynajmniej mój brzuch się zadowolił i przestał burczeć. Pospacerowałem jeszcze trochę po okolicy, jednak dość szybko wróciłem przed chatę doradcy. Obawiałem się, że zabłądzę, a ponadto moje ciało miało już stanowczo dość łażenia po gałęziach i żądało porządnej, asfaltowej drogi. Do dzisiejszego dnia się nie doczekało.

Słońce zaczęło zachodzić, zabarwiając drzewa na pomarańczowo, przez co wyglądały jakby płonęły. Wówczas wrócił doradca i polecił mi, bym za nim podążył. Był cierpliwy, czekał na mnie, gdy zostawałem z tyłu. W końcu dał znać ręką, że dotarliśmy na miejsce.

Znajdowaliśmy się na rozległej, okrągłej platformie, wokół której rosły równomiernie rozstawione drzewa. Rozmieszczone na nich liczne, mniejsze platformy skupiały się w dziesięciu coraz wyżej położonych pierścieniach otaczających miejsce, w którym staliśmy. Te w najniższym pierścieniu były największe, a ich krawędzie najbardziej zbliżone do centrum. Im wyższy był pierścień, tym platformy były mniejsze i bardziej oddalone od środka. Wyglądało to jak naturalnie ukształtowany stadion, arena albo amfiteatr. Aktorami w tym amfiteatrze byliśmy ja z doradcą plemienia. Ludzie zbierający się powoli i siadający na platformach spoglądali na nas z zaciekawieniem, przyjaźnią, wrogością lub zniechęceniem.

Słońce skryło się za widnokręgiem, gdy większość miejsc było już zajętych. Przez chwilę panował półmrok, jednak zaraz zauważyłem lekką, ciepło-żółtą poświatę bijącą od wszystkich platform, gałęzi i pni drzew. Poświata stawała się coraz mocniejsza i wkrótce stało się tak jasno jak na głównej ulicy miasta rozświetlonej licznymi latarniami.

– To jest piękne! – powiedziałem w zachwycie.

– Świecące drzewa to też dzieło naszych przodków – odparł doradca. – W Okręgu Wspólnoty, w którym teraz się znajdujemy, wszystkie drzewa świecą, w pozostałych częściach osady tylko niektóre. Z czasem pojedyncze drzewa blakną, co przypomina mi o moich zmartwieniach. Skoro dziś nikt nie potrafi śpiewać do drzew, nikt nie wie, jak nakłonić je, by znów rozbłysły. Ale dość gadania. Nadszedł czas. Teraz zaproponuję przyjęcie cię do plemienia.

Starzec wyprostował się dumnie i przemówił do tłumu wyjątkowo donośnym głosem:

– Witam was tego wieczoru. Mam do was dzisiaj niezwykłe pytanie. Stojący obok mnie biały młodzieniec jest pierwszym przedstawicielem swojego ludu, który rozumie język naturalny. – Zewsząd dobiegły okrzyki zdziwienia. – Zjawił się na naszej ziemi, lecz twierdzi, że nie wie, jak to się stało. Mówi, że jeszcze wczoraj znajdował się w swoim świecie, na Odległej Ziemi. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale ja mu wierzę. Nie widzę kłamstwa w jego oczach, mowie i ruchach. Ten młodzieniec pragnie stać się jednym z nas. Zdecydował na zawsze porzucić białych ludzi i spędzić swe życie jako członek naszego plemienia. Ja mu zaufałem i chcę mu na to pozwolić. Teraz pytam was. Czy wy również mu ufacie?

Okrzyki zdziwienia przybrały na sile, zamieniając się gdzieniegdzie w okrzyki oburzenia i niedowierzania. Ludzie zaczęli sięgać do swych przepasek biodrowych (później okazało się, że każda przepaska zaopatrzona była w dwie kieszenie, więc nie było potrzeby sięgania w jedyne miejsce, w jakie można sięgnąć przy tradycyjnej przepasce) i wyciągać niewielkie, odblaskowe tabliczki odbijające światło drzew. Część z nich świeciła na czerwono, jednak zdecydowana większość na zielono.

– To znaczy, że cię zaakceptowali – szepnął do mnie doradca. Uśmiechnąłem się i poczułem wielką ulgę.

– Dziękuję wam za wasze zaufanie! – zawołał starzec do tłumu. – Wierzę, że podjęliście słuszną decyzję. Skoro formalności mamy za sobą, czas na zabawę. Nasz zespół muzyczny ma do zaprezentowania nowe pieśni, zaś na platformie jadalnianej znajdziecie jak zwykle wyśmienite smakołyki.

Doradca spojrzał na mnie i odwzajemnił uśmiech, który cały czas kwitł na mojej twarzy.

– Twoją edukacją zajmie się mój syn – powiedział. – Już go poznałeś. To on przyprowadził cię do naszej osady.

– On jest pańskim synem? Ale chyba nie podziela pana wiary w moje zdolności.

– Więc wyprowadź go z błędu.

– Postaram się nie zawieść pana zaufania. Jeszcze raz dziękuję.

– Na razie możesz odejść. Spędź ten wieczór z nami. Poznaj nas. Pod koniec spotkania odnajdzie cię Neshta i zaprowadzi do domu, który ci przeznaczyłem. A od jutra czeka cię nauka.

Przed pożegnaniem się z doradcą spytałem go o drogę do platformy jadalnianej. Skoro byłem już oficjalnie członkiem plemienia, postanowiłem legalnie najeść się do syta. Zanim jednak opuściłem centralną platformę, podbiegła do mnie Kishchii z grupką roześmianych przyjaciół. Zgodnie z moją prośbą wspólnie ruszyliśmy w kierunku jedzenia, rozmawiając o kompletnych głupotach. Kishchii znałem od kilku godzin, jej znajomych i znajome od kilku minut. Byłem istotą zamieszkującą zupełnie inny, niedostępny dla nich świat, a mimo to czułem się wśród nich swobodnie. Opowiadaliśmy sobie nawzajem zabawne historie – oni z ich świata, ja ze swojego. Śmiali się z mojej powolności, lecz nie było w tym śmiechu ani cienia drwiny. Ja dziwiłem się niemal wszystkim, o czym mówili – ich sposób życia coraz bardziej mnie fascynował. Oni dziwili się, jakim cudem mogę spożyć takie ilości jedzenia i wypić tyle napojów.

W międzyczasie na scenie, jak zacząłem nazywać środkową platformę, swój występ zaczęła grupka muzyków. Część z nich grała na różnych wielkości fletach, a część śpiewała. Muzyka była spokojna i dość monotonna, ale wciąż powracający przewodni temat zachwycał, więc była to niezwykle przyjemna, niemal hipnotyzująca monotonia. Ciepła barwa dźwięku fletów idealnie współgrała z wysokimi, kobiecymi głosami i basowym brzmieniem mężczyzn. Nie rozumiałem śpiewanych słów, spytałem więc o to Kishchii.

– To nie jest żaden istniejący język – odpowiedziała. – Wyśpiewują dowolne zbitki głosek, jakie im przyjdą do głowy. Chcą przekazać opowieść za pomocą samej melodii, bez słów.

– O czym jest ta opowieść?

– O czym chcesz. Dzięki temu, że nie ma w niej słów, sam ją tworzysz słuchając muzyki. Dla każdego jest to inna opowieść, bo dla każdego muzyka oznacza coś innego.

Pieśń towarzyszyła nam cały czas – w trakcie jedzenia przeróżnych owoców, warzyw, placków i sałatek oraz picia ziołowych naparów i orzeźwiających soków ze świeżych owoców, w trakcie pełnej śmiechu rozmowy, a także gdy wszyscy przyjaciele Kishchii rozeszli się do domów i zostaliśmy we dwoje na pustej platformie. Większość miejsc opustoszała. Najbardziej zagorzali siedzieli wokół sceny wsłuchani w zbliżającą się ku końcowi melodię.

– Nie będzie ci brakowało twojego świata? – spytała Kishchii. – Rozumiem, że nie lubiłeś stylu życia białych ludzi, ale przecież zostawiłeś wszystkich swoich bliskich – rodzinę, przyjaciół…

– Nikogo nie zostawiłem, bo nikogo takiego nie miałem. Nie nawiązywałem trwałych znajomości, a moi rodzice zmarli tak dawno, że w ogóle ich nie pamiętam. Mieszkałem z ciotką i wujem i może mi ich trochę brakować, ale… sądzę, że są szczęśliwsi beze mnie.

– Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Nie chciałam, żebyś był smutny.

– Wcale nie jestem. I mówiąc to wcale nie kłamię.

– Wiem. Doradca miał rację. Nie widać w tobie ani trochę kłamstwa.

Siedzieliśmy w milczeniu, póki pieśń nie ucichła. Wtedy przybył po mnie Neshta – syn doradcy. Pożegnałem się z Kishchii i ruszyłem za nim. Neshta milczał cały czas, lecz za każdym razem, gdy czekał, aż go dogonię, widziałem na jego twarzy wyraźną złość. Świecące drzewa, stojące w regularnych odstępach jak uliczne latarnie, uwidaczniały jego nieudolnie skrywane wściekłe spojrzenie.

– Chyba nie jesteś zachwycony rolą mojej niańki? – spytałem.

– Wyjątkowo bystre spostrzeżenie jak na bladą twarz.

– Więc czemu nie powiesz doradcy, by wybrał kogoś innego?

– Jako syn doradcy nie mogę sam decydować o sobie. Ojciec wybiera dla mnie zadania, które według niego nauczą mnie przejąć funkcję doradcy po jego śmierci.

– I nie możesz mu powiedzieć, że twoim zdaniem obcowanie ze mną niczego cię nie nauczy?

– Mówiłem.

– Czyli mamy konflikt pokoleń. Przepraszam cię. Wcale nie chcę być ciężarem.

– Ale nim będziesz i nawet nie wyobrażasz sobie jakim!

Więcej się nie odezwał. Ja również milczałem, bo nie wiedziałem, co mogę powiedzieć.

– Obudzę cię jutro o świcie – rzucił, gdy dotarliśmy do małej, nieregularnej chaty, i odbiegł w swoją stronę. 

Odsunąłem plecioną matę znajdującą się w wejściu i wkroczyłem do mojego nowego domu. Wnętrze miało może dwa na trzy metry, a jego wystrój składał się jedynie z rozpościerającej się na niemal całej powierzchni podłogi kępy gęstego, miękkiego mchu. Założyłem, że ma ona pełnić rolę łóżka i uwaliłem się na niej wyczerpany tym przedziwnym dniem. Było przyjemnie ciepło. Delikatny wietrzyk muskał mnie po twarzy. Wdychałem świeży zapach mchu. Chociaż tysiące pytań kłębiło mi się po głowie, zasnąłem niemal od razu. Po raz pierwszy w życiu zasnąłem tak szybko i czując się tak spokojnie.

 

***

– Koniec pierwszego odcinka – oznajmił Will.

– W takim momencie?! – oburzyła się Xiao. – Opowiedz jeszcze trochę.

– Nic z tego. Zaschło mi w gardle, a poza tym słońce już zaszło. Małe dziewczynki powinny wcześnie chodzić spać.

– Nie jestem małą dziewczynką i chodzę spać, kiedy mi się podoba!

– Ale ja jestem śpiący – powiedział Yang. – Jutro Will opowie resztę.

– Najpierw będzie wasza kolej – przypomniał Will.

– Och, jej! – zirytowała się Xiao. – Jak mam zasnąć, nie wiedząc, jak kończy się ta historia?

– Wiesz, że główny bohater nie umrze.

Xiao prychnęła niezadowolona, ale przestała się spierać i wraz z Yangiem życzyła wszystkim dobrej nocy. Sebastian odpowiedział cichym dobranoc, zaś Lisa bezgłośnym spojrzeniem wielkich oczu. Udali się do pokoju.

– Na pewno nie będziecie chcieli o sobie opowiedzieć? – Will zwrócił się do Sebastiana i Lisy. – Może moglibyśmy jakoś pomóc, gdybyśmy lepiej was poznali.

– Nie sądzę – mruknął Sebastian.

– Myślę, że warto zaryzykować.

– Ja… zastanowię się. Ale wątpię, czy będziecie chcieli tego słuchać.

– Sam nie pytam was o zdanie, tylko nawijam o sobie bez zastanowienia. A Xiao chętnie usłyszy każdą opowieść.

– Pomyślę nad tym. Idziesz do pokoju?

– Na razie nie. Lepiej się czuję w otwartej przestrzeni.

– W takim razie dobranoc.

– Dobranoc.

Sebastian odszedł ze spuszczoną głową. Lisa zerknęła jeszcze raz na Willa i ruszyła, trzymając się kilka kroków za Sebastianem, jakby była do niego przywiązana niewidzialną liną. Will położył się na trawie. Założył ręce za głowę i wpatrywał się w nierzeczywiste, za to wyjątkowo piękne, gwiazdy.

 

Rankiem następnego dnia cała piątka spotkała się na śniadaniu. Po zjedzeniu kolejnych wymyślnych potraw powrócił czas opowieści.

– Historie moja i Yanga są ze sobą połączone, więc raz może opowiadać on, a raz ja – odrzekła Xiao. – Dzisiaj jest kolej Yanga.

– A dlaczego niby moja? – spytał Yang z udawanym oburzeniem. – Powinniśmy urządzić jakieś losowanie.

– Ale ja wolę słuchać historii, niż je opowiadać. To znacznie ciekawsze.

– I tak następnym razem przyjdzie czas na ciebie.

– Wiem, wiem. Nie marudź już, tylko opowiadaj.

– Ech, niech ci będzie. Zatem zaczynam.

Koniec

Komentarze

Ładny świat, ale wydaje mi się trochę naiwny. Twoi zielonoskórzy mają jedzenia pod dostatkiem, nasi łowcy-zbieracze ledwo znajdują wystarczająco dużo kalorii, aby przeżyć. Owoce są pyszne i można robić z nich sok, u nas dzikie owoce raczej są drobne (jagody, poziomki, jeżyny to już rozpusta) i zazwyczaj w smaku szału nie robią (jarzębina).

ubrany jedynie w przepaskę biodrową zasłaniającą górną połowę jego ud.

Do połowy uda to już całkiem przyzwoita spódniczka, nie żadna przepaska. ;-)

Zielony kolor skóry nie ma sensu, jeśli chodzi o ewolucję, przecież nie przeprowadzamy fotosyntezy

A dlaczego nie? Jeśli mieszka się na drzewach, to chyba nieźle maskuje.

Babska logika rządzi!

Opowiadanie jest nieco dziecinne. Na pewno nie jest to science fiction. To bardziej przypomina “Alicję w krainie…”.

Ale znajdziesz mniej wymagających czytelników, którzy przełkną wszystkie Twoje pomysły. Powodzenia.

Tak sobie tylko zerknęłam i od razu trafiłam na:

Wszystkie drzewa były ogromne, lecz dość rzadko porozstawiane, dzięki czemu znaczna część światła słonecznego przenikała przez ich gęste, rozłożyste korony. – Pytanie 1: kto rozstawiał drzewa? Mnie się wydaje, że drzewa rosną. Pytanie 2: Jak to się dzieje, że światło przenika przez gęste korony drzew? Chyba przenika w miejscu, gdzie owych koron nie ma, to znaczy: między koronami drzew.

Zrezygnowałam z dokładnego czytania przy Indianach, którym wypadały zęby. Dalej przeskanowałam jeszcze kawałek, ale nie było lepiej.

Przykro mi bardzo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka