– Murrah, gamoniu, rusz dupę! To nie jest spacer, tylko Pielgrzymka!
„To nie jest spacer, tylko Pielgrzymka!”. Ile już razy przysięgałem Esmie, że wbiję mu te słowa pięścią z powrotem do pyska?
Nie, żebym nie próbował, ale z Rycerzami nie ma żartów.
Esma to totalny psychol. Trafił do naszej elitarnej i sławetnej brygady Pielgrzymów – straceńców wszelkiego autoramentu – po tym jak, najprawdopodobniej pod wpływem magii Kultystów, przestał rozróżniać Świętych od demonów. To, ilu swoich zabił, nim go wreszcie obezwładnili, jest tematem sporów, zakładów i legend.
Mądrale z Zakonu postanowili jednak i jemu dać drugą szansę. O dalszej karierze w Świętych, Esma mógł oczywiście zapomnieć, ale nadal wykazywał się fanatyczną wiarą w Jedynego i równie fanatyczną lojalnością wobec Zakonu, a jego zabójcze umiejętności nie zniknęły wraz ze zdjęciem pancerza, więc likwidacja go byłaby niedopuszczalnym marnotrawstwem.
W końcu, czy to nie właśnie z myślą o takich jak Esma, Jedyny wskazał nam drogę Pielgrzymki?
I tak szajbus trafił do nas, do Służb Ochrony Kolei. A biorąc pod uwagę panujące tutaj warunki, dla niego nie była to żadna kara, tylko wygodna emeryturka.
Mnie, prawdę mówiąc, też zesłano do tunelu w nagrodę; w nagrodę za to, że byłem dostatecznie głupi, by dać się wrobić.
Moje “zbrodnie” wcale nie były poważne: bumelantka, narkotyki, bójki, drobne kradzieże. Ogólnie – chroniczny brak ogłady. A do tego pobicie ze skutkiem śmiertelnym, którego nawet nie pamiętam; tamtej nocy byłem na totalnym haju.
Jak każdy normalny człowiek, chciałem iść do kopalni, odrobić swoje i zacząć wszystko od nowa. Naprawdę zamierzałem się poprawić. Traf jednak chciał, że kolej cierpiała akurat na poważne braki w kadrach, więc jeszcze przed procesem – wyrok był z góry wszystkim znany – wysłannik Zakonu wziął mnie na stronę i nalegał, bym zgłosił się do Pielgrzymów, a już on załatwi mi miejsce w cieplutkim tunelu. Robota tam lekka, mówił, niebezpieczeństwo znikome, bo kolej jest jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic w Eld-Hain, więc demony być może nawet nie wiedzą o jej istnieniu, a i żarcie o niebo lepsze niż w kopalni. Dla mordercy to i tak „łagodny wymiar kary”.
Twierdząc, że demony nie wiedzą o istnieniu tunelu, Zakonny oczywiście kłamał. Powinienem był się tego domyślić jak tylko wspomniał, że w tunelu pilnie potrzeba ludzi. Bo niby co, jeśli nie armia krwiożerczych potworów z innego wymiaru, mogło spowodować nagłe powstanie tylu wakatów?
Powinienem był się też domyślić, że to właśnie pilna potrzeba, a nie ja, pobiła tego nieznanego, prawdopodobnie w ogóle nieistniejącego, pechowca.
Nie miałem jednak zbyt wiele do gadania i jeszcze mniej czasu do namysłu, toteż nie marnowałem go na dogłębne analizy. Wybrałem tunel. I, jak się okazało, dobrze zrobiłem – w kopalni, do której chcieli mnie zesłać, pewnego dnia ujrzeli o wiele więcej demonów niż ja widziałem w tunelu przez całe długie sześć lat Pielgrzymki.
I był to ostatni widok w życiu wszystkich tych nieszczęśników.
Najeźdźcy nie tylko wiedzą o istnieniu naszego systemu łączności z innymi Ostojami, ale też doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że ciągnące się dziesiątki metrów pod ziemią linie kolejowe są krwiobiegiem zarówno Eld-Hain jak i całego cywilizowanego świata. Tak więc skurwysyny nie ustają w staraniach, by podciąć nam żyły.
Na szczęście Zakon również rozumie, jak wiele zależy od utrzymania kolei, więc nie żałują nam broni i sprzętu. Mamy tu nawet lekkie egzoszkielety. Co prawda, w porównaniu z pancerzami regularnych wojsk – o zbrojach Świętych Rycerzy nawet nie wspominając – są to tylko żałosne zabawki, ale i tak stokrotnie zwiększają nasze szanse na przeżycie w starciu z wrogiem.
No i żarcie. Przynajmniej w tym jednym punkcie Świętoszek mówił prawdę; karmią nas tutaj naprawdę przyzwoicie.
Słowem, choć ciemny, duszny tunel sam w sobie przypomina ścieżkę wprost do piekła, a czasem zdarzają się takie dni, że łatwo uwierzyć, iż jest tak w rzeczywistości, to jednak zazwyczaj mamy się tu jak u Jedynego w warsztacie.
A w każdym razie tak właśnie było, nim na naszą stację przysłali Esmę i zrobili go dowódcą mojego patrolu. Potępiony Rycerz od razu narzucił nam dyscyplinę, do której sam był przyzwyczajony, tym samym zamieniając względnie spokojne obchody w istną gehennę. Ponadto, przez wzgląd na swój fanatyzm i ewidentny brak wszystkich nieparzystych klepek, okazał się skrajnie niebezpieczny. Już na pierwszym patrolu skatował na śmierć jednego z naszych – do dziś nikt nie wie, za co. Pobiliśmy wtedy gnoja do nieprzytomności, choć potrzeba było aż sześciu zaprawionych w walce chłopa, by mu podołać.
Dowódca nie dowódca, w końcu taki sam śmieć jak my.
Ponadto uparcie zaczęliśmy nazywać go Szurniętym Świętym, choć wielu z nas mocno oberwało, nim były Rycerz wreszcie pogodził się ze swoim przydomkiem.
Zignorowałem zaczepkę i szedłem dalej. Tym samym, równym krokiem, nie przyśpieszając nawet odrobinę. Podobnie jak pozostałych ośmiu ludzi z naszego patrolu, którzy także nauczyli się już puszczać mimo uszu bezsensowne komentarze Esmy.
Na szczęście codzienny, dwudziestokilometrowy spacer powoli i szczęśliwie dobiegał końca. Światła Stacji Pośredniej Dwa były widoczne w prostym jak strzała korytarzu już z daleka i teraz ich jasny prostokąt, wyraźnie odcinający się od wrogiej nam ciemności, z każdym krokiem rósł w oczach.
Jednak tym razem jakoś nikt nie umiał się z tego cieszyć.
Gdzieś po drodze minęliśmy chłopców z następnego patrolu – tunel nigdy nie zostawał bez opieki – i od razu dostrzegliśmy, że są mocno przygaszeni. Inna rzecz, że odkąd zaczęło się oblężenie, wszyscy weselą się jak kochająca rodzina przy łożu konającego.
– Są wieści z miasta – zaczął bez ogródek Kozioł, dowódca drugiej grupy. – Nienasyceni zostali rozbici przez Brute.
– Co!? Jakim cudem!? – zapytał któryś z naszych.
Kozioł wymownie wzruszył ramionami. Każdy, kto choć raz widział demony w boju, bez problemu potrafił uwierzyć, że są w stanie poradzić sobie nawet z tymi przeklętymi bękartami Jedynego i naszych niewydarzonych inżynierków.
– To jeszcze nie wszystko – Kozioł dodał po chwili. W świetle żółtych lamp jego okolona sławetną bródką twarz wyglądała upiornie. – Podobno wróg już się przegrupował i wznowił szturm. Nie tracą czasu, skurwiele. W dodatku atakują zaciekle, jak nigdy dotąd. Wygląda na to, że tym razem miastu już naprawdę grozi upadek. Prawdopodobnie niedługo zaczną ściągać nas na górę…
Po dusznym mroku tunelu, światło jak zawsze obiecywało spokój, bezpieczeństwo i odpoczynek . Tym razem jego kojący blask okazał się jednak zwodniczy.
Na posterunku czekały na nas bowiem wyłącznie trupy. W większości ludzkie, ale nie tylko. Tu i ówdzie leżały ogromne, naszpikowane bełtami i poharatane mechanicznymi włóczniami ciała demonów. Groteskowe, odrażające, straszne. Nawet pozbawione życia, potwory wzbudzają we mnie przesądny lęk.
Uderzenie musiało być nagłe, potężne i doskonale zaplanowane, skoro obrońcy nie zdążyli nawet wezwać pomocy. Pobieżne oględziny stacji wyjaśniły tę zagadkę – system komunikacyjny został doszczętnie zniszczony i to prawdopodobnie jeszcze przed atakiem. Nasz nadajnik też okazał się bezużyteczny.
Ojczulek – komendant Dwójki – i reszta załogi, byli bez szans. Tylko nam i ludziom Kozła się pofarciło.
Przynajmniej na razie.
– Musimy zakładać, że Jedynka też padła i nikt nie wie, co tu się dzieje, a tory są zniszczone. Reg, zostaw cały sprzęt i zapierdalaj z powrotem, wezwać pomoc. Goń tutaj Kozła, niech nas ściga w tunelu, a potem wal na Trójkę – komenderował Esma. Był blady jak trup, ale spokojny. Spojrzał na kieszonkowy zegarek. – Według rozkładu wkrótce przyjedzie pociąg z Kald-Tad. Wiozą nam zapasy i całą kupę wojska. Masz niecałe półtorej godziny, żeby ich zatrzymać. I nawet nie chcę myśleć, co się stanie, jeśli nie zdążysz…
Ja jednak pomyślałem; wyobraziłem sobie, jak kolosalny, superszybki pociąg napędzany kryształem wielkości ludzkiej głowy, w pełnym pędzie wypada z torów i zadrżałem. Jeden raz demonom udało się wykoleić nasz skład. Straty i zniszczenia były nie do opisania. Lokomotywa zamieniła się w wielką, płonącą kulę – eksplodował silnik – cała załoga zginęła, obrócona w popiół albo masę bezkształtnego mięsa, dziesiątki ton bezcennego jedzenia bezpowrotnie przepadły, a tunel praktycznie się zawalił. A teraz… Pociąg pełen ludzi i sprzętu wojskowego… Oby tym razem Jedyny czuwał nad swoimi dziećmi… i ukochaną zabawką.
Między Stacjami Pośrednimi jest równo dziesięć kilometrów prostego tunelu, więc Reg musiał się śpieszyć. Nie czekając na dalsze zachęty, chłopak zrzucił ekwipunek i pognał z powrotem w ciemność.
– Dobra, panowie, a my idziemy dalej – rozkazał Esma. – Musimy spróbować przebić się do miasta…
– Zaczekajmy na Kozła – zaoponowałem. – Tego plugastwa musi tam być od groma, skoro zdołali roznieść całą stację… Taką garstką nie mamy najmniejszych szans.
– A ludzie Kozła coś tu niby zmienią? Nie ma co się czarować, jesteśmy w totalnej dupie. Ale próbować musimy. I nie możemy sobie pozwolić na jakąkolwiek zwłokę. Jeśli się spóźnimy, być może całe Eld szlag trafi. Wszystko wskazuje na to, że tym razem głównym celem nie jest kolej, tylko miasto. Chcą nas zaskoczyć i wybić od środka. Pozbierajcie kusze i jak najwięcej bełtów. Może tym razem to jednak my zaskoczymy ich…
Esma może i był szalony, ale znał się na swojej robocie, to trzeba było mu przyznać. Chyba pierwszy raz w życiu cieszyłem się, że mam go obok siebie.
Kilka minut później maszerowaliśmy już w ciszy i absolutnych ciemnościach – nikt nie wie czy demony widzą w mroku, ale światło latarek z pewnością zobaczyłyby z daleka.
Świadomość, że każdy krok przybliża nas do nieuchronnej walki z wrogiem, którego praktycznie nie da się pokonać, przytłaczała coraz bardziej. A do tego, jak na złość, niesforne myśli uparcie krążyły wokół mojego pierwszego starcia z demonami.
Skąd te bestie biorą się w tunelu, nikt nam nigdy nie wyjaśniał. W końcu jesteśmy tylko z góry spisanym na straty mięsem armatnim. Mamy walczyć i ginąć, a nie zadawać pytania, na które odpowiedzi – dla dobra wszystkich – znać nie powinniśmy. Podejrzewam jednak, że czasem potworkom po prostu udaje się odnaleźć jeden z nielicznych szybów wentylacyjnych i, zwyczajnie, wpełzają przez niego jak szczury.
Tamtego dnia, gdzieś podczas drugiego roku mojej Pielgrzymki, natknęliśmy się na nich podczas patrolu. Jak gdyby nigdy nic, plątali się w tunelu i rozbijali torowisko. Nawet niespecjalnie zwrócili na nas uwagę. Pomyślałem wtedy, że to tacy sami straceńcy jak my – bez względu na koszty muszą zrobić swoje; skoro i tak już zostali odkryci, próbują zniszczyć jak najwięcej, nim padną pod naszymi ciosami.
Pomyliłem się jednak. Zignorowali nas, bo nie uważali, że jesteśmy prawdziwym zagrożeniem. I zasadniczo mieli rację…
Wezwaliśmy pomoc przez nadajnik, natychmiast stawiając na nogi cały tunel i blokując ruch pociągów, a potem utworzyliśmy „płotek” z naszych włóczni i czekaliśmy na wsparcie, wszystko według procedury. Weterani szeptali modlitwy, by demony nie zdecydowały się jednak przedwcześnie poświęcić nam uwagę.
Pamiętałem, czego uczono nas na szkoleniu – „PIERWSZA ZASADA, ŚWIĘTSZA NIŻ NAUKI JEDYNEGO: JEŚLI WŁASNA SKÓRA WAM MIŁA, TO MACIE UNIKAĆ KONTAKTU Z WROGIEM PÓKI NIE ZJAWI SIĘ WSPARCIE!” – a mimo to jakoś nie chciało mi się wierzyć, że niebezpieczeństwo jest aż tak ogromne. W końcu nas było dziesięciu chłopa w mecha-pancerzach, każdy biegle władający włócznią, którą bez problemu można rąbać granit, a tam ledwie kilka niewiele większych od człowieka pokrak, uzbrojonych w prymitywne, kościane maczugi. Demony wyglądały odrażająco, ale nie budziły przerażenia.
Przynajmniej z początku…
Kiedy dotarły posiłki, wszyscy byliśmy już dosłownie chorzy ze strachu. Choć demony nadal uparcie nas ignorowały, niektórym ręce trzęsły się tak, że nie potrafili utrzymać broni, a inni płakali jak dzieci, czekające na surową karę. W pewnym momencie, sam nie wiem kiedy, puściły mi zwieracze. Jeszcze kilka minut takich męczarni, a zwyczajnie porzuciłbym broń i kolegów, i uciekł w cholerę albo popełnił samobójstwo.
W samej walce zasadniczo nie wziąłem udziału. Mimo ciężkiego ostrzału z kusz, demony bez problemu przebiły się przez nasz „płotek” – zaporę z wbitych na sztorc włóczni – i zabiły kilkunastu naszych, nim wreszcie same padły. Ja przeżyłem prawdopodobnie tylko dlatego, że w porę zemdlałem.
Dopiero później okazało się, że wśród demonów był szaman, który zwyczajnie naćpał nas jakimiś trującymi ziołami. Nawet ci, którzy przybyli później, nie zdołali oprzeć się tej przeklętej magii.
Wystarczyło kilka demonów, żeby niemal doszczętnie zmasakrować cały nasz oddział. A teraz pchaliśmy się prosto w łapy dziesiątek, może nawet setek tych potworów…
Minęliśmy Jedynkę, również wymarłą, a kilka kilometrów dalej wreszcie natrafiliśmy na wroga. Usłyszeliśmy go na długo przedtem, nim ujrzeliśmy. Tunel zachłannie pożerał światła pochodni, jednak w zamian szczodrze dzielił się echem, zwłaszcza, że bestie zupełnie nie zachowywały ostrożności. Bo i nie musiały się nikogo bać. Nie w takiej liczbie. Naprawdę były ich tam dziesiątki, a po grubych linach zwisających z ogromnej dziury w sklepieniu – jak zdołali ją wykopać, w dodatku bez zwracania niczyjej uwagi, nie mogę sobie nawet wyobrazić – wciąż zsuwały się nowe.
Tory, oczywiście, zostały zniszczone.
Podkradliśmy się tak blisko jak tylko zdołaliśmy, nie ryzykując wykrycia i ze zgrozą obserwowaliśmy przygotowania do inwazji. Wyglądało na to, że do tunelu schodziła cała wielka armia.
Po chwili, na znak dany przez Esmę, wycofaliśmy się na bezpieczną odległość.
– No, to po nas – zawyrokował Nicpoń, nasz etatowy wiejski głupek, tym razem jednak jakoś nieskory do żartów. – W życiu się nie przedrzemy. Nawet posiłki z Trójki i innych stacji nam nie pomogą. Zresztą Zakon, choćby w porę ostrzeżony i przygotowany na nadejście wroga, i tak nie miałby szans obronić stacji…
– Chyba, że zdążą na czas zawalić tunel – zauważył niechętnie Esma. On również poddał się rozpaczy. – Ale na to nie ma szans… Nikt ich w porę nie ostrzeże…
– Więc sami wysadźmy ten jebany tunel! – nieomal krzyknąłem, ogarnięty nagłym podnieceniem.
Wszyscy spojrzeli na mnie zdumieni.
– Na Jedynce mamy przecież „Krety”! – Gorączkowałem się. – Wróćmy tam, odpalmy jednego potwora i wysadźmy go w cholerę zaraz za wyłomem!
„Krety” to ogromne, ale bardzo powolne buldożery, zaprojektowane jeszcze w czasach, gdy ludzkość próbowała się pozbierać po katastrofie, którą zesłał na nas Jedyny. Już wtedy, choć nikt nawet nie przypuszczał, że pęknie piekło i zaleją nas armie demonów, oczywiste stało się, że świat zewnętrzny jest zbyt niebezpieczny, by wystawiać kolej – naszą jedyną szansę przetrwania – na jego nieustanne zakusy. Stworzono więc te mechaniczne bestie, poruszane pierwszymi, bardzo jeszcze prymitywnymi, choć niezwykle potężnymi, napędzanymi kryształami silnikami. Ich zadanie było proste – drążyć tunele pod nową, bezpieczniejszą kolej.
Rezultaty przekroczyły najśmielsze oczekiwania Zakonu. Okazało się, że „Krety” są w stanie kruszyć i przetapiać ziemię i skały w jednolitą, niezwykle wytrzymałą konstrukcję, niezależnie od ich rodzaju, gęstości czy masy, i to na niemal dowolnej głębokości.
Po dziś dzień dziesiątki „Kretów” – większych, szybszych i znacznie bardziej efektywnych niż pierwsze wersje – drążą ogromne podziemne schrony i nowe tunele wokół wszystkich Ostoi, osobliwie wokół Eld-Hain. Część z nich służy jako „linie zapasowe” w razie takich niespodzianek jak dzisiejsza – nie stać nas na lekkomyślność prób utrzymania całego ciężaru miasta na kilku tylko nitkach – a część jako „ślepe kiszki”, będące niczym innym, jak tylko pułapkami na wroga. Tunelowe legendy głoszą, że bardzo skutecznymi.
„Pancerniki”, bojowe wersje „Kretów”, o wiele mniejsze, znacznie szybsze i doskonale przystosowane do eksterminacji demonów, stały się filarem naszej armii. Odkąd tylko pojawiły się na polu walki, nieustannie sieją w szeregach wroga popłoch i ogromne zniszczenie. Niedostateczne jednak, by zatrzymać inwazję, czy choćby wygrywać pojedyncze bitwy.
W Jedynce stały dwa „Krety” wyjątkowo starej daty. Oficjalnie trzymano je tam „na wszelki wypadek”. Tak naprawdę każdy jednak wiedział, że Zakon potraktował stację jako złomowisko dla przestarzałego sprzętu, którego nie opłacało się już modernizować.
– Jak tylko odpalimy ten złom, wróg usłyszy nas od razu – burknął Soel, dzieciak wiecznie obrażony na cały świat.
– I dobrze! Musimy skupić na sobie całą uwagę hordy – zauważył Esma.
– A przy odrobinie szczęścia może w mieście też nas usłyszą… – dodał Nicpoń. Humor wrócił mu razem z nadzieją.
W tym momencie na stacji pojawił się Kozioł ze swoimi ludźmi. Widać było, że pędzili ile sił w nogach. Z ulgą przyjęliśmy informację, że Reg zdążył zatrzymać pociąg.
– I tak za cholerę się nie przedrzemy – zauważył jeden z ludzi brodacza, gdy przedstawiliśmy im nasz plan. – Kreciki są zwyczajnie zbyt wolne na takie rajdy. Obskoczą nas jak muchy gówno…
– Nie chcemy się przedrzeć tylko zawalić tunel – odparłem. – Wszystko, co musimy zrobić, to dotrzeć chociaż kilka, kilkanaście metrów za wyłom i wysadzić Krety w powietrze. A jeśli nas obskoczą, to tylko lepiej; im więcej ich zabierzemy z tego świata, tym raźniej będzie stawać przed Jedynym.
– Murrah ma rację – poparł mnie Esma. – Nie ma sensu zakładać, że jeszcze wrócimy do domu… Czy wszyscy to rozumieją? – Jedyną odpowiedzią było ponure milczenie, więc Rycerz ciągnął dalej: – Dobra, to teraz słuchajcie. Plan jest taki: wszyscy wsiadacie do pierwszego Kreta i torujecie drogę, ostrzeliwując się i ściągając na siebie jak najwięcej uwagi wroga. Na platformie powinniście łatwo się utrzymać. Kiedy miniecie wyłom, musicie rozwalić system odprowadzania pary i wiać ile sił w nogach. Mamy małe szanse powodzenia, ale mimo wszystko musimy próbować dostać się do miasta i ostrzec Zakon.
– A co z tobą, Stuknięty Święty? – zapytał Kozioł.
– Ktoś musi prowadzić drugiego “Kreta”…
– A po cholerę!? Pakujmy się wszyscy do jednego, to zwiększy nasze szanse…
Esma pokręcił jednak głową.
– Może okazać się, że jeden „Krecik” to za mało, by zawalić tunel. Nie zamierzam ryzykować, że damy dupy. Ale spokojnie, będę tuż za wami. Rozwalę silnik jak tylko dotrę za wyłom i już do was lecę.
– Ale tak sam, bez wsparcia…? – zapytał Nicpoń.
– W pieprzonej zbroi czy z worem pokutnym na plecach, wciąż, do kurwy nędzy, jestem Świętym Rycerzem! – zniecierpliwił się Esma. – Poradzę sobie, jasne!? Odpalać to gówno i jedziemy!
„Krety” faktycznie okazały się prawdziwymi potworami: były potwornie głośne i potwornie wolne – człowiek idąc tyłem w ciemnościach byłby w stanie dotrzymać im kroku. Ale były też ogromne i niezwykle solidne. Mając dość ludzi, kusze i spory zapas bełtów, ukryci na platformie, mogliśmy z powodzeniem walczyć z całą armią. Przynajmniej przez jakiś czas. Wiertła miały nieco większą średnicę niż same, osadzone na gąsienicach pojazdy, a wprawione w ruch stawały się bronią, z którą nikt ani nic nie było w stanie się mierzyć.
Tyle tylko, że tunel był wielokrotnie powiększany przez nowsze modele, więc demony z łatwością mogły po prostu uniknąć bezpośredniego spotkania z naszymi zabawkami.
Większość Pielgrzymów siedziała na platformie, ale kilku, w tym ja i Kozioł, kroczyliśmy obok machiny, by mieć jakiekolwiek rozeznanie w tym, co się dzieje. Kierowca miał zupełnie zasłonięty widok. Był ślepy.
Zupełnie jak kret.
Tak jak mieliśmy nadzieję, ryk martwych bestii sprowokował te żywe do ataku. Na długo przed tym, nim „Krety” zbliżyły się do wyłomu, ujrzeliśmy pędzącą w naszą stronę hordę. Demony nacierały całą chmarą. Zawczasu wskoczyliśmy na platformę, a Kozioł krzyknął do kierowcy:
– Manewruj!
Stalowa bestia, posłuszna rozkazom drążka, zaczęła odbijać się od boków tunelu, nadgryzając jego ściany i zbierając krwawe żniwo. Jadący kilka metrów z tyłu Esma, skopiował pomysł, choć niewielu wrogów dla niego zostawialiśmy. Te demony, które mimo wszystko zdołały przedrzeć się obok naszego żądła – a było ich zdecydowanie zbyt wiele – natychmiast zaczynały wdrapywać się na platformę. Na szczęście lekkie automatyczne kusze, będące podstawowym wyposażeniem pilnujących nas strażników (jakby ktoś był na tyle głupi, by myśleć o buncie lub ucieczce z tunelu) i nasze stare, dobre mechaniczne włócznie, świetnie sobie radziły z problemem. Wystarczyło strącić wroga, a „Kret” Esmy dokańczał sprawę.
Sam Esma też radził sobie nieźle. Bez większego trudu odparł tych kilka demonów, które wskoczyły na jego pojazd.
Jazda była niezwykle powolna, w tunelu wciąż roiło się od bestii, a my ponosiliśmy coraz większe straty. Najbardziej zabolało, kiedy odkryłem, że gdzieś zniknął Nicpoń. Kozła też dopadli. Jeden z Brute wdarł się na platformę i roztrzaskał mu głowę. Chwilę później przeklęty demon został zmielony przez wiertło Esmy, lecz brodaczowi w niczym to już nie mogło pomóc.
Bełty skończyły się na długo przed tym, nim dojechaliśmy do wyłomu, ale mimo wszystko – choć z wielkim trudem – zdołaliśmy utrzymać się w siodle. Najbardziej krytyczny moment nastąpił, gdy oddział okultystów obsypał nas jakimiś granatami gazowymi. Wszyscy zaczęliśmy doznawać halucynacji i nie do końca wiedzieliśmy czy nadal walczymy z demonami, czy też z własnymi urojeniami i sobą nawzajem.
Po kilku ciężkich minutach omamy minęły, lecz wtedy okazało się, że zginęła już ponad połowa załogi, a demony skaczą po „Krecie” jak pchły po bezpańskim kundlu.
Miałem rozorane lewe ramię i rozbitą głowę, a moja włócznia została zniszczona. Złapałem więc tę, która należała do Kozła, plecak z napędzającym ją silnikiem parowym zostawiając jednak na ramionach martwego przyjaciela, i dalej broniłem platformy.
Na szczęście chwilę później zobaczyłem, że dokładnie nad nami jest wyłom. Po linach i sznurowych drabinkach wciąż schodzili nowi wrogowie.
– Teraz! Rozpieprz „Kreta”! – krzyknąłem do kierowcy, a ten bez namysłu zgniótł trzonkiem włóczni grube rury, którymi ulatniała się wytworzona ze specjalnej mieszanki ropy – znacznie wydajniejszej niż zwykła woda – cuchnąca para. Ciśnienie w kotłach natychmiast wzrosło, podobnie temperatura na platformie. Silnik zawył o wiele głośniej niż do tej pory.
– UCIEKAĆ! – wrzasnąłem, rzuciłem włócznię Kozła i zacząłem zeskakiwać z pojazdu.
W pewnej chwili stanąłem jednak jak sparaliżowany.
„Kret” Esmy zatrzymał się dokładnie pod wyłomem. Jego silnik ryczał i kopcił coraz bardziej. Sam Święty walczył natomiast z kilkoma demonami, ale już na ziemi; najwidoczniej bestie zrzuciły go z platformy.
– Esma, uciekaj! „Kret” zaraz wybuchnie! – próbowałem przekrzyczeć przedśmiertne ryki dwóch konających monstrów. I chyba mi się udało, bo Rycerz odwrócił się w moją stronę.
– Jestem szalony, pamiętasz!? – zaśmiał się dziko i czule poklepał metalowego potwora. Ta krótka chwila dekoncentracji wystarczyła jednak, by Brute dopadli go i rozerwali na strzępy.
I wtedy zrozumiałem – Szurnięty Święty od początku planował wysadzić nie tylko tunel, ale i całą zgromadzoną nad nim armię, choć dobrze wiedział, że to samobójstwo, a powodzenie misji, w najlepszym wypadku, jest wątpliwe.
Nie oglądając się już za siebie, zeskoczyłem na ziemię i zacząłem biec ze wszystkich sił. Zastanawiałem się, ile czasu zostało do chwili, gdy ciśnienie łatwopalnej pary rozsadzi “Krety”, a ognisty podmuch zmiecie wszystko na swojej drodze.
Zdążę, czy nie…?
Nie zdążyłem.
Siła wybuchu odrzuciła mnie daleko do przodu. Przytomność, na całe szczęście, straciłem jeszcze zanim uderzyłem o ziemię.
Kiedy się ocknąłem, było cicho. Wokół żywej duszy. Czyżbym tylko ja przetrwał to piekło?
Byłem cały poobijany, a poparzona skóra piekła niemiłosiernie.
Wstałem i powlokłem się z powrotem w głąb tunelu. Nim dotarłem do zawaliska na dobre zamykającego korytarz, napotkałem tylko jedno ciało.
Demon.
Martwy lub nieprzytomny.
Nie zamierzałem ryzykować. Wziąłem duży odłamek skalny i waliłem w twardy czerep tak długo, aż została z niego miazga.
Potem powoli powlekłem się w stronę Eld-Hain.
– Kod czerwony! – krzyknąłem, gdy tylko napotkałem pierwsze patrole.
Podziałało. Wojskowi, nie zadając żadnych pytań, zaprowadzili mnie wprost do dowództwa, gdzie zostałem przyjęty natychmiast. Słaniając się na nogach, zdałem relację z wydarzeń w tunelu starcowi z dystynkcjami generała oraz kilku jego oficerom. Gdy skończyłem, ci natychmiast wyszli, by przygotować akcję rozpoznawczo-ratunkową. Jak się okazało, silny oddział wojska czekał na rozkaz wyruszenia właściwie już od chwili, gdy padły słowa „kod czerwony”. Żołnierze wsiedli do drezyn z silnikami i ruszyli w ciemność.
– Wiesz, co cię czeka, jeśli to wszystko okaże się kłamstwem? – zapytał dość napastliwie generał.
– Niech zgadnę… zamkniecie mnie z powrotem w tunelu? – odpyskowałem. Miałem już dosyć tego wszystkiego. Chciałem po prostu spać. Albo umrzeć.
Stary patrzył na mnie przez chwilę, a potem wyraźnie złagodniał.
– Powiedz mi, żołnierzu, masz już jakieś demony na swojej liście?
– Jak do tej pory przypisano mi jednego…
– Więc, jeśli mówisz prawdę, to teraz możesz dopisać sobie cały legion. A to oznacza, że jesteś nie tylko wolny, ale zostaniesz bohaterem… Teraz jednak idź do koszar, niech medycy cię opatrzą. Potem umyj się i zjedz coś, a jak starczy ci sił, możesz przyłączyć się do świętowania.
Świętować? A niby, kurwa, co? Tylu dobrych ludzi zginęło na moich oczach, miasto stoi na skraju zagłady, a ten każe mi pląsać z radości?
Nie, w takich warunkach nawet wolność nie ma smaku…
Przyzwany żołnierz poprowadził mnie do wielkiej windy. Kiedy znaleźliśmy się w kabinie, serce mocniej zabiło mi ze zdenerwowania. Nieprzyjemnie zatrzęsło i już po chwili byliśmy na powierzchni.
Tu spotkało mnie kolejne wielkie rozczarowanie.
Po tylu latach spędzonych pod ziemią, oddychanie powietrzem z zewnątrz; chłodnym, czystym, o wiele mniej gęstym i wolnym od przenikających cały tunel, trujących wyziewów kolei, sprawiło mi zwyczajną przykrość. Było obce i nieprzyjemne.
Nie myślałem o tym jednak zbyt długo, gdyż moją uwagę przyciągnęło radosne ożywienie panujące dookoła.
– Co tu się dzieje? – zapytałem eskortującego mnie wojaka.
– To ty nic nie wiesz? – Żołnierz zdumiał się wyraźnie, a potem uśmiechnął tajemniczo i wskazał na liczne okna stacji: – Spójrz w niebo.
Widok niczym nieograniczonej przestrzeni poraził mnie tak bardzo, że dopiero po chwili wypatrzyłem pewną… anomalię.
W powietrzu, w trzyosobowych oddziałach, w tę i z powrotem śmigały jakieś postacie, patrolując niebo nad miastem. Latały tak wysoko, że wydawały się nie większe niż ptaki, lecz i tak nie można było się pomylić – to byli ludzie ze skrzydłami! Każdy dzierżył coś na kształt kosy.
– Kto… co to jest!? – wykrztusiłem, zdumiony.
– Najprawdziwszy cud! – odparł żołnierz, a ja nagle zrozumiałem, co miał na myśli generał, mówiąc o świętowaniu. – Jedyny wreszcie wysłuchał naszych modłów i zesłał swoje anioły…