- Opowiadanie: Lorwat - Głębia wiary

Głębia wiary

Akcja rozgrywa się w czasie drugiego szturmu demonów na Eld-Hain. Jego bohaterami są młody kapłan, którego gorliwa wiara na skutek splotu wydarzeń została zachwiana oraz wątpiący w istnienie Jedynego, stary Święty Rycerz, którego wiara zostanie z kolei rozpalona na nowo i wydarzenia, które niebezpośrednio powiązały skontrastowanych ze sobą bohaterów. Fabuła “nachodzi" nieco na kolejny punkt fabularny, czyli pojawienie się Aniołów Śmierci, nie skupia się na tym jednak prawie wcale – jest to wyłącznie element budowania portretów bohaterów.

Są też dwa fragmenty, inicjalny i końcowy, które mają miejsce już po zakończeniu trwania oblężenia. Tak samo jak wyżej, mają ukazać pełniejszy ogląd postaci bohaterów.

 

W opowiadaniu jest również fragment, w którym demon wypowiada się w swoim języku. Jest on mocno stylizowany na język węgierski, ma być gardłowy i szeleszczący. Początkowo chciałem ten fragment (jak i treści w języku ludzkim wypowiadane przez demona) zapisać w alfabecie fonetycznym, uznałem jednak, że byłoby to nieczytelne na niemającego obycia filologicznego czytelnika, stąd jedynie mała stylizacja w zapisie. Demon, mówiąc w języku ludzkim, posługuje się zniekształconą składnią, co ma na celu zobrazowanie trudności w posługiwaniu się odmiennym dlań językiem.

 

To chyba wszystko.

Miłej lektury,

 

 

PS. Limity znaków bolą, bardzo... Nożyce szły w ruch, ze stratą niestety momentami dla treści.

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Głębia wiary

Pielgrzym uniósł ciężką, łańcuchową włócznię, której wprawione w ruch zęby wyły głośniej niż ryczące dziko, okute w kościane pancerze istoty, które wyłoniły się nagle z ograniczającego widoczność, piaskowego tumanu, uniesionego przez nacierającą burzę. Odkąd upadła wieża, wichury w okolicy Eld-Hain były coraz częstsze i intensywniejsze.

– Trzech – pomyślał pielgrzym. – Doskonale, jeśli ich zabiję, zostanie już mi tylko jeden, by wrócić do normalnego życia.

Ruszył naprzód, w samobójczej, zdawać by się mogło, szarży w stronę istot, na widok których serce zwyczajnego człowieka tężeje w strachu. Daleko w tyle zostawił dwóch innych, z przerażenia nie mogących się poruszyć pokutników, którzy w obliczu wyboru między karą śmierci a losem Pielgrzyma woleli zachować życie. Musiało być to dla nich pierwsze spotkanie z demonem. Dopiero teraz pojęli, że wybór był jedynie ułudą – karą za ich winy będzie i tak śmierć, odroczona jedynie w czasie.

Nacierający z nagą piersią mężczyzna o głowę przewyższał pozostałą dwójkę skazańców. Rosły w barach i pokryty siatką starych blizn, mimo przeplatanych gęsto siwizną włosów miał w sobie coś szlachetnego, co odróżniało go od przestępców, których los wraz z nim rzucił na ścieżkę pokuty.

W swoim dawnym życiu był komturem zakonu Świętych Rycerzy, który w czasie służby ścierał się z niejednym demonem, także ze straszliwszymi i potężniejszymi od zwyczajnych, zmierzających w ich kierunku wojowników. Wiedział, jak rozumują, jak wygląda technika ich walki i jak ją wykorzystać, by uderzyć w takie miejsce na ich ciele, by sprowadzić na nich szybką śmierć. Im szybszą, tym nadejdzie wolność i powrót do Eld-Hain, gdzie będzie mógł spotkać kapłana, dzięki któremu doznał nawrócenia.

***

– Corien!

Odziany w czerwone, luźne, dla większej wygody przepasane wysoko szaty młody kapłan odwrócił głowę i spojrzał pytającym wzrokiem w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Sklejone perlącym się na czole, wykwitłym od ciężkiej pracy potem włosy po raz kolejny wpadły mu do oczu. Zaklął cicho, kiedy podczas odgarniania uciążliwie pozostających w nieładzie kosmyków,  podkasany powyżej łokcia lewy rękaw ciężkiego habitu opadł, maczając się w wiadrze z oleistym smarem. Mimowolnie wypuścił z rąk ciężkie obcęgi, którymi dokręcał pospiesznie zawory naprędce naprawianej maszyny, kiedy splamiona tkanina przykleiła się do jego przedramienia, przenikając je zimnym dreszczem. Narzędzie, spadając, oderwało od maszyny dospawany chwilę wcześniej zawór, co zaowocowało wydobyciem się nagromadzonej w sekcji silnikowej sprężonej pary wodnej w sposób gwałtowny i niekontrolowany. Strumień pary obalił mocno już skołowanego, młodego kapłana na stertę pociętych blach, używanych jako łaty do uszkodzonych maszyn.

Resztki pary całkiem ulotniły się z wraka jeszcze bardziej uszkodzonej teraz maszyny, którą podnoszący się właśnie na nogi nieszczęśnik chwilę wcześniej bezskutecznie próbował naprawić. Młody adept, wciąż oszołomiony uderzeniem gorącej pary i nagłym upadkiem, spojrzał skołowanym wzrokiem na postać, która wcześniej wołała go po imieniu.

W świetle otwartych na oścież wrót do warsztatu stała niska i przygarbiona postać. Oślepiające światło bijące z korytarza, mieszało się z lekkim półmrokiem słabo oświetlonego prowizorycznym, błękitnym światłem kryształowych lampek warsztatu, którego systemy oświetlenia uległy awarii, uszkodzone wcześniej w wyniku skutecznych działań dywersyjnych demonicznych kultystów terroru. Czyniło to rozpoznanie twarzy postaci niemożliwym, młody adept rozpoznał jednak głos postaci. Starszy kapłan Teodoryk Albers, opat Zakonu Iskry Myśli, mniszego zakonu Jedynego, stał w drzwiach warsztatu, do którego pół godziny wcześniej oddelegował Coriena brat Meyer, i wołał go swoim zawsze ciepłym, lecz niepozbawionym tym razem nuty zatroskania i zmęczenia, głosem.

 – Corien. Spokojnie, zostaw to, czym się zajmowałeś. Temu dziecku Jedynego już nie pomożesz. Chodź ze mną.

Opat kochał całym swym oddanym Jedynemu sercem mechaniczne kreacje i zwykł nazywać je „dziećmi Jedynego”, jako iż, zgodnie z dogmatem, szczerze wierzył, że każda maszyna jest odbiciem myśli i działania Jedynego. Corien zawsze uśmiechał się w duchu, kiedy słyszał, w jaki sposób stary kapłan w duchu dogmatu określa ludzi. Wyznawców Jedynego opat nazywał pieszczotliwie „adoptowanymi dziećmi Jedynego”, których umysły, jak zwykł powiadać, uwięzione w organicznych ciałach, nie miały szczęścia przyjść na świat w stalowych powłokach.

Poturbowany pechowym zrządzeniem wypadków mnich, delikatnie kulejąc na prawą nogę, ruszył w kierunku przełożonego.

***

Stary rycerz wyszarpnął miecz z pleców bestii. Potrzebował chwili, by wydobyć ostrze poszczerbione od ciągłego uderzania w nadspodziewanie twarde kości pokrywające niczym pancerz ciała rosłych demonów, które utknęło w szczelinie między kościanymi płytami. Stanął na plecach wciąż jeszcze żywego, podrygującego i charczącego przeciwnika, po czym wbił szeroką klingę w miejsce, w którym kręgosłup łączy się z czaszką. Odgłos chrzęstu kości i ostatniego, agonalnego jęku potwora zwiastował ostateczny koniec pojedynku. Wciąż z trudem łapiąc oddech i czując krwawy posmak w ustach pozostały po trafieniu kopniakiem w sam środek napierśnika masywnym, podkutym kopytem demona, które pozostawiło na pancerzu charakterystyczny, podkowiasty kształt, Boemund, komtur trzeciej komandorii Świętych Rycerzy, powiódł wzrokiem dokoła, szukając kolejnego przeciwnika i oceniając, jak radzą sobie kompani z jego oddziału, walczący z bandą demonów, która przebiła się aż na plac przed świątynią Zakonu Iskry Myśli.

Wielu z walczących tu rycerzy nich znał jeszcze z czasów poprzedzających inwazję. Siatki rys i bruzd, które wyryły na ich wspomaganych pancerzach bitwy i potyczki, w których walczyli ramię w ramię były dla niego czytelniejszą i pełniejszą kroniką wojny niż zapiski kapłanów, którzy przybywali na pobojowisko dopiero, kiedy bój dobiegł kresu. Wielu kronik wojny wypisanych na pancerzach i ciałach swych towarzyszy nie będzie mu dane już nigdy odczytać, dla wielu bowiem rycerzy bój ten zapisał się na ostatniej karcie księgi ich żywota.

Bestia podobna do tej, którą właśnie z trudem zabił, potężną łapą chwyciła obalonego na ziemię brata Sibranda i uniosła w powietrze z zadziwiającą łatwością, nic nie robiąc sobie z rozpaczliwych, zatrzymujących się na kościanym pancerzu ciosów, które nieszczęśnik wymierzał na oślep. Ułamki sekundy później, druga łapa zacisnęła się na karku Świętego Rycerza i nagłym szarpnięciem muskularnego ramienia oderwała głowę, za którą niczym upiorny wąż, z odgłosem łamiących się kości, podążył kręgosłup zjeżony zakrwawionymi kikutami żeber. Demon spojrzał małymi, osadzonymi głęboko w czaszce ślepiami, w których prócz wyraźnej przyjemności, jaką niosło mu urządzanie rzezi, odnaleźć było można także coś, co Boemund niejednokrotnie widział w oczach swoich kompanów – poczucie walki o coś wyższego, w imię jakiejś wyższej instancji lub idei. Stary rycerz był pewien, że bestia nie zabija wyłącznie dla nasycenia swej żądzy krwi. Wiedział, że inwazja koszmarnych stworzeń miała dla nich jakiś wyższy cel i one same widzą w prowadzeniu wojny jakiś upiorny rodzaj sztuki, a także coś więcej. Co takiego? Tego Boemund nie wiedział i czasem obawiał się, że być może pozna odpowiedź.

Demon od niechcenia jakby zamachnął się trzymaną wciąż w łapie głową nieszczęsnego Sibranda, która po krótkim locie zatrzymała się pod stopami Boemunda w potwornym, acz jasnym dla rycerza akcie wyzwania na pojedynek, dosłownie rzuconego mu przez przeciwnika.

Komtur, dzięki hydraulicznym, napędzanym parą podgrzewanej przez energię kryształu cieczy, jednym skokiem pokonał wysokość hałdy gruzu, na której spoczywał jego poprzedni przeciwnik, lądując na pokrytej mozaiką, strzaskaną teraz i popękaną, przedstawiającą pierwszych kapłanów-założycieli Eld-Hain. Szybkim ruchem wyprostował się i ruszył w kierunku przeciwnika. Ten jednak zdawał nie odwzajemniać rytuału pojedynku. Spojrzał trochę w bok, wyraźnie skuliwszy swe masywne ciało w geście, który wydał się Boemundowi kornym zgięciem karku, wypowiadając przy tym słowa w swoim szeleszczącym, chrapliwym języku:

Kisš Asšonynka, varazsšo Zšakul Tavro?

Jeszcze zanim rycerz spojrzał w kierunku, w którym demon zadał pytanie, poczuł na swej odkrytej twarzy powiew zimnego powietrza. Pancerz pokrył się szronem, a szybki i urywany oddech pozostawiał w dziwnie chłodnym powietrzu skroplone obłoczki pary wodnej.

W kierunku niedoszłych oponentów zmierzał inny demon – mniejszy, mniej masywny, czwororęczny, o wiele bardziej smukły, odziany w wykonany ze stopu bliżej nieznanych rycerzowi metali, nie zaś kości, pancerzu. Boemund wiedział, że do czynienia ma nie ze zwyczajnym wojownikiem z pierwszych szeregów, a z jednym z przywódców demonicznej inwazji. Istota spojrzała na niego żarzącymi się oczami, w których rysował się nieludzki, zupełnie obcy i odmienny intelekt, rozsunęła szczelinę twardej, zrogowaciałej skóry, która była jej wargami, w coś, co przypominało ludzki uśmiech, a zza ściany zębów wraz z długim, wężowym językiem popłynęły dźwięki zniekształconej i szeleszczącej, ale ludzkiej, zrozumiałej mowy:

– Tysš jesšt ten, który dowódcą tu jesšt.

Boemund pierwszy raz usłyszał, by demon używał ludzkiej mowy. Jego zaskoczenie było tak wielkie, że nie zdążył usunąć się na czas, kiedy druga para rąk istoty wykonała szybką sekwencję ruchów, a z jej przegubów wytrysnęły strugi ognia, uderzając w rycerza, który zamknął oczy i odwrócił się plecami i skulił, w nadziei, że Święty Pancerz przetrzyma napór gorąca.

***

– Najwyższy Kapłanie, ja przepraszam, nie chciałem uszkodzić tej maszyny…

– Wiem, dziecko. Spokojnie, nie mam o to żalu do ciebie ani ja, ani Jedyny. Chodź ze mną, zostaw maszyny, dobrze wiesz, że to nie ty powinieneś je leczyć.

– To prawda – pomyślał Corien. Wciąż nie czuł się pewnie, pracując w warsztatach.

Przedwczesne święcenia kapłańskie otrzymał na kilka dni przez przybyciem demonów pod miasto na polecenie samego Albersa, przez wzgląd na swój wysoko przez niego chwalony, chłodno kalkulujący i zdolny do szybkiego opracowywania w oparciu o posiadane informacje planów i taktyk umysł, a także wrodzony talent retoryczny – co czynić z niego mogło obiecującego taktyka polowego, świeckiego kaznodzieję i potencjalnie, jeśli połączyć oratorskie i strategiczne zdolności Coriena, zdolnego kapelana bitewnego. Młodzieniec nie przejawiał jednak wielkich zdolności manualnych i słabo obchodził się z narzędziami, czego popis dał przed chwilą.

– Nie traćmy czasu na zbędne słowa – kontynuował opat w czasie, kiedy szli korytarzem. – Nic po tobie w warsztacie, pozostaw leczenie dzieci Jedynego bardziej biegłym w tym braciom. Bracie Dessau! Idź do warsztatu szóstego! – rzucił w kierunku przebiegającego właśnie obok zakonnika.

– Jesteś młody, pełen energii w czynie, a także w słowie. – kontynuował. – Masz w sobie ogień, skrzesany iskrami, które niczym pięści Jedynego produkują młoty, kiedy uderzają w rozgrzaną do czerwoności stal, pojmujesz, młodzieńcze? – zamilkł na chwilę, wpatrując się we wciąż spoconą twarz Coriena, której grymas nie wskazywał na wielkie zrozumienie zawiłych słów starego opata.

– N-nie, wielebny opacie, niestety… – Młody kapłan posługiwał się prostym, ale trafiającym w serca swoją bezpośredniością języka, gubił często sens zawiłych metafor, których używać zwykł opat.

Minęło ich dwóch nowicjuszy niosących w kierunku położonych w kazamatach opactwa laboratoriów zniszczoną, pozbawioną krystalicznego rdzenia, powłokę cielesną Nienasyconego. Nagłe pojawienie się dużej ich ilości zafrasowało kapłanów, nie spodziewali się oni, że stworzeń bytuje na pustkowiach aż tak wiele, a z pewnością nawet więcej. Niezaprzeczalnie jednak to one właśnie ocaliły miasto przed zniszczeniem w pierwszym szturmie i dały obrońcom czas, by przegrupować się.

– Twoje miejsce jest na ambonie, gdzie będziesz ustami Jedynego i przemówisz Jego słowy, stanowiąc przykład dla ubogich iskrą ducha dziecinek, które dostąpiły błogosławieństwa Jego adopcji. – Albers uśmiechnął się i ciągnął dalej. – Możesz przelewać ogień kuźni jego myśli młotami słów swoich w ich rozpalone wiarą, nie do końca ukształtowane, surowe sztaby ciał, by przekuć je w żywą broń w rękach Jedynego. Pojmujesz, młodzieńcze? Teraz mamy wojnę, ale nie znaczy to, że adoptowane dzieci Jedynego mają podczas niej być pozbawione jego słów. Właśnie teraz potrzebują ich najbardziej. – zamilkł na chwilę, łapiąc oddech. Podeszły wiek dawał się mu we znaki.

– Czego chcesz więc ode mnie, wielebny? Co mam zrobić? – spytał Corien.

Przystanęli i przycisnęli się obaj do ściany korytarza, kiedy dwóch starszych rangą kapłanów pospiesznie toczyło korytarzem pokaźnych rozmiarów wózek, na którym wieźli długi, smukły przedmiot, skryty przed oczami postronnych czerwonym, narzuconym na niego płótnem. Ciągnący tajemniczy przedmiot kapłan z rozpędu wpadł na przyciśniętego do ściany, pechowego, młodego zakonnika, przez co wózek stracił stabilność, a jego zawartość z ogłuszającym hałasem spadła na stalową posadzkę. Spod czerwonego materiału wyzierało olbrzymie, długością przekraczające wysokość człowieka, łańcuchowe ostrze kosy. Corien domyślił się, że długi i smukły przedmiot, który rysował się wcześniej pod tkaniną, musiał być jej styliskiem. Kosa była tak wielka, że żaden człowiek, nawet zakuty w Święty Pancerz, nie miał szans jej dzierżyć. Czyżby miała to być broń dla jakiejś nowej machiny Zakonu?

– Pozbierajcie to szybko i idźcie do magazynu dziesiątego. Wiecie, co robić. To miasto potrzebuje cudu.

– Magazyn dziesiąty – przemknęło młodemu kapłanowi przez myśl – jest zapieczętowany i tylko najwyżsi kapłani mają do niego wstęp i pilnie strzegą tajemnicy jego zawartości. Co tam się znajduje?

Kapłani szybko skinęli głowami i zajęli się ciężką bronią. Opat wziął szybko pod ramię młodego towarzysza i pociągnął przed siebie.

– Corienie, wróćmy do naszej rozmowy. Kiedy wierni nie mogą udać się do świątyni, świątynia musi udać się do nich. Bądź dla naszych obrońców żywym słowem Jedynego w bitwie, która właśnie trwa. Jego wrogowie są silni i podstępni. Nie pozwól im, Corienie, siać zwątpienia w sercach Jego adoptowanych dzieci. Rusz wraz z nimi, by być karzącą pięścią Jedynego i Jego głosem, który się nie załamie.

Dotarli pod wrota hangaru opatrzone numerem siedem.

– Corienie, chciałbym, byś zasiadł w Świętym Konstrukcie, który nazywamy Golemem. Zza pulpitu jego ambony głoś na polu bitwy słowo Jedynego i bądź Jego karzącą ręką, którą zmiażdżysz tych, którzy zagrażają jego adoptowanym dzieciom.

***

Boemund czuł charakterystyczny smród palących się włosów. Rozgrzana zbroja parzyła dotkliwie ciało w miejscach, gdzie ochronne podszycie było cienkie i tam, gdzie ciosy demonów zdołały ją wcześniej przebić. Brudna i postrzępiona peleryna, która zwieszała się z pleców rycerza, spopielona kaskadą ognia, rozwiewała się właśnie na wietrze. Kiedy uczuł, że żar zelżał, odwrócił się, na oślep próbując wymacać dłonią miecz, który chwilę wcześniej zagubił. Spróbował otworzyć oczy. Pozbawione wilgoci narządy wzroku przeszyły igły bólu, gdy przesunęły się po nich równie wysuszone żarem powieki. Przeczesujące na ślepo zwaliska gruzu dłonie natrafiły na zimną, wyczuwalną nawet przez pancerne rękawice, powierzchnię. Do uszu rycerza doszedł świszczący śmiech potwora. Kiedy był już w stanie bez większych przeszkód widzieć, co dzieje się wokół niego, zrozumiał przyczynę śmiechu. Miecz, skuty grubą i twarda warstwą lodu, przymarzł solidnie do ziemi. Próbował chwycić za wystające z bryły fragmenty i skruszyć wiążącą powłokę, bezskutecznie jednak, co wzbudziło jedynie kolejną salwę śmiechu w gardzieli demona.

– Dlaczego? – Boemund, nie mając już innych odpowiedzi na szydery bestii, obrócił się w kierunku potwora, zadając mu pytanie. – Dlaczego? Dlaczego tu przyszliście? Czego od nas chcecie?

Demon nie od razu odpowiedział, patrząc przez kilka długich dla rycerza chwil, po czym wysyczał, kalecząc ludzką mowę:

– Potsšebujemy tego sšwiata. Potsšebujemy jego sšurowców. Potsšebujemy miejsšca, by żyć. Wy i wasš fałsšywy bóg jesštesšcie tym, co sštoi na przesškodzie. Wy jesštesšcie tym więc, czego musšimy sšię pozbyć.

– Fałszywy bóg? – zapytał Boemund. Słyszał już z ust kapłanów, że demony zaprzeczają istnieniu Jedynego, ale po raz pierwszy miał okazję słyszeć to na własne uszy z ust wroga. W myślach stanęły mu skrzętnie skrywane, bagatelizowane i odsuwane na rzecz rutyny życia wątpliwości, przywołane z głębin umysłu przez słowa potwora. Kiedy wstąpił do Zakonu, prócz gorliwej wówczas wiary, ściągnęła go doń świadomość, że, mimo trudów związanych ze służbą, na którą składały się głównie eskortowanie poza mury miasta ekspedycji górniczych i ochrona szlaków pomiędzy Ostojami oraz trakcji prowadzących do kopalni, inaczej nie będzie w stanie zapewnić sobie stabilnej materialnie egzystencji. Z upływem lat, początkowo gorąca wiara zaczęła ustępować zwątpieniu.

Wielokrotnie on i jego kompani modlili się do Jedynego o czystość myśli, precyzję oka, siłę ramienia oraz błogosławieństwo chłodnej kalkulacji, jednak cały czas miał świadomość tego, że pomimo modłów, jego ramiona tak samo szybko męczyły się od zadawania ciosów, umysł podatny był na zwątpienie i strach, a ciało na zmęczenie. Wydawało mu się, że słowa kapłanów o tym, że są niczym trybiki w wielkiej machinie myśli Jedynego są jedynie pożywką dla ludzi, wciąż drżących na myśl wspomnienia kataklizmu, a wszystko ma na celu utrzymanie władzy nad społeczeństwem w rękach kościoła.

– Fałsšywego. Sšpotkalisšmy jego wyznawców w poprzednich sšwiatach, które podbilisšmy. Pokonalisšmy ich. Tu też ich pokonamy.

– Zamilcz! – Krzyknął rycerz. Miał świadomość, że jego słowa nie zabrzmiały przekonująco. Kiedy nadeszły Demony, a siły Zakonu nie były w stanie dotrzymać pola znakomicie dowodzonym armiom napastników, Jedyny także nie okazał swojej mocy. Demon jakby odczytał myśli kołaczące się pod czaszką komtura, uśmiechnął się złowieszczo i splótł po raz kolejny palce w znanym już Boemundowi geście.

Stary rycerz wątpił w to, czy Jedyny faktycznie istnieje. Nigdy nie otrzymał żadnego dowodu na jego istnienie. Słowa kapłanów już mu nie wystarczały. Jednego był pewien – z pełnego wiary Świętego Rycerza, którym był w młodości nie pozostało wiele. Wierzył bardziej w siłę człowieka, jego wytrwałość i więzi z innymi, z której płynie prawdziwa siła ludzkości, niż w Jedynego i jego wsparcie.

W tej chwili widział swoją śmierć w kaskadach demonicznego ognia, i po raz kolejny w życiu zwątpił w to, czy jego dusza po śmierci stanie się częścią większego rozumu, jakim była Myśl Jedynego, jak głosili kapłani. Patrząc w oczy demona, w których czaiła się jego śmierć, w rozpaczy wykrzyknął:

– Jedyny, jeżeli istniejesz, patrz jak zdycha twój sługa! Jeśli jesteś, bądź przeklęty lub daj jakiś znak!

Boemund zamknął oczy i rozwarł ramiona, czekając, aż żar po raz kolejny ogarnie jego ciało, obracając je w popielny niebyt. Ognisty podmuch jednak nie nadchodził,

natomiast do uszu rycerza spłynęło wiele nowych, przemieszanych w jedną kaskadę, dźwięków. Gruchot kamieni, przypominający hurgot lawiny górskiej, mechaniczny odgłos pracy trybów maszyny, syk pary wodnej, świszczący krzyk demona i donośny głos wykrzykujący odgłosy litanii do Jedynego.

– Jedyny oczyszcza ze skazy zwątpienia tryby waszych serc, bracia! Z jego imieniem na ustach zwróćcie wasze ramiona ze stali przeciw jego nieprzyjaciołom, a on sprawi, że nie zaznają zmęczenia!

Krzyk demona nie przypominał dotychczasowych, wydobywających się z gardzieli potwora odgłosów pełnego ironii śmiechu, czuć było w nim teraz jedynie strach i zaskoczenie. Rycerz otworzył oczy tylko po to, by dostrzec, jak olbrzymia, czworonożna machina roztrąca na bok demonicznych wojowników niczym szmaciane lalki. Kościany pancerz jednego z nich, na którego nastąpiła ciężka kończyna maszyny z trzaskiem pękł na części, a stalowe odnóże niczym w masło weszło w ciało bestii, przyszpilając je do ziemi. Agonalny ryk potwora zaginął w kakofonii okrzyków zaskoczenia z gardzieli innych bestii, triumfalnych okrzyków pozostałych przy życiu Świętych Rycerzy i bitewnych litanii wykrzykiwanych dalej z niezmąconym spokojem przez kapłana stojącego wewnątrz masywnego korpusu machiny, ukształtowanego na podobieństwo ambony z bożnic Jedynego. Kapłan, operujący ruchami całej konstrukcji poprzez kontrolowanie zaworów, pokręteł i przycisków na pulpicie znajdującym się wewnątrz, kontrolował ruchy konstruktu i uderzał ciężkim, z łatwością kruszącym pancerz i ciało bestii młotem, dzierżonym przez maszynę w jednej z mechanicznych rąk.

Demoniczny przywódca stracił zainteresowanie dotychczasową ofiarą. Pospiesznie skierował ognistą burzę, przeznaczoną na spopielenie Boemunda ku ambonie, niewiele jednak czyniąc jej szkody prócz osmalenia pajęczych odnóży i grubych płyt dolnego pancerza. Kapłan, nie przerywając litanii pochwalnej, skierował młot machiny ku władającej żywiołami bestii. Rozpaczliwy krzyk przerażenia urwał się nagle i ustąpił dźwiękom trzaskających kości i pękających kamieni, kiedy demon, rzucający się w tył w nieudanej próbie ucieczki, przygwożdżony został do powierzchni placu ciężkim uderzeniem obucha. Gorąca od ognia, którym jeszcze chwilę temu władał demon, krew trysnęła we wszystkich kierunkach, brukając mozaikę, pancerze rycerzy, ambonę Jedynego i twarz stojącego, oniemiałego w zaskoczeniu Boemunda szkarłatnymi kroplami.

Kapłan spojrzał w twarz starego komtura, pokręcił głową z niesmakiem, odwrócił się i ruszył przed siebie, w kierunku, z którego dochodziły odgłosy bitewnego zgiełku.

– Za mną! – Za Jedynego! – Krzyknął w kierunku znajdujących się obok rycerzy, którzy dobijali ostatnie, wciąż dychające jeszcze demony. Ci z oddziału Boemunda, którzy przeżyli wraz z nim straszliwe bitwy demonicznej inwazji mijali go teraz bez słowa, rzucając nań jedynie spojrzenia wyrażające niedowierzanie, oburzenie i niesmak. Po chwili zniknęli za zakrętem uliczki, wiedzieni naprzód, ku miejscom najcięższych walk przez kapłana pilotującego Golema. Komtur został sam na usianym zwłokami ludzi i demonów placu. Odgłosy toczących się gdzieś niedaleko ciężkich walk wydawały mu się dalekie.

– Jedyny…dałeś mi znak… ocaliłeś mnie… Ty istniejesz…

Boemund padł na kolana, unosząc głowę ku opactwu Zakonu Iskry Myśli. Nad nim, na tle tarczy słonecznej, otoczony promiennym blaskiem, wisiał olbrzymi, ludzki kształt, powoli młócący powietrze ciężkimi, mechanicznymi skrzydłami. Po chwili odleciał w kierunku, w którym udały się wcześniej siły prowadzone przez Kapłana.

– To ty, Jedyny?

***

– Najwyższa Rada Kapłańska, po rozpatrzeniu dowodów przedstawionych przez Coriena van Rohe, ogłasza niewiernego, noszącego miano Boemund Hawser, do niedawna członka Zakonu Świętych Rycerzy w pozycji Komtura trzeciej komandorii – świeżo wybrany, nowy Scjentarcha Świątyni Rozumu, Teodoryk Albers, odchrząknął i zakaszlał, z zauważalnie większym trudem niż jeszcze kilka dni wcześniej łapiąc oddech. Jego poprzednik poniósł bohaterską śmierć w czasie działań Zakonu mających na celu wykorzystanie w roli broni promienia energii kryształów z obalonego na ziemię pryzmatu wieży burzowej. Nowo wybrany przywódca kultu Jedynego w Eld-Hain zawsze czuł się źle, kiedy zbierało się na burzę, a teraz, kiedy wieża chroniąca od nich została zniszczona, w ciemnych barwach widział perspektywę poprawy stanu swojego zdrowia.

– Sekretarzu, dokończ proszę za mnie, źle się poczułem, muszę się oddalić. – Albers podał pergamin kapłanowi siedzącemu po swojej lewej stronie, świeżo mianowanemu Sekretarzowi Scjantarchy, Corienowi van Rohe. Ten przez chwilę szukał miejsca, w którym poprzednik urwał czytanie, po czym kontynuował:

– Komtura Trzeciej Komandorii za winnego grzechu herezji pierwszego stopnia w postaci zaprzeczenia istnienia Jedynego. Uznanemu winnym nie przysługuje prawo do apelacji od wyroku. W normalnych okolicznościach karą za grzech herezji jest śmierć, Najwyższa Rada Kapłańska jednak, po wysłuchaniu prośby sformułowanej przez samego Tankreda von Harran, Wielkiego Mistrza Zakonu Świętych Rycerzy, motywowanej wieloletnią, nienaganną służbą w szeregach Zakonu Świętych Rycerzy oraz zasłużeniem się w czasie niedawnego oblężenia Ostoi Eld-Hain, uznała powyższe za okoliczności łagodzące i zdecydowała się na dać wybór człowiekowi noszącemu miano Boemund Hawser. – Odczytał zgromadzonym w Sali oskarżeń, mnąc róg pergaminu.

Miał wyrzuty sumienia, wiedząc, że to dzięki jego donosowi skazano tego człowieka za przestępstwo, za które równie dobrze można byłoby skazać teraz i jego. Do czasu ujrzenia pierwszego Anioła Śmierci, Corien był gorliwym wyznawcą Jedynego. Kiedy jednak zobaczył olbrzymią kosę, dzierżoną w rękach machiny, taką samą, jak ta, którą dwaj kapłani wieźli przez korytarz jego rodzimego opactwa, i kiedy przypomniał sobie Albersa, wykrzykującego do zgromadzonych wokół rycerzy i chroniących się w świątyni cywili, że oto widzą cud Jedynego, którego Anioły zeszły na ziemię, zdał sobie sprawę, że wszystko to było kłamstwem i manipulacją hierarchów Zakonu. Zaczął wątpić w istnienie Jedynego, ale kiedy nowo wybrany Scjentarcha zaproponował mu objęcie nowej pozycję, nie odmówił – pozycja i władza wygrały z moralnymi oporami młodego kapłana.

Miał jednak świadomość tego, że Anioł, który w Boemundzie rozpalił na nowo żarliwą wiarę, w nim spowodował jej kryzys.

– Uznajcie to za wielkie wyróżnienie – kontynuował pomimo kłębiących się myśli sekretarz – Zapytuję cię zatem, czy wybierasz świadomie śmierć godną złoczyńcy, którym jesteś, czy wolą twoją jest upokorzyć się w oczach Jedynego i stać się Pielgrzymem, który pokutując gorliwie, być może, jeśli Jedyny będzie łaskaw, odnajdzie jego przebaczenie?

– Wierzę całym swym sercem w Jedynego i jego obecność, kajam się za swe winy i grzech zwątpienia. Żyłem w grzechu, ale Jedyny odpowiedział na moje wołanie. Żałuję, że byłem głupcem, który ośmielił się żądać od Niego dowodu istnienia. Otrzymałem go, niegodny, dwakroć, i już więcej nie zwątpię. Pozwól mi odkupić swe winy jako Pielgrzym. – odparł skuty łańcuchami, stojący jedynie w brudnych, więziennych łachmanach człowiek, który niedawno był Komturem w Zakonie Świętych Rycerzy. Inaczej niż większość skazańców, nie pochylał głowy i nie chował się w sobie. Stał wyprostowany i patrzył przed siebie.

– Niech tak się stanie. Odprowadzić. – rozkazał sekretarz. Strażnicy wyprowadzili Boemunda z sali rozpraw.

– Wkrótce będzie miał okazję, by odkupić swe winy. W Ostoi brakuje energii, trzeba będzie wysłać wiele wypraw do okolicznych kopalni. Wrogowie na pewno są w pobliżu. Jedyny, jeżeli naprawdę istniejesz, miej w opiece tego człowieka. – pomyślał Corien, patrząc na plecy dumnie wyprostowanego skazańca.

Koniec

Komentarze

Mimowolnie wypuścił z rąk ciężkie obcęgi, którymi dokręcał pospiesznie zawory naprędce naprawianej maszyny, kiedy splamiona tkanina przykleiła się do jego przedramienia, przenikając je zimnym dreszczem. – Może dwa zdania? Tak do zastanowienia się ^^.

 

Narzędzie, spadając, oderwało od maszyny dospawany chwilę wcześniej zawór, co zaowocowało wydobyciem się nagromadzonej w sekcji silnikowej sprężonej pary wodnej w sposób gwałtowny i niekontrolowany. Strumień pary obalił mocno już skołowanego, młodego kapłana na stertę pociętych blach, używanych jako łaty do uszkodzonych maszyn. – Drugie pary nie potrzebne?

 

Młody adept, wciąż oszołomiony uderzeniem gorącej pary i nagłym upadkiem, spojrzał skołowanym wzrokiem na postać, która wcześniej wołała go po imieniu. – Dwa zdania niżej. Może uderzeniem gorąca?

 

Potrzebował chwili, by wydobyć ostrze poszczerbione od ciągłego uderzania w nadspodziewanie twarde kości pokrywające niczym pancerz ciała rosłych demonów, które utknęło w szczelinie między kościanymi płytami. Stanął na plecach wciąż jeszcze żywego, podrygującego i charczącego przeciwnika, po czym wbił szeroką klingę w miejsce, w którym kręgosłup łączy się z czaszką. Odgłos chrzęstu kości i ostatniego, agonalnego jęku potwora zwiastował ostateczny koniec pojedynku

 

Wielu z walczących tu rycerzy nich znał jeszcze z czasów poprzedzających inwazję. – nich to pozostałość z innego brzmienia zdania? ;)

 

Wielu kronik wojny wypisanych na pancerzach i ciałach swych towarzyszy nie będzie mu dane już nigdy odczytać, dla wielu bowiem rycerzy bój ten zapisał się na ostatniej karcie księgi ich żywota.

 

Bestia podobna do tej, którą właśnie z trudem zabił, potężną łapą chwyciła obalonego na ziemię brata Sibranda i uniosła w powietrze z zadziwiającą łatwością, nic nie robiąc sobie z rozpaczliwych, zatrzymujących się na kościanym pancerzu ciosów, które nieszczęśnik wymierzał na oślep. – dwa zdania?

 

Przedwczesne święcenia kapłańskie otrzymał na kilka dni przez przybyciem demonów pod miasto na polecenie samego Albersa, przez wzgląd na swój wysoko przez niego chwalony, chłodno kalkulujący i zdolny do szybkiego opracowywania w oparciu o posiadane informacje planów i taktyk umysł, a także wrodzony talent retoryczny – co czynić z niego mogło obiecującego taktyka polowego, świeckiego kaznodzieję i potencjalnie, jeśli połączyć oratorskie i strategiczne zdolności Coriena, zdolnego kapelana bitewnego. – Trzy zdania? Cztery?

 

Nagłe pojawienie się dużej ich ilości zafrasowało kapłanów, nie spodziewali się oni, że stworzeń bytuje na pustkowiach aż tak wiele, a z pewnością nawet więcej. – Nagłe pojawienie się dużej ich ilości zafrasowało kapłanów. Nie spodziewali się oni, że stworzeń bytuje na pustkowiach aż tak wiele, a z pewnością nawet więcej. // W dodatku ciężko zrozumiałe zdanie. Trzy razy je czytałem.

 

Jejqu… opowiadanko fajne. Ale zdania… Jak by to opisać. Jest sobie zdanie – 1. Często można je napisać jako 0,5 + 0,5. Ty upodobałeś sobie robienie z tego zdania 0,25 + 0,5 + 0,25. A czasem jeszcze dłuższą dodawankę. Uprość trochę zdania a tekst dużo na tym zyska. Będzie się go czytało prosto i łatwo przez co skupi się człowiek na przesłaniu zamiast na zapamiętywaniu co było na początku tego akapitu, bo zdanie ciągnie się do jego końca :P.

 

/ Jaaf

Całkiem niezła historia. Jest w niej kilka pomysłów dość ciekawie rozbudowujących koncepcje przedstawionego świata.

Ale…

Piszesz niestety zdania o gargantuicznych rozmiarach, zgadzam się z przedmówcą. Spójrz na ten przykład:

Rosły w barach i pokryty siatką starych blizn, mimo przeplatanych gęsto siwizną włosów miał w sobie coś szlachetnego, co odróżniało go od przestępców, których los wraz z nim rzucił na ścieżkę pokuty.

Zredagowałbym tak:

 

Rosły w barach i pokryty siatką starych blizn, mimo przeplatanych gęsto siwizną włosów miał w sobie coś szlachetnego. Odróżniało go to od przestępców, których los, wraz z nim, rzucił na ścieżkę pokuty.

 

Choć pewnie da się to zrobić znacznie lepiej.

Konstrukcje przypominają mi nieco początek powieści, którą piszę. Nie myśl więc, że krytykuję Cię z jakiejś przesadnie wyniosłej pozycji. Ja sam jestem winny, pokutujmy razem wink

Wydaje mi się, że być może czytasz dużo albo w języku angielskim, albo chociaż dużo tłumaczeń z tegoż języka, w którym zdania są znacznie dłuższe. Pamiętaj jednak, że w języku polskim same słowa są dłuższe i często znacznie bardziej zawiłe, co z kolei wymusza pisanie krótszych zdań.

Jeśli mogę udzielić Ci kilku rad, to po pierwsze– stosuj zasadę z kazań Piotra Skargi– długie zdania na przemian z krótkimi, aby utrzymać uwagę czytelnika.

Po drugie– pisząc, nasiąkamy stylem tego, co czytamy. Jeśli chcesz poprawić styl pisania po polsku, czytaj tych, którzy dobrze piszą po polsku. Proponuję coś z kryminału, bo tam język służy podtrzymaniu uwagi. Osobiście polecam Ryszarda Ćwirleja, najlepiej jego “Trzynasty dzień tygodnia”. Mi na styl pomogło.

Po trzecie– siecz przysłówki. Wielu pisarzy, w tym GRR Martin wspomina swoje pierwsze dzieła jako przesycone tymi częściami mowy. Usuwaj wszystko, co zbędne.

Po czwarte, jak twierdzi K Bonda i inni– każdy pisarz to grafoman i musi ze sobą walczyć. Siecz bez litości wszelkie “popielne niebyty” i tym podobne zwroty, bo zalatują grafomanią lub…

http://en.wikipedia.org/wiki/It_was_a_dark_and_stormy_night

http://en.wikipedia.org/wiki/Purple_prose

 

Ogólnie widzę potencjał, ale styl swój, przesycony wszelkimi przesadzonym, lub chociaż przerysowanymi zdaniami i opisami, które utrudniają znacznie odbiór i zmuszają czytelnika do wielokrotnego czytania poszczególnych podzdań, okiełznać musisz nieco wink 

 

Co do wymowy demonów– wyszedł Ci niemiecki akcent, a zrobienie z demonów złych niemców jest nieco zbyt oczywiste. Choć widziałem już w fantastyce polskiej takie zabiegi (nie powiem u kogo), zawsze na kilometr zalatują banałem.

 

– Tysš jesšt ten, który dowódcą tu jesšt.

Tu mi się kojarzy “kto kierowcą jest, chorąży?”

 

Nie zrażaj się, wiemy tu wszyscy, jak irytuje krytyka, zwłaszcza na początku. Z czasem przestanie tak boleć, działaj dalej.

 

 

Historyjka nawet mogłaby zaciekawić, gdyby nie dwie rzeczy: po pierwsze, zdradzasz zakończenie w przedmowie. Strzał w kolano. Po drugie, zabijasz sceny (zwłaszcza walki) drobiazgowymi opisami.

Jeśli chodzi o technikalia, masz sporo powtórzeń. Aha, jeszcze błędy w zapisie dialogów.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka