- Opowiadanie: Blade Runner - Wejść do zewnątrz

Wejść do zewnątrz

Dla Philipa K. Dicka, od niego zaczęła się moja przygoda z fantastyką.
 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

ryszard

Oceny

Wejść do zewnątrz

WEJŚĆ DO ZEWNĄTRZ

 

1.

Ostatnio Palmer czuł się już zmęczony. Lubił swoją pracę, zaliczał się do tych nielicznych szczęśliwców, którzy mogą o sobie powiedzieć, że spełniają się zawodowo. Był architektem, odznaczał się sumiennością i perfekcjonizmem, ale brak w nim było choćby cienia artyzmu, co nie przeszkadzało mu ugruntować sobie renomy bardzo solidnego i terminowego fachowca. Jednak każdy czasem potrzebuje się wyłączyć. Tydzień temu wziął urlop i poleciał gwiazdolotem na sterraformowanego Marsa. Wynajął mały domek w sektorze rekreacyjnym, wykupił pakiet wypoczynkowy „Łono Natury”  i cieszył się bliskością lasu oraz jeziora, na którym starał się łowić ryby, wcale nie przejmując się tym, że nie był w tym najlepszy. Nie zmąciło to jego spokoju ducha. Otulony ciszą, wdychając świeże i czyste powietrze mógł osiągnąć stan wewnętrznej harmonii. To był nie pierwszy taki urlop. Wiedział też, że pewnie nie ostatni. Problem, który dręczył go tak naprawdę niestety nie chciał zniknąć, kiedy wracał po tygodniu odpoczynku do domu. Wtedy po raz kolejny z oporem i lekkim zrezygnowaniem przyznawał sam przed sobą, że to nie praca tak go męczy, nie brane nadgodziny i dodatkowe projekty, o nie! Wyjeżdżał, bo zaczynał nienawidzić własnej żony. Sybilla zapewniała go, że rozumie jego miłość do natury i jakże potrzebne każdemu facetowi dobiegającemu wieku średniego przeżycie małej, intymnej odysei, z których wracał pełen werwy. Gdyby wiedziała jak jest naprawdę czy też żegnałaby go z wyrazem pobłażliwości i wyrozumiałości na twarzy zarazem, tak jak matka żegna się ze swoim synem biegnącym z kolegami bawić się w wojnę w pobliskim lesie? Właśnie wczoraj wieczorem wrócił. Żona przywitała go jak zazwyczaj. Wątły uśmiech, kiedy stała w drzwiach i czekała aż wniesie bagaż, przeradzał się w zdawkowe pytania, kiedy już rozsiadł się na kanapie i poprosił o herbatę. Nie chciała być przecież natrętna, narzucać się i wypytywać o sprawy, które mężczyźni zachowują dla siebie. Taka była układna i porządna. Wcielenie doskonałej żony z tandetnych oper mydlanych. Jakby cała jej osobowość posklejana była z wycinków starych programów telewizyjnych, pisemek dla gospodyń domowych, wyprasowanych do tego i przyciętych w idealną, symetryczną figurę składającą się na jej osobę. Taką schludną, mdłą i do tego płaską. I jak on mógł wcześniej tego nie zauważyć? Potem, gdy już w swój ukradkowy sposób, samymi gestami i spojrzeniem oznajmiła, że cieszy się z jego powrotu, siliła się na jakieś drętwe i nieporadne, ale bardziej bezpośrednie czułości, by wreszcie pójść na górę i wziąć prysznic. Wiedział, że czeka go niechciany seks, dawno już sprowadzony do mechaniczności ćwiczeń gimnastycznych, wyuczonych małych kłamstewek, mających ukryć znudzenie i zażenowanie, kiedy wreszcie sperma z trudem wytryśnięta na jej, nie taki już gładki przecież brzuch i spore, ale trochę zbyt obwisłe jak na jego gust cycki, zakończy całą tę farsę. Palmer wolał się nawet nie zastanawiać czy udawała orgazmy jak każda przykładna gospodyni, która nie chce urazić swojego kochanego mężusia, bez którego świat wydaje się jej pozbawiony sensu. Taka była porządna z niej kobieta. Kiedy obudził się rano, Sybilli już nie było, kołdra w miejscu, w którym spała, była idealnie pościelona, tak gładko i nieskazitelnie, że niemal szlag go chciał trafić. Była sobota rano, słońce już zdążyło wypalić tę odrobinkę świeżości, jakie miało jeszcze nocne powietrze. Upał zapowiadał się tego dnia nieznośny, zresztą trwał już tak od kilku dni i nic nie zapowiadało, żeby coś zmiotło ten skwar z ulic i ludzkich, umęczonych nim umysłów. Zaczynał żałować, że nie wykupił zautomatyzowanego systemu zarządzania domem, który utrzymałby idealną temperaturę, a po rozszerzeniu jego funkcjonalności obyć się mógł nawet bez żony. Było gorąco i duszno. A kiedy jest gorąco rodzi się agresja. Palmer ledwo wstał i już wiedział, że wewnętrzna harmonia, medytacja i kojące właściwości przyrody, spłonęły w żarze jego frustracji, podsycanym dodatkowo słońcem bezlitośnie spopielającym resztki dobrej woli i energii. Postanowił się jednak opanować i zejść normalnie na śniadanie. Zje tost, wypije poranną kawę, pochwali posiłek, jaki jego wspaniała żonka przygotowała i pod pretekstem pójścia po gazetę wymknie się z domu. Miał plan. Lubił kiedy wszystko było usystematyzowane. Nie ma wtedy powodu do agresji. Najpierw jedno, potem drugie, i tak aż efekt będzie zadowalający. Sybilla była ucieleśnieniem systematyczności i rutyny. Solidna i przewidywalna tak jak on. Na początku mu się to w niej podobało. Potem już mniej. Po trzech latach małżeństwa wcale. Aż zaczął się tym męczyć. Nudzić. Po pięciu wspólnie przeżytych pod jednym, robiącym się z każdym dniem zbyt ciasnym dla niego dachem zrozumiał, że jej nienawidzi. Miłość do niej, na początku subtelna i łagodnie wstępująca na kolejne stopnie ich intymności, z czasem okazała się być tylko grą pozorów. Żeby było śmieszniej, Sybilla niczego nie zauważyła. Była jak automat zaprogramowany na odgrywanie roli żony i póki wrzuci się żeton będzie chodziła jak w zegarku! Przez te wszystkie lata ona niczego nie zauważyła! Palmer zaś w tym czasie dotarł w końcu do momentu, kiedy zrozumiał, że pragnął zawsze kobiety szalonej, dzikiej, nieokiełznanej, przez to inspirującej do jej wielokrotnego zdobywania, planowania kolejnych zalotów, romantycznych gierek i sztuczek, kończących się wyuzdanym seksem w publicznej toalecie albo na szczycie wieżowca. Chciał przeciwwagi dla swojej uporządkowanej osobowości. Drżenia, które poruszy solidne fundamenty jego charakteru. Schodził do kuchni próbując ukryć gotującą się w nim niechęć. Przedstawienie czas zacząć, który to już odcinek tego taniego sitcomu? Palmer zdążył się już wyuczyć roli perfekcyjnie.

2.

 – O już wstałeś? Siadaj, przygotowałam ci śniadanie, takie jakie najbardziej lubisz – powiedziała do niego tym przymilnym, głupawo szczebiocącym głosikiem, w którym pobrzmiewało jeszcze zadowolenie z wczorajszego seksu.

– Gorąco dzisiaj, już jest ze trzydzieści stopni, a nie minęła jeszcze dziesiąta – odrzekł, wata słowna wypełniała ich rozmowy od tak dawna, aż obawiał się, iż już się z niej nie wygrzebie, by móc uciec z tego prowizorycznego związku. Co innego Sybilla, ona lubowała się w mowie trawie, jak automat mogła strzelać frazesami jeżeli już się pozwolić jej rozkręcić.

– Potem się poopalam w ogrodzie, trzeba łapać sobotnie słońce, poza tym lubię jak jest gorąco

– Ja zjem i zanim beton na chodnikach się nie roztopi chciałem wyskoczyć na chwilę po gazetę, ok? – zapytał, siląc się na pozorowanie dobrego humoru z rana. Każdy dobry mąż ma miłe słowo dla żony i chęć do życia o poranku, zwłaszcza w sobotę, prawda?

– Jedz, jedz, bo wystygnie, a bardzo się starałam, by ci smakowało.

– Nie wątpiłem w to ani przez moment, kochanie.

Mdliło go już od tych uprzejmości, chciał wstać, chwycić ją za włosy, pociągnąć i zerwać z niej tą układność, a był przekonany, że pod nią nie znajdzie już nic. Tylko pustkę. Nawet cienia czegoś autentycznego. Miał wrażenie, że jest jak manekin przebrany za człowieka i przyuczony naprędce jak udawać, żeby nikt się nie zorientował. Przegryzł tost, przepił jego suchość kawą żeby wyschnięte podniebienie nie popękało na wiór od tego upału, ale to tylko pogorszyło sprawę, bo od razu zrobiło mu się jeszcze goręcej. Sam już nie wiedział czy pot występuje na jego skórę z tej duchoty, czy z tłumionej wściekłości i chęci rozwalenia żonie tego lalkowatego łba i wypchania jej pustego, plastikowego wnętrza przygotowaną mu na śniadanie jajecznicą. Zaczęło mu się kręcić w głowie, potarte dłonią oczy załzawiły się i przestrzeń wokół niego zaczęła lekko falować, ale jakby na przekór złemu samopoczuciu wepchnął w siebie trochę jajecznicy w nadziei, że odzyska choć część poczucia rzeczywistości, które jak miał wrażenie, zaczynał tracić.

– Smakuje ci?

– Kochanie, czy możesz uchylić okno, bo coś… trochę mi słabo…

– Coś ci jest? Czujesz się chory? Może idź się jeszcze położyć, ja zrobię ci zimny okład, gdzieś w garażu jest chyba wentylator, to przyniosę i się ochłodzisz, dobrze?

Znowu to trajkotanie, pomyślał Palmer, nie dość że zaczyna go mdlić, to jeszcze ona musi gadać i gadać. Musi się jej pozbyć.

– Tak, z tym wentylatorem to może być dobry pomysł, gdybyś mogła go podłączyć.

Kiedy pobiegła usłużnie pełna dobrych chęci, z lekkim podenerwowaniem, ale też poczuciem ważnej misji, jaką musi spełnić będąc przykładną i kochającą żoną, omal się nie porzygał. Tym razem to nie Sybilla przyprawiła go o mdłości. Upał zdawał się płonąć w nim, jakby jakieś wewnętrzne słońce nagle rozbłysnęło, zalewając żarem każdą komórkę jego ciała. Miał wrażenie, że pot na jego skórze zaczyna parować tworząc nierzeczywistą mgiełkę, a powietrze, którego próbował z trudem zaczerpnąć, pełne jest miazmatów osadzających się od wewnątrz na jego mięśniach, czyniąc je galaretowatą papką. Kiedy omiótł wzrokiem kuchnię miał wrażenie, że przestrzeń wokół niego zaczyna się złuszczać i rozpadać na popiół, jakby nagle lodówkę, stół, meble, a nawet zasłonę wiszącą w oknie zwęglił jakiś ognisty rozbłysk, pochłaniający powoli materię i pozostawiający tylko falującą nicość, tak jakby rzeczywistość jego domu była tylko tapetą, która ma przesłaniać otchłań, czającą się tuż pod powierzchnią kłamstwa i czekającą tylko, by przywitać zbyt długo wpatrującego się w nią gapia i powoli, kawałek po kawałku, unicestwić w nim ostatnią iskierkę świadomości. Zaczął ogarniać go paniczny lęk przed tym, że za chwilę zniknie, jego ciało wzbierze, rozfaluje się a potem imploduje bezgłośnie w bezczasowym niebycie. Zwymiotował w końcu na stół i fantasmagoria rozwiała się równie gwałtownie jak gwałtowne były torsje, które szarpały jego wnętrznościami, ale od razu poczuł się lepiej. Palmer spojrzał jeszcze raz na kuchnię jakby chcąc się utwierdzić w przekonaniu, że to co widział było tylko przywidzeniem i już zaczął się uspokajać, gdy do jego nozdrzy podszedł nieznośny fetor spalenizny. Gorzka, gryząca woń, intensywna, niosąca w sobie jakąś pierwotną groźbę

i wywołująca u Palmera schizofreniczne poczucie, że ktoś patrzy mu zza pleców, obserwuje z jego ślepego punktu każde poruszenie i choćby jak się wpatrywał, nie dosięgnie go spojrzeniem. Najbardziej przerażająca była jednak mglista pewność, że rozpoznaje tego, kto patrzy, choć jego obecność była skryta na granicy postrzegania, a daleko już poza barierami zdrowego rozsądku. Odór spalenizny nie chciał się rozwiać, pomimo, iż miał nadzieję, że Sybilla wchodząca właśnie do kuchni z wentylatorem, przegoni resztki tej halucynacji, nabierającej już powoli zbyt konkretnych wymiarów. Gdy to się nie stało, furia wybuchła w nim z nową siłą.

– Ty głupia cipo, chciałaś mnie otruć!? Czujesz jak śmierdzi? To twoja przepyszna, spalona jajecznica, którą przyrządziłaś dokładnie tak jak lubię i teraz rzygam nią z zachwytu i mam zwidy – Ryczał jej prosto w twarz, po czym rzucił talerzem z jajecznicą o blat zarzyganego stołu, chcąc podkreślić jak bardzo jej nienawidzi.

– Ale ja… o czym ty mówisz, ja przecież, jakiej jajecznicy, to nie jest…– rozszlochała się nie wytrzymując takiego natężenia gniewu, którym Palmer miotał w nią bezceremonialnie, skryła twarz w dłoniach i skuliła się z przestrachem kiedy podniósł przyniesiony przez nią wentylator i rzucił nim w ścianę.

– Czujesz jak śmierdzi, powiedz mi ty głupia pindo, czy czujesz smród spalenizny?

– Nie krzycz na mnie, nigdy się tak nie zachowywałeś, ja nie zasłużyłam na takie traktowanie – spróbowała powstrzymać płacz i zrozumieć czym sprowadziła na siebie niezasłużony gniew męża, który nigdy jeszcze, przez te wszystkie lata, na nią nie podniósł głosu.

– Powiedz mi czy czujesz jak śmierdzi? Spaliłaś te przeklęte jajka specjalnie!

– Nie. Jakie jajka? Ja nie… Niczego nie czuję. Przecież ja nie przyrządzałam żadnej jajecznicy. Myślałam…myślałam, że się ucieszysz jak zrobię ci twoje ulubione naleśniki z dżemem. Tak je lubisz. Nie rozumiem. Nie krzycz proszę – i rozpłakała się z bezsilności, cały absurd tej sytuacji spłynął na nią nie przynosząc żadnego zrozumienia przyczyn tego małego pandemonium.

– W co ty grasz!? Wiesz co ci powiem? Już dawno chciałem to zrobić. Wyrzucę to z siebie wreszcie i wiesz co!? Ulży mi jak cholera! Całe to kłamstwo runie wreszcie i będę wolny. Wolny, rozumiesz!

Sybilla spojrzała na niego zdumionym i przestraszonym wzrokiem jakby wybuch jej męża, w momencie w którym starała się mu pomóc, kiedy źle się poczuł, był elementem jakiegoś groteskowego przedstawienia, gdzie dostała pierwszoplanowa rolę, ale nie pojmowała jego sensu.

To nie będzie kolejny spokojny, rozleniwiający, weekendowy dzień. Patrząc

w czerwoną od gorąca i gniewu twarz Palmera, w jego zasnute wściekłością oczy, zrozumiała to z zimną pewnością kogoś, na kogo zaraz spadną pierwsze ciosy, po tym jak została osądzona i poddana karze. Przyjęła je jak każda żona kochająca swojego męża bezwarunkowo. W milczeniu i z pokorą.

3.

Tyle lat, tyle stłumionej frustracji, którą kisił w sobie aż zaczynała zatruwać go od środka, aż zaczynał gnić. Nie pamiętał kiedy dokładnie to się zaczęło, czy był to jeden moment, punkt zwrotny, po jakim nastąpił powolny wyniszczający proces, czy raczej odkładało się to na nim cienkimi warstwami, przesączając się powoli do jego wnętrza i nabrzmiewając w bebechach, a on zauważył to dopiero wtedy, gdy wykwitł już w nim piękny i trujący kwiat nienawiści. Zerwał go teraz, ba, miał tych badyli cały bukiet

i wręczył go Sybilli w pożegnalnym prezencie. Cały pieprzony bukiet kwiatów gniewu! A ona przecież tak lubi kwiaty. Wygarnął jej. Szedł teraz ulicą, zlany potem, zasapany, i czuł się zupełnie nie tak, jak to sobie wiele razy wyobrażał. To wymarzone uczucie lekkości, uwolnienia się od brzemienia, o jakim marzył układając w głowie po raz setny scenariusz rozstania i odsłonięcia prawdy przed Sybillą nie nadeszło. Palmer pomyślał, że jeżeli wybiegnie z domu ono w końcu nadejdzie. Przeciskał się pomiędzy przechodniami, mając jeszcze pod powiekami obraz żony zostawionej na kanapie, siedzącej w otępieniu, pokonanej, jak mu się wydawało. Bezlitosne słońce nie pozwoliło mu na zbyt wiele. Musiał szybko się zatrzymać. Znalazł trochę cienia pod drzewem i pozwolił, by jego myśli skierowały się do chwili, w której wszystko w nim wybuchło. Miał nadzieję, że ugasi w końcu żar rozpalający go od środka. Chociaż ten, bo wyglądało na to, że skwaru letniego dnia nic już dziś nie ugasi.

„Mam cię już dosyć, ciebie i tego twojego psiego oddania, tego absolutnego braku charyzmy, namiastki chociaż tej pierdolonej głębi, w której chowałabyś jakąś tajemnicę. Ale nie, ty wszystko masz na wierzchu, rozsmarowane jak masło na kanapce. Ty w ogóle masz tam coś pod tą żurnalową fryzurką? Nienawidzę jak się poruszasz, jak stawiasz kroki, jak brzmi twój głos gdy jesteś rozbawiona jakimś durnym filmidłem…” Pierwszy cios, który miał nadzieję nakręci go do zadania kolejnych, jeszcze celniejszych, jeszcze bardziej bolesnych, wycisnął z twarzy Sybilli rumieniec i zaszklił jej oczy. Chciał odzyskać tym atakiem chociażby cząstkę dawnego entuzjazmu i chęci do życia, o zabranie których ją oskarżał. Boże, żeby ona robiła to chociaż z rozmysłem, według jakiegoś misternego planu odarcia go z męskości i zemszczenia się na nim za krzywdy wszystkich kobiet świata, ale gdzie tam! Ona o niczym nie miała pojęcia. Wykańczała go nieświadomie i to wydało się Palmerowi najokrutniejszą torturą. Spuszczał na nią kolejne razy, krzyczał coś o tym, że wie jaką opinię wyrobiła mu wśród znajomych „Ten to ją trzyma krótko, pewnie ją leje, bo chodzi jak w zegarku, ani nie piśnie, że mężulek mógłby coś zrobić źle, tak mówią, a wszystko to temu, bo jesteś jak robot zaprogramowany na obsługę mieszkania i męża, bez żadnej inicjatywy czy spontaniczności!”. Potem dołożył jeszcze „Chcę kobiety szalonej, zmiennej, nie takiej nudnej kozy jak ty”. Sybilla chciała coś powiedzieć, ale jej usta mimo ruchu warg nie zdołały sformułować słów, które na moment zatrzymałyby ten potok bluzgów. Palmer na koniec, jakby chcąc postawić wielki wykrzyknik na końcu ich zakończonego właśnie małżeństwa, powiedział coś, co ostrzem bezlitosnej szczerości i okrucieństwa rozpłatało w Sybilli resztki godności. „ Twoja cipka jest sucha i jałowa, nawet dziecka nie potrafisz urodzić, nie ważne ile bym w ciebie pakował spermy, zresztą może i lepiej, bo pewnie powiłabyś manekina!”

W Sybilli coś pękło. Zesztywniałe ze strachu i niedowierzania mięsnie nagle zamieniły się w galaretę, osunęła się na kanapę i wbiła niewidzący wzrok w wyłączony holowizor, jakby tam chciała szukać wyjaśnienia tego, co właśnie przewaliło się przez jej życie z łoskotem. Palmer, już wychodząc, spostrzegł, że pomiędzy okruchami potrzaskanego przez niego talerza i rzygowin faktycznie leżały naleśniki. Takie jak najbardziej lubił. Przygotowane przez żonę. Nie jajecznica. Zamykając drzwi nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś ciągle wpatruje się w niego, a smród spalenizny wyczuwalny jest także na ulicy.

Stojąc teraz pod drzewem, przypominając sobie to, zamiast rozkoszy, ulgi wyzwolenia i tryumfu nad zabijającą go po cichu przez te wszystkie lata Sybillą, poczuł przeszywający dreszcz gorączki, która zdawała się w nim rozprzestrzeniać podsycona właśnie nowym rodzajem uczucia, jakie przebiło się spod furii – niesprecyzowanym lękiem, sięgającym fundamentów jego istnienia. Palmer zaczerpnął gorącego powietrza chcąc uspokoić nerwy. Śmierdziało spalenizną, a ktoś wwiercał mu się spojrzeniem w mózg, widząc wszystko i czekając z niezłomną cierpliwością.

4.

Palmer płonął wewnątrz, a na zewnątrz płonęło miasto. Parł przed siebie, byle tylko iść, byle nie pozostawać w słońcu, byle tylko szybko przeskakiwać od jednego spłachetka wolnego od słońca do następnego. Właśnie kiedy zmierzał spod cienia rzucanego przez unoszącą się w powietrzu platformę na której wyświetlała się holoreklama jakiegoś środka na poparzenia słoneczne, w stronę bocznej uliczki pomiędzy dwoma budynkami, gdzie słońce nie miało dostępu, usłyszał, że ktoś do niego stamtąd nawołuje. Podszedł bliżej i kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności zauważył beznogiego starca, siedzącego na brudnym kartonie, opierającego się o ścianę i trzymającego w dłoniach pordzewiałą puszkę. Palmer poczuł słodkawą woń moczu i przetrawionego alkoholu, co w tym upale było nieznośne do tego stopnia, że musiał powstrzymywać mdłości, mimo że i tak nie miał się czym wyrzygać.

– Czuć to od pana, to się za panem niesie – wyrzekł niemal z czułością bezdomny.

– Coś ty powiedział starcze? – starał się ukryć panikę, ale omal nie zadrżał mu głos, bo aluzja poczyniona przez tego obdartusa zdawała się być wymierzona prosto w jego lęk.

– Ma pan pewnie jakieś drobne? Poratuje pan starego weterana. W taki upał pragnienie męczy, dookoła same fatamorgany i jak tu wytrzymać, no nie? Na pewno widział pan już dzisiaj jakieś, czy się nie mylę? Po winie mam przynajmniej pewność, że zwidy nie są prawdziwe. To jak będzie? – zarechotał, odsłaniając bezzębną szczękę.

– Bredzisz, pewnie już jesteś pijany, nie zawracaj mi głowy pijaczyno.

– Bo się obrażę.

– Gówno mnie to obchodzi – i już chciał zostawić weterana z jego żałosnym życiem żebraka za sobą kiedy to, co usłyszał wryło go na powrót w ziemię.

– Wiem co pana obchodzi najbardziej. Wręcz nie może się pan tego pozbyć. Też to dziś czułem. A już jak ty przyszedłeś, to zaśmierdziało znowu. Spaliło pana słońce? Może trzeba kupić ten środek na poparzenia, który reklamują na tej tam holoreklamie?

– Skąd ty…– Plamer zamilkł, bo jego wewnętrzne słońce wybuchło właśnie supernową, ledwo ustał na nogach kołysany zawrotami głowy, a jakby tego miał nie dosyć, zalane potem oczy zaczęły wyłapywać dziwnie rozfalowany obraz, jakby ceglany mur, o który opierał się starzec był jedynie płachtą łopoczącą na wietrze.

– Daj pan drobne, to wypiję za nogi, które granat neutronowy urwał mi na wojnie. Uszanuj, że walczyłem za Matkę Ziemię z robalami w kampanii na Tytanie. Nazywaliśmy ją z kolegami „Operacją Próżniowa Rafa”, bo tak mniej więcej wyglądały pourywane kończyny dryfujące sobie w zerowej grawitacji, widział pan to kiedyś?

– Ty też to poczułeś? Spaleniznę?

– Jak urywało mi nogi? He, He, powiedzmy, że wtedy zlitował się nade mną robal, który dobił mnie kolbą Pulsarowca. Nic już nie czułem. Obudziłem się już w szpitalu i jakoś do tego czasu nie uzbierałem grosza na roboprotezy.

– Masz! Dam ci cały portfel, tylko mi powiedz, że też to poczułeś! Ten smród.

– Cały portfel, żebym zapił się na śmierć?

– Ty wiesz kto mnie obserwuje? Może jesteś jego szpiclem? – Paranoiczny lęk zawładnął Palmerem, śmieszny spanikowany człowieczek w nim przejął kontrolę nad resztkami niedowierzania, jakie jeszcze przeciwstawiał światu, który, jak się mu zdawało, dybał na niego z każdego atomu swojej materii.

– Gadaj, bo rozwalę ci ten pierdolony łeb! Ze mną nie będziesz sobie pogrywał!

Już zaciskał pięść do ciosu, ale starzec znowu odezwał się do niego tonem czułym i zasmuconym.

– Biedaku, a więc to jednak o ciebie chodzi… Przez chwile miałem nadzieję, że jednak o kogoś innego. Cóż, to może daj ten portfel, tam gdzie zmierzasz ci się nie przyda.

– Nic nie wiesz. Jesteś tylko zapijaczonym kaleką. Obyś tu sczezł w tym skwarze.

– Może, może, na razie jednak tym z nas dwóch, który ma problemy

z gorączką jesteś ty, jednak któż to wie co będzie?

– Szmaciarz…

– Mnie również było miło poznać – usłyszał na odchodnym Palmer, a każdy centymetr jego ciała krzyczał, wtórując rozkrzyczanemu miastu. Upał zdawał się wydobywać z nich obu – Palmera i miasta – najwyższe tony, tak wysokie, że grożące spłonięciem całego obwodu w sprzężeniu zwrotnym.

5.

Niczym nie zmącona tafla jeziora odbijająca marsjański świt, lekki podmuch wieczornego wiatru, szeleszczący w koronach drzew, stanowiący idealne muzyczne tło dla jego kontemplacji nad rzeczami może niezbyt doniosłymi, ale ważnymi z racji ich wpływu na zszarganą nieudanym małżeństwem psychikę. Jeszcze niedawno, przedwczoraj, miał to wszystko, jeszcze kilkadziesiąt godzin temu brał udział w tym swoim katharsis. Więc jak to się stało, że znalazł się w sytuacji takiej jak ta, pytał sam siebie Palmer? A potem, kiedy wreszcie wygarnął Sybilli wszystko, kiedy już nie wytrzymał tej gry pozorów i zrzucił ciężar swojego przemilczanego cierpienia prosto

w ten jej zorganizowany i sielankowy świat kury domowej, dlaczego spokój i lekkość nie spłynęły na niego niczym sakrament chrztu, poprzedzający rozpoczęcie jego nowego życia? Brnął przed siebie jak somnambulik, już nie bacząc za bardzo na to, co się wokół niego dzieje, bojąc się zastać przed swoimi oczami miasto i mieszkańców spopielających się, a potem ulatujących z wiatrem i tak do momentu aż zostanie on sam ze swoim parzącym, ale nie spalającym płomieniem bijącym z samego dna jego lęku, z jakichś nie mających kształtu i nienazwanych metafizycznych czeluści, jakby w Palmerze rozwarło się jego osobiste piekło. Nie potrafił zrozumieć absurdu tej przeklętej soboty, który narastał w nim i wokół niego. I ten upał. I ten straszliwy swąd spalenizny, jakby sfajczył się cały pierdolony sens jego zakłamanego życia. I ten, który patrzył i widział to wszystko, i może dobrze się bawił. Palmer przystanął na moment w kolejnym pasie cienia, rzucanym przez ruchomy chodnik przerzucony ponad jego głową pomiędzy dwoma biurowcami jakiejś korporacji. Otrząsnął się na chwilę z otępienia, otarł z oczu pot, by na chwilę spojrzeć na część miasta, w której się znalazł i doszedł do wniosku, że zbliża się, kierowany jakąś chorą intuicją, w stronę swojego miejsca pracy, a smród do którego nijak nie zdążył się przyzwyczaić, stał się jeszcze intensywniejszy. Zastanowił się ile już tak biega jak szaleniec, ale nie odważył się szukać zegara, bo świadomość upływającego czasu, cieknących nieustannie minut, unaoczniłaby mu tylko, że porusza się w kółko bezwolnie tak samo, jak wskazówka uwięziona w zegarowej tarczy. Albo zatrzyma się na wieki, albo krążyć będzie po własnych śladach, próbując opuścić niezmienną orbitę. Chciał się poddać, położyć w miejscu, w którym stał, utracić świadomość, pozwolić słońcu zajść, gorączce wygasnąć, a jakiemuś litościwemu przechodniowi dać okazję do aktu miłosierdzia, tak by po przebudzeniu leżał w chłodnej pościeli któregoś ze szpitali. Nie dane mu to było. W taki dzień jak ten, to nie mogło się zdarzyć. Miasto zapulsowało w spazmach upału, smród wdarł się do nozdrzy, powodując ból w skroniach, który zdawał się dostrajać swoje tętno do rytmu spopielanego miasta, a w chwilę po tym Palmer poczuł na sobie to znienawidzone i napawające go strachem spojrzenie. Każde mrugnięcie niewidzialnej powieki tego oka, powodowało spazm rzeczywistości, odzywający się dudniącą w czaszce gorączką. Nagle wszystko odpłynęło, jakby ukryło się w szczelinach otaczającego go świata. Palmer postanowił iść, tylko kiedy pozostawał w ruchu, mógł jeszcze szukać nieoczekiwanego wybawienia. Szedł więc i widział. Natrętna obecność przyczajona była w fasadach budynków, przebłyskiwała z karoserii sunących samochodów, pełzała i wiła się pomiędzy nogami niczego nieświadomych przechodniów, gapiła się na niego uporczywie okiem sklepowych plazm reklamowych, zdawało mu się nawet, że mrugnęła do niego złośliwie światłem sygnalizacji drogowej. Palmer zaczynał powoli dopuszczać do siebie wizję, w której słońce jest wielkim okiem, przyszpilającym go do chodnika natarczywością promieni słonecznych, prześwietlając go na wylot i smażąc jego świadomość na wiór. Byle uciec przed tym spojrzeniem! Byle schować się przed tym, który widzi go na wylot, jakby aktem patrzenia mógł spopielić jego i świat, który go otacza. Przepocony, w ubraniu przyklejającym się do skóry, nie zważając na to, że jego pot zniesmaczył swym kwaśnym odorem siedzących przy stoliku młodych ludzi, wpadł do zrobotyzowanej kafejki sieci Archera, by w jej błogim cieniu skryć się przed tym, który ciągle go bezwstydnie podglądał. Osunął się za pierwszym wolnym stolikiem z dala od okien i skupił na chwilę wzrok na menu leżącym na stole. Sztywność syntetycznego materiału z którego zostało wykonane, jego gładkość, stonowany niebieski kolor i tekst zapewniający, że gwarancję najwyższej jakości usług zapewnia SI, stworzona z myślą o wygodzie każdego klienta, a dyskretne i szybkie androidy błyskawicznie zrealizują twoje zamówienie, przywróciły mu na chwilę poczucie realności.

– W czym mogę panu służyć? – zapytał robot, pojawiając się przy nim dokładnie tak szybko, jak zapewniał to tekst reklamowy, czym zaskoczył Palmera.

– Czy mogę dostać szklankę wody z sokiem cytrynowym?

– Oczywiście. Czy podać coś do jedzenia? Dziś polecamy chłodnik.

– Wystarczy woda.

Kiedy szklanka stała już na stole, opróżniona jednym haustem, Palmer przypomniał sobie, że nie ma przy sobie karty płatniczej, ale był to w tej chwili ten najmniejszy z jego problemów.

6.

Palmer spoglądał znad swojego stolika usytuowanego w głębi kafejki na ulicę majaczącą w upale za szybą, delektując się jeszcze orzeźwiającym smakiem soku cytrynowego wyciśniętego do schłodzonej wody, którą zamówił, a właściwie ukradł, bo zamierzał za chwilę wybiec stąd, rozwiązując tym samem problem braku gotówki. Patrzył, bez zdziwienia, bo był na nie zwyczajnie zbyt chory i zmęczony, ale nawet pomimo tego i tak już postanowił nie ufać własnym zmysłom. Chciał wykorzystać tę chwilę zobojętnienia, spocząć w jej delikatnych aksamitach, bo wiedział, że piekło już zaraz znów o sobie przypomni. Widział kobietę, seksowną, która popijając wodę z butelki minęła robokafejkę. Jakiegoś dzieciaka, któremu lód upadł na chodnik, zanim zdążył pochwalić się nim swojemu koledze. Na ślizgaczu przemknął pryszczaty nastolatek. Z przystanku po drugiej stronie ulicy podniosła się para staruszków i wsiadła do samojezdnego busa linii miejskiej. Palmer patrzył dalej. Przez krótką chwilę na ulicy panował bezruch, mącony jedynie rozfalowanym w promieniach słonecznych powietrzem, a potem ta sama seksowna kobieta znów popijając wodę dokładnie w taki sam sposób przecięła pole jego widzenia. Był też chłopiec, któremu lód znów upadł na rozgrzaną płytę chodnika. Pryszcze nastolatka na ślizgaczu były identyczne jak przedtem. I staruszkowie znowu odjechali.

I za chwilę znów cała scena odegrała się przed oczami Palmera. Jakby szyba kafejki była łukiem sceny, na której rozgrywała się zapętlona inscenizacja, w której kolejne akty wyznaczane były sekwencją powtórzeń, a zrozumienie całego dramatyzmu tej pozbawionej dialogów opowiastki zależało jedynie od treści, jaką wniesie w spektakl patrzący. Więc Palmer patrzył. Cykle przewijały się mu przed oczami. Świat jest teatrem, kurwa, pomyślał, a skoro tak, to ja jestem w nim jakimś pieprzonym Hamletem?

– Czy życzy pan sobie coś jeszcze? Czy przynieść panu rachunek?

Oderwał wzrok od zapętlonego spektaklu i spojrzał na nie wyrażającą niczego twarz kelnera-androida.

– Jeszcze się zastanawiam, proszę o jeszcze chwilę. – I chcąc uwiarygodnić kłamstwo podniósł menu z blatu stolika. Zaczął je przeglądać. Rzucił też okiem na ulicę i nie wiedział czy fakt, że najwyraźniej teatr już się zakończył, a aktorzy po oddaniu ukłonu, skryli się za kurtyną codzienności, bardziej go przeraża, czy napawa wdzięcznością. Robot się oddalił, jednak kiedy Palmer odwrócił menu na ostatnią kartę, gdzie znajdowała się wetknięta tam nie wiadomo przez kogo ulotka, runął mur obojętności, za którym na chwilę skryła się jego przerażona świadomość. Dystans, z którego przyglądał się wszystkiemu raptownie się skrócił do tej odległości, która dzieliła jego wzrok od treści, jaką miał przed oczami.

 

LUBISZ PORZĄDEK?

SYMETRIA CIESZY TWOJE OKO?

GEOMETRIA PRZESTRZENI NAPAWA CIĘ SPOKOJEM TYLKO WTEDY, KIEDY ZAPROJEKTOWANA JEST TAK, BY ODZWIERCIEDLAŁA TWOJE MARZENIA?

GNOSIS ZBUDUJE TWÓJ ŚWIAT WEDLE NAJSKRYTSZYCH PRAGNIEŃ!

 

Palmer rozpoznał tę reklamę, przecież zachwalała ona jego firmę. Tego, co napisane było na odwrocie niedbałym pismem, nabazgranym czarnym flamastrem, wolałby nigdy nie zobaczyć i nie zastanawiać się nawet spod czyjej ręki to wyszło.

 

PODĄŻAJ ZA SMRODEM SPALENIZNY PALMERZE!!!

MUSI BYĆ GORZKI, JAK INACZEJ BYŚ GO POCZUŁ?

ODPOWIEMY NA TWOJE PYTANIA W GNOSIS

 

Siedział jeszcze chwilę i wpatrywał się w ulotkę. Potem powoli podniósł się znad stolika. Poszedł do łazienki. Spojrzał w lustro, na swoją zmęczoną i ogorzałą twarz. Obmył ją z potu. Uchylił okienko, przecisnął się przez nie i ucieszył, że przynajmniej jeden problem miał z głowy. Ten najmniejszy. Ulica płonęła nieustannie. Palmer płonął wraz z nią. Od siedziby GNOSIS dzieliły go dwie przecznice gęste od smrodu spalenizny, której źródła miał szukać. Oko ciągle obserwowało. Czy dzisiaj jest ten dzień? Czy to dzisiaj właśnie postradam zmysły? – pomyślał Palmer. I poszedł, bo tak mówiła ulotka. Jej treść była jak osobista ewangelia, której zrozumienie dane było tylko jemu.

7.

Minął ostatnią przecznicę i już widział siedzibę GNOSIS, a im bliżej był, tym większy zaczynał ogarniać go bezwład, jakby poruszała nim siła, jakiej nie mógł rozpoznać, co jednak podobało mu się, bo zdejmowało z niego ciężar wolnej woli i odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Wolał żeby tak się to właśnie zakończyło. Jeśli to ma być jego koniec, to chce być widzem przyglądającym się z wnętrza czaszki samemu sobie idącemu na zatracenie. Palmer czuł się dziwnie pogodzony z nieuchronnością tego, co ma nadejść. Nie wiedział co to będzie. Byle było już. Nie od razu zorientował się w tej swojej dziwnej przemianie. Nie rozumiał tego jeszcze w hallu, mijając recepcję, która również w sobotę powinna być obsługiwana, a nie było tam nikogo. Także w windzie, zabierającej go na czwarte piętro, gdzie mieścił się jego dział, nie był jeszcze pewien. Palmer odkrył to dopiero wtedy, gdy drzwi widny rozsunęły się przed nim i ukazał mu się widok zgoła inny aniżeli oglądał przez te wszystkie lata pracując tutaj. Nie czuł już smrodu. Nikt nie zaglądał mu przez ramię. Upał pozostał na ulicach, a trawiąca go gorączka wraz z nim. Nawet Sybilla nadal siedziała dokładnie tam, gdzie ją pozostawił. W miejscu, gdzie znajdowały się stanowiska pracy, przy których koledzy pochylali się nad projektami, rozrysowując sny swoich klientów i wpisując je w geometrie ich wymarzonych domów, ogrodów, hal, ziała czarna dziura,  wypalona  niby to w samej tkance świata, tak jakby słońce skupiło cały swój żar w jednym promieniu i przepaliło się przez widzialną materię, po czym rozproszyło swój blask w czeluści wymiarów i głębiach niedostępnych nikomu, kto chciałby zachować zdrowe zmysły. Po środku tej anomalii stał człowiek ubrany w czarny płaszcz i skrywający swoją twarz pod kapeluszem z szerokim rondem. Ręce miał założone na piersi i najwyraźniej czekał na Palmera. Odezwał się niskim, basowym głosem, w którym nie pobrzmiewało żadne zdumienie tym, że pod jego stopami rozciąga się otchłań wirującej czerni. Zdawał się być raczej jej upostaciowionym przedłużeniem.

– Sybilli mogłeś dać spokój. Nie była niczemu winna.

– Nie rozumiem. – odrzekł Palmer niemal szeptem, jakby wstydził się własnej niewiedzy.

– Jesteś architektem, sam to wszystko pomogłeś zaprojektować, nie pamiętasz? Czyżby Bóg wyparł z pamięci akt tworzenia? – sarkazm był delikatny, niemal dobroduszny.

– Kim jesteś? Czym jest to wszystko?

– Skocz, wszystko do ciebie powróci – i spojrzał w studnię pod jego stopami – Tu nie znajdziesz odpowiedzi. W świecie fałszywych pragnień ich nie ma, Palmerze. Nauczysz się pytać, jeśli wyjdziesz poza własne dzieło. Poza złudzenia oddzielające cie od zrozumienia tego, kim jesteś.

– Nadal nie rozumiem o czym mówisz. Te halucynacje. Ten świrnięty weteran. Obserwator. Ta pieprzona jajecznica. To twoje dzieło?

– To część procedury, mającej cie stąd wyprowadzić, Palmerze.

– Skąd?

– Z tego zdesynchronizowanego świata. Stał się dla ciebie destruktywny.

– Moje imię… zachowujesz się jakbyś mnie znał. Ja cie nie znam. Nie wiem nawet czy nie jesteś kolejnym mirażem.

– Skocz. Decyduj. Zrozumiesz. Będę czekał. Jestem stworzony po to, by czekać.

– Co tam jest?

– Widzę, że będę musiał powiedzieć to bardziej bezpośrednio, ale inaczej chyba się nie da. Palmerze, przykro nam, że musiało się to odbyć w taki uciążliwy dla ciebie sposób. Nie od razu się zorientowaliśmy, że nie byłeś do końca szczery z nami ani samym sobą, kiedy generowaliśmy dla ciebie ten wariant mikrowersum. Błędnie założyłeś, Palmerze, parametry własnego szczęścia. Źle ustaliliśmy wskutek tej nieścisłości skryptowanie immersji. Ścieżki botów. Tekstury i struktury przestrzenne nie były do końca skorelowane z twoją percepcją. I jeszcze ta biedna Sybilla. Musieliśmy uruchomić procedurę awaryjną. Nie martw się jednak, Palmerze. Immersjon pokryje wszystkie koszty rekalibracji. Tylko musisz pójść ze mną. Dla własnego bezpieczeństwa.

Palmer zrobił krok przed siebie, chwilę się jeszcze zawahał. Nie był pewien czy chce spaść. Bał się, że jeżeli ta czeluść ma jakieś dno, nie obudzi się on tuż przed uderzeniem w nie, tak jak już śniło mu się to wiele razy i podrywał się wtedy z łóżka z krzykiem. Sybilla zawsze wtedy obejmowała go czule i zasypiał. Przeczuwał, że tym razem nie będzie jej tam, kiedy się przebudzi. Kiedy zaczął spadać, ku swojemu zdziwieniu, zatęsknił za nią.

 

Koniec

Komentarze

Bardzo ładne i niesztampowe opowiadanie. Autor zaprezentował niezły warsztat literacki. Pozdrawiam.

Ciekawe, ale do mnie jakoś nie przemówiło. Przynajmniej nie wielkim głosem. Opowieści oparte na idealnej VR już były.

ktoś patrzy mu zza pleców, obserwuje z jego ślepego punktu każde poruszenie i choćby jak się wpatrywał,

Coś tu się posypało.

– Coś ty powiedział starcze?

Wołacze, Blade Runnerze, oddzielamy przecinkami od reszty zdania. W ogóle interpunkcja trochę Ci kuleje.

w kolejnym pasie cienia, rzucanym przez ruchomy chodnik przerzucony ponad jego głową

Powtórzenie.

tekst zapewniający, że gwarancję najwyższej jakości usług zapewnia SI

Tu też.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka