Przez lunetę wszystko to wyglądało jak teatr. Po nałożeniu filtrów, leśna sceneria, pełna wysokich drzew i przejawów zmutowanego życia, zamieniała się w teatrzyk dusz sunących tuż nad ziemią, pomiędzy pustymi pniami. Znikały powykręcane w spazmach ewolucji zwierzęta i tknięta nowym życiem flora. Zostawali tylko ludzie i demony.
Zabroniono powielać wszelkie informacje o tym, że wychwytujące duszę filtry, wynalazek spod dłoni samych kapłanów, nie odróżniają największych antagonistów nowego świata. Nowinę obwieszczono herezją, a stosy zapłonęły ciałami opornych. Wizjery skonfiskowano i zniszczono, a sam proces wytwórczy pozostał zamknięty za kratami chcących zapomnieć umysłów.
W którejkolwiek z ostoi, od Eld’Hain po pałace Ru’Saht, spotkałby mnie podobny los. Zapachniałbym spalenizną, ze wzrokiem wpatrzonym w budynek gdzie rozmontowaliby Cichą, moją kuszę, fragment po fragmencie, uznawszy, że skażona została wizją kłamstw przelanych przez lunetę. Tak wyglądałaby śmierć ostatniego dziecka, jakie spłodzili.
Byłem jednak gdzie indziej, potrzebny bardziej niż kłamstwa, które sączyli. Przemierzałem dżunglę i pustkowia wyrosłe pomiędzy ostojami. Pilnowałem tras opancerzonych pociągów, węży sunących po torach niosąc wodę i żywność tam, gdzie nie mogła zostać wyprodukowana. Gdyby mogli, wytyczyliby ich szlak w samym niebie. Sił i materiałów starczyło, by tory sięgnęły szczytów pobliskich gór, przez co z dolin widać było wyłącznie olbrzymie filary, wbite w ziemię i sunące ku przestworzom, z czubkami skrytymi pod wieczną mgłą, spod której gwiazdy zdawały się martwymi.
Widziałem je kilka razy, te pociągi. Ciągnęły się milami, żelazne potwory pożerające mgłę na swojej drodze, zastępując ją czarnymi smugami. Wyglądało to jak mozaika, ten dym, spomiędzy którego błyskały metaliczne wagony. Nigdy nie słyszałem, jak brzmią, ale czasami słychać grzmoty, jakby niebo się gniewało. Są zbyt daleko by ich dotknąć i zbyt blisko, by w nie zwątpić. Tak samo jest z Jedynym.
Czuję, jak jego wola prowadzi mą dłoń, nakierowuje celownik na głowę małej dziewczynki podążającej przez dolinę, między drzewami, w stronę jednego z filarów. Koryguje, bierze poprawkę na wiatr i odległość, na prędkość z jaką cel się porusza. Kiedy ściągam filtr, widzę jej wychudzone policzki i nierówno umalowane usta. Widzę brązowe oczy, odsłaniane przez kasztanową grzywkę. Ma na sobie za duży prochowiec z postrzępionym kapturem, który ciągnie po ziemi, po pnączach i liściach. Tu zawsze jest jesień, zawsze jest szaro i zimno.
On nakierowuje, ale to ja pociągam za spust. A potem mam koszmary.
Nazwali mnie Dzieciobójcą, bo nie mają pojęcia, co jest poza ostojami. Nie widzieli, jak twarz nastolatka wykrzywia się w kruczy dziób, by chwilę potem wydłubać oczy mojego przyjaciela. Już nie potrafię pracować dwójkami.
Jest nas tutaj niewielu, prawie wszystkich ściągnięto do Eld’Hain, kiedy kapłani wyczuli, że zbliża się coś strasznego. Część została, by pilnować filarów, ja z kolei zapewne dlatego, że po przekroczeniu bram miasta, natychmiast by mnie zaszlachtowano. Jak świnię, która odważyła się wejść do pałacu.
Przy każdym strzale jest dylemat. Nie mogę powstrzymać się od zdjęcia filtru, spojrzenia w ich oczy. To mnie prześladuje. Świadomość, że mogłem zabić nie demona, a człowieka, że pod tymi źrenicami kryje się nie bestia, ale ktoś niewinny. Rozesłano wieści, by pilnować dzieci, by nie pozwalać im wypuszczać się w głąb dziczy, tak jakbym to ja, a nie zmutowana przyroda, był największym dla nich zagrożeniem. Poza ostojami pozostały jednak niewielkie osady, ulokowane pomiędzy morzem potworów, które już nie czekają na noc, by wyjść z ukrycia. Skupisk jest niewiele, lecz nie sposób dotrzeć do wszystkich. A skąd ludzie dowiadują się, że to ja zabijam?
Trzy powody patrzą teraz na mnie przerażonym wzrokiem. Rekruci przysłani przez hipokrytów, młodzież poinstruowana, że trafi do najlepszego Objawu jaki nosił ten świat. Mają na sobie identyczne, bure płaszcze, w przeciwieństwie do mojego, praktycznie niezabrudzone. To niedobrze. Pomiędzy ich drżącymi powiekami zawsze dostrzegam cień podziwu, coś każącego im wierzyć, że robię to co muszę, z czego zdają sobie sprawę kapłani, ale nie zwykli ludzie.
Z miejsca wiem, że nie poradzą sobie, że nie wytrwają w dziczy dłużej niż kilka cykli, pożarci przez florę, lub własne sumienie. Jest nas niewielu, a będzie coraz mniej, kiedy nadejdzie to, co czują kapłani.
Przez lunetę widzę kolejną duszę, sunącą w kierunku filaru. Z dnia na dzień jest ich coraz więcej, nie tylko ja to dostrzegam. Jedyny prowadzi moją dłoń, celownik zatrzymuje się kilka długości przed celem i sunie równomiernie, razem z nim. Sumienie zaczyna odliczać, kiedy jeden z rekrutów zadaje pytanie.
– Jak ich zauważasz? Z tak daleka, jak patrzyłem przez swoją lunetę, nic nie widać.
Odrywam wzrok. Rzeczywiście, do celu jakieś półtorej mili, z poprawką na drobne wzniesienie pomiędzy nami. Nie wiem, co odpowiedzieć. Filtr jest tajemnicą, kapłani nie wybaczają łatwo i jeśli będzie trzeba, wyśledzą mnie i tutaj. Widzą sprzeczność tam, gdzie ja jej nie dostrzegam. To, że demony mają duszę, nie wyklucza niczego, nie sprawia, że nasze stają się bardziej pospolite, ani nie chwieją wiary w Jedynego. To tylko kolejna rzecz, której nie możemy dotknąć.
– A co wam powiedziano?
– Że masz bystre oko. Że nas tego nauczysz.
– Bystre oko. Tak, chyba tak. Nauczyć, to już niekoniecznie. Objaw nie musi być najlepszy, by spełniać swoją rolę. Dolna granica nie jest tak odległa, a refleks tak wygórowany. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i żadnego sumienia.
– Czyli to prawda, co mówią? – zapytał młodzik, siadając na konarze powalonego przez wichurę drzewa. Nawet w powietrzu czuć było, że coś nadchodzi. Pogoda dawała znaki, a zwierzęta wycofały się do nor. Spojrzałem w oczy chłopaka. Niebieskie, przestraszone, jak dzieciaka sprzed dwóch, może trzech tygodni. Wydawało mi się wtedy, że zanim dostał bełtem, tuż pod skroń, zauważył mnie. Dzieliły nas dwie z hakiem mile, a zrobił to. W ostatniej chwili nos wydłużył mu się, zakrzywił, a włosy zamieniły w czarne pióra. To mogła być wyobraźnia, która od dawna próbuje ratować mnie przed szaleństwem. Bałem się zejść w dolinę, żeby sprawdzić. Tylko mieszkający tam ludzie nabyli instynktów, które pozwalają przetrwać. Nie jestem człowiekiem z dolin i nie mam towarzysza, który by stamtąd pochodził. Jestem samotnikiem z gór.
– Dużo mówią. O co konkretnie chodzi? – mówię ponownie przykładając lunetę do oka. Odszukanie celu nie zajmuje więcej niż sekundę. Nie wiem już gdzie jest granica między moimi umiejętnościami, filtrem, a wolą Jedynego.
– Że zabijasz dzieci, że dużo ich zabiłeś. Że jesteś Dzieciobójcą.
– Jedyne moje imię brzmi Sipjo z Cidei i zdecydowanie więcej zabiłem demonów.
– Skąd wiesz?
Głos grzęźnie mi w gardle.
***
Słyszałem, jak inne Objawy mówiły o łuskach i gadzich oczach, któryś wrzeszczał o błoniastych skrzydłach, tuż przed tym jak skoczył ze skały. Umarł szybko, choć echo niosło krzyk przez długi czas. Nie wiem, czemu ja widziałem zawsze czarne pióra i zakrzywione dzioby. Nic nie przerażało mnie bardziej niż ten właśnie widok, spojrzenie ptasich oczu, spod wykonanego ludzką ręką kaptura. Dlatego były straszne. Nikt nie bał się tutaj demonów, zbyt wiele okropieństw naoglądaliśmy się w dziczy, zbyt wiele aberracji mieniło nam się we wspomnieniach. I mimo to, potrafiły sprowadzić do szaleństwa, nie pokazawszy własnej twarzy ani razu.
Z Eld’Hain dochodzą wieści o nadchodzącej armii. Objawy szepczą o barczystych bestiach sięgających trzech metrów, o szczękach wypełnionych po brzegi szablami. Walczyliśmy z nimi wcześniej, ale nigdy na taką skalę. Temu wyzwaniu ostoja miała stawić czoła pierwszy raz. Zaznać tego, co my czuliśmy przez ostatnie cykle.
Patrząc na rekrutów, pierwszy raz w życiu nabieram ochoty, żeby zapytać o ich imiona. Jedyny zamyka mi usta, wiedząc jak cierpiałbym, gdy odejdą za mury miasta. Wiedząc, że dokądkolwiek ich przydzielą, na końcu tej drogi nie znajdą niczego poza śmiercią. Ja przeżyję, bo to boli bardziej.
– Znalazłem coś! – krzyczy niebieskooki. Miał dobry wzrok, potrafił znajdować ścieżki między drzewami. Gdyby był czas, może zrobiłbym z niego Objaw. Pozostali dwaj, szlachetki o piwnych oczach, robili mu raczej za plecy. Nie byli ciężarem, potrafili słuchać, a to rzadkie. Może nie tutaj, ale za murami daliby radę. Każdy z osobna przypomina mi twarze ze wspomnień. Wiedziałem, że te idealne podobieństwa to złudzenie, kolec wbijany przez sumienie. Nie potrafiłem pozbyć się tego uczucia, rosło jak cierń oplatający serce.
Podchodzę do niebieskookiego. Boi się. Wszyscy się boją. Nikt nie wytrzymuje tego spojrzenia, zawsze odwracają wzrok. Kiedyś powiedziano, że tam, na źrenicach, żyją martwi ludzie. W moich, nie tylko ludzie.
Wskazuje palcem na ziemię, pod nogi. Wiatr ciągnie liście sznurami, odsłania połę płaszcza, czym uchyla skrawek pancerza wspomaganego, bez którego z Cichą byśmy się tak nie kochali. Zadrapania ciągną się długimi szramami, rzeźbiąc w metalu przypadkowe wzory, szlaki starć z mutantami. Jest tego wiele, są powierzchowne. Kapłani znają swe rzemiosło, być może nie tylko moimi dłońmi kieruje Jedyny.
Zauważam, że stoi nad wyraźnie zaznaczonymi w miękkim gruncie śladami. Kopyta, wgłębienie na pół łokcia, coś cholernie ciężkiego. Rozglądam się, jest tego więcej, conajmniej dwanaście sztuk, różnych rozmiarów. Nie są wysokie, nie łamały gałęzi powyżej czterech łokci. Wilgotne powietrze nigdy nie zdradzało wiele, było jak mgła kryjąca trop.
– Góra ćwierć mili przed nami – mówię patrząc na wodę skumulowaną w jednym z wgłębień. – Odczekamy chwilę, zanim ruszymy.
– Dlaczego? – pyta piwnooki. Ma podekscytowany głos, coś drży mu na powiekach. – Nie lepiej dopaść ich szybciej, zanim dotrą do filaru?
– Do filaru jakieś dwie mile, po drodze wzniesienie, chaszcze i dzikie zwierzęta. Tropy nie wskazują, żeby cholery umiały latać, a i zbyt długich kroków nie robią.
– No i co – ciągnie dalej, choć ucieka wzrokiem – zostawiamy im wolną rękę? Dajemy dyktować nasze kroki?
– Idź. Mówię zupełnie poważnie, idź i pokaż im, jak dobrze ustalasz zasady gry.
Zamilkł. Zwykle potrafił słuchać lepiej, emocje zaburzają mu zmysły. Pozostali stoją spokojnie, czekają cierpliwie na wyjaśnienia.
Siadam na porośniętym mchem kamieniu i patrzę przed siebie, w stronę filaru. Zamykam oczy, będę czekać, pozwolę wewnętrznemu zegarowi odliczać. Kopyta w dżungli są mało wydajne. Słyszę szelest, mech oplata mój pancerz, próbuje się przebić, atakując milionami miniaturowych szpilek.
***
Razem z Cichą patrzymy, jak piwnooki zwisa głową w dół. Owinięta wokół kostki liana szarpie boleśnie, kiedy w powietrzu suną kolejne, zwabione gwałtownymi ruchami. Chłopak krzyczy, szuka mnie wzrokiem. Chaos wzmagany jest odgłosami wycia, zwabione zwierzęta zjawią się niedługo. W ich wspólnym ryku słychać coś ogromnego, prawdopodobnie dziesięć łokci. Ziemia poinformuje nas, kiedy będzie blisko.
Piwnooki łapie ostatni łyk powietrza, kiedy liana oplata mu szyję. Krew miesza się z zielenią, pokrywa ostre ciernie. Byłem nieuważny, pozwoliłem mu odejść na kilka metrów od wytartej własnymi stopami ścieżki. Zlekceważył dawno postawione ślady.
Pozostała dwójka spogląda w moim kierunku. Lustrują dogłębnie moje oczy, jakby doszukiwali się cienia radości. Tak to widzą ludzie w mieście, tak mnie opisują w raportach pisanych dłonią osób zbyt cherlawych, by chwycić za broń. Śmierć za murami, śmierć w murach.
Pokazuję im dłonią, że się wycofujemy. Ostrożnie, krok po kroku. W monstrualnie wysokich krzakach przed nami dostrzegam parę oczu. Dwie. Trzy. Zaczynam biec. Nie trzeba mówić im, co mają robić.
Ryk wzmaga się. Ziemia drży. Nie patrzę za siebie, nie wiem, czy wciąż za mną biegną, czy któryś nie potknął się o wystający korzeń, bądź kości. Instynktownie obrałem kurs na filar. Schodzimy w dolinę, teraz sam zaczynam się bać.
Słyszę za nami łamane konary. Dwanaście, nie dziesięć łokci nad ziemią. Futro szeleści ocierając korę i liście. Bestia dyszy. W wyobraźni widzę dziób i czarne pióra, wbrew wszystkiemu co rejestrują zmysły. Mniejsze musiały odpuścić, umilkły krzewy po bokach. Olbrzym, mimo masy, nie męczy się. Opadam z sił. Goni nas, jakby nie chciał złapać, jakby zapachem strachu doprowadzał się do ekstazy. Wyćpie nas do cna, nie odpuści.
Wtedy słyszę ludzki krzyk. Biegnę jeszcze kilkaset metrów nim zatrzymuję się. Plecy pieką paskudnie, czuję linię spazmów, wzdłuż całego kręgosłupa. Zaglądam przez ramię, niebieskooki dotrzymał kroku. Nie zmęczył się, nie ma na sobie tyle żelastwa.
– Dlaczego? – pyta. Po policzkach ciekną mu łzy, które pospiesznie zlizuje. W szklistych oczach widzę zarzuty, które zawarł w tym jednym tylko słowie.
– Tutaj nie ma bohaterów. Objawy to nie artyści, a rzemieślnicy. Jesteśmy panami sytuacji z odległości przynajmniej kilometra, na rozpracowanym terenie.
– Tchórz i Dzieciobójca.
Palce zaciskają się w pięść, trąca o siebie guma drażni uszy. Ból w plecach powstrzymuje mnie od uderzenia młodzika. To dobrze, bo złamałbym mu szczękę.
– Tchórz wciąż żywy – mówię wyciągając z kieszeni płaszcza kulkę o średnicy pierścienia , obracam ją między palcami – który uratuje tysiące istnień, kosztem dwóch.
– Nie musiało tak być. Mogło się udać, mogliśmy spróbować. Uciąć lianę celnym bełtem, a potem powalić potwora. Przestrzelić tętnicę. Cokolwiek.
– Tam – wskazuję za siebie, nigdy nie zapominam kierunków. – Tam żyją ci, którzy nawet nie wiedzą, jak bardzo potrzebny jest filar. Ci, którzy nie zdają sobie sprawy jaką odwalamy robotę, do tego stopnia, że na każdy ze słupów przypada ledwie garstka Objawów. Stać nas na ryzyko? Stać nas na odwrotną wymianę?
– Mojego sumienia nie stać na żadną. Co z twoim, Dzieciobójco?
Przyglądam mu się jeszcze raz. Uderza we mnie myśl, coś ze środka. Jak w chwilach, kiedy widzisz człowieka z twarzą pełną blizn, kiedy domyślasz się, ile przeszedł i przeżył. Chłopak miał twarz gładką, a jednak dostrzegłem te szramy, jakby przebiegały pod skórą. Mam ochotę spojrzeć na niego przez filtr, zerknąć na duszę. Rezygnuję, nie wiem właściwie, dlaczego. Tak jakby w ramię szturchnął mnie Jedyny, szepnął do ucha, że nie powinienem. Boję się, że to głosy w mojej głowie. Boję się, że dopuszczam taką możliwość.
Ignoruję pytanie. Wyciągniętą kulkę ściskam, aż czuję pod skórą materiał, skórzane skrzydełka oraz parę, buchającą z otwartych jak pory wylotów. Pozwalam jej wzlecieć, podążam zań wzrokiem. Kiedy znika nad zasłoną z koron drzew, podciągam rękaw prawej dłoni. Umocowana na nadgarstku wskazówka kompasu obraca się, ciągnie za materiałem, z którego wykonano Przewodnika. Będzie dążył do ustawionych kilka dni temu współrzędnych, wyciągnie nas z nieznanego.
Jest ciemno, nie widać księżyca, martwego jak gwiazdy. Zeszliśmy w dolinę, gdzie krzyki nie przestają rozbrzmiewać. Boję się.
***
Zmarnowany czas mści się. Sumienie rozpoczęło odliczanie, czuję tykanie krwiożerczego zegara, jakby tym razem wskazywał nie upływ kolejnych sekund, a nadchodzące ofiary. Chwytam Przewodnika, który ufnie siada w dłoni. Traktuję go jak wierne zwierzę, mimo że kłuje skórę chłodem. Widzę uśmiech chłopaka, jakby dojrzał we mnie coś zabawnego. Nie pytam, zbędne informacje o drugim człowieku sprawiają, że ciężej patrzeć, kiedy ten umiera.
– Co teraz? – przerywa milczenie, kiedy spoglądam w dół wzgórza. Jesteśmy dokładnie pomiędzy miejscem, gdzie złapaliśmy trop, a filarem. Mogą być już blisko, bardzo blisko.
– Będę wypatrywać.
– Czemu cały czas to robią?
– Co takiego?
– No – wzrusza ramionami. Zauważam, że zawinął rozerwany rękaw jak bandaż. Przesiąka przezeń czerwień. – Popełniają te same błędy. Ponawiają ataki w ten sam sposób, jak bezmyślny rój. Ale to demony, nie zwierzęta. Słyszałem, że potrafią mówić, dużo mówią. Brzmią jak łamane kości, ale jest w tym sens.
Nakładam filtr i spoglądam w dal. Filar wydaje się ciemniejszy niż zwykle, jakby ten kolos starzał się razem ze mną. Podnóże pokrywa coraz gęstsza zieleń, pnie się w górę, jakby chciała go pochłonąć, sięgnąć nieba. Jest zbyt wielki, przyroda prędzej udławi się, niż połknie. Zastanawiam się, jak demony chciałyby się do niego dobrać, jak można rozwalić coś tak olbrzymiego. W wyobraźni słyszę oddech bestii, która niedawno dyszała w pogoni. Sam już nie wiem.
– Nie wszystko widać na pierwszy rzut oka. Pamiętaj, że w tej dziczy giną najlepsi. Sami zrzucają się ze skał, schodzą w doliny, szukając duchów.
– Duchów?
– Łusek, skrzydeł, gadzich oczu. Albo czarnych piór.
– Chyba rozumiem.
– Więc teraz boimy się razem.
Przez lunetę niczego nie dostrzegam. Dzicz opustoszała, ludzie trzymają się wiosek, ani śladu demonów. Mam nadzieję, że nie jest za późno, że za chwilę filar nie rozbłyśnie drugim słońcem i nie zwali się na ziemię gruzem, tysiącami odłamków wielkich jak dom.
– Chodziły wcześniej stadami?
– Nigdy, były jak my. Samotnicy z postawionym celem, ślepe na wszystko inne.
– Może coś zmieniły? Zrobiły się sprytniejsze, coś zrozumiały, dostrzegły. Gdzie mogły się ukryć?
Słucham uważnie, jakbym nie miał do czynienia z wyrwanym zza bezpiecznych murów szczylem. Kiedy leżę na liściach, z Cichą przytuloną do polika, rzeczywistość rozmywa się i traci znaczenie. Nie jest ważne, z kim rozmawiam, co dzieje się wokół – jestem ja i wola Jedynego.
– Ukryć? Czemu miałyby…
Dokładniej przyglądam się wiosce położonej dokładnie pół mili od filaru. Znam ją, bezpieczna przystań pośród morza potworów, ogrodzona solidnym drutem i czarcimi dołami. Bywałem tam, widziałem nieufne twarze i napięte mięśnie. Traktowali mnie jak powietrze, omijali wzrokiem i słowem. Układ ten odpowiadał mi, pozwalał na spokój w obcym miejscu.
Zacząłem liczyć. Po trzydziestu zbladłem, odkaszlnąłem głośno, niekontrolowanie. Odpowiedziały mi ryki z dolin.
– Powinno być trzydziestu – szepczę do siebie. – Trzydziestu, nie więcej. Jest dwunastu za dużo.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że…
Ignoruję pytanie, ten zaniepokojony głos. Jestem zbyt przerażony by dawać odpowiedzi, kiedy te wyrywają mi wnętrzności. Cierń na sercu zaciska się, ale tak, jakby samo zawiązało pętlę.
– Dwanastu za dużo – powtarzam. – Dwanastu za dużo.
Trzymam trajektorię Cichej. Wyćwiczone dłonie nie wiedzą już, jak się trząść. Wzrok muszę mieć obłąkany, nie ma innej możliwości. Zdejmuję filtr. Przeklinam w duchu, że nie zapamiętałem żadnych twarzy, że potraktowali mnie wtedy jak niechcianego przybysza, przejezdnego bez prawa pobytu. Być może wtedy rozpoznałbym niektórych, może mógłbym ich uratować.
– Nie zabiją ich – mówię. – To kryjówka. Będą wyruszać na filar jeden po drugim, aż się uda, aż któregoś przegapimy. Nie możemy w ten sposób, nie możemy zdać się na los.
– Potwór i tętnica – niebieskooki znów płacze. Wiem to, nie muszę zaglądać przez ramię. – Jest inny sposób. Nie trzeba tak. Na pewno.
– Nie ma wyjścia.
Unoszę delikatnie Cichą, pozwalam Jedynemu pokierować dłońmi. Zanim mieszkańcy zrozumieją, co się dzieje, odstrzelę przynajmniej dziesięciu. Część pochowa się po domach, które Cicha spenetruje z łatwością. Niektórzy zaczną biec w kierunku filaru, tych odstrzelę najpierw. Analizuję w głowie kolejne kroki, mimo świadomości, że wszystko zadziała z automatu, jakby było już zapisane, jakbym tylko odczytywał imiona kolejnych skazanych.
– Nie pozwolę na to – słyszę jak głos mu drży. Zapewne uniósł broń, zapewne wycelował we mnie, z dłońmi roztrzęsionymi tak, że tylko bliski dystans umożliwia mu celny strzał. – Nie dokonasz takiego wyboru, bo na to nie pozwolę, Dzieciobójco.
Nie odwracam się, bo to najgorsze, co mógłbym zrobić. Gwałtowny ruch może go przestraszyć, nie wiem, jak twardo palec leży na spuście. Jakaś część mnie cieszy się na sytuację, na szansę by umrzeć, tu i teraz. Zagłuszam te myśli własnym głosem.
– Znaczy, chcesz dokonać własnego wyboru. Takiego, na który, jeśli dobrze pamiętam, nie stać cię.
– Wystarczy, że odłożysz kuszę. Nie będzie potrzeba żadnych wyborów. Żadnych, rozumiesz!
– Szkoda. Myślałem, że dojrzałeś do jakiejś decyzji. Że w jedną noc stałeś się Objawem, bo to nie jest błąkanie się po dziczy i strzelanie do demonów. To sztuka wyboru.
– Nieprawda. Usprawiedliwiasz się. Zmazujesz ze źrenic ich twarze. Znowu to zrobisz.
Milczę. Pętla na sercu zaciska się coraz mocniej. Ciernie rwą gładki mięsień. Razem z Cichą tkwimy tak w tej chwili, w jakimś marazmie. Doceniam jej wyjątkowy kształt, wcięcie na policzek; umocowany przy wylocie, wydrążony kryształ, który pozwala bełtom pokonywać niewiarygodne odległości; zakrzywioną lekko kolbę, idealnie wpasowaną pod ramię. Jest jak trzecia ręka, pośrednik między mną a celem. Jedno z rozgrzeszeń, których wciąż poszukuję. Chłopak ma rację i nic nie można z tym zrobić.
– Poznałeś mnie całkiem dobrze – mówi. – Lepiej niż bym chciał. Prawdą, że nie stać mnie na taki wybór, na jakikolwiek.
Słyszę kroki, zaraz potem cichy szelest liści. Wszystko zamiera. Niebieskooki nie odzywa się więcej, czuję jakbym stracił coś ważnego. Wyobraźnia znów szaleje. Zastanawiam się, czy nie był marą, czy wszyscy nie zginęli tam, pod łapą bestii. Mógł być kolejnym głosem, które prześladują mnie coraz częściej. Nie ma to znaczenia, kiedy liczy się to, co zostało powiedziane.
Pewniej trzymam Cichą. Ściągam filtr. Patrzę na twarz siedmioletniego dziecka, z blizną pociągniętą od lewego ucha po obojczyk. Ubranie wisi na nim jak szmatka, ledwo trzymając za ramiona. Jego matka uśmiecha się, jakby w moim kierunku. Ma czarne zęby i zaropiały język.
Kolejna, piętnastoletnia dziewczynka. Jest piękna, z długim warkoczem opadającym wzdłuż ramienia. Ronię łzy, czuję ich słony smak na wargach.
Uświadamiam sobie, że jest coś, co przeraża mnie bardziej niż czarne pióra. Że nie muszę już widzieć, jak twarz wykrzywia się w ostry dziób. Że nie muszę słyszeć ptasiego skrzeku. Że bardziej od tego, boję się dzieci.
Jedyny prowadzi mą dłoń, ale to ja pociągam za spust. A potem muszę z tym żyć.