- Opowiadanie: siremil - DOM

DOM

W formie odtrutki na wszystkie zmierzchopochodne wampiry napisałem kiedyś ten oto tekst. Michał miał okazję już go czytać i – jak można ocenić po braku publikacji w NF – nie ocenił najlepiej. ;) Ciekaw jednak jestem również Waszego zdania.
P.S. Świat wykreowany na potrzeby opowiadania jest obszerny i dosyć dobrze opisany (i szykuje się bardziej rozbudowana fabuła), lecz w tym utworze skupiłem się na akcji, a sam świat jest ledwo zarysowany.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

DOM

Wiktor w zadumie przeczesał palcami gęstą, siwiejącą już brodę. W świetle rozjarzonych monitorów analizował księgę rachunkową. Rzędy cyferek nie napawały optymizmem. Środków, bez większego problemu, starczało co prawda na bieżące potrzeby, lecz nie było najmniejszych szans, by mogli sobie pozwolić na wyczekiwaną sieć ochronną. Przynajmniej jeszcze nie w tym sezonie. Zabębnił nerwowo palcami po zapisanych drobnym maczkiem stronicach. Jakby to miało w czymś pomóc…

Już tyle razy analizował te zestawienia, tyle razy przeliczał wszystko z góry do dołu i na odwrót. Przy tak niskich plonach, nie miał jednak skąd uszczknąć. Amunicja, srebro, olej napędowy były niezbędne, z luksusów zrezygnowali już dawno temu. Może więc w tym roku zaniechają płacenia świętopietrza? A jak ktoś umrze i posługa kapłańska będzie konieczna? Nie…

Ponure rozważania przerwało stanowcze pukanie do drzwi. Wiktor niechętnie uniósł wzrok znad obliczeń.

– To zapewne Michał. – Mężczyzna poczuł delikatną dłoń żony na ramieniu. Otarł się o nią policzkiem. Aksamitny głos małżonki zawsze działał na niego uspokajająco. Marysieńka, mimo nie najmłodszego już wieku i wielu trosk odciskających swe piętno w kącikach ust i oczu, nadal była piękną kobietą. Była również mądrą i dyskretną towarzyszką życia. Nigdy nie wychodziła przed szereg, nie podważała słów swego małżonka. Nigdy też nie odzywała się bez potrzeby. Tę cechę cenił w niej najbardziej.

 – Chciał z tobą jeszcze porozmawiać.

– Taa – sapnął.

Nie specjalnie miał ochotę na tę konfrontację. Zamknął jednak księgę

i rzucił gromko:

– Wejść!

Masywne drzwi otwarły się z cichym skrzypnięciem i w progu stanął postawny, młody mężczyzna. Twarde spojrzenie i wyraźnie zarysowana szczęka zdradzały siłę charakteru. Wysoko podgolony łeb i wzorzysty, jedwabny pas z wetkniętym zań Coltem wskazywały jednoznacznie na szlacheckie pochodzenie.

– Synu. – Wiktor gestem zaprosił go bliżej.

Ten w odpowiedzi podszedł kilka kroków.

– Ojcze. – Przyklęknął i ucałował dłoń rodziciela. – Matko. – Pochylił głowę, podnosząc się z klęczek i, jak miał to w zwyczaju, szybko przeszedł do rzeczy: – Musimy ewakuować się do miasta.

Marysieńka, jak na zawołanie, ukłoniła się lekko i ruszyła w stronę wyjścia.

 – Porozmawiajcie więc sobie, ja sprowadzę dzieci do azylu – rzuciła jeszcze nim zniknęła w ciemnym korytarzu. Wiktor uśmiechnął się pod nosem. Może jego żona nie miała własnego zdania na temat ewentualnej ewakuacji, lecz doskonale wiedziała, kiedy dać drapaka.

Starszy mężczyzna przeniósł wzrok na syna. Sposępniał. Taksował go od stóp do głowy zimnym spojrzeniem. Miał nadzieję, że w ten sposób choć trochę zmiękczy swojego pierworodnego. W końcu, po dłuższej chwili ciszy, powiedział:

– Sądziłem, że już rano podjęliśmy decyzję w tym temacie.

– Ty podjąłeś!

– I co skłania cię ku myślom, że teraz zmienię zdanie? – Senior starał się mówić powoli, wręcz flegmatycznie.

– Ojcze! Nie ustoimy!

– Ustaliśmy przez blisko dwie dekady…

– Z pomocą wojska, z pomocą rządu!

Mężczyźni mierzyli się twardymi spojrzeniami. Podobieństwa między nimi nie ograniczały się jedynie do mocno zarysowanej szczęki, orlego nosa czy wąskich ust. Obaj byli niemal tacy sami pod względem temperamentu – uparci i nieskorzy do szukania kompromisów.

– Phi! – prychnął Wiktor. Maska, którą założył na czas rozmowy z synem bardzo szybko zaczynała się kruszyć, a gorąca krew Strugackich, kotłująca się pod skórą, groziła erupcją. – Powiedz mi, synu – wycedził przez zęby – czemu tyle wiary pokładasz w tych karmazynowych darmozjadach? Z roku na rok opuszczają coraz więcej osad. Coraz chętniej porzucają polską ziemię i wydają na pastwę Nocy. Jak myślisz, ile czasu zajmie nim każą opuszczać kolejne miasta, nim zaczną zwijać kolejne parasole ochronne? Sądzisz, że w za miejskimi murami znajdziesz spokój? Na jak długo? Do którego sejmiku? Nie, Michale, to jest nasz dom. Tu się urodziliśmy, tu jesteśmy panami i tu przyjdzie nam kiedyś zemrzeć.

– Nawet z pomocą wojska nie było roku byśmy kogoś nie tracili. A teraz? Pięćdziesięciu ludzi mniej… – Młody mężczyzna nie dawał za wygraną. – To będzie masakra. Powiedz, ojcze, czy będziesz szczęśliwy, zostając w pustym domu, gdy wszyscy twoi bliscy będą już martwi?

– Michale! – Senior poderwał się z krzesła, a dłoń sama musnęła rękojeść rewolweru.

– Nawet twoje sprawne lędźwie nie zdążą zrekompensować strat.

Wiktor zareagował błyskawicznie, wymierzając potomkowi siarczysty policzek. Głowa młodszego szlachcica odskoczyła w bok, a na twarzy wykwitł czerwony zarys dłoni. Michał jednak nawet nie jęknął.

– Wybacz ojcze, przesadziłem – wysyczał lodowato i przełknął głośno ślinę. – A co z Eliaszem?

– Co z nim?

– Będzie dziś walczył?

Wiktor nie odpowiedział. Znów przeczesał palcami brodę, pomasował skronie. Wiedział, że lepiej byłoby, gdyby całą tę rozmowę odwlókł do jutra lub niedzieli, lub do świętego nigdy. Był jednak mężczyzną, seniorem rodziny i musiał stawiać czoło problemom, jakie by one nie były. Czasami jednak bardzo, ale to bardzo chciał po prostu schować głowę w piasek.

Podszedł do monitorów. Swojego upiornego, małego świata, bombardującego go przez niezliczone noce obrazami nieustających zmagań niczym w przydługim reality show. I dziś na tych ekranach zatańczy kolejny jego chłopak w premierowym epizodzie, oby nie ostatnim. Na samą myśl o tym ściskało go w dołku. Nic jednak nie mógł na to poradzić.

– Twój brat skończył wczoraj czternaście lat, dziś więc pokaże, ile jest wart jako mężczyzna.

– Odpuść mu.

– Taka jest tradycja. Tak było z tobą, resztą twoich braci i wszystkimi chłopcami…

– Dziś nie będzie z nami pięćdziesięciu żołnierzy.

– Wiem – syknął Wiktor, obserwując, jak na jednym z ekranów dziedziniec powoli zapełnia się uzbrojonymi mężczyznami. Dziś stanie ich tam przerażająco mało… A jednak muszą zwyciężyć, muszą wznieść się na wyżyny swoich umiejętności. Wiktor bardzo chciał wierzyć, że to wystarczy. Musiało wystarczyć.

Odwrócił się w stronę syna.

– Wiem – powtórzył cieplejszym szeptem.

Chwycił Michała po ojcowsku za kark i spojrzał mu prosto w błękitne oczy.

– Kocham cię, synu, tak jak kocham wszystkich twoich braci. Nie mogę jednak faworyzować żadnego z was. Nie mogę też pozwolić, by potomstwo podejmowało za mnie trudne decyzje. To oznaka słabości. Rozumiem twoje niezadowolenie, masz prawo do własnych poglądów. Pamiętaj jednak – przyciągnął go do siebie, tak, że dotknęli się czołami – jeśli między ludźmi jawnie mi się przeciwstawisz, rano skończysz pod pręgierzem. Nie porzucimy naszego domostwa, nie odstąpimy ziemi, gdzie jesteśmy panami, na rzecz kolejek po państwową jałmużnę. Będziemy walczyć i Eliasz stanie do boju wraz z mężczyznami.

– Powinniśmy ratować swoje życie – powiedział Michał już bez przekonania.

Senior w odpowiedzi pokręcił przecząco głową.

– Przypomnij mi, synu, kto jest patriarchą rodu Strugackich?

– Ty, ojcze – odparł tamten po chwili. Możliwe, że chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz zdawał sobie sprawę, że dyskusja właśnie dobiegła końca.

– Nie turbuj się już tym. Skup się na starciu. Wiesz, że dziś będzie wiele od ciebie zależało.

– Dam z siebie wszystko, ojcze. – Spuścił oczy. – Oby to wystarczyło.

– Musi. Bóg z tobą synu i niech święta Łucja ma nad tobą pieczę.

Młody szlachcic już nic nie odparł. Ukłonił się nisko i zamknął za sobą drzwi.

Gdy Wiktor został sam, odetchnął głęboko. Pozwolił sobie też na uśmiech. Michał był władczy i uparty jak on, co oczywiście rodziło konflikty, lecz jednocześnie wiedział, że gdy go już zabraknie, gdy jego doczesne szczątki spoczną w zimnej mogile, a ostrze topora odłączy głowę od reszty ciała, rodzina pozostanie w dobrych rękach. Dostaną w spadku silnego i zdecydowanego przywódcę, bezwzględnego wojownika i troskliwego opiekuna. Tak… Jego pierworodny ich nie zawiedzie. Przynajmniej to dodawało otuchy.

Odryglował ciężkie, metalowe drzwi i wyszedł poza obręb murów. Znalazł się na wysoko podwieszanym chodniku, przyklejonym do ścian grodu, stanowiącym arterie komunikacyjne obrońców. Podszedł do barierki, oparł się o nią i wciągnął potężny haust powietrza. Pachniało mokrą ziemią i słomą. Przymknął powieki. Pachniało ciężką pracą i wyrzeczeniami. Pachniało beztroskim dzieciństwem i pierwszą miłością… Pachniało domem. I miałby to teraz porzucić? Westchnął przeciągle.

Słońce, czerwieniąc się i drgając, powoli zmierzało za horyzont. Wiktor wycelował rozczapierzone palce w przestrzeń między tarczą słoneczną a linią widnokręgu.

– Czterdzieści pięć minut – mruknął do siebie. Raz jeszcze omiótł wzrokiem rozpościerające się poniżej łany pszenicy i ruszył galeryjką na krótki obchód.

Wieś Zambrow w ciągu ostatnich kilkunastu lat ulegała licznym przeobrażeniom, przypominając coraz bardziej i bardziej warowny gród. Ostatecznie zyskała kształt prostokątnego, przysadzistego fortu, odcinającego się od świata wysokimi, ślepymi murami. Wszystkie okna – nie licząc otworów strzelniczych – otwierały się ku wewnętrznemu dziedzińcowi, gdzie koncentrowało się życie osady. Zewnętrzne ściany otaczał, kryty daszkiem, chodnik z ulokowanymi nań – co sto metrów – gniazdami cekaemów. Wiktor lustrował pobieżnie ich stan podczas swego tradycyjnego przeglądu. Obsługa jeszcze się nie pojawiła – podczas dnia osiedle było absolutnie bezpieczne. Nie zdarzało się też, by odpowiedzialni za cekaemy ludzie nie dopełnili swych obowiązków. Przechodził więc tylko obok, sprawdzając, czy noktowizory, halogeny i skrzynie z amunicją są na swoim miejscu. Raz czy dwa podniósł wieko, upewniając się, czy pasy z nabojami wypełniają po brzegi owe skrzynie i – tak, jak się spodziewał – nie napotkał żadnych braków.

Jedynie co dziesiąty pocisk posiadał cienką warstewkę galwanizowanego srebra, a co czterdziesty srebrny rdzeń, lecz przez ponad dekadę to w zupełności wystarczało. Miał nadzieję, że wystarczy i dziś.

Strugacki przyspieszył kroku, by jeszcze zdążyć obejść najbardziej newralgiczny punkt fortyfikacji – bramę. Samo przejście było wąskie – z trudem mieściła się w nim ciężarówka, lecz i tak, siłą rzeczy, było to najsłabsze ogniwo umocnień. Dlatego też dobudowano, prowadzącą do bramy gardziel, ułatwiającą obrońcom rażenie szturmujących wejście napastników. I tu Wiktor nie znalazł nic, do czego mógłby się przyczepić. Cekaemy, kamery na podczerwień i pneumatyczne armatki z azotanem srebra lśniły czystością. Zawrócił więc i podążył czym prędzej do centrum dowodzenia.

Wewnątrz zastał już siedzących przy monitorach i radiostacji dwóch czerstwych starców o pobrużdżonych, zawziętych gębach i stalowych wejrzeniach – Igora i Tadeusza. Strugacki otrzymał ich – jako pocztowych – jeszcze od swego pana ojca, gdy wkraczał w wiek męski, by o niego dbali i go chronili. I przez te wszystkie lata służby wywiązywali się z powierzonej im roli doskonale. I choć Wiktor oszczędzał już starym druhom udziału w walce, powierzając im równie ważne zadania w łączności, wiedział, że w boju nawet dziś potrafiliby zawstydzić jeszcze niejednego młodzika.

Przywitali go krótkimi skinięciami głowy. On nie poświęcił im nawet tyle uwagi. Akurat ich nie musiał motywować. Przeszedł przez pomieszczenie i skierował się ku wykuszowi wyrastającemu po drugiej stronie klatki schodowej. Otworzył okno, rozpostarł drewniane okiennice.

Na wewnętrznym dziedzińcu roiło się od męskich przedstawicieli rodu Strugackich. Wiktor miał wielu synów, z których był bardzo dumny i wielu zięciów, z których był dumny już nieco mniej. Do tego należało dodać mniej lub bardziej udanych bratanków i siostrzeńców oraz sługi, które oficjalnie były częścią familii. Z tymi ostatnimi sprawa wyglądała różnie, znajdowali się wśród nich i prawdziwi herosi, niebojący się wyjść samojeden w Noc, byli też i tacy, którzy nie mieli serca do walki i lepiej sprawowali się w kuchni czy garażu. Tym niemniej teraz ponad dwa tuziny dorosłych mężczyzn, stojących w karnym szyku, z bronią gotową do użycia i determinacją malującą się na zaciętych twarzach, prezentowały się godnie i niebezpiecznie.

Wiktor uśmiechnął się w duchu. Przez krótką chwilę prawie nie miał wątpliwości, że nikt i nic nie stawi im czoła, z – lub bez – rządowej pomocy. Był prawie pewien, że podjął słuszną decyzję i dziś, wznosząc się na wyżyny szlacheckiej odwagi i fantazji, dokonają czegoś wielkiego. Był prawie pewien, że poprowadzi ludzi do chwalebnej wiktorii.

Prawie…

Odchrząknął. Spojrzenia zebranych zwróciły się ku niemu.

– Ojczyzna nas opuściła! – zaczął gromkim basem. – Dziś do walki staniemy sami. Wiśniowieccy pierzchli, podobnie Lisowscy – czmychnęli z podkulonymi ogonami. Lecz nie my! My podejmiemy walkę i wygramy! Dziś i jutro, i po kres dni! Zambrow jest domem rodziny Strugackich od czasów Jana Kazimierza. Jest naszym miejscem na tym padole. Tu jest nasz dom! Nasza ziemia… – Przerwał na chwilę. Powiódł wzrokiem po twarzach mężczyzn poniżej. Doskonale go rozumieli.

– Ziemia, która czasem domaga się daniny z krwi – dodał ciszej.

Nie chciał, by ktoś zarzucił mu, że nie przewidział ciężkiej przeprawy.

– Nie pogonił nas Moskal! – Znów grzmiał jak dzwon. – Nie dał nam rady i Niemiec, i bolszewik. Nie da rady wampir! Nie pozwolę, byśmy porzucili ojczyznę naszych przodków. Od dziś dnia po świata kres, co świt Rzeczpospolita jak długa i szeroka będzie huczała od wiwatów na naszą cześć. Każde dziecko zbudzone do szkoły przywita głos spikera, chwalący nasze bohaterstwo i naszą krew! Każdy mężczyzna będzie śledził nasze losy z zazdrością. Oto ostatni z rycerzy stają dzielnie w obronie świata ludzi!

Eliasz dumny jak paw prężył pierś, wpatrując się ufnie w ojca. W jednej ręce trzymał karabin, drugą ściskał rękojeść szabli wiszącej u boku – prezent od rodziciela na czternaste urodziny. Oczywiście za kilka dni chłopak wymieni ten atrybut męskości na bardziej praktyczny nóż lub nasadzi bagnet na kałacha. Teraz jednak, jak każdy chłopiec, chciał celebrować przejście w dorosłość. Michał, powodowany braterską miłością, bardzo by chłopaka skrzywdził, zamykając wraz z kobietami i dziećmi w azylu pod ziemią.

Również pozostali mężczyźni wpatrywali się w seniora w skupieniu. Nie wznosili okrzyków, nie potrząsali lśniącymi kuszami i karabinami. Stary Strugacki widział jednak, jak w ich oczach żarzą się ogniki i rozpiera ich duma. I wiedział, że znów udało mu się kupić ich serca.

Zerknął na Michała, swego pierworodnego, stojącego między pocztowymi w pierwszym szeregu. Ostentacyjnie wbijał wzrok gdzieś w mur warowni. Wiktor bezwiednie westchnął. Cóż, kupił serca przynajmniej większości z nich…

– Bóg z nami! Orzeł nad nami! Na stanowiska! Z Bogiem! – rzucił jeszcze, nim zniknął wewnątrz budynku.

Jak na zawołanie osada skąpała się w zimnych promieniach sztucznego światła. Nastała noc.

Centrum dowodzenia przywitało go aromatem kawy zbożowej. Gdy usiadł na swoim krześle, Tadeusz podsunął mu filiżankę. Strugacki wziął łyk i wbił spojrzenie w obrazy przekazywane przez liczne kamery. Zaczęła się najgorsza część nocy: wyczekiwanie. Atak rzadko następował zaraz po zmroku. W pierwszych godzinach jedynie czasami jakaś wygłodniała pijawka rzucała się samotnie na mury. Zmasowany atak następował najczęściej tuż przed świtem, gdy noc jest najciemniejsza, a ludzie najbardziej zmęczeni.

Przez długi czas nic się nie działo. Załogi przypisane do cekaemów lustrowały przedmurze, wypatrując ruchu czy podejrzanych kształtów. Kilka dwuosobowych zespołów patrolowało środek osady i chodnik na zewnątrz murów. Michał przechadzał się między ludźmi, rozmawiając z każdym i motywując.

Wiktor ponownie uśmiechnął się na myśl o swoim pierworodnym. Naprawdę mu się udał… Choć – musiał przyznać po raz kolejny – uparte z niego bydlę.

W kwestii Eliasza praktycznie postawił na swoim, kierując go do ochrony azylu, w którym co noc kryły się kobiety i dzieci. I stary Strugacki musiał przyznać, że było to genialne posunięcie. Z jednej strony Michał zapewnił bratu bezpieczeństwo, umieszczając go tam, gdzie jeszcze nigdy nie dotarła żadna plugawa bestia, z drugiej zaś dał chłopakowi powód do dumy, powierzając opiece to, co dla klanu najcenniejsze. Wszyscy powinni być zadowoleni.

Kolejne godziny wlekły się w ślimaczym tempie. Znużeni obrońcy co kilkanaście minut raportowali, że nie mają nic do zaraportowania. Inka za Inką znikała w przełyku Strugackiego, mimo iż nie dawało to żadnego efektu. Niestety, od kilku lat na prawdziwą kawę w Rzeczypospolitej stać było nielicznych. Kofeiny brakowało, nawyk jednak pozostał.

W końcu głośnik radiostacji zatrzeszczał alarmującym komunikatem:

>>Mamy pijawkę. Dwieście metrów. Kierunek południowy–wschód.<<

Chwilę zajęło Wiktorowi, by na ziarnistym przekazie z jednej z kamer dostrzec pokraczną kreaturę. Kiedy już ją zobaczył, nie miał wątpliwości, że atak się rozpoczął. Po ziemi, z kończynami rozłożonymi szeroko niczym u pająka, biegł wampir.

Cholery równie dobrze jak na czterech, poruszały się w pozycji wyprostowanej. Potrafiły się też nieźle wspinać, a niektóre osobniki skakały tak wysoko, że gdyby nie zdjąć ich ogniem ciężkich karabinów, przeleciałyby na drugą stronę murów. Bez względu jak akurat się poruszały, robiły to nadludzko sprawnie i nieprzewidywalnie, jakby naśladowały lot muchy.

Pierwsza pijawka na chwilę zadarła wielką, łysą głowę, przyglądając się umocnieniom Zambrowa. Na bladej twarzy, czy raczej pysku nie malowały się żadne ludzkie emocje. Z jednej strony praktycznie uniemożliwiało to przewidzenie posunięcia przeciwnika, z drugiej natomiast ułatwiało konfrontację – nikomu nie drżała ręka przed odesłaniem potwora w niebyt.

Bez wątpienia wampiry kiedyś były ludźmi, lecz na szczęście deformacja posuwała się zwykle tak dalece, że bardzo rzadko ktoś w tych monstrach rozpoznawał swojego bliskiego. Prędzej do myślenia dawał jakiś element stroju; ulubiona brosza, emblemat rodowy, charakterystycznie zdobiony pas, ale i to sporadycznie. Najczęściej nieprzypominające niczego resztki łachmanów oblepiały stwory niczym przegniły kokon, tu i ówdzie eksponując upiornie białe, lśniące od wilgoci ciała.

Kilkusekundowa seria z karabinu rozsmarowała intruza na ziemi. Chwilę później z ciemności wychynął kolejny.

>>Mamy dwóch.<< – To głos Janka, broniącego ze swoimi ludźmi odcinek przy garażach, obwieścił, że rozpoczęło się na dobre.

Centrum dowodzenia wypełnił pomruk broni automatycznej oraz jazgot radiostacji.

>>Już trzech.<<

>>Tu Gwidon. Też mamy gości.<<

>>Kurwy, wysoko skaczą!<<

Wiktor w skupieniu wsłuchiwał się w głosy podkomendnych i analizował obrazy przesyłane przez kamery. Jak zwykle miał wrażenie, jakby stanęło mu serce, a żołądek zwinął się w supeł. Nie tracił jednak zimnej krwi i starał się nie działać zbyt pochopnie.

>>He, he. Już zero.<<

>>Magazyn zaczyna bal.<<

>>Garaże: chwilowo spokój.<<

Monitory w żółtozielonych barwach przedstawiały kolejne pokraczne stwory sunące chaotycznie ku umocnieniom. Strumienie rozgrzanych pocisków orały nocne powietrze. Siekły niemiłosiernie bestie, lecz duża część z tych, co padła, wracała po chwili do szturmu, a w miejsce zabitych pojawiały się kolejne. Coraz częściej jakiś wampir znajdował się na tyle blisko, by zdecydował się skakać przez mury. Na szczęście, póki co, obrońcy byli niezawodni i za każdym razem stopowali takiego delikwenta mieszanką ołowiu i srebra.

Na większości odcinków trwał nieprzerwany ostrzał. Wydawałoby się, że zastępy napastników nie mają końca. Oczywiście walczący wiedzieli, że liczebność pijawek zawsze zdawała się przesadzona, a to dlatego, że po częstokroć jeden i ten sam osobnik obrywał, umykał poza pole widzenia, regenerował się i powracał do walki kilka razy podczas nocy. Dziś musiało być ich jednak zdecydowanie więcej. Nie dziwota, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w okolicy klan Strugackich stał się jedynym i ostatnim źródłem pożywienia dla wiecznie spragnionych ludzkiej krwi bestii. Nawałnica ognia rządziła niebem i ziemią wokół zambrowskich fortyfikacji. Strugacki mógłby przysiąc, że czuje delikatne wibrowanie biurka.

Coraz bardziej niepokojąco wyglądała sytuacja przed bramą. Strzelcy cekaemów bez wytchnienia orali pociskami przedpole i wnętrze gardzieli. Chmury roztworu azotanu srebra raniły boleśnie upiornych intruzów. W palącej je mgle wampiry kotłowały się, rzucały jeden na drugiego, szarpały nawzajem i biły. Oszalałe łomotały we wrota. Jednak parły przed siebie, do przodu i w górę. Reszta załogi Bramy strzelała pionowo w dół, strącając pełznących napastników z muru. Głos dowodzącego tym odcinkiem Marka potwierdzał to, co i tak można było zobaczyć:

>>Wataha! Wataha atakuje bramę!<<

Potrzebowali pomocy.

>>Kuurwaa! Spichlerz potrzebuje wsparcia!<<

Wiktor błyskawicznie przeniósł wzrok na odpowiedni monitor. Zezłoszczony rąbnął pięścią w stół.

Gwidon i jego ludzie nie zauważyli, jak pijawki wspięły się na mury i teraz musieli walczyć wręcz na ciasnym chodniku.

– Szybko, Michała tam! Marek, bagnety na broń!

Ludzie przy bramie posłuchali i po chwili rzeczywiście przyszło im strącać napastników ręcznie. Byli to jednak najodważniejsi i najbardziej zaprawieni w bojach żołnierze Wiktora. Nie wątpił, że dadzą radę.

>>Tu Jonasz. Magazyny potrzebują wsparcia.<<

Kolejny monitor i kolejna podobna sytuacja. Poczwary włażą na ściany. Są coraz wyżej i wyżej. Ciągły ogień maszynowy zdejmuje większość, lecz jest ich diabelnie dużo. Za dużo.

– Wyślij im Daniela.

Tadeusz przekazał słowa podkomendnym. Stary Strugacki zaś zastygł pochylony nad biurkiem. Starał się na szybko analizować co widział i słyszał. Dojmowało go jednak uczucie, że i tak nie może sensownie zareagować. Miał za mało ludzi.

>>Tu Wschód. U nas spokój.<<

>>Tu Marek. Zaraz przejdą!<<

>>Zaraz przejdą!<<

>>Ok. Brama dała radę. <<

>>Gdzie to wsparcie?! Kurwy przełażą!<<

>>Ok. Widzę Dansona.<<

>>Garaże czyste!<<

– Niech Janek podeśle kogoś na Bramę.

>>Bramie kończy się amunicja.<<

Wiktor westchnął. Podszedł do radiostacji i sam chwycił za mikrofon.

– Gruby, melduj.

>>Na Wschodzie bez zmian. Cisza, spokój.<<

– Dobrze więc. – Podszedł z powrotem do monitorów. – Niech Gruby podeśle jeszcze dwójkę Jonaszowi. Ernest leci z amunicją na Bramę.

>>Tu Jonasz. Mamy intruzów! Powtarzam: pijawki we wsi!<<

Kilka wampirów niczym wielkie, blade pająki rozlazło się po wewnętrznej części murów i po dachu magazynów. Strugacki wsparł się ciężko na łokciach. Rozmasował skronie. I co miał zrobić? Wszystkie odwody były już w użyciu. Walczyli wszyscy…

– Wychodzę! – Senior zgarnął headset z biurka i ruszył do drzwi.

Starzy pocztowi zerwali się z krzeseł jak jeden mąż. Strugacki nie sądził, by narażanie ich życia było konieczne, lecz nie miał czasu się spierać.

– Ktoś musi tu zostać. Igor, idziesz ze mną. Tadeusz, kontrolujesz radio.

Nie dyskutowali. Strugacki z przybocznym sięgnęli do stojaka po AK–74 i wyszli na schody. Tadeusz bez zbędnych ceregieli zaryglował za nimi drzwi.

Zbiegając na dół słyszeli już serie wystrzałów, niepokojąco wyraźnie i tak blisko jak mieszkańcy Zambrowa nie słyszeli od lat.

Gdy Wiktor wypadł na zewnątrz, niemal zderzył się z pokraczną postacią czającą się u wejścia. Żółte ślepia zalśniły złowrogo. Wampir syknął zaskoczony. Ściągnął wargi, odsłaniając dwa, przypominające igły, górne siekacze, tkwiące w zdeformowanej szczurzej szczęce. Senior bez zastanowienia posłał krótką serię z biodra, która powaliła stwora na plecy. Chwilę później pocztowy przygwoździł go srebrnym nożem do ziemi. Martwa pijawka szybko pokryła się wykwitami przywodzącymi na myśl białą pleśń.

– Bladź twoja mać! – Tryumfujący Igor splunął i kopnął truchło wampira. Rozbryznęło się naokoło pióropuszami gęstego śluzu.

Wiktor w tym czasie lustrował dziedziniec i mury. Ze wszystkich stron dochodził ich ryk ciężkich karabinów, a gdzieniegdzie nad zarysem umocnień dostrzec można było smugi rozgrzanego metalu, prującego nocne niebo niczym podczas obrony przeciwlotniczej. Największe zamieszanie panowało przy składzie paliwa i nawozów. Grupka mężczyzn, dwojąc się i trojąc, próbowała upolować kilka pijawek, które przedarły się do wnętrza osady. Stwory skakały po dachach zabudowań, chodziły po ścianach niczym jaszczurki. Co rusz przypuszczały atak na ludzi w dole i odskakiwały błyskawicznie nad głowy obrońców.

– Biegniemy do magazynów. Raportuj! – rzucił do słuchawki.

>>Atakują ze wszystkich stron. Odpieramy. Zaraz! Przedarł się! Przedarł się przez bramę! Marek nie da rady. Zaraz przejdzie drugi…<<

– W kurwę! Stój, Igor! – Zatrzymali się gwałtownie. – Lecimy do bramy. Tadeusz, wyślij kogoś górą. Gdzie Michał? Gdzie Ernest? Co u Gwidona?

>>Spichlerz: sytuacja opanowana. Bez strat. Michał na murach. Idzie w sukurs Markowi. Ernest wrócił i czeka na rozkazy.<<

– Dobrze! To pchnij jeszcze Ernesta z ludźmi do magazynów.

>>Tak jest!<<

Sami ruszyli na zachód, ku bramie.

Z każdym krokiem wrażenie, że znaleźli się w samym centrum wojennego piekła potęgowało się. Kakofonia była niemal nie do zniesienia. Setki pocisków z dziesiątek luf wylatywały prawie bez przerwy ze stanowisk ulokowanych wszędzie naokoło. Huk wystrzałów odbijał się wielokrotnie od zabudowy wsi, krążąc po dziedzińcu, wdzierając się w uszy i wnętrzności niepokojącymi wibracjami.

W końcu dostrzegli dwie pokraki uskakujące przed ścigającym je ogniem kałasznikowów. Na dachu i w oknach dormitorium ulokował się niewielki oddział obrońców. Fortyfikacja Zambrowa nie była jednak pomyślana do rażenia w obrębie murów i nie mieli pełnej swobody prowadzenia ostrzału. Robili, co mogli, ale wampiry, biegnąc zygzakiem wnikały coraz bardziej w głąb osady. Na tle rozgwieżdżonego nieba Wiktor dostrzegł masywną sylwetkę swojego pierworodnego. Poirytowany wykrzykiwał jakieś rozkazy, mocno gestykulując.

– Tadeusz, przechwytujemy pijawki. Niech Michał skupi się na obronie bramy.

>>Ok.<<

Stary Strugacki z tej odległości nie mógł dokładnie widzieć twarzy Michała, ale był pewien, że szpeci ją wściekły grymas. Czuł też palące spojrzenie karcące go z wysokości czwartego piętra.

Cóż… Wiedział, że nie będzie łatwo, lecz muszą ustać. I dziś, i jutro, i po kres dni. Braki w przygotowaniu uzupełnią, przystosują się do nowych warunków, wszystko poprawią. Każdej nocy będzie już tylko lepiej. Innego wyjścia nie mieli, jeśli chcieli zachować swój dom.

>>Uważajcie!<<

Jedna z poczwar przemknęła po ścianie tuż nad nimi. Mężczyźni byli jednak czujni. Dwa karabiny jednocześnie rzygnęły ogniem. Wampir przez chwilę uskakiwał parskając i szczerząc zęby, lecz w końcu trafiła go jedna z kul, ułamek sekundy później następna. Zachwiał się, lecz nie zleciał. Próbował ratować się wspinaczką wyżej, ale Strugacki z pocztowym nie przerywali ostrzału. W końcu kilka srebrnych pocisków trafiających jeden po drugim rozsmarowało intruza między oknami.

Lśniący łeb drugiej pijawki wychynął zza krawędzi dachu. Rycerze na dole pragnęli poczęstować ją mieszanką srebra i ołowiu, lecz po kilku strzałach obydwu zabrakło amunicji.

– Ładuję! – zawołali jednocześnie.

Poczęli mocować się ze sprzętem, chcąc jak najszybciej wydobyć pusty magazynek z komory zamkowej i załadować przyklejony do niego pełen.

Bestia wyczuła swoją szansę i rzuciła się pędem w dół. Szponiaste łapy z każdą chwilą wbijały się z chrzęstem w zaprawę bliżej i bliżej wojowników. Wiktorowi drżały ręce. Co i rusz zerkał w stronę sunącego po ścianie pokracznego cielska. Już widział bezrozumną nienawiść, bijącą z żółtych oczu. Już widział rurkowate, obnażone siekacze. Czuł smród cmentarnej ziemi.

Nie zdążył zatrzasnąć magazynka w komorze, gdy wampir z sykiem rzucił się na niego. Strugacki bez zastanowienia zdzielił napastnika kolbą w pysk. Jednocześnie coś szarpnęło jego ramieniem. Długi ułamek sekundy później zrozumiał, że to pijawka machnięciem łapy wytrąciła mu broń z ręki. Karabin parę metrów dalej zarył się w piachu. Wrzecionowate, oślizgłe łapy wystrzeliły w stronę szyi szlachcica. Strugacki zdążył tylko jęknąć krótko, na szczęście Igor nie stracił głowy i grzmotnął bestię kałasznikowem w kręgosłup. Ta zawyła przeciągle, rozpylając naokoło cuchnącą ślinę. Wygięła się w pałąk, a po chwili rzuciła się na starca. Igor zasłonił się karabinem. Wiktor, nie czekając na wynik starcia, dopadł broni, docisnął magazynek do końca i przełączył tryb pracy na pojedyncze strzały. Wstrzymał oddech, celując. Pijawka z pocztowym mocowali się, usiłując wyrwać sobie kałacha. Miotali się to w jedną, to w drugą stronę. W przezierniku AK–74 Wiktora co chwila zmieniał się obraz. A to widział podgoloną głowę przybocznego, a to szczurzy pysk wampira.

W końcu wystrzelił. Pijawka trafiona nad uchem, zwaliła się na ziemię, lecz zaraz zerwała się ponownie. Rana po ołowianej kuli zasklepiała się błyskawicznie. Teraz jednak senior mógł już potraktować przeciwnika ogniem ciągłym. Również i Igor, odskoczywszy, odbezpieczył w końcu karabin i wsparł swego pana. Po kilkunastu sekundach zamienili wampira w białawą papkę.

– Victoria!

Zdyszani uścisnęli sobie dłonie.

Nagle zrobiło się ciemniej. Dwóch rycerzy rozejrzało się odruchowo wokół. Dostrzegli jedynie snop iskier sypiących się z wysokości. Po chwili usłyszeli brzęk tłuczonego szkła i zobaczyli podobną fontannę spływającą na ziemię kilkanaście metrów bliżej. Wiktor pierwszy raz, odkąd został seniorem rodu, poczuł ukłucie strachu.

– Co się dzieje?! – krzyknął do mikrofonu.

>>Musi być jeszcze jeden. Szukam.<<

Wiktor i Igor wsparli się o siebie plecami. Nerwowo rozglądali się po dziedzińcu. Zostało jeszcze kilka działających halogenów, lecz wokół nich mrok zdawał się nagle zgęstnieć. Nie widzieli nic prócz setek cieni, nie słyszeli nic prócz nieustającej kanonady.

>>Mam! Atakuje czwórkę! Cholera, straciłem noktowizję!<<

– Gdzie?!

>>Rozpieprzył piątkę!<<

– Gdzie? Na Boga! Gdzie?!

>>Szukam!<<

>>Cholera! Nie mam też podglądu na jedynkę i dziewiątkę. Tracę wzrok.<<

– Skup się, Tadeusz! – Strugacki próbował dostrzec niebezpieczeństwo. Gorączkowo lustrował okolicę. Jedynie na północno-wschodnim skraju fortu widział walczących. Bliżej nie było widać żywego ducha. Bielone mury. Budynki straszące oczodołami okiennic. Iskrzące gdzieś przed nimi kable rozwalonej latarni. Zero ruchu. A jednak gdzieś tu był…

>>Nad wami! Nad wami!<<

Bez zastanowienia odskoczyli od siebie i rzucili się na ziemię. Igor przeturlał się i błyskawicznie poderwał się na nogi z bronią gotową do użycia. Pijawka, sycząc złowrogo, skoczyła między szlachciców. Rozczarowana faktem, że ofiary zdążyły umknąć, młóciła łapami powietrze jak oszalała. Wyła, kręcąc się w kółko, łypiąc na ludzi żółtymi ślepiami. Pocztowy poczęstował napastnika kulami, a sekundę później dołączył do niego senior. Piszcząc i parskając, ranny wampir popędził wzdłuż zabudowań. Wiktor przyklęknął i odprowadził go ogniem. Kilkanaście metrów dalej stwór padł.

Szybko ruszyli sprawdzić, czy dycha. Pocztowy już dobył noża gdy bestia zerwała się nagle, odbiła się od ściany i runęła w stronę starca. Igor padł w ostatniej chwili, puszczając bestię górą. Strugacki wdusił cyngiel, lecz po kilku strzałach opróżnił drugi magazynek. Na całe szczęście rażony wampir zaskomlał, wyminął szlachcica i pomknął dalej. Biegnąc niczym groteskowy gepard, zatoczył szeroki łuk wzdłuż zabudowań i ponowił atak. Igor próbował zdjąć napastnika z dystansu, lecz po chwili i jego kałasznikow zamilkł. Pijawka ryczała coraz głośniej. Przyspieszała.

Wiktor nie był jednak bezbronny. Odrzucił karabin i wydobył zza jedwabnego pasa mocarnego Colta Anaconda kaliber .44 Magnum. Czując majestatyczny ciężar w garści i widząc błysk nierdzewnej stali przed nosem, mimowolnie się uśmiechnął.

– No chodź tu, ty skurwysynu!

Stwór biegł w ich stronę zygzakiem, to szorując brzuchem po ziemi, to skacząc po ścianach. Szlachcic, świadomy mocy drzemiącej w rewolwerze, poprawił uchwyt, stanął pewniej na nogach w lekkim rozkroku, uspokoił oddech.

Gdy bestia po raz kolejny odkleiła się od elewacji budynku i wylądowała niespełna pięć metrów przed mężczyznami, Wiktor był gotów. Nacisnął spust. Huknęło jak z armaty. Broń prawie wyrwała się z dłoni. Siła odrzutu rozlała się falą po całym ciele mężczyzny, kłując bólem w prawym łokciu. Natomiast wampir rażony srebrnym pociskiem w jednej chwili runął w tył, zamieniając się w obrzydliwy kobierzec ścielący duże połacie dziedzińca.

Mężczyzna nie mógł długo napawać się tym małym zwycięstwem, gdyż na zachodnim skraju osady błysnęła po raz ostatni i zgasła kolejna latarnia.

– Tadeusz, ile jeszcze plugastwa się przedarło? – Wiktor spojrzał w niebo.

Było bezchmurne, upstrzone mrowiem gwiazd, z jasnym sierpem księżyca wiszącym nisko nad horyzontem. Chociaż tyle. Nie byli zupełnie ślepi.

>>Nie wiem. Jest coraz gorzej.<<

– To znaczy?

>>Mamy duży przeciek na Wschodzie i przy Garażach. Brama zaraz się rozsypie.<<

Strugacki omiótł wzrokiem cały dziedziniec. Przez krótką chwilę nie był pewien, co dostrzegł, lecz jego serce oznajmiło krótkim ukłuciem, że stało się coś, co nie powinno się zdarzyć i nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Odwrócił się w stronę dormitorium. Zamarł przerażony. Zejście prowadzące do podziemi stało otworem.

– Azyl! Eliasz! – jęknął i ruszył pędem w stronę zagrożonego schronienia.

Dociskając słuchawkę do ucha, krzyczał:

– Tadeusz, jaki czas?!

>>Dwadzieścia cztery minuty do wschodu słońca. <<

– Ściągnij wszystkich z murów! Bronić wejść! Bronić wejść! Azyl w niebezpieczeństwie!

>>Tak jest!<<

– Raz, raz, raz!

Biegł bez przerwy. Słyszał tylko chrzęst piasku pod stopami i własny, coraz cięższy oddech. Z każdą chwilą zbliżał się do czarnego jak smoła zejścia pod dormitorium. Czarnego. A to oznaczać mogło tylko jedno…

– Jakiś bydlak rozwalił lampy – zauważył ponuro pocztowy, gdy już dobiegli do celu.

Strugacki przytaknął.

Weszli ostrożnie w mrok. Niepewnie stawiali stopy. Niestety światło księżyca ledwo oświetlało kilka pierwszych stopni. Nie mieli szans dostrzec ewentualnego zagrożenia. Nie mogli też jednak odpuścić.

– Tadeusz, masz obraz? – rzucił do mikrofonu.

>>Brak sygnału.<< – Zatrzeszczał głos przybocznego.

– Jesteśmy ślepi. – Wiktor próbował wzrokiem przewiercić ciemność. – Zatem niech i tak będzie. Bóg ze mną! Orzeł nade mną!

Przyspieszył kroku, mając tylko nadzieję, że nie wywróci się o suche zwłoki syna.

– Święta Łucjo, prowadź nas – wyszeptał Igor i uczynił znak krzyża na piersi.

Czy to ze względu na słowa towarzysza wypowiedziane prosto w jego wygoloną potylicę, czy z innego powodu, Wiktora przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Zerknął raz jeszcze za siebie na rozgwieżdżone niebo. Miał nieodparte wrażenie, że ogląda je po raz ostatni. Bezwiednie zacisnął szczęki.

Nagle w głębi coś zadudniło. Gdzieś za zakrętem korytarza rozjarzyło się zielononiebieskie światło, wydobywając z mroku kontury plastikowych kontenerów z archiwaliami i od dawna nieużywanych mebli, porozstawianych wzdłuż ścian.

– Eliasz?! – Strugacki puścił się pędem.

W odpowiedzi usłyszał serię z kałacha. Serce zawaliło mu jak młotem. Kolejne wystrzały poniosły się echem pod sufitem. Teraz jednak towarzyszył im wysoki, chłopięcy krzyk.

– Eliasz!

Biegł ile tchu, ściskając w spoconej dłoni rękojeść rewolweru. Krew szumiała mu w skroniach. Igor, mimo sędziwego wieku, nie zostawał daleko w tyle.

Korytarz, którego pokonanie zwykłym tempem nie zajmowało zwykle nawet kilkudziesięciu sekund, w tej chwili przemienił się w niekończący się tunel, prowadzący chyba do samego jądra Ziemi. Szlachcic był jednak coraz bliżej zakrętu, coraz bliżej źródła intensywnego światła. Słyszał też już odgłosy szamotaniny i przejmujące posykiwanie pijawki.

Gdy w końcu skręcił w lewo, błyskawicznie rozeznał się w sytuacji. Eliasz zapędzony w kąt. Kałach odrzucony kilka metrów dalej, tuż przy zejściu do azylu. Właz zaryglowany. Wampir atakujący młodego szlachcica. Powoli gasnąca, pęknięta latarka chemiczna leżąca na ziemi.

Chłopak, przyparty do ściany, z determinacją parował ciosy pazurzastych łap szablą. Za każdym kolejnym razem coraz dłużej zajmowało mu powrócenie do gardy. Tracił siły.

Wiktor nie celował więc długo. Wystrzelił. Huk zawibrował mu w uszach, zamieniając się szybko w piłujący mózg przenikliwy pisk. Oszołomiony zauważył z przerażeniem, że chybił. Wampir odwrócił się jednak od chłopaka i, parskając jak zwierzę, rzucił się na niego. Kolejny strzał, zupełnie nieprzygotowany, niemal wyłamał mu ramię z barku. Jęknął głucho. Broń wypadła z dłoni. Stwór odbił się od posadzki i już szybował w stronę Wiktora, gdy nagle mężczyznę powaliło silne uderzenie od tyłu. Igor nie zdążył zrobić nic więcej. Łysa poczwara skoczyła na plecy pocztowego, wbiła pazury w twarz i pierś mężczyzny, a zęby zanurzyła w jego szyi. Nawet nie krzyknął, a kilka sekund później zupełnie biały i osuszony padł na ziemię. Wampir przeniósł spojrzenie żółtych ślepi na Wiktora. Szlachcic, próbując gorączkowo zlokalizować zgubionego Colta, cofał się na łokciach najszybciej, jak potrafił. Eliasz, który musiał doczołgać się do porzuconego karabinu, posłał kolejną serię w stronę napastnika. Może i jakieś ołowiane kule dosięgły stwora, lecz przede wszystkim rozorały strop pomieszczenia, rozbryzgując na wszystkie strony fragmenty tynku i cegieł. W chmurze pyłu Wiktor ledwo dostrzegł, jak rozszalała pijawka rzuca się na niego z obnażonymi zębiskami. W ostatniej chwili przyjął ciężar napastnika na wystawioną nogę i z trudem przetransportował nad sobą. Wampir nie dawał jednak za wygraną. Przekoziołkował i ruszył na chłopaka. Eliasz wdusił spust, lecz karabin tylko cicho zaklekotał. Przerażony nacisnął raz jeszcze, i jeszcze. Na próżno. Mimo że, cofając się, dotknął już plecami ściany, nie przestawał strzelać, choć żaden wystrzał już nie padał i paść nie mógł. Zaczął przejmująco wyć, wpatrując się jak zahipnotyzowany w nadchodzącą śmierć.

– Eliaaasz! – Stary Strugacki próbował zerwać się na nogi, lecz nie wyszło mu to tak sprawnie, jak sobie zaplanował. W głowie mu huczało. W płucach piekło. Ręka rwała w łokciu, barku i nadgarstku. Wirujący w powietrzu tynk wyciskał łzy z oczu. Zanim na dobre powstał, zatoczył się i omal nie runął ponownie na posadzkę. Zgarbiony podparł się rękami i, próbując przeć do przodu, drapiąc beton, ni to biegł, ni to pełzł na czworaka. Zrozumiał jednak, że jest za daleko, że nie zdąży. Przerażenie i smutek ścisnęły mu krtań.

Wtem z tyłu doszedł ich zbawczy głos Michała:

– Gleba!

Wiktor bez wahania padł na komendę, a chwilę później nienaturalnie wielka głowa wampira eksplodowała po celnym strzale z kuszy. Reszta cielska rozpuknęła się niczym przekłuta bomba wodna, rozpylając naokoło strzępy pleśniopodobnych frędzli. Wyczerpany Eliasz klapnął ciężko na ziemię.

– Bóg nam ciebie zesłał, synu. – Wiktor, podpierając się na ramieniu Michała, dźwignął się w końcu do pionu. Zakaszlał. Spojrzał na szczątki starego druha szczerzące pożółkłe zęby w pośmiertnym uśmiechu. Przypominały bardziej starożytną mumię niż żyjącą jeszcze kilkadziesiąt sekund temu istotę. Wiktor westchnął, kreśląc nad nieszczęśnikiem znak krzyża. Przynajmniej Eliaszowi nic się nie stało. Chłopak wyglądał na przerażonego i zszokowanego. Z konfrontacji z wampirem wyszedł jednak niedraśnięty.

Do podziemnego korytarza dotarł stłumiony dźwięk syreny oznajmiający koniec natarcia.

– Ustaliśmy.

– Dzisiaj. – Michał przewiesił kuszę przez plecy. Wpatrywał się w ojca szklistym spojrzeniem. Z trudem przełykał ślinę.

– Boże… – Stary Strugacki wystarczająco dobrze znał swojego potomka, by wiedzieć, że coś się stało. Momentalnie zrobiło mu się gorąco. – Ktoś jeszcze? Któryś z twoich braci?

Młodszy szlachcic z trudem powstrzymywał się od łez.

– Nie… – Pokręcił przecząco głową. Spuścił wzrok. – Muszę… Podjąłem…

– Co, synu? – Wiktor złapał go za kark.

Michał pocałował rodzica w czoło, po czym dobył noża i mocnym pchnięciem wbił ostrze po sam jelec w jego brzuch.

– Ty… – Wiktor jęknął zdumiony i osunął się w ramiona pierworodnego. Ból i zimno zacisnęły stalowe macki na jego wnętrznościach. Krew wypełniła mu krtań. Z trudem próbował pochwycić wilgotne spojrzenie swojego oprawcy. Nic nie rozumiał.

Z ust młodego szlachcica wyrwał się szloch, a ciałem wstrząsnęły torsje. Ścisnął mocno wiotczejącego ojca.

– Przepraszam, tato – wyszeptał, a jego głos przeszedł w nienaturalnie wysoki, rwany pisk. – Tak bardzo przepraszam.

Przekręcił ostrze i wydobył nóż z ciała seniora. Wiktor jęknął cicho, drgnął gwałtownie i zsunął się niezgrabnie na ziemię.

W tej właśnie chwili z brzękiem otworzył się właz do azylu. Z podziemi wyłoniła się Marysieńka. Mimo panującego półmroku, wystarczyło jej tylko jedno spojrzenie, by pojąć, co się stało. Podbiegła do siedzącego pod ścianą Eliasza. Chłopak, oblepiony resztkami wampira, oddychał ciężko i wpatrywał się gdzieś przed siebie. Usiadła obok niego i mocno przytuliła. Nie płakała. Patrzyła jedynie szeroko otwartymi oczami na ciało męża tężejące u stóp pierworodnego i zakrwawione ostrze w ręce syna. Zdawała sobie sprawę, że rodzina zyskała właśnie nowego seniora, któremu winna była posłuszeństwo.

– Michał… Michasiu, cóżeś ty uczynił? – wydukała w końcu.

Mężczyzna nie odpowiedział. Delikatnie ułożył ciało rodzica na wznak i sam uklęknął przy nim, zapewne po raz ostatni. Uspokoił oddech, gładząc Wiktora po dłoniach.

Panowała cisza. Dwóch rycerzy stygło na betonowej posadce. Kałuża krwi rozrastała się powoli. Marysieńka kołysała się rytmicznie z głową młodszego syna wtuloną w pierś. Kobiety i dzieci wychodzące z azylu, zastygły na schodach. Przybyli mężczyźni zamarli tuż za zakrętem. Wszyscy milczeli. Przez niewielkie świetliki, ulokowane tuż pod stropem, wpadały pierwsze słonecznie promienie, podświetlając wirujące w powietrzu cząsteczki kurzu i zaprawy.

 Michał otarł łzy, pociągnął nosem. Wyprostował się i spojrzał na zszokowanych domowników.

– My żyjemy! – zagrzmiał donośnie. – To jest najważniejsze. W mieście czeka na nas bezpieczne schronienie. A póki będziemy trzymać się razem, dom odnajdziemy wszędzie. Szykujcie się. Do południa musimy być gotowi do drogi.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Hmmm. Walka, jakich wiele już było. Z bezrozumnym przeciwnikiem, więc bezrozumna. Ty tylko ubrałeś bohaterów w kontusze (acz dla mnie to plus rewolwer dało efekt komiczny). Przez większość opowiadania zastanawiałam się, dlaczego nie używają kusz z osikowymi bełtami. Twist w końcówce odrobinę ratuje całość w moich oczach, ale całość szału nie zrobiła.

nie specjalnie => niespecjalnie

Babska logika rządzi!

Czytałem już wczoraj, ale na skomentowanie zabrakło mi czasu.

Odtrutka na “zmierzchowe”. Czy ja wiem? Nie przedstawiłeś niczego nowego, wróciłeś do podstaw: krwiożercze, dzikie i magiczne, bez srebrnych kul nie utłuczesz. Żadna to odtrutka, moim zdaniem.

Za nic w świecie nie zrozumiem, a więc nie zaakceptuję, postawy Wiktora. Nawet nie z jakichś tam ideologicznych względów, bo rozumiem, ojcowizna, gniazdo rodu, reszta tego typu emocji, przekonań, więc honor, duma i co tam jeszcze – ale ze względów praktycznych. Oddział wojsk opuścił warownię, własne siły za małe, by utrzymać się – na co ten stary, napiszę wprost, dureń liczył? Że mu z nieba spadną zapasowe lufy do cekaemów, miliony sztuk amunicji i dziesiątki ton żarcia?

A ja durniów nie lubię… I morderców przy okazji. Chce umrzeć “za sprawę”? Niech robi to sam, bez skazywania na śmierć wszystkich pozostałych.

A propos śmierci. Michał nie musiał mordować ojca. Znalazłby – Michał – posłuch, poparcie dla ewakuacji bez tego. Walnąć tatusia w łepetynę, potem pokazać go obandażowanego od stóp do głów i nieprzytomnego – wystarczyłoby dla przejęcia komendy.

Dla uzupełnienia dodam, że zawsze śmieszy mnie zestawienie wampirów i zombiaków ze współczesną techniką, szczególnie militarną. Dlaczego, zgaduj sam, Autorze.

Hej!

Pardon, że dopiero teraz odpowiadam, ale… no tak wyszło niestety. Dzięki za komentarze, czytałem wcześniej, choć nie miałem okazji odpowiedzieć. 

Tak, rzeczywiście, w opku tym skupiłem się na akcji i rozumiem niezadowolenie wynikajace z tego faktu. Wasze opinie (między innymi) spowodowały, że zdecydowałem się na znaczne rozbudowanie warstwy fabularnej. Prace nadal trwają. 

Finkla – dzięki za wyłapanie błędu.

AdamKB – wybacz, ale skąd założenie, że odtrutka = nowość? Gdzie Krym, a gdzie Rzym?

 

Jeszcze raz dzięki za poświęcony czas i pozdrawiam!

Nowa Fantastyka