- Opowiadanie: Cursian - W Imię Boże

W Imię Boże

“W Imię Boże” to drugie z moich starych dziełek. Jego fabuła nawiązuje do Diabelskiego Cygara (http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/13661) i jest utrzymana w podobnym klimacie, acz w drugiej połowie tekstu znalazło się miejsce na sporą ilość akcji. Jako że pierwsze opowiadanie spotkało się z dość ciepłym (choć nie bezkrytycznym!) przyjęciem, to zdecydowałem się sięgnąć na dno szafy po raz drugi. Czekam na wasze opinie i krytykę. Miłej lektury!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

W Imię Boże

Hiena jęknął po raz ostatni i spocony runął w wymiętą pościel. Leżąca obok niego Azjatka uśmiechała się z błogością. Szczebiotała coś o jego niesamowitych walorach, nieziemskich umiejętnościach i podziwu godnej wytrwałości. Zapewniała, że jej świat już nigdy nie będzie taki sam, a inni mężczyźni, których do tej pory miała, wypadają przy nim blado. Zachowanie dziewczyny wprawiało go w niekłamaną dumę. No ale w końcu za coś jej przecież płacił. Przegnał ją z łóżka i wcisnął w dłoń kilka banknotów – lubił swoje jaja i nie chciał ich później stracić w jakimś ciemnym zaułku. Kiedy dziwka zniknęła wreszcie za drzwiami mieszkania, mężczyzna pogrążył się w gorzkich rozmyślaniach.

Od momentu, kiedy stuknęła mu trzydziestka zdążyło już upłynąć kilka lat. Na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki, a długie włosy przyprószyły się przedwczesną siwizną. Każda wizyta przed lustrem natarczywie przypominała mu o upływającym czasie. O dziwo, jego zegar biologiczny nie bił na alarm. Nie śpieszyło mu się do żony, a już tym bardziej do dzieci. Niektórzy sądzili, że Hiena osładzał sobie rzeczywistość, bo nie miał powodzenia wśród kobiet. Prawda była jednak zupełnie inna. Mimo niezbyt imponującej postury i paskudnie poparzonej gęby, nigdy nie narzekał na brak zainteresowania. Wynikało ono, rzecz jasna, ze stosunkowo wysokich zarobków – feromonu o wiele potężniejszego, niż jakiekolwiek spośród osiągnięć matki natury. Samotność Hieny wynikała z faktu, że po prostu nie lubił kobiet. Nie w sensie erotycznym – seks uważał za ich jedyne rozsądne zastosowanie – ale niemal każdym innym. Większość przedstawicielek płci pięknej irytowała go swoją naiwnością, źle rozumianym, infantylnym romantyzmem oraz całkowitym brakiem charakteru. Nie wyobrażał sobie, że mógłby spędzić resztę życia z osobą, która nie potrafi wyrazić swojego zdania, pójść pod prąd i pokazać światu, że może się wypchać. Typ kury domowej lub – co gorsza – słodziutkiej księżniczki, sprawiał, że miał ochotę puścić pawia. Hiena nie był jednym z tych uczuciowych, współczujących facetów. Twardo stąpał po ziemi i rzadko kiedy dawał się ponieść porywom serca. Jeśli w ogóle kiedykolwiek odczuwał tę mityczną „miłość” (a miał co do tego poważne wątpliwości), to miało to miejsce tylko jeden jedyny raz. Ten, kto sądziłby, że kryje się za tym jakaś wielka, smutna historia byłby w błędzie. Ot, w młodości spotkał dziewczynę, którą postrzegał jako inną niż wszystkie, ale najzwyczajniej w świecie nie chciała mu zaoferować niczego ponad przyjaźń, a Hiena nie wierzył w jej istnienie między kobietą, a mężczyzną. Argumentował, że jedna ze stron prędzej czy później zechce czegoś więcej i relacja przekształci się w związek lub zdechnie. Skoro pierwsza opcja nie wchodziła w grę, wybrał tę drugą. Zerwanie kontaktu było prostsze niż nieustanne rozdrapywanie ran. Choć nie przyznałby się do tego nawet na torturach, do dziś myślał o tamtej dziewczynie. Wiedział, że to żałosne, ale nic nie mógł na to poradzić.

Westchnął z rezygnacją i udał się do kuchni goły niczym święty turecki. Wziął z lodówki zimne piwo i już miał wrócić do pokoju, gdy przypomniał sobie, że od rana nic nie jadł. Ponownie otworzył chłodziarkę i wyjął z niej kilka składników. Odpalił automat i nakazał mu przygotowanie steku z warzywami. Niewysoka, humanoidalna maszyna natychmiast przystąpiła do pracy. Patrząc na uwijającego się jak w ukropie robota kuchennego, Hiena nie mógł się nadziwić, że kiedyś tym samym mianem określano wypasiony mikser. Jak oni wtedy żyli? Zgroza. 2042 zdecydowanie miał swoje plusy.

Wrócił do pokoju i włączył telewizję. Na kanale z wrestlingiem pokazywali właśnie najlepsze momenty WrestleManii. Prowadzący omawiał jeden z meczów z początku wieku. Z dzisiejszej perspektywy zarówno wystrój areny, jak i stroje zawodników prezentowały się raczej żałośnie. Mimo to same walki nadal intrygowały efektownością. Hiena nie był idiotą i podobnie jak większość Amerykanów rozumiał, że zapasy to tylko show – pokaz nie mający wiele wspólnego z prawdziwymi starciami. Traktował je jako lekką rozrywkę, coś, co można by przyrównać do ulubionego serialu albo starych filmów walki.

 Rozsiadł się w fotelu, otworzył puszkę i pomyślał, że życie jednak wcale nie jest takie złe. Jak to zwykle w tego typu sytuacjach bywa, los postanowił brutalnie sprowadzić go na ziemię. Tym razem narzędziem kary okazał się sygnał holofonu. Hiena zaklął z werwą godną starego ranczera, który napotkał na swej drodze europejską paradę równości. Ściszył telewizję i odebrał połączenie. Tuż nad ekranem urządzenia pojawiła się miniaturowa sylwetka sześćdziesięcioletniego Earla „Starego” Skibowsky’ego, prezesa firmy najemniczej Stone Colt Boys.

– Uh, człowieku, włóż coś na siebie – skrzywił się Stary.

Hiena poniewczasie przypomniał sobie, ze nadal jest nagi. Szybko sięgnął po kołdrę i zakrył to, czego w żadnym wypadku nie powinni oglądać inni faceci. – Sorry – rzucił z zażenowaniem. – No więc czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytał.

– Po pierwsze nie zaczyna się zdania od „no więc”, a po drugie zawdzięczasz go nowemu zleceniu.

– No popatrz, a już sądziłem, że dzwonisz poplotkować o tej nowej asystentce. Przeleciałeś ją już?

– Ha. Ha. Ha. Bardzo zabawne. A jakież inteligentne! Brawo, jeszcze trochę, a zaczniesz opowiadać o swoim wacku, jak ten twój kumpel Bolec. Zresztą nieważne. Słuchaj, masz ochraniać pewnego faceta z przedmieść, podczas jego wypadu do Austin.

– Yhm… – mruknął Hiena dyskretnie spoglądając na ekran telewizora.

Brock Lesnar zbierał właśnie cięgi od Undertakera.  

– To ten klecha z Głosu Boga. Wiesz, tej popieprzonej sekty nadającej swoje brednie przez radio.

– Yhm

Lesnar skontrował przeciwnika i przejął inicjatywę

– Zadarł z jakimiś kolesiami i teraz boi się o własną skórę. Nie chciał powiedzieć o co chodzi. Pieprzył coś, że ma do wykonania „świętą misję” i potrzebuje stróża do ochrony przed „diabelskimi pomiotami z północy”.

– Taa.. no, to ciekawe… – Hiena z coraz większą uwagą przyglądał się nabierającemu tempa pojedynkowi.

– Powiedziałem mu, że my nie pracujemy za paciorek i święcone obrazki, ale zapewnił, że…

Hiena przestał nawet udawać, że słucha przełożonego.

„Bestia” cisnął przeciwnikiem o matę. Przypiął. Sędzia zaczął odliczać: raz, dwa, trzy!

– O kurwa! – wrzasnął podekscytowany Hiena.

– Co? Co się tam, do cholery dzieje? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – wściekł się Earl.

Poparzony najemnik milczał jak zaklęty. Mimo, że już dawno znał wynik tego historycznego meczu, to nadal nie mógł uwierzyć, że legendarny, przeszło dwudziestoletni ciąg zwycięstw Undertakera tak gwałtownie się skończył.

– Co? Tak, oczywiście, że cię słucham – zełgał po dłuższej chwili. – Przypomnij mi tylko, co to za koleś, którego mam ochraniać?

– Jaja se robisz?! – Stary dostał prawdziwego szału. Hiena przysiągłby, że dostrzegł na hologramie maleńkie kropelki tryskającej śliny.

Po kilku minutach opieprzu tak intensywnego, że zaczerwieniłby się po nim nawet najtwardszy spośród osiedlowych chojraków, najemnik przeprosił i zakończył połączenie. Czym prędzej się ubrał, zamknął dom i ruszył do garażu. Szkoda mu było niedopitego piwa, niemal gotowego steku i kolejnych części WrestleManii, ale wiedział, że lepiej nie przeciągać struny. Earl może nie był już w najlepszej formie, ale nadal potrafił solidnie przypieprzyć tą swoją metalową łapą.

Tak, lepiej odwalić co trzeba i mieć święty spokój.

 

 

***

 

Popękany od nieziemskiego upału asfalt uciekał spod kół starego, ryczącego jak niedźwiedź Mustanga GT. Mimo, że wyprodukowane jeszcze w 2008 roku auto nie miało większości nowoczesnych gadżetów, to Hiena nie wymieniłby go na żadne inne. Pałał do niego tym osobliwym, niejasnym dla laika uczuciem, jakim prawdziwi miłośnicy klasyków bezwarunkowo darzą swoje cudeńka. 

Mimo podkręconej klimatyzacji Hiena ociekał potem – Teksas był wspaniałym miejscem, ale jego klimat potrafił być okrutny nawet dla najwytrwalszych. Najemnik sięgnął po butelkę z wodą, upił łyk, a następnie włączył radio. Żal mu było zagłuszać satysfakcjonujący odgłos pracującego silnika, ale musiał dowiedzieć się czegoś więcej o tym klesze. Nastawił odbiornik na Głos Boga i zamienił się w słuch.

-… dlatego też, moi bracia i siostry – powiedział ktoś ciepłym, dziwnie hipnotyzującym głosem – jedyną drogą do Jego boku, jest ubóstwo! Jak było bowiem napisane: „prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. A co robią darmozjady z Watykanu? – głos mówiącego stwardniał, dało się w nim wyczuć pasję godną paladyna. – Co robią prezesi korporacji? Co robią lewacy, liberałowie i wszelka inna masoneria? Otóż powiem wam, co robią! Okłamują nas! Okradają! Twierdzą, że działają w naszym imieniu, że dbają o nasze dobro! Bzdura! Łżą, jako ci Żydzi, którzy Pana naszego na śmoierć wydali! Chcą nas wszystkich zrujnować, myślą, że jesteśmy słabi! Zaprawdę powiadam wam, nie jesteśmy! Słuchajcie Głosu Boga, wspomóżcie nas datkiem, a wreszcie utniemy łeb temu Szatanowi, który co dzień plwa na nas z ekranów telewizorów i…

Hiena z irytacją wyłączył odbiornik. Że też niektórzy nadal dają się nabierać na takie brednie. To naprawdę smutne, co robi z ludźmi resentyment, poczucie przegranego życia, a przede wszystkim własna głupota. Hiena byłby się gotów założyć, że ten kaznodzieja to takie samo łajno, jak cała reszta. Banda cwaniaczków żerujących na gangrenie toczącej współczesne społeczeństwo. Postępująca od początku wieku cyfryzacja doprowadziła do dramatycznej eskalacji problemu „samotności w tłumie”. Duchowni uderzyli w najsłabszy punkt, zaoferowali perspektywę członkostwa w zwartej grupie, zgrabnie imitującej wytęsknioną rodzinę. Na to nałożyło się jeszcze zjawisko odwiecznego buntu młodzieży. Skoro większość współczesnych 30-40-latków (w tym coraz częściej również rodowitych Teksańczyków) to mniej lub bardziej ukartowani ateiści, to gówniarzeria koniecznie musiała pójść pod prąd i zasilić szeregi różnych sekt i religii. Zakładając, rzecz jasna, że coś różni te ostatnie. Hiena sądził, że to tylko kwestia stażu i liczby wyznawców.

Tymczasem na horyzoncie ukazał się cel podróży. Spory, kilkudziesięcioosobowy obóz przypomniał z drugowojenne „osiągnięcia” nazistów – liche, drewniane budy mieszkalne ustawione w równych rzędach, wysokie wieżyczki z uzbrojonymi wachmanami, a wokół tłumy oberwanych, wymizerowanych ludzi. Bliższa analiza pozwalała jednak wychwycić istotne różnice. Ogrodzenia nie „przyozdobiono” drutem kolczastym, a strażnicy zdawali się zwracać większą uwagę na to co dzieje się na zewnątrz obozu, niż w jego wnętrzu. Najbardziej osobliwi byli jednak sami sekciarze. Mimo, że byli wyraźnie niedożywieni, a identyczne, bezkształtne łachy nawet w najmniejszym stopniu nie osłaniały ich przed morderczym upałem, wydawali się być szczęśliwi. Rozmawiali beztrosko w małych grupkach, oddawali się drobnym pracom konserwacyjnym albo po prostu słuchali płynącej z umieszczonych na wysokich słupach głośników audycji przywódcy.

Gdy Hiena podjechał do bramy, natychmiast dopadli do niego uzbrojeni w dwururki i przestarzałą broń myśliwską mężczyźni. Młode, umięśnione byczki wyglądały idiotycznie w tych swoich długich, powiewających na wietrze szatach. Jeden z nich wyszedł przed szereg i zapytał:

– Kim jesteś i dlaczego niepokoisz tych, którzy podążają za Głosem Boga?

Hiena już chciał powiedzieć temu pajacowi co myśli o nim i jego żałosnej przemowie, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Zadzieranie z uzbrojonym wariatem nie było najlepszym pomysłem.

– Mam chronić waszego przywódcę – rzekł powoli.

Sekciarz rozpromienił się i opuścił broń. – Ahhh, istotnie, Ojciec Amadeusz wspominał o tobie. Proszę, wjeżdżaj – zachęcił i nakazał towarzyszom otwarcie ciężkiej, okutej bramy.

Najemnik posłuchał, a następnie zaparkował Mustanga obok najbliższej szopy i zgasił silnik. „Odźwierny” wyrósł przed nim jak spod ziemi.

 – Ojciec Amadeusz prowadzi teraz naukę i nie można mu przeszkadzać. Kiedy skończy, zostaniesz wezwany. Tymczasem chętnie oprowadzę cię po naszych skromnych włościach.

Hiena wzruszył ramionami. Nie miał ochoty łazić w taki upał, ale instynkt podpowiadał mu, że rozsądniej będzie się dostosować. Niechętnie ruszył za oddalającym się wolnym krokiem sekciarzem. Gdy tylko zdążyli odejść od samochodu, szybko natychmiast otoczyła go tutejsza dzieciarnia. Brudne, potargane szczeniaki śmiały się i oglądały auto z przejęciem. Zachowywały się, jak gdyby stał przed nimi co najmniej czołg. W normalnych warunkach  Hiena szybko przegoniłby bachory, ale w przypływie nietypowego dla siebie współczucia doszedł do wniosku, że nie mają tu pewnie zbyt wielu rozrywek. Niech się gapią. Jeśli coś zniszczą, najwyżej doliczy to sekciarzom do rachunku.

– Jak widzisz – mówił tymczasem przewodnik – nie mamy wiele. Żyjemy z tego, co sami sobie wyhodujemy – wskazał na mizerne uprawy i spore stadko zaniedbanego bydła. – Podobnie jak pierwsi chrześcijanie uważamy bowiem, że źródłem wszelkiego zła jest nieopanowana chęć zysku, ten chory, owczy pęd za mamoną. Nasz Pan w szczególności ukochał przecież biedaków i prostaczków! Zwykły lud! Sól tej ziemi! Kłamliwe węże z Watykanu odwróciły się jednak od Jego słów. Gromadziły bogactwo i gnuśniały w swoich plugawych leżach. Wielu z nas porzuciło przez to religię. Ale życie bez wiary jest przecież jak życie bez wody! Niemożliwe! Byliśmy w rozterce, chcieliśmy Boga, ale nie Kościoła. Na szczęście wówczas pojawił się Ojciec Amadeusz, który ulitował się nad nami i wskazał właściwą drogę. Stworzył ten obóz i Głos Boga – tubę, przez którą objawia ludziom Prawdę.

Po kilkunastu minutach bezcelowego łażenia i słuchania podobnych bredni Hiena miał dość. Jeszcze chwila, a wybije temu idiocie zęby i wciśnie mu je do gardła. Pieprzyć to, co będzie później. Na szczęście dla niego audycja najwyraźniej się skończyła, bo jeden z sekciarzy zaprosił go do wnętrza największego budynku w obozie – domu Ojca Amadeusza.

Pomieszczenie, do którego go zaprowadzili było równie skromne, co cały obóz. Smutne, gołe ściany tylko gdzieniegdzie przyozdabiały niezbyt udane wizerunki świętych. Stojące w centrum biurko pamiętało jeszcze zapewne nieszczęsną prezydenturę Obamy. Hiena usiadł we wskazanym miejscu i cierpliwie czekał na gospodarza.

Po kilku minutach do pomieszczenia wszedł niski, otyły mężczyzna o nalanym, gładkim jak u kastrata obliczu i słodkim aż do porzygania uśmiechu. Przy każdym jego kroku wypaczone deski podłogowe odzywały się donośnym jękiem.

– Niech będzie pochwalony – rzekł. O ile jego wygląd wzbudzał co najwyżej politowanie, to charakterystyczny, głęboki głos i sposób, w jaki klecha patrzył na swego rozmówcę sprawiły, że Hiena zaczynał rozumieć, jak udało mu się porwać za sobą tłumy. – Jestem Ojciec Amadeusz, a ciebie, chłopcze, zwą Hieną, jak mniemam? – zapytał podając najemnikowi pulchną dłoń o krótkich, szerokich palcach.

– Owszem – odparł zagadnięty i odwzajemnił gest. Ze zdziwieniem stwierdził, że uścisk klechy jest zaskakująco silny. Sądząc po fizjonomii spodziewał się raczej wilgotnego, miękkiego flaka.

– A czemuż to, synu, zawdzięczasz to niewdzięczne miano? Wszak hiena to dość parszywe zwierzę – zwykły padlinożerca. Ty natomiast wyglądasz mi na bardzo przedsiębiorczego młodego człowieka. W dodatku znasz smak cierpienia, co jest szczególnie miłe naszemu Panu – nieznacznie wskazał na poparzoną twarz najemnika.

– Podobno mam pana przed czymś ochraniać – uciął.

– O, widzę, że dążysz prosto do celu. To dobrze, bardzo dobrze – rzekł siadając na krześle i ocierając z czoła perlący się pot. – Owszem, liczę na to, że staniesz się mą tarczą, albowiem źli ludzie chcą mi wyrządzić krzywdę.

Hiena skrzywił się nieznacznie. – A kimże są ci „źli ludzie”? Im więcej wiem, tym łatwiej mi będzie zapewnić panu bezpieczeństwo – stwierdził.

Klecha westchnął teatralnie. – Widzisz, chłopcze, człowiek, który stara się naprawić świat zawsze napotyka na swojej drodze faryzeuszy. Obawiam się, że Watykańscy – w osobie tutejszego biskupa Cromwella – najęli zabójców, albowiem doszli do wniosku, że zagrażam ich, za przeproszeniem, „interesom”. W swym zaślepieniu sądzą, że podobnie jak im zależy mi tylko na mamonie. To takie nieładne – spuścił skromnie oczy i złożył ręce na obfitym brzuszysku.

Hiena nie ucieszył się na te wieści, Liczył na relatywnie prostą robotę, a wyszkoleni hycle mogą stanowić problem. Że też Earl jak zwykle poskąpił mu środków na najęcie pomocników… No nic, jakoś to będzie. – A gdzie dokładnie mam pana zabrać? – zapytał

– Ku celowi mojej Świętej Misji, miastu Austin. Szczegóły poznasz we właściwym czasie – duchowny pochylił się nad rozmówcą i szepnął doń konfidencjonalnie – zdrajcy są wszędzie. Podjedź po mnie o dziewiątej – obwieścił po chwili ciszy. – A teraz wybacz, ale muszę oddać się popołudniowym modlitwom. 

 

 

***

Hiena zmienił pas i wepchnął się przed jakiegoś mięczaka w ekologicznym dziwolągu. Siedzący na sąsiednim fotelu Ojciec Amadeusz uśmiechał się z satysfakcją. Ubrany w drogie, modne ciuchy i szpanerskie, naszpikowane elektroniką okulary sygnowane logiem jednego z portali społecznościowych (jeszcze bardziej inwazyjnych niż ich odpowiedniki z początku XXI wieku) był niemal nie do poznania. Nie tylko jego ubiór się zmienił. Okazało się również, że Ojciec Amadeusz faktycznie jest ojcem, ale nie duchownym, tylko dzieciaka zmajstrowanego kelnerce z sąsiedniego stanu. Co więcej nie nazywa się Amadeusz, ale George i z zawodu jest hydraulikiem. Jako że przepychanie rur i montowanie armatury łazienkowej już dawno przestało być opłacalne, postanowił się przekwalifikować. Dojenie bandy żałosnych frajerów było o wiele łatwiejsze i przynosiło znacznie wyższe dochody. Jedyny problem stanowił kompletny brak rozrywek, ale tu właśnie zaczynała się rola Hieny. „Święta Misja” Amadeusza vel George’a polegała bowiem na wpadnięciu w ciąg ordynarnego chlania i bzykania nierozgarniętych bywalczyń okolicznych klubów. Najemnik nie mógł zdecydować, czy taka postawa klienta bardziej mu imponowała (wszak gość wykazał się niemałą obrotnością), czy też raziła nadzwyczajną obłudą.

– A skąd pewność, że nie podzielę się tym, czego się dowiedziałem z twoimi przydupasami? – zapytał Hiena.

„Klecha” parsknął lekceważąco. – Śmiało, wal i tak nikt ci nie uwierzy. Będziesz tylko kolejnym zdrajcą opluwającym moje dobre imię – powiedział z rozbawieniem.

– A co, jeśli to nagrywam?

– Po pierwsze nie nagrywasz, bo mam tu – poklepał się po kieszeni – urządzenia zakłócające, a po drugie nawet jeśli, to nagrania okażą się zmanipulowane przez wrażych agentów. Nie uwierzysz, jakie bzdury łykają ci kretyni.

– Chyba jednak uwierzę… – mruknął Hiena.

– A powiedz mi, czemu jeździsz takim rzęchem? Przecież to coś nie ma nawet systemu automatycznego sterowania. Męczysz się z tymi wszystkimi wajchami, jak w jakimś średniowieczu.

– To nie jest, kurwa, rzęch, tylko Ford Mustang GT z 2008! – oburzył się Hiena. – Prawdziwy klasyk!

Grubas zarechotał jak narajana ropucha. – Jaja sobie robię. – wyksztusił pomiędzy kolejnymi spazmami radości. – To świetny wóz. Sam uwielbiam stare auta. Jak mawiał pewien przedpotopowy kaznodzieja, Frederick Eikerenkootter: „Biblia mówi, że Jezus jeździł na pożyczonym osiołku, ale ja tam wolę jednak jeździć rolls-royce’em”.

Udobruchany Hiena nieznacznie uniósł kąciki ust w ledwie tłumionym uśmiechu. – Zgaduję, że skoro mi płacisz, to z tymi zabójcami, to akurat nie jest ściema? – zmienił temat.

Amadeusz natychmiast spoważniał. – Nie, naprawdę chcą mnie odpalić – rzekł.

– To czemu nie siedzisz bezpiecznie w tej swojej fortecy?

– Człowiek musi się od czasu do czasu rozerwać. Inaczej równie dobrze mógłby się od razu położyć do trumny. A właśnie, zabrałeś jakąś broń? – zapytał.

– Otwórz schowek na rękawiczki – polecił. Gdy współpasażer wykonał jego polecenie, wskazał palcem pistolet maszynowy i rzekł: – To lekko zmodyfikowany Micro UZI. Może i nie wygląda imponująco, ale potrafi rozpętać niezły chaos. Co więcej dobrze walczy się nim w pomieszczeniach i stosunkowo łatwo go ukryć. Masz kamizelkę? – zapytał nagle.

– Żartujesz? To cholerstwo jest ciężkie i niewygodne jak diabli.

– To samo mówią o kuli w kałdunie…

 

***

 

Klub „Pinky’s” przywitał ich tandetnym, różowym blichtrem charakterystycznym dla wracającego do łask stylu lat 90. Z głośników rozbrzmiewał prostacki, acz bardzo chwytliwy pop. Oświetlenie przyciemniono tak, by kreowało atmosferę intymności i tajemnicy. Wielkie, obite pluszem kanapy ustawiono na obrzeżach sali. Siedzący na nich klienci popijali różnokolorowe drinki i prowadzili zdawkowe rozmowy z kumplami. Większość ich uwagi skupiała się bowiem na ustawionej w centrum scenie. Młode, przebrane za niegdysiejsze sławy tancerki zmysłowo wywijały apetycznymi tyłkami. Rozpylany przez komputerowo sterowane maszyny gęsty dym zakrywał co „wrażliwsze” miejsca dziewcząt i pozwalał pracować wyobraźni. Zachowanie rozochoconej klienteli zdawało się potwierdzać trafność zamysłów projektantów. Napaleni goście raz po raz wyciągali z portfeli kilkudolarowe banknoty chcąc wywabić panienki z za zasłony dymu i rzucić okiem na ich imponujące krągłości. Co bardziej majętni nie musieli bawić się w podobne subtelności. Szeptali lalkom kilka zdań, a następnie znikali z nimi w maleńkich pokoikach, gdzie mogli napatrzeć się do woli. Napakowani ochroniarze stali w stosownej odległości gotowi interweniować, gdyby ktoś posunął się za daleko.  

Hiena wydął wargi w nieprzychylnym grymasie. Owszem, laski naprawdę mu się podobały, ale debilny wystrój lokalu, a przede wszystkim krzycząca z ekranu wielkimi literami zasada „BEZ DOTYKANIA” skutecznie tłumiły jego entuzjazm.

Amadeusz zdawał się nie przejmować podobnymi szczegółami. Uruchomił elektroniczny moduł zamontowany w okularach i zaczął przeglądać profile tancerek. Dzięki dobrodziejstwom rzeczywistości rozszerzonej tuż obok ich twarzy widział plansze zawierające wszelkie interesujące go dane, miedzy innymi wiek, wymiary i zainteresowania.

– Za stara. Niekorzystne pochodzenie. Uuu, skończyła uniwerek. Odpada – komentował wymijając kolejne tancerki. – Co?! Tylko 77 w biuście?! Chyba sobie żartujesz, dziecinko! – krzyknął do całkiem apetycznej Rosjanki. Rozbawiony pogwizdywał pod nosem i biegał po okolicy, jak wiecznie napalony szczeniak, któremu koleżanka obiecała pokazać cycki.

W tym samym czasie Hiena rozglądał się po klubie w poszukiwaniu potencjalnych źródeł zagrożenia. Na chwilę obecną wszystko zdawało się być w porządku. Gęsty tłum praktycznie uniemożliwiał skuteczny zamach snajperski, a z racji na to, że każdy z gości był dokładnie przeszukiwany przed wejściem na salę, spadało również ryzyko użycia materiałów wybuchowych. Sam zdołał zachować swą pukawkę tylko dlatego, że Amadeusz był dobrym kumplem właściciela. Ukontentowany wynikiem wstępnej analizy usiadł w miejscu umożliwiającym obserwację całej sali i postanowił się odrobinę odprężyć. Przegonił natrętną kelnerkę, która widząc gościa bez napitku rzuciła się na niego jak dingo na porzuconego australijskiego noworodka. 

Tych kilka chwil wystarczyło, by Amadeusz zdążył sobie przygruchać partnerkę. Szczupła, podobna do młodej Britney panienka uśmiechała się do niego kusząco i chichotała z każdego, nawet najbardziej żenującego żartu grubasa. Klecha nadskakiwał jej jak tylko mógł: oferował drinki, wciskał w dłonie kolejne banknoty i czarował gładką gadką. Po kilkunastu minutach podobnych zabiegów uznał, że wystarczy już tych podchodów. Bezceremonialnie chwycił dziewczyną za piersi i spróbował ją pocałować. W odpowiedzi „Britney” podniosła nieopisane larum. Przy ich stoliku niemal natychmiast znalazł się potężny, czarnoskóry ochroniarz.

– Co jest, Ann, czego się tak drzesz? – zapytał głębokim, donośnym basem.

– Ten tu – wskazała na Amadeusza – złapał mnie za cycki! – zapiszczała oburzona.

– No i? – zapytał beztrosko murzyn. – Pan George jest przyjacielem Matthew, nie dotyczą go zwykłe zasady – wyjaśnił.

– Co?! Jestem tancerką, a nie dziwką! Nie dam się obmacywać jakiemuś oblechowi!

– Ależ dasz i w dodatku będziesz dla niego miła. No, chyba, że znudziła ci się już praca. Pan George ma stąd wyjść zadowolony. To polecenie z góry – obwieścił stanowczo i odszedł.

„Britney” pożegnała go obelżywym gestem. Skrzywiła się w poczuciu zdrady i rozpaczy, ale nie odeszła od stolika. Gdzie indziej znajdzie tak dobrze płatną robotę? Rozochocony brakiem dalszego oporu grubas na poważnie zabrał się do dzieła.

Hiena patrzył na całą scenę z mieszaniną rozbawienia i obrzydzenia. Jeszcze chwila, a ksiądz dobrodziej zerżnie nieszczęsną panienkę na oczach wszystkich. Najemnik zdecydowanie nie chciał na to patrzeć. Wstał z kanapy i szybkim krokiem podszedł do pracodawcy. Położył mu dłoń na ramieniu i rzekł:

– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Rozejrzyj się. Pełno tu ludzi. Co, jeśli któryś z nich przemycił tu broń? Chcesz umrzeć na oczach gawiedzi ze spuszczonymi gaciami?

Hiena miał świadomość, że groźba nie miała wiele sensu, ale o dziwo pomogła. Najwyraźniej samo wspomnienie ciążącego niebezpieczeństwa wystudziło rozgrzaną krew Amadeusza. Spojrzał na poparzonego najemnika z wyrzutem i oddalił się w stronę baru. Jeszcze kilka drinków i nic nie zepsuje mu nastroju.

– Jak mogę ci się odwdzięczyć, twardzielu? – zamruczała tancerka.

– Jestem prostym człowiekiem. Wystarczy twarda waluta.

– A może dla ciebie zatańczę? Potrafię sprawić, że stwardnieje ci coś innego…

– Jeśli mi zapłacisz, to po robocie zamówię sobie dziwkę. Wtedy też „coś” mi stwardnieje, a w dodatku będę mógł tego użyć.

Zmieniające się oblicze dziewczyny z miejsca wprawiło go w dobry humor.

– Cham! – wykrzyknęła tonem zarezerwowanym dla najstraszniejszego spośród babskich fochów. Ostentacyjnie zarzuciła włosami i odeszła kręcąc tyłkiem, jak gdyby chciała pokazać mu co stracił przez swoje zachowanie.

Rozbawiony Hiena patrzył na nią przez chwilę z poczuciem wyższości. Z niedowierzaniem pokiwał głową i udał się z powrotem na swoją kanapę.

Dokładnie w tym samym momencie kilkuosobowa grupka zamaskowanych, dobrze uzbrojonych mężczyzn z impetem wtargnęła do klubu. Hiena miał wrażenie, że czas zwolnił – wydarzenia, które w rzeczywistości zajęły nie więcej niż kilka sekund zdawały się trwać w nieskończoność. Patrzył, jak obdarzony imponującym refleksem ochroniarz, ten sam, który usadził „Britney”, chwyta za broń i próbuje interweniować. Widział, jak jego bezmyślne bohaterstwo zostało ukarane wystrzeloną przez jednego z napastników serią z karabinu.

W tym momencie czas wrócił do normy i rozpętało się piekło. Zgromadzony w „Pinky’s” tłum rzucił się do panicznej ucieczki. Dobiegająca z głośników sentymentalna ballada i kłęby kolorowego dymu otulające wybieg nadawały całej scenie osobliwego, psychodelicznego charakteru. Ogłuszający wrzask, łomot przewracanych stołów i tłuczonego szkła tylko potęgował rozpętujący się nieuchronnie chaos. Potęga instynktu samozachowawczego objawiła się z całą swą niszczycielską mocą. Napędzani ślepym, bezmyślnym imperatywem goście zachowywali się jak zwierzęta – rozpychali się łokciami, bili, gryźli i kopali wszystkich, którzy weszli im w drogę. Filigranowe tancerki, jeszcze niedawno niemalże otaczane kultem, bez pardonu przewracano, a następnie tratowano. Obowiązujące na co dzień normy społeczne pękły, niczym bańka mydlana, którą w istocie były. W jeden chwili rozpadły się węzły wieloletniej przyjaźni, które zdążyły się zadziergnąć pomiędzy częśćią klienteli. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej znaleźć się z dala od śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Nie zważający na zamieszanie napastnicy z imponującą wprawą eliminowali tych, którzy byli na tyle głupi, by stawiać opór. Większość z ochroniarzy porzuciło swoje stanowiska i rzuciło się do ucieczki. Zresztą, nie można było im mieć tego za złe. Nikt normalny nie ryzykowałby życiem za tak marną pensję.

W pewnym momencie Hiena dostrzegł kryjącego się za zadymioną sceną Amadeusza. Musiał przyznać, że klecha zaimponował mu nadspodziewaną przytomnością umysłu. Ojczulek doskonale zdawał sobie sprawę, że histeryczny bieg do wyjścia to najszybsza droga na tamten świat. Jego jedynym ratunkiem było zejście z pola widzenia i kupienie najemnikowi kilku cennych sekund.

Hiena postanowił skorzystać z nich najlepiej, jak potrafi. Widząc, że jeden z napastników wskazuje kumplom scenę, poderwał się z miejsca i rzucił w stronę pracodawcy. Jeszcze w biegu wyszarpnął z kabury ukryte pod połą marynarki Micro UZI. W jego kierunku niemal natychmiast pofrunęło kilka pocisków. Najemnik zanurkował w gęstą zawiesinę i bez zastanowienia rzucił się na ziemię. Odruchowo obejrzał własne ciało pod katem ewentualnych ran. Na szczęście nie zauważył niczego oprócz drobnego draśnięcia na lewym ramieniu. Wprawnym ruchem odbezpieczył broń i rozłożył metalową kolbę. Tak przygotowany rozejrzał się w poszukiwaniu Amadeusza.

– Psst! Tutaj! – szepnął skulony za generatorem dymu klecha. Mimo, że dzieliło ich zaledwie kilka metrów Hiena z trudem wychwytywał jego otyłą sylwetkę. Gdyby nie fakt, że używana w tego typu urządzeniach mieszanka nie wpływała na ludzki układ oddechowy, kaznodzieja niechybnie by się tam udusił.

Kolejna porcja rozgrzanego ołowiu przeleciała tuż nad nimi.

– Na ziemię, głowa nisko! – rozkazał najemnik. – A teraz powoli przesuń się do mnie.

– D… dobrze – pisnął Amadeusz. Jego drżący głos jasno wskazywał, że jest już na skraju paniki. Przez chwilę bił się z myślami, ale w końcu zdołał wziąć się w garść i podpełznąć do najemnika.

W samą porę. Świadomi nieskuteczności swych dotychczasowych działań zabójcy postanowili zmienić taktykę. Nie zamierzali bezmyślnie pchać się w nieznane. Jeden z nich przestawił karabin na tryb automatyczny i wziął na cel największe skupisko dymu. Słusznie zakładał, że to właśnie tam znajduje się generator. Grad pocisków przeorał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Trafiona maszyna sypnęła iskrami i zamilkła.

Hiena wiedział, że jak najszybciej musi zmienić pozycję. Bez działającego generatora wentylacja lada chwili oczyści pole widzenia i wystawi ich na ostrzał.

– Za kulisy, szybko! – szepnął. Nie czekając na rekcję partnera wychylił się z za osłony i wystrzelił w kierunku najbliższego przeciwnika. Element zaskoczenia, szybko poprawiająca się widoczność i odrobina szczęścia przesądziły o sukcesie. Trafiony w pierś zbir osunął się z jękiem na ziemię. Nie tracąc czasu Hiena wycelował w kolejnego. Tamci lada moment zdołają przeorganizować szeregi, a wtedy… Gdy pociągał za spust poczuł silne uderzenie w bark. Jego pociski niegroźnie zagrzechotały dobry metr od celu. Hiena obrócił się w mgnieniu oka i rąbnął atakującego łokciem. Ze zdziwieniem zauważył, że nie był to jeden z bandziorów, lecz jakiś dwudziestoletni dzieciak z rzadkim wąsikiem. Grymas wściekłości groteskowo wykrzywiał jego oblicze.

– Wypierdalaj stąd ty pieprzony terrorysto! – warknął i ponownie zamierzył się trzymanym w ręku kawałkiem rury do striptizu.

Hiena bez trudu powstrzymał cios przedramieniem. – Czekaj, ja jestem ten dob… – zaczął lecz nagle przerwał rzucając się na glebę o włos unikając śmierci. Samozwańczy obrońca sprawiedliwości nie miał tyle szczęścia. Jedna z fruwających wokół kul roztrzaskała mu czaszkę – okolicę zrosiła ohydna mieszanka krwi i kawałków mózgu. Zważywszy na idiotyczny wybryk smarkacza obecność tych ostatnich mogła nieco dziwić. Cóż, medycyna poważnie ograniczyła przyrodzie możliwość dokonywania selekcji naturalnej, ale na szczęście pozostawiła jej jeszcze debili.

Hiena otarł twarz i pełznąc podążył za znikającym właśnie na zapleczu Amadeuszem.

Widząc, że ofiara wymyka im się z sideł napastnicy postanowili się podzielić: dwóch zostało głównej sali, by rozprawić się z poparzonym świrem, a jeden, korzystając z położonego przez kumpli ognia zaporowego, pobiegł za ojczulkiem.  

 

 

***

 

Amadeusz spał ciężko niczym miech kowalski. Nie pamiętał kiedy ostatnio czuł się tak zmęczony. Pragnął tylko na chwilę usiąść, otrzeć pot z czoła i złapać oddech. Odgłos gwałtownie otwieranych drzwi i stukot ciężkich buciorów skutecznie zmotywował go do dalszego wysiłku. Musiał się gdzieś schować, zanim tamten go dopadnie…

 

***

 

Hiena zaklął siarczyście. Musiał jak najszybciej się stąd wydostać. Jeden ze strzelających do niego karabinów zamilkł, a to mogło znaczyć tylko jedno – jego właściciel próbuje go oflankować. Za nic nie mógł do tego dopuścić. Pośpiesznie rozejrzał się w poszukiwaniu ratunku. Widok spoczywającej na oddalonym o dwa metry stoliku butelki z alkoholem nasunął mu pewien pomysł. Głupi, ryzykowny, ale w tej sytuacji jedyny możliwy. Odetchnął głęboko, przestawił UZI na pełny automat i wyskoczył z za osłony. Siejąc na oślep w kierunku ostatniej znanej lokalizacji wroga rzucił się do stolika, chwycił butelkę i czym prędzej skrył się za wielka, obciachową kanapą. Wiedział, że mebel nie zatrzyma pocisków, ale przynajmniej zapewni mu osłonę wizualną. Nie potrzebował więcej niż kilku sekund. Pośpiesznie oddarł z marynarki cienki pasek materiału, nasączył go alkoholem i wepchnął do butelki. Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, a następnie podpalił stworzony w ten sposób prowizoryczny lont. Koktajl Mołotowa, cudowny wynalazek fińskich żołnierzy, najdoskonalsza imitacja granatu zapalającego był gotowy. Używanie go w zamkniętym pomieszczeniu zakrawało na szaleństwo, ale i tak nie miał innego wyjścia. Raz kozie śmierć.

 

 

***

 

– Nie! Czekaj! Stój! Zapłacę ci! – wrzeszczał Ojciec Amadeusz, gdy niski, postawny zabójca wyciągał go ze schowka w garderobie tancerek. Duży, niebieski biustonosz komicznie podrygiwał zaczepiony o klamrę szpanerskiego paska z wężowej skóry. – Porozmawiajmy, to musi być jakieś nieporozumienie! – błagał.

– Nie sądzę – odparł tamten z meksykańskim akcentem. Kopnął klechę w brzuch i nie bacząc na żałosne piski wymierzył do niego z pistoletu. W powietrzu uniósł się smród uryny, a na spodniach Amadeusza wykwitła zawstydzająca plama. Zbir uśmiechnął się pod kominiarką.

Przywódca Głosu Boga, samozwańczy moralizator i ostatni sprawiedliwy duchowny zamknął oczy i po raz pierwszy w życiu naprawdę zaczął się modlić.

– Rzuć to – polecił nagle znajomy głos.

Amadeusz nieśmiało rozchylił powieki. Gdy do jego spanikowanego, zalanego mieszanką hormonów mózgu dotarło wreszcie, co widzi, odetchnął z ulgą. Osmalony, śmierdzący wódką, dymem i umazany krwią (trudno stwierdzić: własną, czy cudzą) Hiena przykładał broń do potylicy bandziora.

Niedoszły zabójca powoli zabezpieczył broń i odrzucił ją daleko od siebie. Wiedząc, że został pokonany ukląkł i nie próbował stawiać oporu, gdy Hiena krępował mu ręce wyrwanym z lampki kablem.

– Jesteś cholernie dobry – rzekł z uznaniem jeniec.

– Wiem.

– W takim razie dlaczego pracujesz dla takiego śmiecia? – ruchem głowy wskazał na Amadeusza.

– Bo nieźle płaci. Zresztą, tak się składa, że nie lubię Watykańskich.

– Kogo? Co ten sukinsyn ci nagadał? – zdziwił się bandzior.

– Że jakiś tam tutejszy biskup chce go kropnąć, bo bruździ mu w interesach.

– Biskup Cromwell? – parsknął tamten z niedowierzaniem. – Ten twój pajac ma o sobie zdecydowanie za wysokie mniemanie. Wynajął nas pan Alberto da Silva. Rok temu ten pies zgwałcił mu córkę. Dziewczyna dorabiała do czesnego jako kelnerka w jednym z barów w Oklahomie. Pan da Silva jest majętny, ale uznał, że musi nauczyć dziewczynę odpowiedzialności. Cholerny grubas próbował ją poderwać, ale oczywiście go spławiła. Zamiast odpuścić, jak normalny facet, zaatakował ją, gdy szła do akademika po pracy. Zaciągnął do jakiejś rudery, bił i kazał milczeć. Krzyczał, że powinna być mu wdzięczna, bo rżnie ją w Imię Boże. Biedna dziewczyna niedawno urodziła mu dziecko – powiedział z autentycznym żalem.

– Nie słuchaj go! – krzyczał Amadeusz. – Łże, bo chce uratować skórę!

Hiena przypomniał sobie rozmowę, którą stoczył z grubasem w drodze do klubu. Wszystko do siebie pasowało. Wszystko. Słowa o dzieciaku zrobionym kelnerce, nieokiełznana chuć, jaką przejawiał przy „Britney” i wrodzone skurwysyństwo wylewające się z każdej komórki jego obrzydliwego cielska.

Najemnik spojrzał z pogardą na zaszczanego klechę. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wybić mu zębów, ale odpuścił. Nie było warto. 

 

 

***

 

Miesiąc później

 

Gdyby ktoś zajrzał teraz do pokoju 155 przez dziurkę od klucza zobaczyłby, jak tłusta, włochata dupa Ojca Amadeusza rytmicznie podskakuje nad młodym, kobiecym ciałem. Przekonałby się, iż argumenty tych, którzy oskarżają kler o dymanie swoich wiernych należy traktować boleśnie dosłownie.

Juan nie patrzył przez dziurkę od klucza. Po pierwsze dlatego, że w 2042 mało który hotel korzystał jeszcze z tak prostackich zabezpieczeń, a po drugie dlatego, że miniaturowa kamera sprawdzała się lepiej. Mężczyzna poprawił kominiarkę i wyważył drzwi potężnym kopniakiem. Wpadł do apartamentu z dobytą bronią.

– W Imię Boże, skurwysynu – wycedził i wypróżnił w klechę cały magazynek. 

Koniec

Komentarze

Ech, biedni ci najemnicy, ciągle ich klienci oszukują… “Cygaro” było, IMO, ciekawsze.

mniej lub bardziej ukartowani ateiści,

A ukartowany ateista to jaki?

Przeniknięcie na teren ośrodka sekciarzy zbyt łatwe. A gdyby morderca przejmował komunikaty szefa i wiedział, że ma przyjechać ochroniarz? Chociaż dokumenty niech mu sprawdzą.

szybko natychmiast otoczyła go tutejsza dzieciarnia.

Za dużo grzybków.

jeszcze bardziej inwazyjnych niż ich odpowiedniki z początku XXI wieku

Skoro jest rok 2042, to nie ma potrzeby akcentowania, że mowa o XXI.

Co?! Tylko 77 w biuście?!

Liczby słownie. W dialogach koniecznie – nie da się powiedzieć 7. I… można mieć tak mało w klacie?

Amadeusz spał ciężko niczym miech kowalski.

Literówka, ale jaka śmieszna!

Nie rozumiem, dlaczego zabójca ciągnął klechę gdzieś tam, zamiast po prostu zastrzelić, skoro miał okazję.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka