- Opowiadanie: BardzoGrubaLola - To Inne Bieganie (czyli ciąg dalszy "Dziewczyny i pralki")

To Inne Bieganie (czyli ciąg dalszy "Dziewczyny i pralki")

Uwaga: tekst jest ciągiem dalszym tej historyjki. Bez znajomości początku nie da się go chyba zrozumieć. Ciągu-jeszcze-dalszego nie planuję, ale i tego biegania nie było w planach...

Niniejszym rzucam zombie na pożarcie czytelnikom. Smacznego ;-)

Oceny

To Inne Bieganie (czyli ciąg dalszy "Dziewczyny i pralki")

Wspólnicy pana Bębna, właściciela kancelarii Bęben i wspólnicy, pojawiali się w biurze nieczęsto, a ich przybycie było powszechnie uważane za bardzo niepomyślny znak. Ci dwaj wysocy chudzielcy byli zawsze widywani razem, a łączące ich głębokie porozumienie było widoczne nawet w sposobie chodzenia – kiedy jeden podnosił lewą nogę, drugi ją opuszczał, podnosząc prawą. Tak właśnie wkroczyli do kancelaryjnej kantyny.

– Witam. Państwa. Bardzo nam miło. Ogromnie miło – zasypali nas gradem pojedynczych słów.

Adela uśmiechnęła się uroczo.

– Mnie panowie chyba pamiętają? Pracowałam tu już, kiedy panowie ostatnio…

– Niestety. Niestety. Pani godność?

– Adela. To jest Pł… Wojtek, a to Celina.

Płaszcz z Owcy skinął uprzejmie głową. Poszłam w jego ślady.

– Czy napiją się panowie kawy?

– Nie, dziękuję. Ja także nie. Ale… coś tu nie tak. Czy nie ma was więcej? Nie takie są chyba zasady?

Drugi wspólnik nie zdążył wypowiedzieć swojej kwestii.

– Zgadza się – Adela już się nie uśmiechała. – Marta i Marysia są na zwolnieniu lekarskim, a Amir… od jakiegoś czasu nie ma go w biurze.

– Dzielimy się jego zadaniami, a Marta z Marysią niedługo wracają! – dodał Płaszcz z Owcy.

Wspólnicy unieśli wysoko brwi, a ja opuściłam głowę. Wbiłam wzrok w stojący przede mną kubek, jakbym właśnie zajmowała się wróżeniem z herbacianej torebki. Byłam przekonana, że Płaszcz z Owcy i Adela znacznie lepiej potrafiliby dyplomatycznie wyjaśnić, w jaki sposób w trójkę radzimy sobie z nawałem dokumentów do rozpatrzenia. Nasz system, opierający się na wkładaniu między życiorysy i podania cieniutkich izolacyjnych bibułek, a następnie losowym przydzielaniu ich do najmniej przepełnionych szaf, sprawdzał się doskonale. Mógł jednak nie znaleźć uznania w oczach Bębna i jego tajemniczych wspólników, którzy przykładali ogromną wagę do tego, aby wszystkie spływające do nas dokumenty zostały przed wrzuceniem do szafy opatrzone pieczęcią. Przekonałam się o tym już pierwszego dnia, kiedy pełna animuszu stawiłam się w kancelarii. Bęben sam oprowadził mnie po biurze, którego centralnym punktem była suterena z okrągłym stołem.

– Tu wspólnie jadamy obiady – rozpromienił się Bęben. – Jak jedna wielka rodzina.

Sześć par drzwi prowadziło z sutereny do pomieszczeń z dokumentami, które łączył kolisty korytarz. Jednym słowem, kancelaria Bęben i wspólnicy, wyposażona w ogromne szafy z przesuwnymi drzwiami i skomplikowany system przejść, doskonale nadawałaby się do zabawy w chowanego. Oddaliłam jednak tę myśl jako niestosowną i wypowiedziałam kolejną:

– Jak rodzina… do której dzisiaj dołączam.

– Istotnie, istotnie – Bęben skrzyżował ręce na wydatnym brzuchu. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z wagi tego wyróżnienia. Z tego, że to ogromny zaszczyt. Ludzie powierzają nam swoje dokumenty, abyśmy zaprowadzili w nich porządek, a tym samym ułożyli ich życia. Tak poważne zadania wymagają szczególnych predyspozycji i oddania swojej pracy.

Odkaszlnęłam dyskretnie. Trafiłam do kancelarii Bębna przez przypadek, a zakres moich obowiązków oficjalnie obejmował jedynie przystawianie pieczęci na kopertach podłużnych oraz przekazywanie ich Adeli. Jak miałam się wkrótce przekonać, było to najmniej istotne z zadań, jakie naprawdę przypadły mi w udziale – zmywania naczyń, witania mile widzianych gości i wyprowadzania gości widzianych niemile. Tych ostatnich w kancelarii nie brakowało, dzięki czemu wkrótce rozwinęłam wyjątkową sprawność w zakresie aktywnego wskazywania drzwi i przyjmowania obelg od szeregu najdziwniejszych stworzeń, wśród których ludzie stanowili raczej mniejszość. Mimo że nieraz było mi żal tego czy innego klienta, nie miałam możliwości im pomóc, a kiedy raz wdałam się w dłuższą pogawędkę, omal nie przypłaciłam tego posadą. Porośnięty brązowym futrem jegomość, przypominający gigantyczną wycieraczkę, trafił do nas z powodu reklamacji. Jak wyjawił mi pośród pochrząkiwań i pochlipywań, kilka tygodni wcześniej przesłał na adres kancelarii swoje dokumenty.

– Deklarację podatkową wysłałem był, skopiowane pisma do urzędu! Wszystko było jak trzeba, pismo o zwolnienie z opłat, pismo o zwrot i pismo nosem, połowica moja poświadczyć może, jako że też się podpisała!

– Pismo nosem? – powtórzyłam, niepewna, czy dobrze zrozumiałam osobliwy dialekt włochacza.

– Mówię przecież. Pismo nosem! I o zwolnienie pismo, i o zwrot! – potwierdził jękliwie. – U nas każdy wie, że do pana Bębna w takich sprawach pisać potrzeba, że u niego specjalne przegródki na pisma, że bliźniemu pomoże. No, za pewną opłatą, ale to sprawa zrozumiała. A tu co? Zamiast zwrotu nowe nieszczęście! Połowica łysieć poczęła! Już na nas krzywo patrzą sąsiedzi, jakbyśmy coś wspólnego mieli z, przepraszam panią, ludźmi. Tak to na prowincji bywa, wie pani, ja nic przeciwko ludziom nie mam, ale plotki przeszkadzają. I podatki płacić trzeba. I zima idzie, a zimą niedobrze bez włosowej pokrywy. I, za przeproszeniem, też inaczej się patrzy na gołą babę taką, tfu! A co my tu winni? Co robić?

– Osobiście przejrzę pańskie dokumenty – obiecałam solennie. – Proszę spokojnie wracać do domu. Czasami potrzeba czasu, zanim sprawy ułożą się tak, jak powinny.

Wiedziałam doskonale, co się stało: któreś z nas włożyło przesyłkę w niewłaściwe miejsce. Pomieszane dokumenty przenikają się, wpływając w niekontrolowany sposób na życia ich właścicieli. Gdyby pisma włochacza trafiły do specjalnej szafy na sprawy podatkowe, nawet pies z kulawą nogą nie odwiedziłby go, żeby domagać się pieniędzy, a jego żona w cudowny sposób odzyskałaby zdobiące ją futro. Mogłam jeszcze naprawić nasz błąd… gdyby nie Bęben.

– Samowolnie przekładać! Z szafy do szafy! To się w głowie nie mieści! – wyrzucał z siebie potoki słów. – Nie można rozrywać historii, które już się ze sobą związały! Stąd się biorą najgorsze błędy, koszmary, takie jak… jak…

Zasapał się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego przykładu. Wykorzystałam ten moment, aby zejść z oczu mojemu wszystkowidzącemu szefowi.

– A pani praca? Jak pani idzie? – wyrwali mnie z zamyślenia wspólnicy.

– Doskonale, dziękuję!

Adela prychnęła cicho, co nie uszło uwadze chudzielców.

– Spójrzmy więc. Na stan szaf.

Wspólnicy wymaszerowali. Ich obcasy wybijały równy rytm.

– U, la, la… – zanucił Płaszcz z Owcy.

– Zamknij się! Mamy problem! I to poważny.

– Zauważyłyście, jacy oni są do siebie podobni? – ciągnął Płaszcz z Owcy. – Niczym dwie krople wody. Albo… lustrzane odbicie. Ciekawe, skąd znają Bębna.

– Cicho bądź! – jęknęła Adela.

Ze wstrzymanym oddechem przyłożyliśmy do ściany troje uszu, wspomaganych przez trzy szklanki.

*

– Co ty robisz? Podobno nie wolno przekładać dokumentów, które już się ze sobą wymieszały! To bardzo niebezpieczne!

– Bzdura – prychnęła Adela. – Kto tu dłużej pracuje, ja czy ty? Myślisz, że nie wiem, jak uporządkować kilka starych szaf?

– Nic takiego nie powiedziałam – mruknęłam pojednawczo. – Zastanawiam się tylko…

– No, to skończ się zastanawiać i posortuj tamten stosik. Na lewo zgony, na prawo narodziny.

– A gdzie listę zakupów?

Wydawało się, że niektórzy klienci kancelarii Bęben i wspólnicy przesyłali nam wszystkie kawałki papieru, jakie tylko znaleźli w swoich domach.

– Boże drogi… przeczytaj, co na niej jest, i dołącz tam, gdzie bardziej się przyda.

Adela wyciągnęła z torebki podręczne lusterko i ściągnęła wargi. Bez czerwonej szminki wyglądała trochę niewyraźnie, ale nie odważyłabym się wspomnieć jej o tym.

– Muszę na moment wyjść. Dokończ, proszę, naszą szafę – zwróciła się do mnie milutko.

Problem Adeli, która marniała w oczach, jeśli nie złamała przynajmniej trzech ludzkich serc przed obiadem, był pilnie strzeżoną tajemnicą biura. Wieść niosła, że dzień bez komplementów i zaproszeń na kawę oznaczałby dla niej koniec życia w sensie dosłownym: niewidzialność, rozwianie się w powietrzu, zapomnienie. Nikt nie wiedział, ile w tym było prawdy, ale woleliśmy tego nie sprawdzać. Dzień sprzątania szaf wymagał od nas wyjątkowych starań, nie było więc nic dziwnego w tym, że i Adela potrzebowała zwiększonej dawki swojego codziennego pokarmu.

– Poszła już?

W drzwiach pojawiła się potargana głowa Płaszcza z Owcy.

– Mam propozycję nie do odrzucenia. Ja pomogę tobie, ty mnie, i będziemy to mieli z głowy. Deal?

Strategia porządków, jaką przyjął Płaszcz z Owcy, w niczym nie przypominała tematycznych stosików Adeli. Razem otwieraliśmy wszystkie koperty i tworzyliśmy z poszczególnych arkusików niesamowite historie. Płaszcz z Owcy mieszał w nich narodziny i śmierć, miłość i podatki, a w niektórych przypadkach też figurki zwierząt, wycinane naprędce z niepotrzebnych kopert.

– Co powie na to Bęben?

– Nic szczególnego. Jeśli klienci będą zadowoleni, to od szefa złego słowa też nie usłyszysz.

– A będą?

– Tego nigdy nie można być pewnym. Widzisz, to jest plecenie losów, a nie nauka ścisła. Nie możemy przewidzieć końcowego efektu naszych działań, chociaż z grubsza możemy określić kierunek. Ja staram się dodać trochę koloru do tego, co się ludziom przydarza. Ot, pomóc komuś zakochać się w swojej rękawiczce. Albo podsunąć innemu sen o skarbie zakopanym pod drzewem. Wszystko jest w porządku, o ile nie robisz im krzywdy. To znaczy – poprawił się – o ile nie robisz im krzywdy świadomie.

Słuchałam z otwartymi ustami.

– Naprawdę zrobiłeś tak, że ktoś zakochał się w rękawiczce?!

Mój ulubiony kolega zachichotał, a zaraz potem spoważniał.

– To był, że tak powiem, efekt uboczny. O jeden rysunek za daleko. Ale wiesz co? W ostatecznym rozrachunku wyszło to facetowi na dobre. Najpierw zakochiwał się tylko w księżniczkach…

– Coś jak nasza Adela?

– Powiedzmy. Potem była ta rękawiczka. A jak już się otrząsnął…

– To znalazł prawdziwą miłość?

– Prawie. Założył własny biznes. Zaczął produkować rękawiczki. Mówił, że zna je na wylot. Przypuszczam, że rzeczywiście tak było.

– Pewnie tak. Ale… przecież nie tego oczekują ludzie, którzy przynoszą nam papiery?

– Na pewno? Wszyscy chcą tego samego. Szczęścia. Spokoju. Żeby ktoś patrzył na nich z zachwytem. Może jeszcze pieniędzy. Mało ich obchodzi, w jaki sposób pomożemy im to osiągnąć. Adela tego nie rozumie. W jej świecie wszystko musi dziać się zgodnie z regułami. Niejednemu już zapewniła życie jak od linijki. Czyli, innymi słowy, koszmar.

– Ale Bęben ją lubi.

– Taaak… Słuchaj, wygląda na to, że skończyliśmy. Skoczysz ze mną na filiżaneczkę zielonej herbaty? Mam jeszcze chwilę, Amanda nie chce mnie widzieć w domu przed szóstą.

*

Mijały kolejne dni. Wspólnicy nie pokazali się już więcej, a życie w kancelarii i poza nią szybko wróciło do ustalonego rytmu. Rytmu, w którym nie umiałam się już odnaleźć. Męczyło mnie patrzenie na świat własnymi oczami, poznawanie go za pośrednictwem swojego ciała. Domieszka zombie w mojej krwi wzywała mnie nieustannie do porzucenia wszystkiego i ruszenia przed siebie w ponurym transie. I tego wezwania też miałam dosyć. Zwierzyłam się z moich problemów Płaszczowi z Owcy, ale nie potraktował ich poważnie.

– Przydałoby ci się jakieś hobby. Może sport? Wysiłek poprawia humor…. a poza tym zmęczeni ludzie szybciej zasypiają.

W ten sposób zaczęłam biegać. Wychodziłam z domu i biegłam przed siebie tak szybko, jak potrafiłam, w nadziei, że w którejś chwili moje ciało się podda i zostanie, a ja pobiegnę dalej, wolna od jakiekolwiek formy. Szybko okazało się jednak, że nie osiągnę swojego celu, choćbym nie wiem jak szybko przebierała nogami – tu potrzebne było zupełnie inne bieganie. Na nowo zaczęłam więc uczyć się stawiania kolejnych kroków, a moim nauczycielem stał się mężczyzna, spotkany przypadkowo w pralni Śnieżna-Biała.

Przybytek ten, którego otwarcie wypadło zaraz po moim spotkaniu z zombie, był oddalony o dwie przecznice od mojego domu. Wyróżniał się spośród innych kamienic dzięki nowemu szyldowi z nieskazitelnie białym bałwanem wieszającym na sznurku prześcieradła. Regularnie odwiedzałam pralnię, nie mogąc zmusić się do korzystania z własnej pralki. Nie przeszkadzała mi apatyczna, często zmieniająca się obsługa, której rola ograniczała się do przyjęcia monet i wsypania proszku w odpowiednią przegródkę. Wkrótce znałam z widzenia wszystkich stałych bywalców Śnieżnej-Białej – kiwaliśmy sobie głowami i zamienialiśmy parę słów, aby następnie wrócić spojrzeniem do wirujących pralek. Każdy nowy klient mógł przez chwilę cieszyć się niezmąconą uwagą wszystkich obecnych. Większość z nich wierciła się nerwowo, a po odebraniu swojego prania czmychała, aby nigdy nie wrócić. Co słabsze jednostki porzucały swoje ubrania we wnętrzach pralek na zawsze. Ale nie ten mężczyzna. Nie mężczyzna, który pojawił się w Śnieżnej-Białej w dniu, kiedy natknęłam się w niej na mojego niedawnego współlokatora. Ubrany w biały fartuch zombie stał za ladą z nieobecnym spojrzeniem. Nie od razu go rozpoznałam, a i on sprawiał wrażenie, że mnie nie pamięta. W końcu jednak połączyłam odłamki historii w całość i zalała mnie fala wściekłości.

– A więc to tak, pajacu? Po to ci był mój proszek?

Zombie spojrzał na mnie obojętnie.

– Teraz to mnie nie poznajesz?! A kto mnie użarł w stopę?! Do dzisiaj swędzi! A ty sobie otwierasz pralnię!

Stali bywalcy Śnieżnej-Białej zaczęli kręcić się na krzesełkach i pokasływać. To był ich szczęśliwy dzień.

– Czas i czystość lekarstwem na złamane serce – odpowiedział głucho zombie.

– Nie udało ci się mnie poderwać, więc otworzyłeś pralnię ze swoimi kumplami? Ciekawe, ilu ich jeszcze się kręci po okolicy i podbiera Bogu ducha winnym ludziom ich proszki i płyny!

Zombie wzruszył ramionami.

– Coś trzeba robić.

– Przepraszam, czy ja dobrze usłyszałem? Ugryzł panią zombie?

– Owszem, ten tutaj. A co panu do tego? – rzuciłam sucho.

– Właściwie… nic. Słyszałem kiedyś o podobnym przypadku i byłem ciekaw, jak pani sobie radzi.

Zawahałam się przez moment. Mężczyzna patrzył na mnie spokojnie. Reszta towarzystwa nadstawiła uszu.

– Może usiądziemy w jakimś spokojniejszym miejscu? Pranie nie zając. Jak się już zaczęło, nie ucieknie.

– Akurat tego nie byłabym taka pewna – mruknęłam.

Razem opuściliśmy gościnne progi Śnieżnej-Białej.

*

Spokój Tymka, bo tak przedstawił mi się mężczyzna, wzbudził moje zaufanie. Nie do końca rozumiejąc, dlaczego to robię, opowiedziałam mu o nieszczęsnej pralce, moich kolegach z pracy i wszystkim, co stało się dalej.

–… W ten sposób zaczęłam biegać. Wychodzę z domu i biegnę przed siebie tak szybko, jak potrafię.

– Chyba nie tędy droga… – uśmiechnął się lekko.

– Chyba nie. Ale lepszej nie znalazłam.

– Bywa i tak. Powiedz, co ty właściwie robisz u tego Bębna?

– Jakiś czas temu głównie omiatałam szafy z kurzu. Wewnątrz i na zewnątrz. Ale teraz pomagam Płaszczowi z Owcy pleść ludzkie losy. To dużo ciekawsze, bo dzięki nam powstaje coś nowego. Zmieniamy ludzkie życia. Na lepsze. To znaczy, najczęściej na lepsze.

– Na pewnym poziomie można tak na to patrzeć. Moim zdaniem podmieniacie tylko pojedyncze nitki czy wątki w tkaninie, a istota rzeczy pozostaje niezmienna. I nieważne, czy powstaje chaos, czy porządek.

– Wątpię, czy Płaszcz z Owcy by się z tobą zgodził.

– A ty?

Nie byłam przygotowana na to pytanie.

– Nie wiem – odpowiedziałam po dłuższej chwili. – Musiałabym się przekonać.

– A chcesz?

– Czemu nie?

I wtedy Tymek opowiedział mi o Tym Innym Bieganiu. O bieganiu, które nie miało nic wspólnego z przemieszczaniem ciała w przestrzeni, które przy odrobinie wprawy można było ćwiczyć zawsze i wszędzie, a które mogło, zdaniem Tymka, złagodzić moją melancholię. Jako początkująca miałam praktykować je raz dziennie, zamykając oczy i obserwując samą siebie.

– Myśli, uczucia, odczucia. Nie daj się im porwać. Tylko patrz, co się dzieje w twojej głowie. Pozwól wszystkiemu przepływać przez siebie – tłumaczył przejęty.

– I wtedy?

– I wtedy… zobaczysz sama. Na początku będzie trudno. Jeśli się nie poddasz, coraz częściej będziesz obserwować myśli, pochodzące od zombie czy twoje własne. To jest jak nauka chodzenia… w pewnym momencie nabierzesz pewności siebie. I zaczniesz biegać.

– Zobaczymy. Spróbuję.

– Jeśli chcesz. A póki co… napijesz się czegoś jeszcze?

*

Odtąd, posłuszna wskazówkom Tymka, zaczynałam swoje dni od Innego Biegania. Przemierzałam nieskończone połacie swojej głowy i oglądałam tworzone na własny użytek filmy. Czasami zasypiałam. Czasami nudziłam się niemożliwie i rezygnowałam z Innego Biegania na rzecz porannej kawy. A czasami wybiegałam tak daleko, że czas przestawał istnieć i do rzeczywistości przywoływał mnie dopiero terkot budzika.

– To jest właśnie To Inne Bieganie – zapewniał Tymek. – Kiedy się w tym wprawisz, czas zniknie na zawsze. Już zawsze będzie „teraz”. Nigdy nie będziesz musiała się zatrzymywać.

Potakiwałam, chociaż nie wierzyłam, abym kiedykolwiek miała doświadczyć tego stanu. Tymek uśmiechnął się, jakby czytał w moich myślach, i zamknął oczy.

*

Wbiegłam spóźniona do biura i natychmiast trafiłam w sam środek niecodziennej sceny. Płaszcz z Owcy stał na środku kantyny, między wyższymi od niego o głowę wspólnikami pana Bębna. Reszta pracowników siedziała przy stole, a sam Bęben przechadzał się tam i z powrotem, wygłaszając jedną ze swoich przemów.

– …Pł… Wojtek zdecydował się więc rozwijać swoje, ekhm, nietuzinkowe zainteresowania poza kancelarią. Jesteśmy mu bardzo wdzięczni za ostatnie lata ciężkiej pracy w wyjątkowym zespole. Będziemy wspominać go jako sympatycznego, koleżeńskiego…

Poszukałam wzroku Płaszcza z Owcy. Skinął lekko głową i wyszeptał bezgłośnie:

– Dzisiaj… ostatni… dzień. Za… rękawiczkę. Nic… wielkiego. Mogło… być… gorzej.

Nie chciałam słuchać więcej. Wypadłam z kancelarii i popędziłam przed siebie bez zastanowienia. Nie mogłam pozbierać myśli i dławiło mnie w gardle. Dlaczego akurat on? Czemu nie Adela albo, w ostateczności, ja? Co teraz zrobi? Co będzie ze mną? Biegłam dalej przez nieznaną mi część miasta, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia mieszkańców. Żal i smutek ustąpiły miejsca pustce, a ta – znajomemu spokojowi i zrozumieniu. „A więc o to chodzi w Tym Innym Bieganiu”, mruknęłam pod nosem. Kolejne ulice, rzeki z dnem z kocich łbów, ustępowały miejsca innym, nieznanym. Płynęłam bez pośpiechu tam, dokąd mnie prowadziły. Było ciepło i pięknie, jakbym nagle raz na zawsze trafiła w odmienną opowieść. Być może jednak to tylko ktoś przełożył moje dokumenty na wyższą półkę. Uśmiechnęłam się szeroko, dziękując w myślach Płaszczowi z Owcy za ten pożegnalny prezent.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie bardzo wiem, co napisać. Dziwny tekst. I nie mam na myśli wyłącznie absurdu. Końcówka wydaje się nie pasować do reszty. Ale może się czepiam. Opowieść wciąż sympatyczna. :-)

które były łączył kolisty korytarz.

Coś się rozwaliwszy.

Babska logika rządzi!

Naprawiwszy :-)

 

Dziękuję za czytanie! A co do dziwności – ostatnio czytam sporo Kelly Link i to się chyba odbija na moich własnych opowiadaniach…

Ręce mi opadły i straciłem już nadzieję.

Kolejny tekst i dalej nie wiem dlaczego, co to wszystko znaczy… a jednak dalej brnę w lekturę i sprawia mi to przyjemność.

Kwintesencja kobiecości dwoma słowy.

Napisz, BardzoGrubaLolu, książkę. Kupię, przeczytam i może w końcu ogarnę twój styl.

 

PS przycięłaś spację Wdrzwiach.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dziękuję, Nevazie – za przytrzaśniętą spację i czytanie. Miło mi się zrobiło.

 

Btw, obejrzałam “The Squid and The Whale”, o którym wspominałeś gdzieś-kiedyś w innym komentarzu. Po cytacie o Kafce spodziewałam się zupełnie innego klimatu, ale film trafił do kategorii “dobry-i-smutny”. O.

 

Przeczytałam “Dziewczynę i pralkę” w obawie, że inaczej nie zrozumiem i… i tak nie rozumiem:) Ale i miło spędziłam czas.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

AlexFagus – cieszę się, że dostarczyłam Ci rozrywki. Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się stworzyć opowiadanie, gdzie wszyscy będą wiedzieli, o co chodzi ;) (wydawało mi się, że nie ma tu drugiego dna, ot, taki trochę pokręcony świat – ale widać tylko mi się wydawało)

Teraz spojrzałem na odpowiedź i widzę, że obejrzałaś film, o którym pisałem.

Na mnie zrobił spore wrażenie – wszystkie wady bohaterów wydały mi się bardzo realne, z pychą na czele. Obraz zagubionych ludzi, krzywdzących się wzajemnie był trochę jak zimny prysznic – niełatwy do wytrzymania, ale przynoszący intelektualne orzeźwienie.

A może to tylko kolejna próba znalezienia odpowiedzi na pytanie “kim jesteśmy?”, tak jak u twojej wiedźmy z pigmalionowego tekstu : >.

Przy okazji – też chętnie obejrzę coś z twojej rekomendacji. Najlepiej o dziewczynach i pralkach ;-)  

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Zabawowe. Sprawnie napisane pisanie dla pisania.

Pozdrówka.

Nevazie – hehe, nie spodziewałam się odpowiedzi po pół roku, ale to miłe :-)

Filmu Ci nie polecę, bo bardzo mało ostatnio oglądam, ale książkę może? Taką z tych, co jest ciągle śmieszna, a jednocześnie strasznie smutna w tle… no i pralek tam nie ma, ale powinny się znaleźć przepierki ręczne i kwestie higieny osobistej w familokach ;-) Czyli, tadam tadam, Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny (link do wydawnictwa, zamieścili fragment online).

 

Rogerze – dziękuję za bardzo nieoczekiwaną wizytę. Wiesz, miałam przy tym tekście dokładnie odwrotne założenia, niż w Twojej ocenie: pisanie [nie tylko] dla pisania, ale widać wykonanie było niesprawne, skoro wrażenia są zupełnie inne. Czołem ;-)

Nowa Fantastyka