- Opowiadanie: Wywaro - Sen o Wiecznym Pędzie, czyli Głupiec

Sen o Wiecznym Pędzie, czyli Głupiec

Oto pierwsze opowiadanie, które tutaj wrzucam. Mam nadzieję, że lektura może stanowić pewną przyjemność, potencjalny czytelniku.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Sen o Wiecznym Pędzie, czyli Głupiec

 

Józef wspinał się po Łysym Wzgórzu. Pod pachą niósł niebieską walizę. Oddychał ciężko, wyrzucając z ust gęste, szare kłęby. Wilgotna trawa po której szedł zostawiała mokre plamy na jego butach.  Była to ostatnia para, która mu pozostała. Dobre, skórzane buty. Nie miał już żadnego, innego symbolu dawnego życia. Życia człowieka o radosnym uśmiechu, kieszeniach pełnych drobniaków i oczach w których igrały wesołe ogniki.

Teraz Józef był stracony.

Dotarł na szczyt wzgórza, dysząc. Obrzucił złowrogim spojrzeniem tonący w czerwieni wierzchołek wzniesienia. Pora była letnia i okolica wyglądała niemal sielsko. Słońce zeszło nisko, oblewając wszystko wokół bursztynem i złotem. Wielki, stalowy krzyż stojący na samym środku wzgórza rzucał długi cień w dół zbocza. Patrząc na ten ciemny kształt formujący się na stoku poczuł satysfakcję. Wspiął się na sam szczyt i zjawił się na czas.

Obserwował złotą kulę opadającą za horyzont, przyciskając do piersi bagaż. Za tą ostatnią granicą, gdzie ledwie sięgał wzrok, pozostało wszystko co znał. Całe to kłębowisko węży i pająków znikało wraz ze słońcem. Zacisnął usta kręcąc głową. Wcale nie żałował.

– Masz to przyjacielu? – doszedł go łagodny głos.

Józef odwrócił się.

– Tak jak chciałeś – poklepał walizkę – teraz twoja kolej.

Zgarbiona postać wyłoniła się zza olbrzymiego krzyża. Poczuł lekki dreszcz spoglądając jak osoba z którą dobijał targu postępuje w jego stronę, drobnymi krokami. Znieruchomiała w cieniu, najpewniej przyglądając mu się. Szczerze nienawidził tego badawczego, przewiercającego spojrzenia. Zawsze czuł się wtedy jak zwierzę obserwowane przez zaintrygowanego naukowca, dokładnie odnotowującego w głowie wszystkie szczegóły.

– No? Mam to – ponownie poklepał bagaż.

– Doskonale, doskonale – wyszeptał głos, a Józef był pewien, że usłyszał w nim nutę rozkojarzenia.

– W takim razie… – zaczął niepewnie mężczyzna przestępując z nogi na nogę – mieliśmy umowę, prawda?

– Tak. Dobrze się spisałeś przyjacielu – postać postąiła krok w stronę światła i Józef ujrzał to co budziło w nim tak mieszane uczucia.

 Szczupłe ciało, ciasno owinięte w płaszcz, dłonie odziane w białe rękawiczki, a na barkach jego rozmówcy, zaraz tam gdzie kończyły się ramiona, znajdowała się biała głowa słonia. Józef wiedział, że nie była prawdziwa. Po refleksach świetlnych i sposobie w jaki połyskiwała domyślał się, iż została wykonana z porcelany, lecz to nie umniejszało jego lękowi kiedy spoglądał w małe, okrągłe oczy dostrzegając, iż one także przyglądają się jemu.

– Otwórz ją, pokaż mi – poprosił głos wydobywający się z głowy słonia.

Józef zacisnął wargi, po czym położył walizkę na ziemi i otworzył jej wieko. Wnętrze było całkowicie wypełnione miedzianymi, srebrnymi i złotymi monetami, część wysypała się na ziemię. Kiedy postać to ujrzała postąpiła w kierunku walizy. Józef, widząc to, gwałtownie ją zatrzasnął.

– Teraz twoja kolej – oświadczył kładąc stopę na bagażu.

Ostatnie promienie słońca odbijały się jasno na białym czole słonia, kiedy postać przekrzywiła głowę, jak gdyby nie rozumiejąc. Józef rzucił jej surowe spojrzenie.

– Ach, tak, tak. Oczywiście. Mieliśmy umowę –  małe, czerwone oczy słonia zaiskrzyły z rozbawieniem, a palce w białych rękawiczkach poruszyły nerwowo.

– Więc…? – Józef spoglądał przez ramię na znikające, w pomarańczowym świetle, miasto.

– Najpierw daj mi walizkę, a następnie ja podaruję ci to o co mnie prosiłeś.

Józef zmarszczył czoło.

– Nie podoba mi się to. Brzmi zupełnie tak jakbyś chciał wziąć tą walizkę i uciec.

Z białej głowy rozległ się cichy śmiech.

– Przepraszam, rzeczywiście tak to brzmi – postać znieruchomiała – daj mi tylko zerknąć.

– Najpierw pokaż mi, że naprawdę możesz mi to dać.

– A niby jak przyjacielu? – czerwone oczy zamrugały – tu nie ma półśrodków. Pędzimy z pełną prędkością albo nie jedziemy w ogóle.

Mężczyzna uniósł brew, przerzedził ciemne włosy.

 

 Ten przeklęty stwór prześladował go od prawie czterech miesięcy, pojawiając się w różnych dziwnych miejscach i obiecując różne, dziwne rzeczy. Niekiedy czynił przy tym sztuczki, wyciągając czarnego kota z rękawa, bądź pstryknięciem gasząc latarnie.

 Zastanawiał się skąd wzięła się ta cudaczna głowa i co takiego kryje się pod nią. Nie miał pojęcia czy stanowiło to jakiś rodzaj żartobliwej maski, kamuflażu, czy objaw obłędu, ale zdawał sobie sprawę, że coś w tej głowie było zdecydowanie nie w porządku.

 Początkowo Józef uważał, że ma do czynienia ze zwykłym ekscentrycznym typem, reklamującym nowy smak musztardy albo próbującym wciągnąć go do swojej sekty religijnej. Z czasem jednak coś w słowach i zachowaniu postaci o słoniowej głowie zdawało się go coraz bardziej i bardziej intrygować.

Przede wszystkim miał niesamowicie dużo czasu jak na gościa od marketingu albo wysłannika jakiejś organizacji. Potrafił podążać za nim przez cały dzień, jak gdyby nigdy nic, wędrując jego tropem wszędzie gdzie się udał. Pojawiał się często zupełnie niespodziewanie. Józef zaczął znajdować go we własnym salonie gdzie popijał sok pomarańczowy i czytał „Anię z Zielonego Wzgórza” bądź „Podróże z Herodotem”. Serdecznie polecał mu różne książki, opowiadał o niezwykłościach Drogi Mlecznej, z pieczołowitością opisywał rozmaite, niestworzone krainy zamieszkiwane przez baśniowe istoty, które, jak twierdził, niegdyś odwiedził. Żartował i śpiewał, porywał Józefa do tańca. Potrafił poruszać się naprawdę szybko, czasem nawet tak szybko, iż Józefowi zdawało się to wbrew prawom fizyki. Raz na przykład żegnał się z nim pod drzwiami szarego biura w którym pracował, a dwie minuty później był już na czwartym piętrze, choć Józef miał pewność, iż nawet nie wszedł do budynku. Nie wiedział dlaczego, ale postać nie odzywała się do nikogo poza nim. Ludzie ją widzieli, lecz zdawało się, że ona ich nie dostrzega. Niegdyś próbował zaczaić się na nią wraz z Grzegorzem, który pracował piętro niżej, lecz wtedy po prostu się nie pojawiła, a później słyszał jak Grzegorz wraz z innymi szepcze coś za jego plecami.

 Na samym początku Józef był dogłębnie przerażony. Usiłował uciekać i kryć się przed prześladowcą, raz udał się nawet na posterunek policji. Kiedy opisał go policjantom tamci trochę się śmiali, ale spisali wszystko co im powiedział, mądrze pokiwali głowami i powiedzieli, że się tym zajmą. Nie wiedział tak naprawdę co mieli przez to na myśli, lecz poczuł ulgę mogąc to usłyszeć.

Potem przez jakiś czas prześladowca się nie pojawiał. Józef poczuł się znacznie lepiej, tajemnicza postać o słoniowej głowie przestała zaprzątać jego myśli. Znajomi nie patrzyli już na niego jak na wariata kiedy ze strachem i fascynacją w głosie opowiadał im o prześladowcy, ponieważ przestał to robić. Dni spędzał w pracy lub w mieszkaniu. Przez większość czasu samotnie, czasem w towarzystwie znajomych. Bywał na obiadach w domu swoich rodziców nie musząc przejmować się tym czy kiedy wyjdzie zobaczy czekającą na niego postać.

 Słonia nigdzie nie było widać.

Ten okres spokoju nie trwał jednak długo. Józef znowu zaczął myśleć o tajemniczej postaci. Podczas drugiego śniadania, jadąc autobusem do pracy, w trakcie gry w Tabu ze znajomymi, oglądając telewizję. Parę tygodni zajęło mu uświadomienie sobie, iż nie widząc w pobliżu białej głowy słonia, czegoś mu brakuje.

 Przeczytał „Podróże z Herodotem”. Wbrew własnym myślom zatrzymywał się w różnych miejscach i patrzył za siebie wypatrując szczupłej sylwetki.  Wciąż bał się tych czerwonych oczu, a ten opanowany głos i białe rękawiczki sprawiały, iż coś ściskało go w piersi, lecz rzeczywistość, w której nikt nie ukazywał mu się z czarnym kotem w rękach tam gdzie nie powinien był się ukazywać, zdawała mu się niepełna.

Niedługo potem słoń wrócił. Był jakiś inny, jakby wymizerniały i poszarzały, ciasny płaszcz miał sporo dziur, a porcelanowa głowa nosiła ślady uderzeń i obtarć. Postać jednak nie skarżyła się. Żartowała jak dawniej, może bez poprzedniej lekkości, lecz wciąż z tym samym przewrotnym humorem. Józef, ku własnemu zadziwieniu, stał się dla niej znacznie przychylniejszy. Zaczęli prowadzić rozmowy podczas podróży do pracy Józefa, jedli razem posiłki, grywali w planszówki, wieczorami oglądali filmy, czasem wybierała je postać ze słoniową głową, innym razem Józef. Wtedy też zdał sobie sprawę, że mimo obaw i lęku jakim darzy tą przedziwną osobę nie chce, aby ponownie zniknęła.

Pewnego razu, gdy razem spacerowali po lesie popijając sok pomarańczowy, Józef postanowił, iż nadszedł czas dowiedzieć się czegoś więcej o swoim towarzyszu. Postanowił zapytać go jak się nazywa.

Postać szła lekko pochylona, w zamyśleniu muskając jeden z kłów słonia, na jej ramieniu siedziała wiewiórka o ciemnorudym futerku. Gdy mężczyzna zadał swoje pytanie czerwone oczy zalśniły jasnym blaskiem.

– Moje imię? – postać pogładziła lśniące czoło białą rękawiczką – nazywam się Józef.

Józef spojrzał nieufnie na głowę słonia.

– To ja nazywam się Józef.

Głos kryjący się za porcelanowym obliczem zaśmiał się z wyraźnym rozbawieniem.

– Tak, to prawda. Na mnie natomiast mówią Król.

– Kto tak na ciebie mówi? – mężczyzna zmrużył oczy idąc pewnie u boku postaci w ciasnym płaszczu.

– Różni ludzie i nie ludzie także. Tam skąd pochodzę wszyscy mnie tak nazywają – zaśmiał się.

– To znaczy, skąd pochodzisz? – Józef zatrzymał się spoglądając na potężny dąb którego gałęzie rozpościerały się nad ich głowami – właściwie to nic o tobie nie wiem.

 – Ależ wiesz drogi Józefie. Wspominałem ci o tym parokrotnie. Przybyłem z krainy daleko za tą w której jesteśmy. To miejsce odległe o tysiące lat. Ci, którzy tam żyją to nie do końca ludzie, choć być może z braku lepszego słowa trzeba ich tak określić. Nie jest to nawet do końca miejsce – zawiesił wzrok na gryzoniu, który siedział na jego ramieniu – to przestrzeń bez podłoża, bez granic dostępnych dla wzroku. Wszystko przepełnione jest dźwięczną ciemnością w której odmętach słychać muzykę cudowniejszą niż jesteś w stanie pojąć. Jedynym dostępnym tam kompasem jest umysł.

Józef zamyślił się ciągle wbijając spojrzenie w wielkie drzewo. Postać o głowie słonia, w swojej krainie nazywana Królem, zamrugała czerwonymi oczami, pogłaskała giętki ogon wiewiórki patrząc w zupełnie inną stronę, tam gdzie płynął wąski strumyk, a kawałek dalej leżało wzgórze z którego widać było całe miasto.

– Nie wiem czy powinienem ci wierzyć. To brzmi jak jakaś bajka – odezwał się Józef odrywając wzrok od dębu.

– Nie, to nie bajka. Powiedzmy, że w tej krainie trwa pewien spór i pod jego wpływem to co powinno stać prosto zaczyna się chybotać. Zdaje się, że coś się przebudziło, głęboko pod nami. Okazało się, że dalej niż ktokolwiek dotarł żyją pewne istoty. Są to konflikty z którymi trzeba się mierzyć. To nie bajka – opanowany głos stał się bardziej surowy, jego łagodny dźwięk brzmiał nieco szorstko.

Józef wytrzeszczył oczy na postać odzianą w ciasny płaszcz.

– Dlaczego miałbym ci wierzyć?

Król pokręcił głową.

– Nie musisz. To tylko jeszcze jedna historia, którą ci opowiadam. Pamiętaj jednak, że ja nigdy nie kłamię, no może poza tym kiedy gramy w Dźgnij Błazna i bardzo chcę wygrać – czerwone oczy zaświeciły się nieco bardziej – czasem też oczywiście żartuję, ale to chyba oczywiste.

Józef zanurzył się w myślach. Wyobraził sobie posępne królestwo z którego przybyła ta tajemnicza postać. Opustoszałe ulice w przededniu rebelii, wielkie sale o wysokich, okrągłych sklepieniach wypełnione kłócącymi się posłami, ludzi wybiegających z bronią na ulice. Pomyślał o nienaturalnie dużych istotach, w których oczach odbijała się przeszłość i przyszłość, zmieszana ze sobą niczym w tyglu, istoty widzące losy miejsca poza przestrzenią. Ogromne lasy o drzewach większych niż zamki, wypełnionych ciemnymi monstrami, odwieczne kreatury budzące się w otchłaniach kopalni nie idących w głąb ziemi, a w głąb czasu. Czuł swoją obecność tam, tak daleko jak tylko był w stanie sobie wyobrazić, tam gdzie nie potrafił odróżnić własnej świadomości od setek tysięcy innych jaźni, ciasno ze sobą splecionych. Jego ciało oddalało się od niego, aż w końcu znikło całkowicie i był już gdzie indziej, sam i nie sam, istniejący i nieistniejący.

Cały ten niepojęty wszechświat pędził, poruszał się z ogromną prędkością we wszystkich kierunkach, rozszerzając się i rozrywając jednocześnie. On pędził wraz z nim, a przed jego twarzą otwierały się bramy we wszystkich barwach, pochłaniające go, witające go w sobie i za sobą, prowadząc go dalej i głębiej ku źródłu tego wszystkiego.

Otworzył oczy. Widział nad sobą pochyloną głowę słonia, a wyżej korony drzew, szumiące na wietrze. Wiewiórka gdzieś zniknęła, w dłoni wciąż trzymał butelkę soku.

Szybko podniósł się na nogi patrząc na postać Króla z przerażeniem.

– C– co to było? – wydyszał rozglądając się wokół i patrząc po sobie, sprawdzając czy wciąż jest tą samą osobą.

– Rzeczywistość, tyle, że widziana trochę inaczej – odparła postać obrzucając go badawczym spojrzeniem pod którym jego skóra bladła.

– J-j-jak? Jak to się stało? Przecież cały czas byłem tutaj, musiałem się przewrócić , to przez to…

– Nie. Byliśmy tam razem Józefie. Widziałem to tak dobrze jak ty. To była ta inna prawda, widziana oczyma kogoś innego. Jak sam rozumiesz, takie rzeczy są możliwe.

Józef niepewnie potrząsnął głową.

– To musiał być jakiś sen, to nie ma sensu. Może jakiś gaz, od strony rafinerii…

Postać o porcelanowym obliczu i dłoniach w białych rękawiczkach stanęła naprzeciw niego, wyprostowana i smukła niczym trzcina. Mężczyzna trwożnie odsunął się o krok do tyłu.

– Posłuchaj Józefie, pokazałem ci drogę, tunel którym tu przybyłem. Nie wierzyłeś mi co do mojego pochodzenia i widzę, że nadal mi nie wierzysz, ale mogę cię tam zaprowadzić.

– Jak? Jeśli to tak daleko, czy głęboko, jak mówiłeś to przecież to niemożliwe. Jak w ogóle da się podróżować w czasie? Nie da się! Przecież się nie da! – wykrzyknął Józef wymachując nerwowo rękoma.

– Ja jednak tu przybyłem. Zaufaj mi. To trudne, lecz nie niemożliwe. Jeśli tylko byś chciał także mógłbyś się tam udać.

Józef zamilkł wpatrując się w postać z niedowierzaniem.

– Pamiętasz kiedy do ciebie powróciłem, po tym jak nagle zniknąłem? Musiałem wtedy odwiedzić rodzinne strony. Nie było mnie tak długo, ponieważ podróżowałem dalej, poza czas. Odkryłem wojnę, która tam trwa. To wojna pomiędzy porządkiem, a chaosem. Otchłań próbuje pochłonąć moją krainę.  Dużo czasu zajęło mi obmyślenie sposobu jak się temu przeciwstawić – postać przerwała na chwilę obracając się przez ramię jakby wypatrując czegoś za swoimi plecami, po chwili podjęła ponownie – w końcu jednak go znalazłem i teraz ty możesz mi pomóc.

Wiatr zawiał silniej, a niebo pociemniało, gdzieś daleko nad nimi zaskrzeczały wrony. Zbierało się na burzę. Józef stojący naprzeciw osoby o głowie słonia zamrugał niepewnie.

– W jaki sposób? – zapytał bojąc się odpowiedzi.

– Chodzi o specyficzny rodzaj metalu. Właściwie stopu. Tylko z niego możliwe jest zbudowanie bariery, która powstrzyma proces destrukcji. Jeśli mi się nie uda kraina najpewniej upadnie.

Józef przełknął ślinę.

– Co to za stop? – zapytał starając się wpatrywać w drzewa za swoim towarzyszem.

Nie zdołał jednak nie zauważyć jak zabłysły czerwone oczy kiedy zadał swoje pytanie.

– Miedzionikiel.  Jedyną szansą jest zdobycie go tutaj, a czasu jest coraz mniej. Nawet teraz kiedy rozmawiamy ci ludzie, którzy wcale nie są ludźmi umierają, powierzchnia się rozsypuje. Powinienem tam wrócić jak najszybciej.

– Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? Tam ludzie giną, a ty chodzisz za mną? To nie ma żadnego sensu.

– Powiedziałeś, że nic o mnie nie wiesz więc opowiadam ci o sobie. Nie chciałem zarzucać cię tym wszystkim, a zdało mi się, że teraz jesteś gotowy, aby usłyszeć prawdę. Nie całą, ale tą jej część w której ty możesz mieć swój udział. Jeśli się odważysz.

Józef zacisnął wargi nie wiedząc co myśleć. W przypływie jakiejś nowej siły wbił wzrok prosto w czoło słonia.

– Brzmi to pewnie dosyć niepoważnie i podejrzewam, że musisz sobie wszystko przemyśleć, wiedz jednak, że potrzebuję twojej pomocy.

– Nie wiem, nic już nie wiem – głos Józefa drżał wyraźnie, przycisnął butelkę soku do piersi.

Głowa słonia na smukłych ramionach przekrzywiła się nieco w prawo, dłoń dotknęła białej trąby.

– Kiedy będziesz gotowy przybądź na tamten pagórek – postać wskazała długim palcem na wzniesienie znajdujące się kawałek dalej, pośród drzew olchy – to Łyse Wzgórze. Bądź tam o zachodzie słońca ostatniego dnia miesiąca. Przynieś ze sobą tyle miedzioniklu ile zdołasz, a ja pokażę ci moje królestwo.

Józef odwrócił się i bez słowa ruszył leśną ścieżką.

­– Będę czekać – powiedział opanowany głos.

Mężczyzna szedł drogą prowadzącą do serca lasu. Nad jego głową zamykały się konary drzew, a wśród liści świergotały ptaki. Z pomiędzy krzaku jałowca wyłoniło się kilka par paciorkowatych oczu uważnie obserwujących Józefa.

– Do zobaczenia przyjacielu – usłyszał jeszcze za swoimi plecami nim zagłębił się w mrok.

***

Następne dni spędził w zaniepokojeniu. Nie spotykał się z nikim jeśli nie wymagała tego sytuacja, poruszał się między biurem, a domem jakby w otumanieniu, ciągle zamyślony. To co powiedział mu Król musiało być zupełną bzdurą, nie było innej możliwości. Czym była jednak wizja, której doświadczył? Co ujrzał wtedy, leżąc na leśnej ścieżce?

Rozważał różne możliwości, lecz w końcu dochodził do jednego wniosku – z postacią o białej głowie słonia było coś bardzo nie tak. Co za człowiek robiłby coś takiego? Po co?

Zapytał się Grzegorza gdzie może znaleźć miedzionikiel. Grzegorz powiedział, że w monetach. Kiedy Józef to usłyszał wściekle uderzył pięścią w biurko. Król chciał, aby zbierał dla niego monety. Pieniądze. Po prostu chciał się wzbogacić. Cała ta wymyślna opowieść służyła wyłącznie przekonaniu go do zebrania ogromnej ilości monet. To było wszystko, „przynieś tyle miedzioniklu ile zdołasz”.

Józef w to jednak także nie mógł uwierzyć. Szamotał się z myślami podczas gdy jego życie stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. W pracy z nikim nie rozmawiał, ze znajomymi praktycznie w ogóle przestał się spotykać. Obiady w domu jego rodziców zaczynały jedynie wzmagać jego zgorzknienie. Nie przyszło mu do głowy, aby komukolwiek powiedzieć o propozycji jaką złożyła mu postać o głowie słonia. Zdawał sobie sprawę, że i tak wszyscy uznaliby go za zupełnego świra. To zaszło za daleko, mówił sobie, ten cały Król, czy nie wiadomo jak naprawdę się nazywał, igrał z nim, szydził z niego w żywe oczy. Mimo wątpliwości wciąż w tkwiło w nim jedno pytanie: dlaczego by nie spróbować? Nieważne jak niepokojąca, czy tajemnicza zdawała się postać, nie stanowiła raczej realnego zagrożenia.

Józef był już wyczerpany. Praca w biurze zdawała mu się nie do wytrzymania, w ludzkich głosach i twarzach słyszał wyłącznie drwinę i litość. Nie mógł się skupić, żadne filmy, gry ani książki nie przynosiły mu ukojenia. Został sam w świecie do którego przestał pasować. Bez względu na to za co by się wziął rzeczy rozpadały mu się w rękach, czas przepływał między palcami. Zanim w końcu zaczął zbierać monety z miedzioniklu minęło kilka tygodni. Przez ten czas zamknął się w sobie, coraz rzadziej zmieniał ubrania, nie pojawiał się w żadnym innym miejscu niż biuro. Podczas gdy nie pracował siedział w swoim mieszkaniu i zanurzał się w lekturach starych baśni bądź oglądał w kółko te same filmy. Nie miał pojęcia co się z nim dzieje.

 Od rozstania w lesie nie zobaczył się ani razu z głową słonia. Ani razu nie ujrzał blasku czerwonych oczu.

Zaczęło się od jednej dwuzłotówki znalezionej obok telewizora. Wrzucił ją do starego akwarium, które stało w kuchni odkąd zdechła ostatnia złota rybka. Początkowo gromadził pieniądze mówiąc sobie, że robi to z ciekawości, ponieważ chce zobaczyć się z postacią i wyjaśnić z nią wszystkie niejasności. Potem, kiedy słój był do połowy pełny i pozbył się prawie wszystkich banknotów już sobie tego nie tłumaczył. Stało się to po prostu jego jedynym celem – zgromadzić jak najwięcej monet, jak najwięcej miedzioniklu.

Wypełnił jeden słój, następnie kolejny. W biurze podkradał drobniaki ze stanowisk przy których akurat nikogo nie było, czasem udało mu się znaleźć jakąś gotówkę, tu czy tam, zamieniał ją na drobne, po czym wrzucał do słoja. Napełnił w ten sposób dwa akwaria, pięć dużych słoików i trzy małe. Dużo drobnych. Nikogo do siebie nie zapraszał, ani nigdzie nie wychodził. W pracy myśleli o nim jako o odludku, gościu który ześwirował. Przestało go to obchodzić, w ogóle przestał dbać o ten świat w którym nikt nie był mu przychylny. Wszyscy szydzili z człowieka, który widywał się z typem ze sztucznym łbem słonia zamiast głowy.

 

Pewnego dnia kiedy szedł korytarzem zobaczył, że na biurku Ani od ksera stoi niewielka skarbonka. Uśmiechnięty skrzat z muchomorem na głowie o wyraźnie wzdętym brzuchu, a w jego wnętrzu mnóstwo błyszczących kawałków metalu. Józef przełknął ślinę postępując krok w stronę biurka. Ani od ksera nigdzie nie było widać, przy automacie z kawą nikt nie stał. Na palcach podbiegł do skrzata, pochwycił go w dłonie, po czym rozejrzał się wokół. Odetchnął z ulgą i w tym momencie za swoimi plecami usłyszał głos.

– Hej, stary, idę do automatu, chcesz czekolady? Serio, jest niezła – Grzegorz zmierzał w jego kierunku, uśmiechając się poczciwie.

Józef wepchnął skrzata o pełnym brzuchu do kieszeni spodni.

Grzegorz uniósł brwi.

– Czy to nie jest skarbonka Ani? – zapytał oglądając się w stronę biurka.

– Nie – odparł Józef odchodząc.

Naprawdę wcale nie interesował się tym światem, w którym jedynym celem jaki dla siebie widział była nieustanna praca w biurze i widywanie się z ludźmi których nie znał i nie chciał znać.

Jego mieszkanie tonęło w monetach.

 

Teraz stał na Łysym Wzgórzu wyzywająco wpatrując się w czerwone oczy, które zdawały mu się odrobinę zagubione. Wiatr targał jego kurtką, stopa przyciskała wieko niebieskiej walizy, która była na tyle wielka, iż zdołał do niej zapakować połowę monet, które zebrał. Postać w ciasnym płaszczu, z porcelanową głową słonia, zamiast normalnej, ludzkiej stała nieruchomo. Zauważył, że Król wygląda jeszcze marniej niż gdy widział go ostatnim razem. Ciasny płaszcz poszarzał, a lewy kieł był wyraźnie obtłuczony. Stali w ostatnich promieniach zachodzącego słońca mierząc się wzrokiem.

 

– Chcesz zostawić to za sobą? Chcesz żyć całkowicie i prawdziwie wolny? Ciągle tego pragniesz prawda? – głos postaci był pełen napięcia, łagodny, lecz zdradzający, że w każdej chwili może stać się mniej przyjemny – zbliż się do mnie Józefie.

Józef nie poruszył się.

– Powiedziałeś, że udowodnisz mi, że naprawdę przybywasz z tego dziwacznego miejsca jeśli dam ci miedzionikiel. Tu jest – zastukał podeszwą swojej jedynej pary dobrych butów w walizę – mnóstwo miedzioniklu, żeby pomóc ci z twoimi… kłopotami. Chcę zobaczyć drogę, tak jak ostatnio.

Postać zaśmiała się krótko, po czym zamilkła. Okrągłe oczy zamigotały.

– Kraina brzasku. Tak ją nazywamy. Choć wypełnia ją mrok stworzona jest z czystego światła, poza przestrzenią, tak jak mówiłem. Docierają do niej tylko ci, którzy są w stanie przebyć najgłębszy tunel. Jesteś pewien przyjacielu, że możesz tego dokonać?

– Ja… – mężczyzna zająknął się, przełknął ślinę – ja nie chcę nigdzie docierać. Ten tunel, który zobaczyłem, myślę, że chciałbym nim podróżować… Tak długo jak to możliwe. Nie chcę nigdzie dotrzeć, nigdy się zatrzymać. Chcę być tam gdzie mnie zaprowadziłeś i nigdzie indziej – w momencie w którym ostatnie słowa opuściły jego usta zorientował się, że to prawda. Właśnie dlatego zbierał te monety i dlatego nie mógł odnaleźć się wśród ludzi, we własnym domu. Teraz to wiedział.

Znowu to spojrzenie, jakby Józef był niczym więcej niż interesującą anomalią, jakimś nowym gatunkiem psa.

Postać powoli pokiwała głową.

– Mogę to zrobić. Mogę wysłać cię w najdalszą podróż – głos urwał na moment lustrując mężczyznę wzrokiem –pokonasz drogę jakiej nigdy nie pokonał żaden człowiek, zobaczysz światy rodzące się w blasku umierających gwiazd. Gwiazdy rozjaśniające ciemność i spalające mrok swoim światłem. Przepłyniesz przez życie i śmierć jak gdyby były jedynie dwoma brzegami jednego jeziora, przebijesz się przez materię niczym przez taflę wody. Przenikniesz świadomością wszechświat, wypełnisz go, jak powietrze wypełnia piłkę. Pozbędziesz się swojego ciała – wycelował biały palec w jego pierś – zastąpisz je nowym, twoim ciałem będzie rzeczywistość. Nie taka jaką znasz, a niewyobrażalnie większa, piękniejsza. Prawdziwsza. Obiecuję ci. Będziesz istnieć przyjacielu.

Józef uśmiechnął się, wbrew sobie, a jego oczy powędrowały ku ciemnej pomarańczy słońca znikającego na zachodzie. Zszedł z walizki. Postać spokojnie przesunęła się do przodu, bliżej w stronę mężczyzny.

– W końcu jednak się zatrzymasz. Dotrzesz do krańca, kiedyś. Twoja podróż potrwa dłużej niż będzie istnieć Ziemia i Słońce, lecz nastąpi czas gdy osiągniesz ostatnią granicę, gdy stracisz lot. Wtedy też zgasną pozostałości gwiazd, resztki wszechświata zapadną się w sobie, pozostanie wyłącznie pył, a po nim próżnia. Ujrzysz wszystko co tylko było do zobaczenia, a potem umrzesz, choć wtedy śmierć także nie będzie już istnieć. Po prostu rozpłyniesz się w pustce.

Józef odruchowo odsunął się od zbliżającej się postaci. Zacisnął usta.

– Nie ma nic co mógłbyś zrobić, aby to zatrzymać? Nic? – jego głos drżał, choć starał się nad nim zapanować. Oddychał głęboko.

– To nieuniknione i nikt nie może temu zaradzić.

Po tych słowach postać bezceremonialnie zbliżyła się do walizki, otworzyła zatrzaski i zaczęła w ciszy pakować monety garściami do kieszeni.

Józef patrzył na niego kręcąc głową.

– Czy będę mógł stamtąd wrócić? Kiedy już wyruszę, przez bramy?

– Nie. Jak mówiłem, pędzisz albo nie jedziesz wcale – powiedziała postać głosem w którym nie było już tyle opanowania. Według Józefa brzmiał bardzo zwykło, jak głos człowieka niezbyt zainterseowanego swoim rozmówcą.

– Nie, nie. Mówiłeś, że mi pokażesz… Potrzebuję więcej czasu do namysłu. Muszę się zastanowić .

Józef wcisnął dłonie w kieszenie kurtki oddychając ciężko, beznamiętnie wpatrując się w wielki krzyż.

– To wszystko… Zanim się pojawiłeś właściwie nie widziałem jak beznadziejnie to wygląda. Z nikim nie rozmawiam, oprócz paru osób, które mi nie wierzyły, nikomu o tobie nie powiedziałem. Chodzę do pracy gdzie dla każdego jestem obojętny, jem obiady z rodzicami, mam mieszkanie. Jestem nikim. Nikim.

– Tak? – zapytał Król wstając z wilgotnej trawy i zamykając walizkę.

– Tak – wzruszył ramionami – jestem stracony.

Spojrzał w czerwone oczy, a one spojrzały na niego. Były jasne, znacznie jaśniejsze niz zazwyczaj. Wpatrywały się w niego jakby wdziały na wskroś przez jego duszę, chwytając i ważąc każdy czyn. Czuł, że jego ciało, kawałek po kawałek, atom po atomie, przenosi się gdzieś… Dalej, w stronę krańców, przez bramy.

– Czy to teraz? – zapytał z trudem oddychając ze ściśniętą niczym imadłem klatką piersiową.

Postać nie odpowiedziała. Uniosła w górę niebieską walizę, po czym uderzyła nią Józefa prosto w głowę. Mężczyzna padł na ziemię widząc jak świat przed jego oczami rozpada się na kawałki.

 Dotknął swojego czoła czując pod palcami lepką ciecz.

– O-oszukałeś mnie –zdołał wykrztusić patrząc na smukłą postać stojącą pod krzyżem.

– Nie, to ty oszukiwałeś siebie przyjacielu – powiedział głos, szybko i nieco niewyraźnie.

 

Józef leżał na wilgotnej trawie, z trudem chwytając każdy oddech, a postać z białą głową słonia zamrugała oczami, chwyciła niebieską walizkę i biegiem ruszyła w dół zbocza.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam.

Wciągające, intrygujące, fajne, z błędami, przewidywalny koniec. Ale co tam. Dobre.

Ode mnie duży plus za postać słoniowatego: świetny pomysł, dobrze opisany.

Dziwny styl. Nie czytało się źle, jednak ciągle miałam wrażenie że coś jest nie tak. Wprowadzasz niepokój opisując pozornie nic nie znaczące sceny, jak dla mnie na plus.

Już chyba tak zostanie. Trza się przyzwyczaić, że Tomba bywa na NF mocno nieregularnie. "Gdy ktoś pyta, czy może coś wziąść, należy mu odpowiedzieć że owszem, może to braść."

Hmmm. Do mnie nie przemówiło. Mam wrażenie, że tekst zyskałby na skróceniu. Ale może to, przynajmniej częściowo, kwestia godziny. Zgadzam się, że przewidywalne.

Czasami stosujesz dziwne konstrukcje.

Obserwował złotą kulę opadającą za horyzont przyciskając do piersi bagaż. Za tą ostatnią granicą, gdzie ledwie sięgał wzrok pozostało wszystko co znał.

Przecinki po “horyzont”, “wzrok” i “wszystko”. W ogóle interpunkcja Ci mocno kuleje.

Parę tygodni zajęło mu uświadomienie sobie, iż nie widząc w pobliżu białej głowy słonia czegoś mu brakuje.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu.

Babska logika rządzi!

Zaintrygowało mnie od początku i wciągnęło. Niezły pomysł – oryginalny i niepokojący. Dla mnie zakończenie nie było przewidywalne. Właściwie to odczytuję je jako raczej otwarte.  

Parę dziwolągów gramatycznych się wkradło.

Ogólnie – jestem zadowolona, że przeczytałam. Podobało mi się.

Nawet, jeśli jakiś pomysł był, to wykonanie skutecznie go zabiło. Postać i motywacje Józefa zostały potraktowane po łebkach, niewiarygodnie, przez co trudno bohaterem się przejąć. A to taki rodzaj tekstu, że jeżeli nie przejmujemy się bohaterem, to i samą historią podobnie. 

Błędnie zapisujesz dialogi, a interpunkcja to już w ogóle mocno swoista.

– Tak. Dobrze się spisałeś, przyjacielu

Brak przecinka.

 

Naprawdę wcale nie interesował się tym światem, w którym jedynym celem jaki dla siebie widział była nieustanna praca w biurze

To samo.

 

Od samego początku wizja jaką Król mamił Józefa nie wydawała mi się przekonująca. I im bliżej końca, tym bardziej skłaniałem się ku temu, że ten facet chce zwyczajnie naszego Józefa oskubać. Swoją drogą wybrał fajny sposób: „przynieś tyle miedzioniklu ile zdołasz”. A Józef, podejrzewając nieszczere intencje swojego znajomego, i tak zaniósł mu w zębach ( w walizce) wspomnianą kasę. 

Można przeczytać, ale do zachwytu jeszcze daleko. 

Nowa Fantastyka