- Opowiadanie: Werwena - Rosół z gołębia

Rosół z gołębia

Takie moje lekko spóźnione pożegnanie zimy, której w sumie nie było ;)

 

- Nevaz, NeverEnd, BardzoGrubaLola – wielkie dzięki za betę. Teraz już wiem jak to działa i jakie to cenne :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Rosół z gołębia

Miasto tonęło w mętnych oparach, nadających wszystkiemu wokół nieco żółtawej barwy. Było późne, styczniowe popołudnie – niezwykle ciepłe, jak wszystkie poprzednie tego roku. Kopnięta przez Christiana grudka błota potoczyła się po bruku i rozpadła na kilka mniejszych, z których większość z pacnięciem zakończyła swoją krótką podróż w oleistej, brunatnej kałuży. Niewielka fontanna brudnych kropel wystrzeliła w kierunku mężczyzny w zniszczonym cylindrze i ciemnym płaszczu. Jegomość niczego nie zauważył – podpierał się ciężko o słup latarni i zanosił ochrypłym kaszlem. Christian przyspieszył kroku. Kiedy chwilę później spojrzał za siebie, zobaczył, że mężczyzna zgiął się wpół, a cylinder toczył się smętnie po kocich łbach.

Chłopiec zawahał się chwilę. Poczuł spływający po karku pot i rozpiął za duży płaszcz, który zawisł na jego drobnych ramionach. Odetchnął z trudem gęstym powietrzem i pozostawił kaszlącego mężczyznę za plecami. Od rana, kiedy to rozpoczął swoją bezcelową włóczęgę po ulicach, tuż po tym, jak ogromne drzwi budynku konserwatorium zamknęły się za nim na zawsze, zdążył przywyknąć do podobnych widoków. Zaraza panoszyła się w mieście, podsycana niezdrowym, ciepłym powietrzem i dziwnymi oparami, które zajęły miejsce śniegu. Zwyczajowe rozmowy o pogodzie podszyte były strachem, a ludzie coraz częściej gadali o czarach. Wcześniej tego dnia Christian słyszał, jak jakaś staruszka przysięgała na zdrowie swoich dzieci, że jesienią na jej parapecie usiadła wrona i odezwała się ludzkim głosem. Stara nazwała wronę demonem i tłumaczyła gorliwie, że żółte opary to czarci oddech. Słuchający jej ludzie żegnali się pospiesznie lub pukali w czoło i odchodzili. Christian uśmiechnął się ponuro. Jedyną rzeczą, z której mógł się cieszyć w swoim obecnym położeniu było to, że diabelski wyziew w jakiś sposób go omijał. Zwykle zimową porą chłopak przeziębiał się po kilka razy i łapał każdą zarazę, jaką mógł, co zresztą przyczynio się do jego obecnego nieszczęścia. Ciepłe dni, choć dziwne, bardzo mu odpowiadały.

Znajoma część miasta zdawała się drwić z niego, podsuwając wspomnienia miejsc i chwil, którym dał się zwieść. Na walcowatym słupie ogłoszeniowym dostrzegł ten sam afisz, na którym pierwszy raz odczytał nazwisko dyrektora konserwatorium. Po tych wszystkich miesiącach plakat był niemal zupełnie wyblakły i częściowo zakryty jakimiś obwieszczeniami. Christian pełnym wściekłości ruchem zdarł afisz, razem z kilkoma warstwami starszych ogłoszeń. Na słupie pozostał, przytwierdzony bezpośrednio do niego, niewielki arkusz papieru pakowego, na którym wypisano informację o zaginięciu małego chłopca i datę wskazującą kilka lat wstecz. Christian wzdrygnął się i ruszył dalej, starannie wdeptując plakat szkoły muzycznej w błoto.

Mrok gęstniał, a miasto cichło i pustoszało. Chłopiec znalazł się na niewielkim placu. Wzdłuż jego przeciwległej krawędzi stały stragany z pieczywem i warzywami, teraz niemal już puste. Kramarze pakowali niesprzedany towar do drewnianych skrzynek. Christian poczuł skurcz żołądka i pomyślał o zupie mlecznej – ostatnim posiłku, który tego ranka zjadł wspólnie z kolegami w przytulnej jadalni pensjonatu dla uczniów szkoły muzycznej. Wspomnienie było boleśnie rzeczywiste. Zacisnął pięści, niemal raniąc wnętrza dłoni paznokciami, jakby w ten sposób mógł cofnąć czas lub obudzić się z koszmarnego, sennego majaku.

Nic takiego nie nastąpiło. Przed nim wciąż znajdował się otoczony piętrowymi kamienicami placyk, wokół którego krążył niespiesznie starszawy latarnik. Ostatni z kramarzy kończył zwijanie towaru. W spowitym żalem umyśle chłopaka błysnęła trzeźwa myśl, że to może być ostatnia szansa, by coś tego dnia przełknąć.

Z worka ze skromnym dobytkiem wydobył sakiewkę z wyprawką, którą wraz z krótkim pismem wręczył mu tego dnia dyrektor konserwatorium. Szybko przeliczył monety i ruszył biegiem ku niemal już pustemu straganowi.

Tuż przed tym, jak skóra na kolanach i dłoniach zapiekła go po zderzeniu z twardym i mokrym brukiem, poczuł duszący zapach piżmowego pachnidła i muśnięcie miękkiego materiału na twarzy. Kiedy podniósł głowę, zobaczył ciemnowłosą kobietę, która chwilę wcześniej wyłoniła się zza rogu tak niespodziewanie, że chłopak wpadł na nią z impetem, tracąc równowagę. Jej drobną twarz okalał kołnierz z lśniącego futra. Na wąskich wargach tańczył drwiący uśmiech. Zanim Christian zdążył wstać, kobieta odwróciła się i odeszła niespiesznie. Chłopiec patrzył na jej smukłe plecy okryte płaszczem, na którym grubą białą nicią wyhaftowano łeb renifera. Po kilku krokach nieznajoma wsiąkła w wieczorną mgłę. Chłopak ruszył w przeciwnym kierunku, by zatrzymać ostatniego z kramarzy i zdobyć kolację.

I wtedy spostrzegł, że sakiewka zniknęła.

Kiedy niemal na oślep pędził za ciemnowłosą kobietą, tajemnicze opary gęstniały i mieszały się z mgłą. Siwe kłęby owijały się wokół słupów latarni, a kule bladego światła wyglądały jak zawieszone w powietrzu. Z każdą chwilą wzrok Christiana z coraz większą trudnością przebijał się przez tę duszną watę. Chłopiec biegł wąską uliczką, niskie kamienice pochylały się ku sobie, mrugając od czasu do czasu nikłym światłem z niewielkich okien. Czuł, że brakuje mu tchu – sam nie wiedział, czy od biegu, do którego nie nawykł, czy z żalu i złości, które zalały jego serce i powoli podpływały pod powieki szczypiącymi łzami. Zatrzymał się. Kobieta przepadła gdzieś w mroku, zabierając ze sobą piżmowy zapach i te kilka monet, za które mógł przeżyć parę dni, dopóki nie znajdzie pracy w jakimś warsztacie. Pracy, która zapewni mu dach nad głową, kawałek chleba i codzienność wypełnioną cierpkim smakiem porażki.

Powlókł się dalej, pozwalając łzom płynąć po bladych policzkach. I tak wokół nie było nikogo, kto mógłby je zobaczyć.

Po jakimś czasie brukowana uliczka zmieniła się w błotnistą ścieżkę, a w miejsce kamienic pojawiły się niskie chaty. Latarnie stały tu coraz rzadziej – zastąpiły je niewysokie, bezlistne krzaki, wyciągające w stronę chłopca kostropate paluchy, owinięte strzępami mgły. Panująca wokół ciemność była lepka i nieprzyjemna. Gdzieś w mroku coś szemrało złowieszczo. Christian poczuł się nieswojo. Zanim dostał się do konserwatorium zdarzyło mu się spędzić kilka nocy na ulicy, ale nigdy w takim miejscu.

– Zgubiłeś się? – Prawie podskoczył, gdy niespodziewanie usłyszał dziewczęcy głos. Po jego lewej stronie, kilkanaście kroków od ścieżki, płonęło maleńkie ognisko, przysłonięte rozłożystym krzewem. Nad ogniem kucała dziewczynka, parę lat młodsza od niego. Trzymała przed sobą patyk, na który nadziała truchło jakiegoś ptaka. Zapach przypiekanego mięsa przypomniał Christianowi o pustym żołądku. Skinął głową i rękawem rozmazał niemęskie łzy, udając, że blask ogniska razi go w oczy.

– Jesteś głodny? Jeśli chcesz, mogę się z tobą podzielić kolacją. Mam zapasy. – Wolną ręką podniosła z ziemi drugiego martwego ptaka. Nie był oprawiony i Christian bez trudu rozpoznał w nim gołębia. Zbliżył się do ogniska i przyjrzał małej. Wyglądała tak samo nędznie, jak on przed dwoma laty. Zamiast płaszcza nosiła na sobie wytarty pled i burą chustę, zamotaną wokół chudej szyi. Głowę miała odkrytą, jasne, nierówne włosy ledwo sięgały ramion. Przyglądała mu się szklistymi oczami i uśmiechała leciutko. W świetle rzucanym przez płomienie, jej policzki zdawały się być niezdrowo rozpalone. Na jednym z nich Christian dostrzegł ciemną pręgę – siniak lub rozmazaną sadzę.

– Trzymaj. – Dziewczynka podała mu patyk z dopiekającym się gołębiem. – Nie zapomnij obracać, to ważne.

Sama chwyciła drugiego trupka i gdzieś spod okrywających ją szmat wydobyła niewielki kozik. – Masz gdzie spać?

Christian był pewien, że mimo wątłej budowy i skromnego przyodziewku nie wyglądał już jak dziecko ulicy – kilkanaście miesięcy pod ciepłym dachem i we względnej sytości zrobiły swoje. Wiedział jednak, że mała biedota zawsze potrafiła rozpoznać podobnych sobie.

– Nie – odezwał się po raz pierwszy od kilku godzin, kiedy to jego świat runął, lub raczej zatoczył koło. A wszystko za sprawą jego głosu, obcego i skrzekliwego, w żaden sposób nie dającego się okiełznać.

Dla większości chłopców z konserwatorium nie był to wielki kłopot – po paru miesiącach ich głosy, choć odmienione, nadal brzmiały czysto i słodko. Ale gardło Christiana – oprócz przykrej przypadłości wieku młodzieńczego – zaatakowały choroby i ciągnące się od zeszłej zimy chrypki, a jego cudny śpiew wybrzmiał i ucichł, pozostając wspomnieniem, w które trudno uwierzyć.

– Możesz zostać ze mną, jeśli chcesz. – Mała oderwała się na chwilę od patroszenia gołębia i uzbrojoną w nożyk ręką wskazała na stojącą w mroku, rozpadającą się altankę.

– Tutaj mieszkasz? – zapytał.

Dziewczynka wzruszyła ramionami i kaszlnęła cicho.

– Od kilku dni.

– Masz rodziców?

Kolejne wzruszenie ramion.

– A ty? – zapytała, nie podnosząc wzroku.

– Moja mama mieszka daleko stąd.

– Tęsknisz za nią?

– Bardzo.

– Ja tęsknię za moją babcią.

– Też jest daleko?

– Chyba tak. – Umilkła na chwilę i pociągnęła nosem. – Umarła. Niedawno. Dlaczego nie jesteś ze swoją mamą?

Christian poczuł, jak stłumiony na chwilę żal wraca gorącą i cierpką falą.

– Przez marzenia – odpowiedział, krzywiąc się na dźwięk ni to skrzeku, ni to pisku, który wydobył się z jego ust. – I głupotę.

– To nic złego, mieć marzenia. – Dziewczynka sprawnie wydobywała z ptasiego ciałka śliskie wnętrzności. – Ja mam wiele marzeń. Opowiedzieć ci?

Pomimo powstrzymywanych łez, Christian uśmiechnął się lekko. Marzenia były jego światem. Marzenia i opowieści.

Dziewczynka rzeczywiście miała ich wiele – wciąż mówiła, gdy Christian kończył obgryzanie drobnych, gołębich kostek z resztek kruchego mięsa. Kiedy druga z ptasich tuszek dopiekła się i zarumieniła, mali biesiadnicy zamienili się rolami. Teraz Christian mówił, nie dbając już o chrypę i nieprzyjemnie wysokie tony, które od czasu do czasu porywały końcówki wypowiadanych słów, jak złośliwe chochliki. Najpierw opowiadał o wyspie, z której pochodził – pełnej kwiatów i dobrych ludzi. O swym pragnieniu, by pisać sztuki i występować w teatrze. O tym, jak pożeglował ku tym marzeniom na wielkim statku, opłaconym złotymi koronami i miesiącami harówki przy heblowaniu desek. O bezowocnym pukaniu do drzwi ludzi, u których polecił mu szukać wsparcia bywały w świecie księgarz z kwiecistej wyspy. O goryczy rozczarowania, gdy okazało się, że jego wpływy nie sięgają za wielką wodę, i o nadziei, która rozbłysła w sercu Christiana, kiedy udało mu się przekonać dyrektora konserwatorium do swojego talentu. W końcu o tym, jak talent ten zniknął niespodziewanie i bezpowrotnie.

Christian spostrzegł, że jego historia zasmuciła dziewczynkę, a jej współczucie poruszyło go i ukoiło jednocześnie. Ciepły blask płomieni i pełny żołądek sprawiły, że poczuł się spokojny.

– Jeśli chcesz, mogę opowiedzieć ci weselsze historie – powiedział do dziewczynki, a ta natychmiast pokiwała główką i przysunęła się nieco ku niemu.

I Christian opowiadał dalej. Z marzeń swoich i swej małej towarzyszki tkał historie, w których ożywały piękne przedmioty i zabawki, ludzie byli syci i szczęśliwi, albo nie było ich wcale, bo świat zaludniały gadające zwierzęta i baśniowe postaci. Dziewczynka śmiała się, a Christian przerywał od czasu do czasu opowieść, gdy jej słodki śmiech przeradzał się nagle we wstrząsający drobnym ciałkiem kaszel.

Ognisko dawało przyjemne ciepło, a jego blask rozpraszał nieco gęstniejący wokół gruby kokon zatrutej mgły.

 

***

 

Christian obudził się na drewnianej podłodze altanki, kiedy przez otwory po wyrwanych deskach do wnętrza wpełzło blade światło świtu. Dziewczynka przytulała się do niego i chłopak czuł bijący od niej żar. Wyplątał się spod płaszcza i nałożył go delikatnie na pled, którym okryła się jego mała przyjaciółka. Odgarnął spocone włosy z drobnej twarzyczki i przeraził się jej bladością. Siniak na policzku wyglądał jak nierówna kreska namalowana węglem na czystym pergaminie. Dziewczynka zakasłała i otworzyła oczy.

– Moja babcia mówiła, że ludzie chorują, bo nie ma zimy – powiedziała cichutko. – Zima jest potrzebna, bo mróz zabija zarazę. I jeszcze, że zima musiała gdzieś zabłądzić, bo zawsze jest na czas. Tak mówiła. A potem też zachorowała. I umarła.

– Ty nie umrzesz – Christian pogładził jasne strączki jej włosów.

– Wiem, że nie umrę. – Jej uśmiech był nikły i rozdygotany jak cienie rzucane przez płomień świecy. – Babcia gotowała mi rosół, zawsze gdy byłam chora. Czy możesz nagotować rosołu?

Christian wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, nie mogąc zdecydować, czy uznać jej słowa za wywołany gorączką majak, czy przytomną prośbę o pomoc.

– Rosołu? – zapytał wreszcie. – Jak? – Na wspomnienie ciepłego posiłku poczuł pustkę w żołądku, a wizja parującego talerza w tej zatęchłej ruinie, kiedy oboje byli bez grosza przy duszy, wydała mu się tak niedorzeczna, że nie zdołał powstrzymać gorzkiego śmiechu.

– Z gołębi – odparła spokojnie, po czym silny atak kaszlu zmusił ją, by podniosła się na posłaniu. – Wczoraj zabiłam dwa.

– Zjedliśmy je. Upiekliśmy na ognisku, pamiętasz? – Przypomniał sobie, jak dziewczynka zaproponowała, że podzieli się z nim zapasami i poczuł się winny.

– Zjedliśmy? – Przez chwilę patrzyła na niego nieruchomymi oczyma. – Tak, pamiętam. Złap nowego. W mieście jest ich mnóstwo, na placu. Proszę.

– Poszukam dobrych ludzi. Może ktoś da mi trochę lekarstwa.

– Rosół to dobre lekarstwo – opadła na kłębowisko szmat służące za poduszkę. – Albo zima. Weź procę. – Leciutkim skinieniem wskazała leżący obok legowiska woreczek. W środku Christian znalazł niewielką procę, wiązkę zapałek, kozik, którym dziewczynka oprawiała gołębie, podarte wełniane rękawiczki i nijak do tego wszystkiego niepasujący niebieski grzebyk. Zatknął procę za pasek.

– Wrócę niedługo. Nic się nie martw.

Świat na zewnątrz był żółtawo-bury, powietrze mętne i lepkie. Idąc błotnistą ścieżką, Christian zorientował się, że jego płaszcz został w altance. Było jednak na tyle ciepło, że wystarczyło, gdy owinął się ciaśniej szalikiem. Jego przemoczone buty odrywały się od rozmiękłej dróżki z głośnym mlaskaniem, a żołądek domagał się jedzenia przeciągłymi pomrukami. Żółty opar wgryzał się w nozdrza i płuca. Chłopiec raz po raz pochylał się i podnosił z ziemi kamienie. W miarę jak zbliżał się do głównej części miasta, do jego uszu docierały dźwięki porannej krzątaniny: nawoływania ludzi, stukot kół i wszechobecny kaszel.

Gdy ścieżkę zastąpił bruk, kieszenie Christiana były już wypełnione pociskami, a chłopiec, zamiast pod nogi, zaczął patrzeć w górę. Nie wypatrywał jednak gołębi, tylko czytał szyldy, kołyszące się nad drzwiami kamienic. Wreszcie znalazł właściwy budynek, majestatyczny, stojący na rogu dwóch ulic. Cztery stopnie prowadziły do dwuskrzydłowych drzwi, nad którymi znajdował się napis: „Anders Knudsen – Apteka”. Christian zajrzał do środka przez szybki w drzwiach, po czym usiadł na schodach i czekał.

Nie był to pierwszy raz, kiedy musiał prosić obcych ludzi o pomoc. Jednak nikt z wchodzących do środka przechodniów nie chciał go wysłuchać. Wreszcie ciężkie drzwi otworzyły się gwałtownie i wychyliła się zza nich łysa i poczerwieniała głowa pana Knudsena.

– Uciekaj stąd, gałganie!

Christian poderwał się i przypadł do aptekarza.

– Proszę pana, proszę mi pomóc. Potrzebuję lekarstwa na tę chorobę…

– Wszyscy potrzebują – warknął Knudsen. – Zapytaj w przytułkach i nie zaczepiaj ludzi. Sio!

Łoskot zamykanych drzwi sprawił, że z wąskiego gzymsu ponad nimi zerwał się gołąb. Był szaro-niebieski i tłusty. Christian wyszarpnął zza paska procę i ruszył w pościg wzdłuż ulicy. Biegnąc z zadartą głową, co i rusz potrącał kogoś i potykał się. Ptak leciał nisko, jednak ani myślał przysiąść gdzieś na chwilę i pozwolić chłopakowi wycelować. Gdy Christian poczuł, że słabnie, zatrzymał się i wystrzelił kamień w kierunku gołębia. Chybił. Biegnąc dalej, raz po raz posyłał na oślep w powietrze kamienne pociski i czuł jak narasta w nim bezsilność i złość. Jakiś mężczyzna złapał go za rękaw i zatrzymał, wrzeszcząc coś, czego chłopiec nie starał się nawet zrozumieć. Wzrokiem wciąż śledził swoją niedoszłą ofiarę. Gdy gołąb usiadł na parapecie jednego z mieszkań, Christian wyrwał się rozzłoszczonemu przechodniowi i pomknął w tamtą stronę. Kamień uderzył w szybę i pozostawił na niej niewielką pajęczynkę, a ptak odleciał, niknąc gdzieś ponad rzemieślniczą częścią miasta, zasnutą żółcią i czarnym dymem.

Christian wpadł w gąszcz wąskich uliczek i zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech. Wymacał w kieszeni ostatnie dwa kamienie. Były dość spore i ich ciężar dodał mu otuchy. Chłopiec rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł gołębia – ani tego, na którego polował, ani żadnego innego.

Jakaś kobieta przeszła obok niego, niosąc kosz świeżego pieczywa. Od unoszącego się za nią zapachu, omal nie stracił równowagi. Gdy zniknęła za rogiem, Christian czuł już tylko zalegającą w uliczce woń błota i choroby. Ruszył dalej, myśląc o dziewczynce, która podzieliła się z nim kolacją i dachem nad głową, a która teraz leżała w gorączce i liczyła, że jej nowy przyjaciel zdobędzie dla niej lekarstwo, choćby miał to być tylko wywar z gołębich kostek.

Dostrzegł go na niewielkim placyku, na środku którego rozlewała się bezkształtna kałuża. Tłusty, szaro-niebieski gołąb podrzucając po ptasiemu małym łebkiem, chłeptał brudną wodę. Christian zbliżał się ku niemu powoli, z procą wyciągniętą przed siebie. Już miał wystrzelić, gdy ptak poderwał się w powietrze. Christian zaklął i posłał za nim kamień, powodowany bardziej wściekłością niż wiarą w to, że pocisk trafi do celu.

A jednak trafił.

Gołąb zachwiał się w locie i opadł nieco, po czym, trzepocząc nienaturalnie skrzydłami, wzbił się ponad dwupiętrowe budynki okalające placyk, i upadł bezwładnie na taras jednego z nich, znajdujący się na wysokości ostatniego piętra. Była to skromna kamieniczka, stojąca w samym rogu placu – tam gdzie swój początek miała uliczka tak wąska, że stojąc na jej środku i wyciągając ramiona na boki, można było bez trudu dotknąć ścian przeciwległych budynków. Na wysokości drugiego piętra, pomiędzy kamienicami biegła kamienna kładka, z której zwieszały się ogołocone z liści pnącza bluszczu, pełznące dalej po cegłach niemal do samej ziemi i oplatające po drodze połyskującą rdzawo rynnę.

Chłopiec wdrapał się na gzyms przy wąskim okienku na parterze i chwycił się rynny. Trzymając jedną nogę stabilnie na podeście, drugą szukał wsparcia w nierównościach ściany i plątaninie bluszczu. Gdy mu się udało, mimowolnie uśmiechnął się do siebie. Spotkanie dziewczynki, z którą zaprzyjaźnił się, pomimo, że nie poznał nawet jej imienia, polowanie na gołębia, wspinaczka po ścianie – wszystko to wydało mu się tak niesamowite, że poczuł się, jakby z niespełnionego marzenia trafił wprost do jakiejś baśniowej opowieści. Ta myśl dodała mu odwagi, ruszył więc w górę, podciągając się na rynnie i pnączach, i dziękując niebiosom za swoją drobną posturę i piórkową wagę.

Im wyżej się wspinał, tym większy chłód bił od ceglanej ściany. Pomimo rozgrzewającego go wysiłku i podniecenia, chłopiec pomyślał tęsknie o swoim płaszczu i zniszczonych rękawiczkach, które zostały w sierocym węzełku dziewczynki. Gdy znalazł się nieco powyżej pierwszego piętra, był już pewien, że temperatura znacznie spadła, od kiedy oderwał stopy od ziemi, choć przechodnie, których dostrzegał w dole pośród bladożółtej mgły, wciąż mieli odkryte głowy i rozpięte płaszcze.

Wreszcie dosięgnął kamiennej balustrady. Jego serce łomotało z wysiłku i strachu. Kamienie były tak zimne, że niemal parzyły.

 

***

 

Kiedy stanął bezpiecznie na kładce, obrócił się w stronę tarasu, na który upadł gołąb, i natychmiast zauważył, że nie jest sam. Na niskiej ławeczce, pośród popękanych doniczek, z których sterczały pokryte szronem, wysuszone badyle, siedziała młoda kobieta z wroną na ramieniu. Miała na sobie czarny kożuszek, który kontrastował z cerą tak bladą, że Christian pomyślał, że musi być pomalowana – tak samo jak wąskie usta w kolorze dojrzałej śliwki. Twarz nieznajomej była bez wyrazu, choć w spojrzeniu szarych oczu Christian dojrzał tęsknotę i smutek. Czarny ptak zerkał na niego nieufnie. Martwy gołąb leżał na posadzce.

Chłopiec trząsł się z zimna, osobliwy widok sprawił jednak, że nie zwracał uwagi na mróz. Kobieta podniosła się powoli, a Christian kątem oka zauważył coś, czego wcześniej nie dostrzegł – stojącą w głębi tarasu szklaną klatkę, w której tańczyły maleńkie okruchy lodu. Przypominało to kulę ze sztucznym śniegiem i maleńkimi budynkami, którą jego matka stawiała zwykle na parapecie, gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, jednak było na tyle duże, że mogłoby pomieścić dorosłego człowieka. Przez krótką chwilę chłopcu wydawało się, że wśród iskrzeń i migotań dostrzega zarys sylwetki, który po chwili rozpłynął się w śnieżny obłok.

– Mnie też kiedyś gołąb wskazał drogę. – Głos kobiety był niski, dźwięczny. Christian zastanawiał się nad sensem jej słów i jakąś odpowiedzią. Szybko okazało się jednak, że nieznajoma nie zwracała się wcale do niego.

– To intruz, przeszkadza nam w naszej żałobie – zakrakała wrona, niewiele robiąc sobie z osłupienia chłopca – pozbądźmy się go.

Próbując pojąć, co się dzieje, Christian skupił wzrok na maleńkiej czarnej kokardce zawiązanej na nóżce wrony. Słowo „żałoba” odbijało się echem we wnętrzu jego czaszki. Czy to możliwe, że to słowo właśnie wypowiedział ptak? Czy spotkał właśnie demona, o którym plotła staruszka na ulicy?

– Zaczekaj. – Kobieta machnęła w kierunku wrony dłonią w skórzanej rękawiczce. – On tu jest z jakiegoś powodu. Chcę go poznać. Czego szukasz, chłopcze? – zwróciła się do niego.

– Lekarstwa dla przyjaciółki – odparł piskliwie. – Jest bardzo chora, jak wielu ludzi w mieście. Ale nie mamy pieniędzy i mogę tylko ugotować rosół. Zabiłem gołębia. – Lekkim skinieniem głowy wskazał na truchło leżące u stóp kobiety.

– A więc chcesz ocalić przyjaciółkę… – Urwała i zapatrzyła się gdzieś ponad jego ramieniem, a w jej oczach zalśniła nieodgadniona tęsknota. – Zbyt wiele podobieństw. Zbyt wiele.

– To nie nasza sprawa – zaskrzeczała wrona. – Przepędźmy go.

– To nie jest przypadek, moja droga. Nie może być.

– Ja tylko zabiorę mojego gołębia – wybąkał Christian i niepewnie zbliżył się o kilka kroków. – I pójdę sobie.

Lodowe okruchy w szklanej klatce zawirowały gwałtownie, jakby pchnięte nagłym powiewem wiatru. Kiedy opadały, chłopakowi znów wydało się, że układają się w kształt smukłej, wysokiej postaci. Kobieta uśmiechnęła się blado, podążając za jego wzrokiem.

– Co to takiego? – zapytał. – Skąd ten śnieg?

– Być może odnalazłeś właśnie to, czego szukałeś – kobieta odpowiedziała po chwili namysłu. – A być może przybyłeś za późno.

– Co to znaczy?

– Nie wiem, chłopcze. Nasze historie są do siebie bardzo podobne, w jakiś sposób, który jest dla mnie zagadką. Moja nie skończyła się szczęśliwie. To wszystko, co wiem.

– Czym jest ta klatka?

– Zemstą, w której szukam ukojenia. I nie znajduję.

– Gerdo, dlaczego z nim rozmawiasz? – Wrona zerwała się z ramienia kobiety i krążyła nad jej głową. – To intruz! Intruz! Intruz!

– Dlaczego tutaj jest tak bardzo zimno? I skąd ten śnieg za szkłem? W mieście snują się ciepłe opary, od których wszyscy chorują. Dlaczego tu ich nie ma? – Christian odruchowo uniósł jedną rękę na wysokość twarzy, obawiając się ataku ptaka.

– Miałam kiedyś przyjaciela, dawno temu. – Kobieta nie reagowała na wściekłe krakanie wrony. – Chłopca, którego kochałam. Pewnego zimowego dnia zaginął i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Przeszłam długą drogę i odnalazłam go. W lodowym pałacu, zmienionego w sopel. Latami szukałam sposobu, by zemstą uleczyć połamane serce, płacąc cenę, której nie chcesz znać. Idź już chłopcze, może zdążysz ocalić przyjaciółkę. – Pochyliła się, by podnieść martwego gołębia i podała mu ptasi zewłok. Chłopak wrzucił go do brudnego worka, który przewiesił przez ramię.

– Idź już, idź już! – Wrona zatrzepotała skrzydłami tuż przy jego twarzy. Christian podbiegł do kamiennej kładki. Chwycił się balustrady i zawahał chwilę. Odwrócił się powoli i spojrzał na kobietę, nazwaną przez wronę Gerdą. Ptak uspokoił się nieco i z powrotem przysiadł na jej ramieniu. W szklanej kuli szalała śnieżyca.

Christian przypomniał sobie majaczenie dziewczynki. Rosół jest dobrym lekarstwem, szeptała. Rosół albo zima. Zima zabija zarazę.

Śniegowe płatki tańczyły oszalałe w swoim więzieniu. Zmarznięty chłopiec niemal nie czuł już palców. Myślał o ostatniej zimie. O dziurawych butach i sinych stopach. O pokoju na poddaszu z wystygłym piecem. Pamiętał, jak trząsł się skulony pod kocem, gdy gorączka mieszała mu w głowie wizje z rzeczywistością. W jego gardle płonął ogień, i choć wtedy jeszcze o tym nie wiedział, choroba zabierała mu już największy skarb – jego słodki głos.

Dla niego zima nigdy nie była lekarstwem. Zawsze przynosiła ból, gorączkę i nieszczęście.

Zacisnął usta, do krwi przygryzając dolną wargę. Spokojnym ruchem wyciągnął zza paska procę, a z kieszeni ostatni, największy kamień. Posłał go bez przymierzania, całkowicie zawierzając losowi.

Gdy szklane szyby rozprysły się w miliardy ostrych odłamków, Gerda osunęła się na kolana, a wrona wzbiła w powietrze. Z piersi kobiety wyrwał się dźwięk, który mógł wyrażać rozpacz albo ulgę. Christian nie zastanawiał się nad tym, kiedy pośród wirujących płatków śniegu zsuwał się w szaleńczym tempie po nagich pnączach i zardzewiałej rynnie.

 

***

 

Kiedy dotarł do altanki, był zupełnie przemarznięty. Wokół zalegała już cienka warstwa śniegu. Wszedł do środka i pochylił się nad skuloną pod pledem, jego płaszczem i kłębowiskiem szmat dziewczynką. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem. Atak kaszlu nie pozwolił jej wypowiedzieć ani słowa.

Christian rozejrzał się po pomieszczeniu. Bez trudu odnalazł woreczek z ekwipunkiem, w kącie dostrzegł też kilka dodatkowych sprzętów – wśród nich nadtłuczony imbryk. Nie zwlekając, zabrał się do pracy – oskubał i wypatroszył gołębia, rozpalił ognisko i zbudował niezgrabną konstrukcję, na której umieścił imbryk z wodą i ptasim mięsem. Śnieg sypał coraz mocniej.

Wrócił do altanki i wsunął się pod przykrycie obok dziewczynki. Oboje trzęśli się z zimna.

– Rosół już się gotuje – szepnął jej do ucha.

– I sprowadziłeś zimę. Zaraza minie, zobaczysz.

– Tak. Ale teraz możemy zamarznąć – Christian wypowiedział głośno to, co od dłuższej chwili mocno go niepokoiło.

– Nie bój się – dziewczynka była spokojna, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji.

– Mam pomysł – Christian sięgnął do woreczka i wydobył z niego wiązkę zapałek. Zapalił jedną z nich. – Wyciągnij dłonie, ogrzejesz je choć odrobinę. A gdy przestanie sypać, możemy zrobić ci posłanie przy samym ognisku.

Dziewczynka zbliżyła rączki do maleńkiego płomyka, który zaraz zgasł.

– Zapal jeszcze jedną, proszę.

Kolejna zapałka zapłonęła z cichutkim sykiem.

– Gdzie znalazłeś zimę?

– To… długa opowieść.

– Szczęśliwa?

Christian syknął cicho, pełznący płomień poparzył mu palce. Odrzucił wypaloną zapałkę i sięgnął po kolejną.

– Jeśli chcesz, może być szczęśliwa – odparł.

– Chcę. Opowiedz mi, proszę.

Kiedy zaczął opowieść, trzecia zapałka zgasła i dziewczynka zamknęła oczy.

Koniec

Komentarze

Przerobić bajki Hansa Chrystiana na jeszcze smutniejsze, to jest osiągnięcie…

ciągnące się os zeszłej zimy chrypki,

Literówka.

Bez trudu odnalazł woreczek z ekwipunkiem, w kącie znalazł też kilka dodatkowych sprzętów

Powtórzenie.

Babska logika rządzi!

– Wiem, że nie umrę – jej uśmiech był nikły i roz­dy­go­ta­ny jak cie­nie rzu­ca­ne przez pło­mień świe­cy. 

Źle zapisany dialog.

 

Początkowo trochę męczyły mnie te opisy.  Później również ich nie brakuje, ale wszystko stało się o wiele bardziej interesujące. Obawiałem się, że historia będzie infantylna i nastawiona na  jakieś oklepane moralizatorstwo. Ale wyszło nawet nie najgorzej. 

A finał znakomity. Klasyczny, a ciągle pełen siły.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Finklo, a ja zawsze myślałam, że będę moim pisaniem nieść radość i nadzieję, ehh… ;) 

Błędy poprawiłam. Dziękuję za przeczytanie.

 

Nazgulu, dialog poprawiłam również.  Proszę, powiedz które fragmenty budzą obawę przed infantylnością i moralizatorstwem? Mam nadzieje, że finalnie ich uniknęłam. Nie bardzo wiem, o czym miałabym moralizować, bo absolutnie nie miałam w głowie żadnego przesłania, tylko opowieść.

Dziekuję za wizytę :)

Kiedy zaczął opowieść, trzecia zapałka zgasła i dziewczynka zamknęła oczy.

Nawiązując do komentarza Finkli i Twojej, Werweno deklaracji o chęci niesienia radości i nadziei. Można to ostatnie zdanie – i ciąg dalszy zobaczyć na dwa sposoby. Pierwszy – smutny. Drugi – może nie radosny, ale pełny nadziei. Że zasnęła (wcale nie snem wiecznym), nie w samotności, czekając na drugie z lekarstw – gotujący się przecież rosół.

Ja w każdym razie nie odniosłam aż tak mocnego wrażenia smutku, czyli bliżej mi do wersji numer dwa :) 

Początek trochę mi się dłużył, ale dalej już poszło. Ogólnie i opowiadanie i bohaterski Christian, który uwolnił zimę, mi się :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie bar­dzo wiem, o czym mia­ła­bym mo­ra­li­zo­wać, bo ab­so­lut­nie nie mia­łam w gło­wie żad­ne­go prze­sła­nia, tylko opo­wieść.

Oj, Werweno, nie mów takich strasznych rzeczy!

Mam rozumieć, że piszesz bez morału, bez choć prostej puenty, bez jakiejkolwiek nauki płynącej z tekstu… :(

Pisanie dla samego pisania? 

 

 

Co do fragmentów infantylnych, to nie oszukujmy się, tekst jest młodzieżowy, ukierunkowany (myślałem, że świadomie) na nastoletniego odbiorcę. Stąd moja początkowa obawa, że dojrzalszy czytelnik się rozczaruje.

Ale tak się nie stało! W moim przypadku.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Śniąca, dziękuję za komentarz, cieszę się, że Ci się :) I że dostrzegłaś pozytywną iskierkę. 

 

Nazgulu, sądzę, że źle mnie zrozumiałeś, lub źle się wyraziłam. Ja to widzę tak – każda opowieść ma jakieś znaczenie i nie jest pisaniem dla pisania. Jednak nie staram się nigdy przemycać w historii jakichś prawd objawionych, jedynych – według mnie – słusznych. Właśnie coś takiego nazwałabym moralizatorstwem. Piszę o tym, co mnie porusza i jest dla mnie ważne, ale nie oczekuję, że czytelnik zawsze odczyta morał, przesłanie czy znaczenie zgodnie z moją wizją i wartościami. Jeśli znajdzie własne, to tym lepiej. Sądzę, że prawda odnaleziona jest ważniejsza niż narzucona. Wolę wzbudzić emocje i płynące za nimi refleksje niż powiedzieć, że czarne jest czarne. Myślę, że Ty, Nazgulu dobrze to rozumiesz. Zawsze z zainteresowaniem czytam Twoje komentarze pod tekstami – bardzo często dzielisz się w nich swoimi interpretacjami i refleksjami. Czasem robią to też inni i zdarza się, że te interpretacje i przemyślenia są zupełnie odmienne. I ja myślę, że to dobrze, bo według mnie czytelnik zawsze współtworzy tekst – i na poziomie wyobrażeń i właśnie znaczeń. I na tym mi zależy w odniesieniu do moich czytelników.

Mam nadzieję, że tym razem lepiej wyjaśniłam o co mi chodzi. “Pisanie dla pisania” odebrałam jako pisanie puste, pozbawione znaczenia i sensu i nie chcę, abyś o mojej twórczości w ten sposób myślał ;)

 

EDIT: 

Dodam jeszcze, że nawet jeśli nie poruszę świata czytelnika, a jedynie zaserwuję mu zajmującą historię i rozrywkę na sensownym poziomie, to to też jest dla mnie okej. Chyba nie mam takich ambicji, aby każdy mój tekst niósł ze sobą jakąś wielką naukę dla każdego, kto weźmie go w ręce ;)

No, zrehabilitowałaś się w moich oczach!

:)

Jestem teraz spokojniejszy o Twoje kolejne teksty.

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

To jest bardzo dobry tekst – klasycznie dobry, w sensie: może nie przełomowy, nie super odkrywczy czy zaskakujący, ale za to bardzo spójny i – co najważniejsze – budzący żywe emocje (tak przynajmniej było w moim przypadku – o(budził) emocje).

Jest faktem bezspornym, że udało Ci się, Droga Autorko, wycisnąć z tej „andersenowskopodobnej historii” więcej nastrojowego smutku i żalu niż ustawa przewiduje – tu zgadzam się z Finklą w stu procentach. Ale to nie zarzut, w tym konkretnym przypadku to dobrze – bo ten rodzaj smutku i refleksji nad ulotnością i kruchością życia bardzo sobie cenię. W tej metaforze zimy, osamotnienia, choroby, biedy, zawiedzionych ambicji i zagubionych marzeń, metaforze odnalezienia bratniej duszy – każdy może odnaleźć coś dla siebie.

IMO, najpiękniejszy fragment tekstu to ten, w których dzieci zaczynają dzielić się historiami o swoich marzeniach.

“– To nic złego, mieć marzenia. – Dziewczynka sprawnie wydobywała z ptasiego ciałka śliskie wnętrzności. – Ja mam wiele marzeń. Opowiedzieć ci?

Pomimo powstrzymywanych łez, Christian uśmiechnął się lekko. Marzenia były jego światem. Marzenia i opowieści”.

To naprawdę bardzo mocny moment tej historii. Mocny i piękny. Zresztą, wizyjność i dokładność opisów zasługują na uwagę w całej rozpiętości tekstu. A tkanie niewidzialnej nici bliskości, sympatii i zależności obejmującej dwójkę bohaterów – uczyniono z naprawdę bardzo dużym wyczuciem i znajomością formy. Jak by ktoś powiedział: klasyka westernu ; )

Podsumowując: bardzo podoba mi się ten tekst. Jest wartościowy, niełatwy bynajmniej, ale niesie ważne przesłania. Nominacja do Biblioteki jak najbardziej zasłużona.

...always look on the bright side of life ; )

jacku001, bardzo dziękuję za komentarz i punkcik do Biblioteki. Cieszę się, że udało mi się poruszyć emocje. I zrobić z baśni western ;)

Bardzo przyjemny tekst, choć faktycznie opisy nieco długawe. Opowiadanie, jak dla mnie, klimatyczne i baśniowe. Zgadzam się z opisem Śniącej, że tekst można czytać na dwa sposoby, choć ja się skłaniam ku tej smutnej interpretacji.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Przeczytałem jeszcze raz, z przyjemnością. Jest nastrój, są emocje, para wiarygodnych bohaterów i klimatyczne postaci tła. Gdybym mógł, chętnie “kliknąłbym w bibliotekę” : )

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Morgiano, dziękuję za przeczytanie i opinię. Uwagę o długawych opisach na trzeci głos biorę mocno do serca. Dzięki :)

 

Nevaz, dziękuję za ponowne czytanie. No cóż, nie możesz – nie klikniesz. Ale życzę Ci szybkiego dołączenia do grona uprzywilejowanych klikaczy ;)

Ładny tekst, melancholijny, bardzo poprawnie napisany. 

Mnie jednak – w przeciwieństwie do Jacka – emocji trochę zabrakło. A właściwie może nie zabrakło – bo tekst jest nimi wypełniony po brzegi – ale ich nie poczułam. Podskórnie nie poczułam, bo przecież wiem, że one tam są. Hm, bełkoczę chyba trochę bez sensu, bo sama do końca nie wiem, gdzie one mi umknęły, te emocje. Może właśnie w tej bardzo poprawnej narracji, w tej statyczności i elegancji.

No, nie wiem. Ale pomysł doceniam, elegancję doceniam, bibliotekę klikam.

Ocho, dziękuję za wizytę, komentarz, docenienie i kliknięcie :)

Cieszę się z tego docenienia i dziękuję, że napisałaś o tym, jak widzisz, a nie czujesz tutaj emocji. Mocno się nad tym zastanawiam. 

No, ja też się wczoraj mocno zastanawiałam. Bo to w sumie nie chodzi też o to, że narracja jest spokojna – nawet uważam, że powściągliwość w pisaniu potrafi nieść znacznie większy ładunek emocji.

Może trochę zachwiana została tu proporcja między skupieniem się na opisach a skupieniem się na bohaterach? 

A może po prostu tak to już jest – zjawia się jakaś zrzęda i zrzędzi. ;)

Pozdrawiam.

Ciepła, choć niekoniecznie radosna opowieść. Udało Ci się zbudować odpowiedni klimat ponurego świata, pełnego biedy, chorób i nieszczęść, nie zapominając o człowieku, o jednostce. Podobały mi się także rozmowy chłopca z dziewczynką, ich budująca się relacja.  

Dziękuje, domku :)

Bardzo plastyczne opisy, baśniowy, ale nie cukierkowy klimat (po raz kolejny kojarzący się z Miyazakim) oraz autentyczne kreacje głównych bohaterów – to na plus. Tylko czasem gdzieś zabrakło przecinka, choć mam wrażenie, że jest z tym coraz lepiej.

Bartoszu, dzięki za odwiedziny :)

A to na pewno ja się z Miyazakim kojarzyłam? Bo nie pamiętam.

Też mam wrażenie, że przecinki mam coraz bardziej oswojone, choć czasem coś się zagubi.

Kojarzyłaś się w “Lio i Królu”, choć pewnie wcześniej Ci tego nie napisałem.

Jestem pełna podziwu, Werweno! Potrafiłaś, wykorzystując motywy znanych baśni, napisać całkiem własną opowieść. I nie, nie wydaje mi się ona szczególnie pesymistyczna na tle innych baśni o niewesołej treści. Wręcz przeciwnie, na końcu znajduję nadzieję. ;-)

Mam też nadzieję, że Rosół z gołębia zachęci jeszcze kogoś do lektury i kliknięcia Biblioteki. ;-)

 

Po­czuł spły­wa­ją­cy po karku pot i roz­piął za duży płaszcz, który za­wisł na jego drob­nych ra­mio­nach. – Płaszcz zawisł dopiero gdy go rozpiął? Przedtem nie wisiał?

 

co zresz­tą przy­czy­nio się do jego obec­ne­go nie­szczę­ścia. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, Regulatorko, bardzo się cieszę, że tu zajrzałaś, a Twoja pozytywna opinia raduje mnie niezmiernie :) Dzięki za punkcik! Nooo, teraz to też mam wielką nadzieję, że ktoś jeszcze doklepie… :)

;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No to poszło do Biblioteki! Piękny, impresjonistyczny tekst. Trochę, na początku, klimat tekstu nie trafiał do mnie. To znaczy wiedziałem, że go budujesz i jakimi środkami, ale to był odbiór poprzez szkiełko i oko, a nie serce. Później, gdzieś od momentu, gdy Christian opuścił brukowane ulice, coś zaskoczyło i już było dobrze, melancholijnie, mglisto…

Ładne wykorzystanie motywów z baśni Andersena i biogramu samego autora. I ostatnia scena, ostatnie zdanie wieńczące dzieło.

Czyli Klik!

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Szybko poszło ;) Dziękuję KPiachu, bardzo się cieszę, że Ci się spodobało. Dziękuję za uwagi odnośnie początku,  to nie pierwszy taki głos, więc bardzo sobie to biorę do serca. 

Nie do końca przekonuje mnie spotkanie Christiana z Gerdą i wywołanie zimy, ale poza tym napisane nieźle, oprócz początku. Trochę nudny on jest. Potem lepiej. Sądzę, że nie do końca byłas pewna pisząc o czym opowiadanie będzie, ale może się mylę.

 

Wiem, wiem, początek nie wyszedł :|

A było akurat odwrotnie – wiedziałam, o czym ma być, ale dla mnie właśnie to jest trudniejsza opcja, kiedy dobrze wiem i piszę z planem. Zazwyczaj wtedy i stylistycznie gorzej idzie bo skupiam się bardziej na posuwaniu od A do B niż na języku, i z kompozycją wbrew pozorom też jest trudniej, bo za bardzo rozkminiam gdzie i kiedy jakie informacje – chyba przez to nudny początek.

Dla kontrastu – to właśnie pisząc Cesarzową przez dłuższy czas nie wiedziałam, dokąd mnie zaprowadzi opowieść ;) I wyszła znacznie lepiej, pisanie było tez przyjemniejsze.

 

Dzięki za odwiedziny, gwidonie :)

Wydaje mi się, że tekst należałoby przepisac na nowo, nieco zmienić powiązania fabularne, Christiana do Gerdy mógł doprowadzić Jej gołąb ( wrony są zdaje się niezjadliwe ), usunąc początek z kradzieżą, bo trochę odstaje od całości, wrzucić coś jeszcze z Andersena, ale na teraz nic nie podpowiem, i popracować nad stylem ( cesarzowa była stylowa lepsza) . Usunąć tę wersję z portalu i słać. Jak przeróbki będą dobre ten tekst może się obronić.

Herbasensja to też niestety sieć.

Kto wie, może spróbuję. Kiedyś. Bo teraz mnóstwo kolejnych pomysłów na tapecie ;) 

Dzięki, gwidonie, za podpowiedzi i motywowanie do wypłynięcia na szerokie wody poza-siecią ;)

Ładne :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję, Anet! Widzę, że literek znasz coraz więcej;))

Ach, uczę się powoli ;)

Przynoszę radość :)

Cześć. Od razu zapowiadam, że wyczesywać błędów nie będę (chyba, że o to poprosisz, ale i tak – nie dzisiaj).

 Przerobić bajki Hansa Chrystiana na jeszcze smutniejsze, to jest osiągnięcie…

Ano, jest. Smutne jak nie wiem. Ładne obrazy, choć jest sporo niedociągnięć, ale bardzo, bardzo smutne. Czuję się doszczętnie zdołowana.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Damn. To nie wyszło z pokrzepieniem serca. Ale wiesz, to chyba kwestia interpretacji ;) W kazdym razie milo mi ze zajrzałaś, dziękuje. To tekst sprzed pięciu lat, dziś czytając go sama widzę masę niedociągnięć, nie ma co już się nad nim pastwić ;)

Tak też pomyślałam. Czy kwestia interpretacji – no, hmm, nie powiem, stan mojego ducha pozostawia wiele do życzenia, ale też optymizmem Twoje dzieło nie tchnie.

Psych ourselves up, eh.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Miś czytał bajki Andersena i nie lubił tych smutnych. Ta też pięknie smutna. Oby nie było srogiej zimy.

 

Drobiazg:

…co zresztą przyczynio się do jego obecnego nieszczęścia.

Nowa Fantastyka