- Opowiadanie: AnnaMariaVanitachi - Zuzo, wróć!

Zuzo, wróć!

Minął kolejny miesiąc, więc najwyższa pora na nowe opowiadanie z ulicy Bergamuta. Muszę jednak ostrzec Czytelników, że poniższy tekst napisałam jako epilog do wcześniejszego „Szczęściu trzeba pomagać” (najpierw opublikowanego pod tytułem „Miłość Pisano”). Wasze komentarze uświadomiły mi, że kilka wątków może nie wybrzmiało dość jednoznacznie. Chciałam więc wykorzystać okazję i dopowiedzieć co nieco. Jednak, jak to często bywa z kontynuacjami, tekst poszedł własną drogą. Historia z „Zuzo, wróć!” łączy się z poprzednią – chronologicznie wypada między powrotem Zuzy z kursu rysunkowego a jej spotkaniem z Maritą już po wyjściu ze szpitala. Myślę, że te opowiadania da się czytać w dowolnej kolejności, ale pełen obraz sytuacji dają dopiero dwa teksty razem. Mam jednak nadzieję, że przynajmniej niektórym z Was starczy cierpliwości do mojej pisaniny. Bawcie się dobrze!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, AlexFagus, regulatorzy, Użytkownicy

Oceny

Zuzo, wróć!

Z ludźmi to jest syf, mówię wam! Ledwie opanowali chodzenie na tylnych łapach, a już zadzierają nosa i uważają się za pępek świata. Jakie to przy okazji naiwne, jakie niedomyślne, głupie po prostu, istny dramat. Nie wierzycie? Kilka przykładów.

Mój pan… Cóż, taki z niego pan, jak z koziej, ekm, przemilczę, trąba. Ale powiedzmy. Mój pan pracował w monitoringu. Czyli siedział na zadzie i gapił się w szklany ekranik (tak przynajmniej wyjaśniała to pani koleżankom, które mieszkają w jej komórce). Po powrocie do domu robił dokładnie to samo. Wpychał się na moją kanapę, uruchamiał szklany ekranik i mieszkanie wypełniała piosenka o proszku do prania albo mlecznej czekoladzie, a potem „Na dobre i na złe znajdziesz wreszcie czy tego chcesz, czy nie, swoje szczęście…” Ta upiorna groźba prześladuje mnie do dziś. Nie rozumiem, co ludzie widzą w takich horrorach. Mój pan zdawał się być jednak całkowicie zajęty monitorowaniem, co te wrzeszczące samce i piszczące albo płaczące samice robią w bieżącym tygodniu. Miał kilka kompletów takich stad do monitorowania, co najmniej dwa na każdy dzień, poza tym nadzorował pogodę, wiadomości, narciarzy, wioślarzy, piłkarzy i polityków.

Moją panią strasznie to złościło. Warczała na niego, gdy tylko wracała z pracy (gdzie chyba nie musiała nikogo monitorować). Potem uruchamiała swój własny monitorek, który wyglądał na dużo fajniejszy, bo dawał się składać w płaskie pudełko, mniejsze od kuwety, i miał sporo guziczków, którymi pani robiła „tap, tap, tap”, „stuk, stuk, stuk” albo „klik, klik”. Inna sprawa, że czasami hałasowała przy tym gorzej od pana i jego ferajny. Mówiła, że jest bardzo zajęta, bo usiłuje rozkręcić własny biznes. Miało to związek z jakimiś pocztami, paczkami i sieciami, ale nie wnikałem. Nadstawiłem ucha, gdy wspominała coś o dokupieniu sobie myszy. Ale na obietnicach się skończyło. Płakać nie będę, nie jestem kotem.

Hałasy to jeszcze pół biedy. Prawdziwy cyrk zaczął się, gdy pewnego dnia pan zapowiedział, że będzie się rozwodzić. Pani dostała histerii i narobiła takiego samego krzyku jak te wszystkie monitorowane samice. (Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy moja pani jest samicą. Te z monitora wyglądają inaczej – mają długą sierść na głowie, czerwone usta i ciągle płaczą albo chodzą do fryzjera. Gdziekolwiek to jest). Ale nie płakała (no, może troszkę), używała za to takich określeń jak monitorowani piłkarze. Tylko gwizdać chyba nie umiała. Pan spuścił uszy po sobie. Jednak, zamiast wycofać się do kuchni, zaczął tłumaczyć, że nie czuje się emocjonalnie spełniony, a poza tym poznał miłość swojego życia. Jeśli dobrze pamiętam, to dwa tygodnie temu jakaś monitorowana pielęgniarka mówiła to samo jakiemuś monitorowanemu lekarzowi, ale nie zakładam się. Nigdy nie byłem z tym monitoringiem na bieżąco. Mam zbyt wrażliwe uszy na takie afery.

W końcu pani rozszlochała się na dobre (czyli chyba jest samicą?). Rozumiem ją. Ja też mam ochotę wyć, gdy pan zaczyna się rozwodzić nad czymkolwiek. Zawsze powtarza to, co usłyszy w monitoringu, tylko jeszcze nudniej, a w tle nie leci żadna rzewna muzyczka. Potem pani zadała panu kilka pytań, które też się często słyszy w czasie monitoringu: co z niego za mężczyzna, co on sobie wyobraża i czy pomyślał o ich dziecku. Dziecko to szczeniak, a mężczyzna jest chyba ludzką nazwą samca, ale nie daję głowy, bo większość monitorowanych samców jest od mojego pana wyższa i węższa. Pan nie ma, co prawda, czerwonych warg, ale po piwie czerwienieje mu nos, więc na jedno wychodzi. Poza tym ciągle mówi „Przydałaby mi się dieta”. I raz BYŁ u fryzjera. Jak dla mnie – zdecydowana samica. Nie wiem tylko, skąd wzięli szczeniaka. Może ze schroniska?

Potem były tak zwane ciche dni, czyli czas, kiedy pan i pani warczeli na siebie rzadziej, za to głośniej, a poza tym ciągle rozmawiali ze swoimi przyjaciółkami i kumplami w komórkach. Swoją drogą, bardzo mnie ciekawi, jak wyglądają ci ich znajomi z komórek. Kiedy pan zostawił swoją na poduszce, próbowałem rozgryźć ten problem, ale tylko dostałem kapciem po grzbiecie. I nażarłem się jakiejś obrzydliwej gumy. Nie polecam.

Później pan spakował walizki i poszedł w diabły. Te diabły zajmowały się jakąś rozprawą, na którą pani musiała jeździć (tak zrozumiałem z jej komórkowania). Coraz rzadziej bywała w domu, a monitoring został wyłączony. Zrobiło się cudownie cicho i miałem dużo więcej czasu na zabawę z ich szczeniakiem. Czyli panienką Zuzo. Ale o niej za chwilę.

Koniec końców, pani wygrała tę swoją rozprawę u diabłów. Postanowiła już nie płakać, ale pod wszystkimi innymi względami zastraszająco szybko upodabniała się do samic, które pamiętałem z monitoringu. Na przykład uznała, że pójdzie do fryzjera (Co to jest ten fryzjer?!) i będzie spotykać się z przyjaciółmi (chyba wypuściła ich z komórki). Zaczęła też zabierać mnie na długie spacery po parku. Tak to nazywała. Wkładała swoje najwyższe buty i kurtkę z puszkiem. Zazwyczaj bardzo szybko spotykaliśmy tego zapchlonego mopsa, który wprowadzał na spacer swoją panią. Moja pani z jego panią bardzo się polubiły. Przystawały i opowiadały sobie o fryzjerze (pani mopsa widocznie była dość klasyczną samicą), o tym, że kupiły coś tam gdzieś tam i widziały kogoś tam, jak komuś tam coś tam. Niestety, mało z tego zrozumiałem, bo szczekały trzy razy szybciej niż te z monitoringu. A my? Cóż. Staliśmy jak te dwa kołki. O czym miałbym niby gadać z mopsem? Ostatecznie nudziłem się jak mops, a mops nudził się jak ja. Raz czy dwa próbowałem przełamać tę przykrą ciszę między nami. Efekt? Jego pani wzięła mopsa na ręce i posłała mi pełne wyrzutu spojrzenie, a moja pani spytała głosem dużo wyższym niż zazwyczaj:

– Czemu warczysz na Imbirka? Myślałam, że się polubiliście!

Bez komentarza.

Jeśli chodzi o panienkę Zuzo… Panienka Zuzo to żywy dowód na to, że od każdej reguły są wyjątki. Niby jest człowiekiem, ale uwielbiam ją! Daje mi jeść, kiedy pani jest w pracy. Nie krzyczy na mnie, nie bije kapciem, nie czesze mnie, nie kąpie i w żaden inny sposób nie prześladuje. Pozwala za to leżeć na swoim tapczanie. Kiedy idę z nią na spacer, to naprawdę spacerujemy. Czasem nawet biegamy, ale wtedy spuszcza mnie ze smyczy. Żadnych zafajdanych znajomych i ich niewydarzonych Imbirków!

Niestety, jak nauczyłem się z pewnego ludzkiego powiedzonka, nie ma dymu bez kolców. Panna Zuzo jest bardzo zajęta chodzeniem do szkoły, nauką i dorastaniem. Nie ma dla mnie tyle czasu, co kiedyś. Na przykład leży zwinięta w kłębek i musi monitorować biało–czarne wzorki, które nazywają się „placówka Prusa”. One się nic a nic nie zmieniają, trzeba je przekręcać i zmieniać na nowe wzorki, które też się nie ruszają. Głupiego robota. Trochę zabawniejsze jest, gdy rysuje własne wzorki albo ogląda wzorki na monitorze mojej pani. Wtedy wzorki się ruszają, palce panienki Zuzo również, i słychać ten sam odgłos „tap, tak, stuk, stuk, klik, klik”. Uwielbiam, kiedy panienka Zuzo poluje na węże. Węże są czerwone i czasami zakradają się pod wzorki. Wtedy panienka Zuzo zmienia wzorek i wąż ucieka, i już nie ma po nim śladu. Jeszcze fajniejsze jest monitorowanie internetu, kiedy na przykład znienacka wyjeżdża małe autko wiozące na grzbiecie duże, wyraźne wzorki. Albo jakaś samica zaczyna śpiewać. Albo mówi „Kiedyś rozdwojone końcówki były dla mnie dramatem”. Panienka Zuzo załatwia autka i samice jeszcze szybciej niż węże. Jest naprawdę niebezpieczna, ale bardzo ją podziwiam.

Raz wyskoczył na nas kot. Serio. Taki spasiony, zezowaty pers. Obszczekałem go od góry do dołu. Wiecie, co zrobiła panienka Zuzo? Wyciągnęła swoją komórkę. Z tego, co zrozumiałem, nie trzyma w niej przyjaciół, tylko esemesy (tylko co to są esemesy?). Przygładziła mi kitkę, wymierzyła komórkę w moją stronę, a komórka błysnęła i wydała odgłos „ksk”. Szczeknąłem jeszcze kilka razy na postrach (trochę na ślepo, bo przez moment nic nie widziałem) i… Pewnie mi nie uwierzycie, ale… kiedy otworzyłem oczy, na monitorze, zamiast wstrętnego persa, zobaczyłem… siebie samego. Dzięki komórce robiącej „ksk” panna Zuzo poszczuła mną to durne kocisko! Wygraliśmy! Potem z monitora dobiegały odgłosy przypominające pluskanie. Panna Zuzo głaskała mnie i mówiła: „Zobacz, Topik. Marzena polubiła twoje zdjęcie. O, Kamil też. I Marita”. Nie wiem, co to za „Marzena” czy „Okamil”. Marita to koleżanka panny Zuzo. A Topik to ja, najszczęśliwszy pies świata!

– Zuzo, uczysz się? – spytała moja pani, wchodząc na teren mojej panienki. Ona psuje każdą zabawę.

– Już kończę, mamo – odpowiedziała panienka Zuzo. I musieliśmy wrócić do monitorowania Prusa.

Zauważyłem, że panienka Zuzo najbardziej lubi monitorować te wzorki, które sama rysuje. Brała ogromniastą, płaską tacę, na nią kładła karton, a potem ołówkiem tworzyła na nim jaśniejsze i ciemniejsze punkciki, które zmieniały się w chmury, budynki albo drzewa. Ostatnio rysowała… jak to się nazywało? Wyglądało trochę jak nasz osiedlowy śmietnik, w którym nie wolno grzebać, skrzyżowany z bardzo wysokim karmnikiem dla wróbli… Forum Rabarabarum, czy jakoś tak…

Swoją drogą – ten śmietnik miał pomóc mojej panience, żeby mogła iść na architekturę. Gdziekolwiek to jest.

Dziś panienka Zuzo wróciła z kursu w bardzo złym humorze. A to się rzadko zdarza. Kurs pełni taką samą rolę, jak śmietnik Forum Rabarbarum, pozwala iść na architekturę. Dlatego panienka Zuzo bardzo go lubi. Zazwyczaj. Widocznie stało się coś złego. Panienka wbiegła do mieszkania, jakby ją kto gonił. Zdjęła buty, rzuciła płaszcz na skrzynkę, w której trzyma się obuwie, włączyła ekran i zaczęła monitorować jakieś zdjęcia. Wczoraj też nad nimi siedziała. Ale wszystko mi wtedy wyjaśniła. Zdjęcia miały pomóc kursowi, który pomagał chodzeniu na architekturę. Potem panienka Zuzo przenosiła wzorki ze zdjęcia na karton i powstała nawet gustowna ludzka buda. Pracowała nad nią chyba całą noc (trochę się pospałem, więc głowy nie daję), ale potem była z tej budy bardzo zadowolona. Pokazywała mi ją. Myślałem, że temat zdjęć został zamknięty. Przecież mamy dzień niedzielenia. Panienka wraca z kursu i już nic nas nie dzieli od wspólnego spaceru! (Stąd nazwa.)

Zaszczekałem raz. I drugi. Nic. Panienka Zuzo nie spuszczała wzroku z monitora. Kiedy szczeknąłem po raz trzeci, machnęła w moim kierunku ręką, jakby zamierzała się do klapsa. Wiedziałem, że to taki żart, ale wcale nie było mi do śmiechu. Wyczuwałem, że jest naprawdę podirytowana. A przecież nie zrobiłem nic złego. Przyniosłem swoją smycz. Nie zrozumiała. Przedreptałem na koniec pokoju i podniosłem łapę, udając, że chcę oznaczyć firankę (oczywiście zrobiłem to już rano). Ale ten fortel również nie podziałał. Ba! Panienka zgarnęła coś do torby, zawiązała buty, zarzuciła płaszcz i wyszła na spacer – beze mnie!

Cóż począć? Zwinąłem się w kłębek w swoim kojcu i postanowiłem zaczekać. Może sobie o mnie przypomni? Mojej pani też się zdarzało wychodzić na spacer ze mną beze mnie. Zwłaszcza jeśli przy okazji gadała do koleżanki z komórki. Panna Zuzo jest dużo bystrzejsza, więc liczyłem, że szybciej zauważy mój brak. Czekałem, czekałem, czekałem… Na próżno. A przecież zaraz skończy się dzień „niedzielenia” i zacznie znowuponiedziałek. W znowuponiedziałki nikt nie ma dla mnie czasu. Syf, no nie?

Minęła już pora monitorowania dziennika i pogody na nadchodzący tydzień. Moja pani zaczęła rozwodzić się przez telefon na ten sam temat, co zwykle, czyli jaka jest szczęśliwa, że jest już po rozwodzeniu się z panem. Potem zaczęła płakać. Zawsze tak robi. Nie przeszkadzałbym jej, ale… Za firankami zrobiło się naprawdę ciemno. A panienki Zuzo nadal nie ma. Naprawdę szanuję ludzkie rytuały, nawet te najgłupsze, ale chyba wypadałoby zauważyć, że szczenię nie wraca do domu, co?

Stanąłem pod drzwiami wyjściowymi i wydałem z siebie kilka wysokich, przeciągłych dźwięków. Ludzie nazywają to piszczeniem, bo się gucio znają. Trudno. Może być nawet piszczenie. Byle tylko pomogło. Ale nie. Pani mnie olała. Zawarczałem. Zero odzewu. Zaszczekałem. Najpierw raz. Potem drugi. Usłyszałem z salonu:

– Martynko, chwileńkę…

A potem do mnie:

– Cicho tam!

Trzeba kuć żelazo, póki mu się ucho nie urwie! Rozszczekałem się na dobre. Wtedy pani cisnęła we mnie kapciem. No wiecie? Normalnie to za takie chamskie zagrania strzeliłbym focha i nie odzywał się do niej przez miesiąc. Ale dla panienki Zuzo byłem gotów znieść najgorsze upokorzenie. Ujadałem więc dalej, w przerwach skomląc, piszcząc, warcząc i tarmosząc wycieraczkę.

– Temu psu chyba odbiło. Martynko, przepraszam, widać naprawdę już czas na wieczorny spacer. Oddzwonię za kwadransik.

Dobra nasza. Udałem, że się cieszę (machanie ogonem, podskakiwanie, takie sprawy), przyniosłem jej smycz, stanąłem na tylnych łapach, słowem, robiłem z siebie totalną małpę. Byle tylko naciągnęła tę swoją kurtkę i wyszła ze mną przed blok. Chwilę kręciliśmy się przed budynkiem, coś tam dla niepoznaki obsikałem, coś obszczekałem… Ale przede wszystkim węszyłem zawzięcie. Wśród setek innych woni nie tak łatwo było odnaleźć zapach szamponu panienki Zuzo. Ale kiedy tylko złapałem trop, nie namyślałem się ani chwili. Wyrwałem do przodu całą parą. Moja pani nie spodziewała się takiego zagrania, więc naturalnie puściła uchwyt smyczy. A ja już biegłem w dół ulicy, wlokąc za sobą to plastikowe dziadostwo do regulacji długości sznurka i nie zwracając uwagi na żadne „Topik, cholero, wracaj w tej chwili!”. W mojej głowie rozbrzmiewała muzyka z monitorowanego kiedyś serialu „Bonanza”. Ale co to, u licha, jest „bonanza”?

Szczerze mówiąc, żaden ze mnie chart. Większość czasu spędzam jednak na kanapie w salonie albo na tapczanie panienki Zuzo. Szybko dostałem zadyszki. Na szczęście od czasu rozwodzenia się pana moja pani na każdą okazję wkładała buty tak wysokie, że nie da się w nich nawet chodzić, a co dopiero biegać. Więc i tak miałem przewagę. Póki trop był wyraźny, pędziłem jak strzała. Potem – jak nieco wolniejsza strzała. W końcu pędziłem noga za nogą. Aż pędzić przestałem, bo trop się urwał. Jakby panienka Zuzo zniknęła. Wiem, że niektóre koty tak potrafią, ale o znikających ludziach nie słyszałem.

Nie skręciła w krzaki. Nie wdrapała się na słup telegraficzny. Nie wlazła pod cinquecento. To gdzie ona mogła być? Mój mózg i nos pracowały na pełnych obrotach. Niestety, znalazłem tylko rozjechanego gołębia. Ale ten nieprzyjemny widok (zapach był nawet do rzeczy) przypomniał mi o czymś. Jeszcze zimą, w czasie jednego ze spacerów po parku, słyszałem, jak wróble ćwierkały o niewidzialnej ulicy. Szczerze? Wróble strasznie plotkują i uznałem, że nie warto wierzyć we wszystko, co zapodają. Z drugiej strony – w każdej plotce jest ziarnko prawdy, no nie? Warto zasięgnąć języka…

– Hej, hej – zaszczekałem. – Nazywam się Topik i szukam panienki Zuzo! Wiem, że niedawno tędy przechodziła. Czy ktoś mógłby…

Urwałem. Zdawało mi się… Nie, wcale mi się nie zdawało! Naprawdę słyszałem taki chrapliwy, gilgoczący dźwięk, koszmarnie nieprzyjemny i niemożliwy do pomylenia z żadnym innym. Tak śmieją się tylko jamniki!

I faktycznie. Stał tuż za mną! Skąd tu się wziął? Przecież nie czułem fetoru żadnego zapchlonego jamnika!

– Któż to zawitał w nasze skromne progi? Czy to nie york FRAJER terier?

Tak właśnie szczekał, zafajdaniec jeden. Oczywiście nie pozostałem mu dłużny:

– Sorry, JAJNIK, chętnie skopałbym ci twoją szorstkowłosą dupę, ale mam ważniejsze sprawy na głowie. – Nauczyłem się takich odzywek z monitorowania gangów nowojorskich. Natychmiast zrzedła mu mina. Postanowiłem iść za ciosem, więc dodałem tonem detektywa Kodaka: – Wszystkie przesłanki wskazują, że panienka Zuzo udała się na niewidzialną ulicę. Zaprowadź mnie tam, a zostaniesz potraktowany łagodnie.

Niestety. Zamiast współpracować z detektywem Kodakiem (czyli ze mną), głupi jamnik tylko zagulgotał.

– A po co miałbym wpuszczać salonowe pieski na swoje terytorium? To nie miejsce dla wymuskanych gogusiów z czerwoną kokardką między uszami!

Cholera. Wiedziałem, że te kretyńskie ozdóbki popsują mój imidż Kodaka. No i Kodak to nawet nie miał na czym nosić kokardki…

– Już ci wyjaśniałem, jamnik. Szukam swojego człowieka. To ludzkie szczenię, za które jestem odpowiedzialny. Najpewniej zgubiło drogę do domu i…

– Coś mi tu kręcicie, Hrabio Yorku. Nikt nie trafia na ulicę Bergamuta przypadkiem. Skoro twój człowiek się tam znalazła, to widocznie miał w tym swój interes. Lepiej zostaw go w spokoju, bo napytasz sobie biedy.

A potem jeszcze warknął i obnażył kły. Myśli, że się przestraszę takiego konusa? Co prawda nie jestem mistrzem świata w psich walkach, a teorię znam tylko z monitorowania „Karate Kida”, ale byłem gotowy na wszystko. Sierść się na mnie zjeżyła, krew zaczęła płynąć szybciej, a w głowie słyszałem muzykę z „Rambo”.

– Pozwól, że sam to ocenię. Lepiej mnie nie prowokuj, bo w gniewie bywam straszny. Prowadź na ulicę Bergmamuta! Czy jak jej tam…

– Ty naprawdę nie rozumiesz, z kim masz do czynienia, chłystku – warknął jamnik. – Jam jest Cerber, strażnik Niewidzialnej Ulicy! Bez mojej zgody nie przejdziesz!

Wabił się debilnie, ale kiedy tak ujadał zaciekle, strosząc szarą sierść i kłapiąc paszczą, zacząłem rozważać, czy dam radę znokautować go ciosem Pijanego Smoka… I mogłoby się to skończyć nieprzyjemnie, gdyby nagle, jak spod ziemi, nie wyrosła przed nami jakaś ludzka samica w pomarańczowym szlafroku.

– Pimpuś, co tu się dzieje? Czemu szczekasz na tego pieska?

– Nie nazywam się Pimpuś – warknął jamnik półgębkiem, gdy jego pani wzięła go na ręce i przytuliła do piersi. – Wstyd mi robisz, kobieto.

Normalnie to lałbym ze śmiechu, ale musiałem wykorzystać sytuację. Wbiłem w nowoprzybyłą wzrok, starając się wyglądać jak najsłodszy terierek świata, chodzący lukier, ciastko kremowe z wisienką, a nawet kokardką na czubku. I faktycznie, czułem się jak czubek. Ale najważniejsze, że zaskoczyła.

– Biedna psina. O! Ładnie to tak uciekać w czasie spaceru?

Żeż. Zauważyła smycz. No to czeka mnie teraz ględzenie, zamieszanie, szukanie mojej pani, może nawet schronisko. Już zacząłem rozważać strategiczny odwrót, ale, nim się zorientowałem, mnie też porwała na ręce. I – wiecie co? Pierwsze, co zrobiła, to zdjęła mi tę przeklętą smycz. Razem z obrożą. Schowała je do kieszeni szlafroka i, jakby nigdy nic, postawiła mnie z powrotem na ziemi.

– Ja się nie zgadzam! – zaprotestował Pimpuś. – Nie potrzebujemy tu żadnego lalusiowatego yorka…

– Może jego właściciele są dla niego niedobrzy? – zasugerowała kobieta w szlafroku. Przez ten źle zawiązany szlafrok wyglądała jak panie do monitorowania po północy – pomijając fakt, że była trochę starsza i bardziej przy kości. W niczym nie przypominała mojej pani, więc z miejsca ją polubiłem. Co prawda uznała mnie za „biedną psinę”, ale nie wyglądała na skończoną idiotkę. Dobra nasza. Pomoże mi uporać się z opornym jamnikiem.

– Twierdzi, że szuka swojego człowieka na naszej ulicy – oświadczył ten pchlarz tonem mającym zasugerować, że wciskam im kit.

– Panienka Zuzo poszła na architekturę i nie wróciła – wyjaśniłem. – A trop urywa się tutaj…

– No już, nie warczcie na siebie. Swoją drogą… – Kobieta w szlafroku ujęła się pod boki i spojrzała w ciemne, bezchmurne niebo. – Ciekawa jestem, czemu ostatnio mamy tylu gości. Po południu ta dziewczynka, teraz yorczek…

Zaszczekałem donośnie. Jaka dziewczynka? Może to panienka Zuzo! Miała jasną sierść? Ciężkie buty na tylnich łapkach? A na przednich i grzbiecie zielony płaszcz?

– Ja bym jej tam w życiu nie wpuścił, ale Bonanno powiedział, że się przeziębi, jak będzie trzecią godzinę wystawać na deszczu…

Aha! Czyli ten jamnik, skubany, coś wiedział! A pary z gęby nie puścił! I to ma być psia solidarność?! Kot go trącał!

– Skoro o przeziębieniu mowa… – Jamnik zlekceważył moje sugestywne powarkiwanie – to wracajmy lepiej do domu, Euzebio. Jesteś w samych klapkach. Jeszcze złapiesz zapalenie oskrzeli…

– Już, już, maluchy. Nie ma co warczeć. Wracamy do domu, dostaniecie ciasteczka z wieprzowiną. Zimno się zresztą jakoś zrobiło. No tak, znowu wyskoczyłam w samych klapkach. Miejmy nadzieję, że jak wypiję gorącą herbatę malinową z polopiryną, to tym razem może nie złapię zapalenia oskrzeli…

Jak na człowieka, to ta Euzebia była całkiem bystra.

 

***

 

Ok. Dobra. Przyznaję bez bicia. Dałem ciała. Moja wina. Ale kiedy weszliśmy do tego przytulnego mieszkanka, pełnego cudownych zapachów wędzonego boczku, gulaszu, starego drewna, schodzonych kapci dla gości i jeszcze większej ilości wędzonego boczku, a potem pani Euzebia dała mi psie ciasteczka o smaku wieprzowinki, wytarła ręcznikiem, wzięła na kolana i zaczęła delikatnie szczotkować… cóż. Odpłynąłem. I przespałem cały wieczór. Psia kość!

W pierwszych minutach po przebudzeniu nie wiedziałem, gdzie jestem. Było mi ciepło, błogo, jak u panienki Zuzo w nogach. A na dodatek nie musiałem martwić się, że nasza pani wparuje do pokoju i zacznie robić awantury pod tytułem „Pies nie powinien spać na łóżku”. Lecz już po chwili, niczym celnie rzucony chodak, trafiła mnie myśl, że oto znalazłem się w zupełnie obcym miejscu. A na dodatek wciąż nie wypełniłem swojego zadania – nie odnalazłem panienki Zuzo i nie sprowadziłem jej do domu. Chciałem zerwać się na równe łapy, ale… Powieki nadal mi ciążyły. Żołądek też. Niepotrzebnie jadłem tyle tych psich ciasteczek o smaku wieprzowinki…

Jeszcze minutkę, postanowiłem. I wtedy usłyszałem głos:

– Jak dla mnie, może zostać.

Dobiegał z góry, był wysoki, świdrujący w uszach, raczej nieprzyjemny. Niektóre znajome mojej pani używały podobnego tonu przy wypowiadaniu kwestii: „Och, jak śliczny lakier!”, „Och, jaka rozkoszna torebeczka”, „Och, jaka urocza psiunia!” czy innych takich och-debilizmów. Spod wpółprzymkniętych powiek zlustrowałem okolicę, ale nie zauważyłem niczego, co przypominałoby tylne łapy ludzkiej samicy. Pomyślałem, że zaczynają mnie męczyć koszmary. Ale wtedy ponownie rozległ się głos, zasadniczo zbliżony do poprzedniego, ale nie ten sam:

– Weź się puknij. To niebezpieczne. Pobyt na Bergamuta nigdy nie pozostaje bez echa. Kiedy wróci, może mieć kłopoty.

– Poradzi sobie – zripostował trzeci głos.

– Skoro tu jest, to znak, że już sobie nie radzi – dorzucił czwarty. – A im dalej w las, tym więcej drzew.

– I tym mniej nas!

Gdzieś nade mną trwała zażarta dyskusja. Udając, że leniwie przewracam się na drugi bok, zerknąłem w górę. Zalegające ciemności przełamywała tylko wąska smuga światła ulicznej latarni. Biały zygzak ślizgał się po firance, zahaczał o żyrandol i trafiał w sufit z drewnianych belek, po których biegały… no jasne! Myszy!

Jakiś altruistyczny (a może atawistyczny?) odruch kazał mi warknąć. Głosy ucichły. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że zachowałem się jak ostatni ćwok. Przecież myszy mogły coś wiedzieć. I tak nie byłem w stanie ich gonić i obszczekiwać. Wydałem więc z siebie niby jakieś skomlenio-westchnienie i zacząłem przebierać łapkami, a potem zamarłem w bezruchu. Oby uznały, że warczałem na jakiegoś wyśnionego kocura!

Przebiegły plan zadziałał. Nie upłynęła minuta (tak przynajmniej mówią ludzie, gdy coś dzieje się szybko), a znów słyszałem myszy. Nie mam pojęcia, ile mogło ich być, bo piski brzmiały jednak zbyt podobnie, a te gryzonie mówią naprawdę szybko i niewyraźnie, zwłaszcza gdy są czymś zaaferowane.

– Skąd w ogóle taki pomysł, żeby się pchać na Bergamuta? Nie ma własnego domu?

– Bywa tak, że i własnego domu nie da się nazwać swoim… Ani tym bardziej domem, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

– Dobra, dobra, Julio. Nie przesadzasz aby? Na takie postępowanie mogą zdobyć się tylko jednostki naprawdę zdesperowane.

– Albo wyjątkowo wrażliwe!

– Albo wyjątkowo głupie!

– Och, więc naprawdę wierzycie, że widzialny świat jest lepszy od naszego?

– Tego nie powiedziałem. Ale powinniśmy dbać o zachowanie porządku. Oni są tam, my tu. Lepiej, aby wszyscy zostali na swoim miejscu. Po co to zmieniać?

– Jeśli pytacie mnie o zdanie, to miałem wrażenie, że czegoś szuka.

– Czegoś albo kogoś!

Nadstawiłem uszu. Czyżby te gryzonie plotkowały o mnie?

– To godne pochwały.

– Raczej współczucia.

– Trzeba nie lada odwagi, aby zapuszczać się na naszą ulicę.

– Ty to nazywasz odwagą, ja – zwykłą głupotą. A jeśli potem nie wróci?

Poczułem się nieswojo. Miałbym zostać w tym dziwnym miejscu, wśród myszy gadających, co im ślina na język przyniesie, pod jednym dachem z jakimś chamskim jamnikiem? Co to, to nie. Z drugiej strony, pani Euzebia nie była zła, a jej psie ciasteczka z wieprzowinką… Poza tym i tak nie zamierzałem się stąd ruszyć bez panienki Zuzo. Jeśli to ona jest dziewczynką, o której wspominała Euzebia, znalazłem się bardzo blisko celu. Ale czy zdołam ją odprowadzić do domu?

– Może nie chce wracać?

Oczywiście, że nie chcę – póki nie znajdę panienki Zuzo. A potem… Mh.

– Powinna. Tam jest jej miejsce.

– Czemu tak mówicie? Pomyślcie choć przez chwilę o jej uczuciach.

Cholera. Widocznie przez tę zafajdaną kokardkę znowu zostałem wzięty za suczkę. Skoro tak się martwicie cudzymi uczuciami, głupie myszole, to może przestaniecie obrażać moją męską dumę?

– Przecież nie możemy przygarniać tu wszystkich histeryczek, którym coś się TAM nie podoba. TU również wiele rzeczy nie przypadnie im do gustu.

– Brasiek ma rację. Popieranie młodzieńczego eskapizmu nie leży w naszym interesie.

– Tylko nie Brasiek, ja cię proszę.

– A wolisz być Fontysiem?

– Wolę być sobą.

– To właśnie jest słuszne podejście, Brasiek.

– Chcesz poczuć moje zęby na swoim niereformowalnym zadzie?

– Chłopaki, dość! Potem możecie się gryźć. A na razie musimy rozstrzygnąć kwestię tej ludzkiej dziewczynki.

Dziewczynki? I to ludzkiej? Nawet mysz nie jest tak głupia, by pomylić teriera z człowiekiem. A więc te łosoogoniaste gryzonie cały czas gadały o panience Zuzo?! Ale przecież to ja przybiegłem na niewidzialną ulicę, aby znaleźć swojego człowieka. Czy to możliwe, aby… aby panienka Zuzo udała się tu w tym samym celu? Jak to? Szukała kogoś? Niby kogo?!

– Cerber Euzebii twierdzi, że trzy godziny stała na deszczu…

A… Czyli skubaniec naprawdę wabi się Cerber…

– Nie na deszczu, tylko na śniegu.

– Może to był śnieg z deszczem.

– Co najwyżej mżawka.

– Mżawka czy nie, trzy godziny wystarczą, by uspokoić każdego nadpobudliwego bachora. Widocznie panna miała swoje powody.

– Ja uważam, że to musi być miłość, jeśli wiecie, co mam na myśli…

– Wiemy, Julka, rzadko masz na myśli coś innego.

– O ile można to nazwać myślą.

– Brasiek, nie dokuczaj małej.

– Tylko nie Brasiek!

Oto kwintesencja problemów z myszami. Gadają jak nakręcone, ale nigdy z sensem. Też mi pomysł, miłość. Panna Zuzo kocha tylko mnie. Wiem o tym doskonale. Sama mi to powiedziała. Co więcej, na swoje znajome i naszą panią ciągle się skarży. A na mnie nigdy nie narzeka. Ja nie każę jej odrabiać lekcji ani nie opowiadam non stop o swoim chłopaku. I jestem jej wierny jak… jak pies! Co prawda panna Zuzo twierdzi, że kocha również architekturę, ale póki architektura nie chce spać w nogach jej łóżka ani nie dostaje moich psich ciasteczek – jakoś to przeboleję.

– I po co jej było wystawanie na deszczu… czy tam śniegu, czy czymkolwiek?

– Bo chciała znaleźć wejście na Bergamuta.

– Ale ja się pytam, po jakiego…

– Pietrucha, przestań.

–Puszek Pandory mówi, że wołała hakatkę i Bonanna.

– A po licho jej hakatka i Bonanno?

– Zastanówmy się lepiej, skąd ich w ogóle znała. Puszek twierdzi, że już raz tu była.

– Ja bym tam nie ufała chomikowi.

– Dokładnie. Przecież on nie wyściubia nosa spoza tego swojego kołowrotka.

– Zawsze uważałem, że wszystkie chomiki mają kręćka.

– Ale to prawda! Ona tu była! Dzień wcześniej!

– To dlaczego nie przyszła na herbatę malinową?

– Właśnie! Wszyscy przychodzą na herbatę. Bez herbaty się nie liczy!

– Nie miała czasu, bo siedziała u Beruthiel i pomagała hakatce myć koty, które hakatka przemalowała na biało.

– A skąd ty to wiesz?

– Romeo mi powiedział.

– Oszalałaś? Z kim ty się zadajesz!

– Ale, mamo! Romeo nie jest taki jak inne koty…

Tu nastąpił prawdziwy kociokwik, czy może – myszokwik: piski, krzyki, płacze i jeszcze raz piski. Cała ta dyskusja nie była specjalnie konstruktywna, ale i tak dała mi dużo do myślenia. Kim są hakatka i Bonanno? A Beruthiel? Co panienka Zuzo robiła na niewidzialnej ulicy? Przecież wyraźnie słyszałem, jak mówiła, że będzie fotografować budynki. Może nie znam się na tej jej architekturze, ale nawet ja wiem, że fotografowanie niewidzialnych budynków jest tak sensowne, jak jedzenie wątróbki z pustej miski. Chociaż… ponoć teraz i ja jestem na niewidzialnej ulicy. A wszystko widzę. No dobra. Za dużo nie widzę. Ale to dlatego, że jest ciemno. Latarnia na pewno nie jest niewidzialna, firanka też nie, ani żyrandol, ani sufit … Jamnik jest widzialny i wkurzający. Pani Euzebia jest widzialna i w porządku. Jej ciasteczka są widzialne, a nawet jadalne. Myszy… mh… są co najmniej słyszalne… Tajemnicza sprawa.

Myszy kłóciły się jeszcze długo i zawzięcie, ale mnie tak pochłonęły własne rozmyślania, że już wkrótce głosy debatujących gryzoni rozpłynęły się w mojej świadomości i… cóż. Wstyd mi, ale spałem jak zabity aż do obiadu.

Obudził mnie apetyczny zapach czegoś smażonego. Do moich uszu dotarły też jakieś krzyki. Jeden z nich brzmiał bodaj: „Zenobio, pigwa! Pigwa, nie panga!”

– Hej, śpiąca królewno, słonko już wysoko!

– Spadaj, Cerber – odwarknąłem. Oczywiście stał nade mną jak kat nad biedna duszą i jeszcze ogonem merdał, jakby były powody do radości. – Nawet nie zmrużyłem oka…

– No to ruchy, ruchy. Idziemy do doktora Huberta.

– Jak jesteś chory, to się lecz, ja nie muszę.

– Ale twoja panienka musi. Ta cała Zuza, czy jak jej tam.

– Zuzo – poprawiłem. Wykorzystałem okazję, aby zweryfikować to, co wczoraj podsłuchałem z mysiej narady. – Bo stała na deszczu, tak?

– Śniegu. I ją przewiało. Ludzie z zewnątrz są dużo mniej odporni…

Więc myszy nie kłamały. A panienka Zuzo naprawdę tu jest. I choruje! Wyskoczyłem spod kocyka jak z procy.

– No to na co czekamy?!

– Na moją panią. Próbowała usmażyć twojej Zuzo i doktorowi Hubertowi konfitury, ale znowu przylazła ta… – tu Cerber zrobił taką minę, jakby się udławił kauczukową piłką – ta cała Zenobia. Na kota urok! Znowu nam zdemoluje kuchnię. Bardzo szanuję moją panią, ale naprawdę nie powinna się zadawać z byle kim…

Zrozumiałem, co miał na myśli, gdy chwilę później z korytarza zaczęły napływać kłęby smolistego dymu. Nie byłem zachwycony, że razem z panią Euzebią musimy zabierać także to chuderlawe czupiradło, zwane Zenobią. Czy to aby na pewno człowiek? Przypomina raczej strusia monitorowanego na Animal Planet. Tylko głowę ma za dużą. Oby panience Zuzo nie pogorszyło się na ten widok.

Doktor Hubert okazał się w miarę znośny. Był prawie tak gruby jak mój poprzedni pan, ale nie rozwodził się z nikim i o niczym. Kiedy doszliśmy do łóżka panienki Zuzo, wziął mnie na ręce, żebym ja też mógł się z nią przywitać. Myślałem, że mi serce pęknie. Moja biedna panienka! Była tak blada jak pościel, pod którą leżała, pachniała też dużo słabiej niż zazwyczaj. Nikła w oczach! Obiecałem sobie solennie, że od tej chwili będę obszczekiwał każdy deszcz, śnieg, deszcz ze śniegiem i mżawkę, jakie mi się napatoczą!

Pani Euzebia przyniosła dla niej jakieś leki i napary, pomogła jej usiąść i zaczęła poić ją łyżeczką, ale ja i reszta musieliśmy wyjść. Doktor zaprowadził nas do saloniku, w którym siedziało jakieś drobne stworzenie pachnące cynamonem oraz – tu nie miałem wątpliwości – męski samiec, od którego aż waliło betonem, zaprawą murarską i kanapkami z mozarellą. Już wiedziałem, kto jest temu wszystkiemu winien, i natychmiast rzuciłem mu się do kapci. Wiecie, co zrobił ten tchórz śmierdzący włoskim serem?! Wskoczył na kanapę i zaczął piszczeć gorzej niż wszystkie ludzkie samice przy monitorowaniu wyprzedaży! No serio. Zwyczajnie łapy mi opadły. Moja panienka miałaby się zadawać z taką mamałygą?

Oszczekałem go krótko i pogardliwie, a następnie z poczuciem niekwestionowanej wyższości zająłem swe miejsce na największym i najbardziej puchatym fotelu, do jakiego zdołałem doskoczyć. Doktor Hubert obserwował tę akcję z życzliwym brakiem zainteresowania. Stworzenie pachnące cynamonem podało mi ze stołu ciasteczko, ale ono było ludzkie, czyli słodkie, więc podziękowałem.

– Na podstawie wszystkich dostępnych mi przesłanek wnioskuję, że to jej pies – odezwało się czupiradło.

– No proszę, proszę. – Doktor Hubert pogłaskał się po brodzie.

Wkrótce dołączyła do nas pani Euzebia.

– Podałam jej leki, teraz będzie spać dalej – oświadczyła.

– Ona nie może tu zostać – stwierdziło to dziwne stworzenie, które częstowało mnie ciastkiem. Miałem ochotę wylizać je z wdzięczności. Święte słowa! Panienka Zuzo powinna wracać do domu.

– Oczywiście, że nie może – poparł doktor Hubert. Ma u mnie plusa. – Osłuchiwałem ją rano. Bardzo mi się to nie podoba. Możemy jej zapewnić podstawową opiekę medyczną, ale obawiam się, że powinna być hospitalizowana.

Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Takich słów używają monitorowani ludzie, kiedy ktoś umiera w następnym odcinku! Czy z panienką Zuzo jest aż tak źle?

– Nie powinna tu przychodzić – oświadczyło to coś od ciastka.

– Ale przecież… – odezwał się ten tchórz z kanapy. Warknąłem ostrzegawczo, więc umilkł na moment, ale po chwili kontynuował: – Sama cieszyłaś się z jej powrotu.

– Naprawdę, hakatko? – Pani Euzebia i doktor Hubert odwrócili się w stronę stworzenia, które wbiło wzrok w dywan. (Co to jest hakatka?)

– B… bez przesady – burknęło. – To nie ma nic do rzeczy. Nie powinna przychodzić i nie powinna wracać.

– Ale sama powiedziałaś, że… że czuła się samotna i nie miała z kim spędzić walentynek…

– Widzę jednak, że to był głupi pomysł – powiedziała hakatka i zwiesiła głowę.

– Tak czy owak, musimy zadbać, by jak najszybciej wróciła do widzialnego świata – przypomniała Euzebia. Cudowna kobieta!

– Jestem pewna, że doktor Hubert byłby w stanie ją wyleczyć, jeśli mu odrobinę pomogę.

– Ani mi się waż, Zenobio!

– Musimy poczekać, aż gorączka jej spadnie. A potem… cóż. Odprowadzić ją na zewnątrz i…

–To zbyt ryzykowne – krzyknął ten siusiumajtek z kanapy. – Jest za bardzo osłabiona, by sama mogła dotrzeć do domu. A nam nie wolno opuszczać ulicy. Niech pobędzie tu jeszcze trochę, nabierze sił…

– …i całkowicie upodobni się do nas? – spytała hakatka tym samym obojętnym głosem, ale dobrze wyczułem, że jest wściekła na tamtego zafajdańca. I słusznie. – Im dłużej zostanie, tym trudniej będzie jej odejść.

– Niby czemu? – próbował polemizować ten przeklęty cykor. – Mało to ludzi odwiedza Bergamuta? A siostrzeniec Zenobii? A ten chłopiec z alei Lotników? Staruszkowie z umieralni?

Pani Euzebia tylko pokręciła głową:

– Dobrze wiesz, Bonanno, że to nie to samo. Żaden z naszych gości nie pragnie tu zostać. A ta dziewczynka owszem.

– I właśnie dlatego jej zabraniacie? – Gość był tak zaaferowany, że zapomniał o mnie, zlazł z kanapy i podszedł do stolika. Zagryzłbym go i rozszarpał na kawałki, ale doktor Hubert w ostatniej chwili złapał mnie na ręce, mogłem więc tylko obszczekać gnoja od góry do dołu. Nie pomogło. Ledwie przerwałem, ciągnął tę samą gadkę:  – Pomyślcie tylko… Nie ma przyjaciół. Jej rodzice się rozwiedli. Matka cały czas poza domem…

Zacząłem warczeć i ujadać ze zdwojoną energią. Kolo zrobił niezły research. Widać wróble wszystko mu wyśpiewały. Ale zapomniał o jednym. Panna Zuzo ma mnie. A ja nie pozwolę, by jakiś cykoriowaty obdartus ją sobie przywłaszczał!

– Jest jeszcze młodziutka. Całe życie przed nią – stwierdziła pani Euzebia.

– I chce się dostać na architekturę – przypomniało czupiradło. – Jak obleje egzamin, to się zastanowimy.

– Zenobio!

– Trzeba pomyśleć o jej rodzicach – dodał doktor Hubert. – Jacy by oni nie…

– Naprawdę uważam, że tu byłoby jej lepiej.

– Jej czy tobie, Bonanno? – Hakatka wbiła w chłopaka nienawistne spojrzenie. – A może chcesz, żeby dziewczyna dowiedziała się…

– Wszystko mi jedno. Będziesz mnie tak szantażować do końca świata? Proszę bardzo. Mów. Albo sam jej powiem. Owszem, zgadza się. Dupa ze mnie, nie architekt. O to ci chodzi? No, śmiało. Zgadza się. Zaprojektowałem w życiu jedną jedyną wieżę. I jest to najbardziej krzywa wieża świata! I co z tego? Świat się zawalił? Nie! Nawet ta cholerna wieża jeszcze stoi!

– Bo ją podpierają od ośmiuset lat – odpowiedziała hakatka lodowato spokojnym tonem.

– Ale i tak to najsłynniejsza budowla w całej tej zapyziałej Pizie. Myślisz, że będę się tego wstydzić na wieki wieków i jeden dzień dłużej? To jesteś w błędzie! Było, minęło. I to osiemset lat temu. Droga wolna. Idź do Zuzanny i wyklep jej wszyściuteńko! Myślisz, że przestanie mnie lubić?

– Tak – odparła hakatka.

Brawo, mała! Żebyście widzieli minę tego frajera!

– A wiesz, dlaczego? – spytała hakatka najspokojniej w świecie, a jednocześnie – tonem ewidentnej groźby.

– N… no słucham? – Gość próbował robić dobrą minę do złej gry, ale widziałem, jak nogi się pod nim uginają

– Jedna krzywa wieża to jeszcze nic wielkiego – zaczęła hakatka. – Gorzej, że w czasie robót, kiedy wyszło na jaw, że projekt jest wadliwy, a grunt nie nadaje się do niczego…

Bonanno zbladł jak świeżo otynkowana ściana.

– …zamiast nanieść potrzebne korekty albo wstrzymać budowę, ty i twój brat spakowaliście manatki i wozem zaprzężonym w dwa woły, pod osłoną nocy, uciekliście z miasta. Zamieszkaliście potem w Sienie, na skrzyżowaniu Via di Fieranuova z Via di Fieraveccia. Jak się nazywała tamta niewidzialna ulica, Via Decamerone?

Bonanno zwiesił głowę. Wyglądał jak pies zbity na kwaśne jabłko przez tygodniowe kocię. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś tak żałosnego. Nic, tylko wyć.

– Twój brat, Guglielmo, zaczął pić, a ty udawałeś, że świetnie sobie radzisz. Ale czy kiedykolwiek zaprojektowałeś jeszcze jakikolwiek budynek?

Teraz to nawet zrobiło mi się go trochę żal.

– Jeśli naprawdę lubisz Zuzannę, czy nie powinieneś jej życzyć czegoś lepszego?

– Lepszego niż ja? – spytał cichutko Bonnanno.

– Lepszego niż niewidzialne życie na niewidzialnej ulicy.

Nie odpowiedział.

 

***

 

– Skoro w sprawie powrotu Zuzanny okazaliśmy się w miarę, ekm, jednomyślni… – doktor Hubert chrząknął i zerknął w kierunku Bonanna, który siedział na kanapie z twarzą ukrytą w dłoniach. – To pozostaje nam jeszcze jedna kwestia natury organizacyjnej…

– Kto odprowadzi Zuzannę do domu – bardziej stwierdziła, niż zapytała pani Euzebia.

Zacząłem skomleć, szczekać i podskakiwać jak wściekły, ale wyglądało na to, że moja kandydatura nie była w ogóle brana pod uwagę.

– Mogę zadzwonić po siostrzeńca – zaoferowała Zenobia. – Ale spędza teraz ferie w Alpach Szwajcarskich – dodała ze źle skrywaną dumą. – I wraca do kraju dopiero za dwa tygod…

– To podziękujemy – ucięła pani Euzebia. Poczułem ulgę. Coś mi mówiło, że ten dzieciak jest równie pokręcony jak jego ciotka.

– Umieralnia? – zaproponował doktor Hubert.

– Chyba żartujecie – obruszyła się Zenobia. Przecież oni sami wyglądają jak zombie. Jeśli dziewczyna zasłabnie, babcia zejdzie na zawał, a dziadek dostanie wylewu i będziecie mieć na sumieniu trzy ofiary zamiast jednej.

Pani Euzebia i doktor Hubert popatrzeli po sobie. Widać w słowach czupiradła była odrobina prawdy, ale sposób jej wyrażania pozostawiał wiele do życzenia.

– Może spróbujemy zwabić listonosza…

– Nie nabierze się. Pamiętacie, jak Owidiusz próbował zamówić pizzę?

– Jest pewna różnica między pizzą hawajską a chorą licealistką.

– Fakt, Owidiusz nie jada chorych licealistek.

– Zenobio, czy ty każdy temat musisz postawić na głowie?!

– A gdyby zadzwonić po karetkę?

– Po pierwsze, nie mamy zasięgu, po drugie – gdzie niby miałaby dojechać?

Zapadła cisza – cisza z gatunku tych nieprzyjemnych, jak z poczekalniprzed szczepieniami.

– Ze… Zenobio? Czy… – Doktor Hubert zawzięcie poluzowywał zbyt ciasny kołnierzyk prążkowanej koszuli… – Czy miałabyś coś przeciwko, abyśmy…

– Miałabym.

– Abyśmy… wykorzystali twoje arystokratyczne koneks…

– Miałabym, mówię. A nawet mam. – Czupiradło zrobiło wielce obrażoną minę. – kiedy proponuję wam normalną pomoc w przygotowaniu leków, to nie. W przyrządzeniu obiadu? Nie. W naprawie kosiarki? Nie. Chcę wykorzystać mój wrodzony geniusz i naturalne talenty? Nie, nie, jeszcze raz nie. Za to powoływać się na moje arystokratyczne pochodzenie, to od razu. Stanowczo odma…

Wtedy pani Euzebia wstała, chwyciła ścierkę, którą jeszcze przed chwilą wycierała szklankę po brandy i… cóż, nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, ale wykonała taki gest jak moja pani, kiedy zamierza się na mnie kapciem.

– Ale to ostatni raz! – dodała pośpiesznie Zenobia.

Potem odchrząknęła, wyjęła z kieszeni maleńkie puzdereczko z wieczkiem w jakieś kwiatowe wzorki i zaczęła poprawiać włosy. Kiedy już je zebrała do tyłu i prowizorycznie podpięła gumką recepturką tak, żeby nie zasłaniały jej pół twarzy, zaczęła nawet wyglądać jak… mh… poprzestańmy na stwierdzeniu, że zaczęła jakoś wyglądać.

– Słuchaj uważnie, psie, bo nie będę powtarzać – oświadczyła. To było do mnie?! – Masz równo godzinę. Musisz wyprowadzić Zuzannę poza ulicę Bergamuta. Idźcie cały czas prosto. Kiedy dojdziecie do tabliczki z napisem „Skrzetuskiego”, wyciągnij z jej torby komórkę i zadzwoń po matkę.

– Albo po pogotowie – zaproponował doktor Hubert.

– Myślicie, że on umie telefonować? – spytała pani Euzebia. Że niby kto? Ja???

– Mówiła, że mieszka na Wałbrzyskiej. Nie będzie lepiej, jeśli po prostu zaniesie ją do domu? – zaproponował Bonanno. Słuchałem tego jak bajki o żelaznym wilku.

– Nie wiemy, czy będzie dość silny. A jeśli ją upuści i dziewczyna dostanie wstrząśnienia mózgu albo roztrzaska sobie czaszkę i…

– Zenobio!

– A co, jak zacznie się dusić? Dla chorej to jednak spory wysiłek.

– No i nie od razu nauczy się chodzić.

Szczeknąłem raz i drugi na znak, że panienka Zuzo z chodzeniem daje sobie radę sama od drugiego roku życia, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi.

– Lepiej, żeby zadzwonił.

– Nie, niech ona zadzwoni.

– A jak jej matka jest w pracy?

– To niech ruszy du…

– Bonanno, nie przy damach!

–Może jednak na pogotowie?

Jeśli chodzi o konstruktywne dyskusje, to z ludźmi jest prawie takie samo utrapienie jak z myszami. Szkoda gadać.

– Najważniejsze, żeby wydostali się poza ulicę. Potem będzie można prosić o pomoc tubylców – oświadczyła Zenobia tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Skoro tak… – Doktor Hubert tylko wzruszył ramionami.

– Ale masz być ostrożny! – Bonanno zwracał się chyba do mnie. I to tonem groźby!

– Pani Euzebio, może ubierze pani Zuzannę, żeby potem nie tracić czasu? –zaproponowała hakatka, podając z wieszaka tak dobrze mi znany zielony płaszczyk panienki Zuzo!

– Możemy zaczynać, kończyć i mieć to już za sobą? – prychnęła Zenobia, nadal dziwnie podirytowana.

– Jeszcze momencik! – odkrzyknęła pani Euzebia z drugiego pokoju. – Dobre nieba, jak się wiąże te okropne buty…?

– Już?

– Chwileczkę!

– A teraz?

– Zenobio!

– No, słucham?

– Policz w myślach do tysiąca, a potem w tył.

Wcale nie trwało to długo, nim znów usłyszeliśmy:

– Policzyłam. Mogę?

Zamiast odpowiedzi usłyszeliśmy głośne, zrezygnowane westchnienie.

– Dobra, zaczynam!

Wiecie co? To była najdziwniejsza rzecz, jaka mi się w całej mojej psiej karierze przydarzyła. Zenobia zacisnęła mocno powieki, skrzywiła się, jakby koci włos wpadł jej do nosa, a potem… potem mnie pocałowała. Fuuuj! W porównaniu z tą traumą fakt, że nagle stanąłem na tylnych łapach i okazałem się wyższy od wszystkich tu zebranych ludzi nie był już takim specjalnym zaskoczeniem.

– Hihihi! Ale z ciebie przystojniak. No po prostu książę z bajki – rechotał Cerber, który wrócił do salonu w najmniej oczekiwanym momencie.

– Morda w kubeł, JAJNIK – odwarknąłem. Musiałem jednak przyznać, że mój ludzki głos brzmiał kretyńsko. Zresztą, nie miałem czasu. Doktor Hubert próbował naciągnąć na mnie swoją zapasową koszulę, ale nie mogłem trafić łapami w rękawy. Zenobia popatrzyła na mnie, zamrugała, a potem zrobiła taką minę, jakby miała zemdleć, zwymiotować i rozpłakać się jednocześnie. No co ty, kobieto, faceta nie widziałaś?

Ech.

W sumie powinienem poprosić, żeby zmienili mnie w samiczkę. Spódnice się chyba łatwiej zakłada. Na szczęście uporałem się z dżinsami doktora Huberta (sięgały mi do połowy łydki, za to musiałem je porządnie ścisnąć paskiem), nim Euzebia przyprowadziła panienkę Zuzo. Ruszyłem w jej stronę. Oczywiście natychmiast grzmotnąłem jak długi na dywan. Poruszanie się na czworakach byłoby stanowczo łatwiejsze, ale z niepojętych dla mnie względów pozostali nie chcieli uznać moich racji.

– No dajesz, frajerze – chichotał ten pchlarz Cerber. – Wyobraź sobie, że to „podaj łapę”…

– Żebym ja ci kopa nie zasunął.

Ale to nie był najlepszy moment na rozprawę z jamnikiem. Wziąłem panienkę Zuzo pod ramię – a może to ona wzięła mnie? – i ruszyliśmy do drzwi wyjściowych, zataczając się jak mój pan po sześciu piwach. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, kto tu kogo podtrzymywał. Pani Euzebia wskazała nam drogę w dół ulicy. Cały czas prosto… Łatwo powiedzieć. Miałem nadzieję, że szybko spotkamy jakiegoś przechodnia i będę mógł poprosić go o pomoc. A tu, jak na złość, żywej duszy.

Zauważyłem niebieską tabliczkę. Dobra nasza. To znak, że opuściliśmy ulicę Bergamuta i znaleźliśmy się… diabli wiedzą gdzie. Przecież nie umiem czytać.

Panna Zuzo była blada, ledwo szła, trzęsła się, jakby właśnie wyciągnięto ją z kąpieli, i patrzyła w dół niewidzącym wzrokiem. Nie zwracała na mnie specjalnej uwagi. Nie wiem nawet, czy zdawała sobie sprawę, kim jestem. Czułem się, jakby w gardle utkwiła mi plastikowa kość.

– Pa… Panienko Zuzo… – wyjąkałem.

Dziewczyna zachwiała się. W ostatniej chwili udało mi się ją złapać. Sam ledwo utrzymałem równowagę. Wiedziałem, że na dwóch łapach nie zajdę za daleko. Mieliśmy godzinę. Ile czasu minęło? Skąd niby mam wiedzieć?! Jestem tylko psem, nie znam się na zegarkach! Wydaje mi się, że całe wieki. A na pewno dłużej niż otwieranie puszki z nóżkami wieprzowymi w galarecie.

– Panienko Zuzo. Trzeba zadzwonić… do naszej pani…

Spojrzała na mnie pustymi oczami.

– Panienko?

– Kim… kim jesteś?

Miałem ogromną ochotę, żeby powiedzieć „To ja, Topik!” Ale – czy by mi uwierzyła? A jeśli zemdleje? Albo zacznie krzyczeć?

– Panienko, to zupełnie… nieistotne. Po… potem… Potem panience wytłumaczę – skłamałem. – Trzeba zadzwonić… do mamy… Żeby zabrała panienkę… do domu…

Skinęła machinalnie głową. Wsparta na moim ramieniu, próbowała sięgnąć do torebki. Jakie szczęście, że pani Euzebia nie zapomniała o jej torebce. Był tam przecież aparat fotograficzny i klucze, i…

Panna Zuzo pokręciła wolniutko głową.

– Przepraszam, ja chyba… nie spakowałam komórki…

Myślałem, że się rozpłaczę. Żesz. Naprawdę się rozpłakałem. Coś zimnego płynęło mi po policzkach. Czyli ludzie płaczą w ten sposób? Spojrzałem w górę. A, jednak nie. To tylko deszcz. Cała ściana cholernego deszczu! I co jeszcze?!

Panienka Zuzo skuliła się odruchowo. No tak. Przecież miała tylko nauszniki. Zdjąłem kurtkę i próbowałem jakoś osłonić ją przed wodą, ale to było stanowczo za trudne. Momentalnie straciliśmy równowagę i z chlupotem wpadliśmy w najbliższą kałużę. Jako pies uwielbiałem kałuże. Jako człowiek – nienawidziłem ich z całego serca. Próbowałem pocieszać się, że deszcz pada wtedy, kiedy jest za ciepło na śnieg. Ale dla ludzkiej dziewczynki, na dodatek z gorączką, nadal było stanowczo za zimno. Jakoś zdołałem wstać. Chwyciłem panienkę Zuzo za przednie łapki, ale nie zdołałem jej podnieść. Może była zbyt osłabiona? Albo coś sobie zrobiła przy upadku?

Było coraz zimniej i coraz ciemniej. Panienka Zuzo rozkasłała się na dobre. Zaczynało jej brakować tchu. Chciałem wołać o pomoc, ale przecież w taką ulewę psa się z domu nie wygoni, a co dopiero człowieka?

I wtedy usłyszałem głos. Nie… Dwa głosy…

– Myślałam, że jest u ciebie.

– A ja myślałem, że u ciebie. W zeszłą niedzielę nie chciała przyjść.

– Bo miała uczyć się do testu semestralnego. Ale dwa tygodnie temu była, więc dałabym sobie głowę uciąć…

Czy to możliwe?

– To czemu do niej nie zadzwoniłaś?

– Nie rób ze mnie idiotki! Oczywiście, że dzwoniłam! To co? Okazało się, że jej komórka leży na biurku! A skoro nie wzięła telefonu, to znaczy, że wyszła na krótko. Potem dwie godziny szukałam tego cholernego psa… Myślałam, że w międzyczasie wróci. Aż w końcu stwierdziłam, że widocznie zagadała się z Maritą i będzie  później…

– Trzeba było od razu na policję!

– I co jeszcze! Jak dzwoniłam rano, to mnie wyśmiali. Dla nich to, że osiemnastoletnia pannica nie wraca do domu na noc, nie jest specjalnym ewenementem, rozumiesz?!

– Moja córka nie jest jakąś puszczalską gówniarą jak cała reszta!

– Skoro takiś mądry, to sam sobie dzwoń, fujaro!

Aż mnie ścisnęło w gardle! Któż inny w rzęsistym deszczu stałby na środku ulicy i wyzywał się od najgorszych?!

– Moi państwo!!! – krzyknąłem. Ale nie zareagowali. – Moja pani! Mój panie!

Byli za daleko. Lało jak z cebra. Kłócili się za głośno. Albo…

Zebrałem wszystkie siły i krzyknąłem na całe gardło:

– ZUZOOO!

– Czy ja słyszałam…?

Widziałem, jak zamazana sylwetka mojej pani wykonuje jakieś gwałtowne ruchy.

– Wołałeś „Zuzo”?

– A ty nie wołałaś? Bo jakby słyszałem…

Zadziałało! Ruszyli w naszym kierunku! Chciałem krzyknąć jeszcze raz. Ale z mojego gardła wydobył się tylko charkot i jakiś skowyt.

– Nie, to tylko jakiś głupi kundel – westchnęła pani i obróciła się na pięcie.

– Może sprawdzimy w drugiej uliczce? – zaproponował pan.

Wracajcie tu! Ale już! Pan i pani już znikali w strugach deszczu. Zacząłem ujadać, jakby stała przede mną cała armia mopsów, persów i wszystkie jamniki świata, mało nie straciłem tchu. Nie pomogło. Wiedziałem, że nie wolno mi opuszczać panny Zuzo, ale… ale czy mogłem zmarnować tę ostatnią szansę? Ruszyłem przez siebie. Zapomniałem już, że w tej postaci trzeba uważać, bo kałuże są tak jakby większe. Zaryłem nosem w asfalt i opiłem się brudnej wody. Ale zaraz biegłem dalej. Myśl, że panienka Zuzo została tam całkiem sama, goniła mnie mocniej niż wszystkie ściery i kapcie. W mojej głowie znów zabrzmiało „tra-tata-ta-ta-tra-tata-ta, bonanza”. Co to, u licha, znaczy „bonanza”?!

Ten cholerny deszcz już nie padał, tylko lał się z nieba strumieniami. Mało nie wyrżnąłem głową w latarnię. W ostatniej chwili wyminąłem słup telegraficzny. Slalomem omijałem co większe kałuże, ale i tak miałem tego wszystkiego po kokardę. Straciłem ich z oczu, ale przecież i tak biegłem na czuja, po zapachu.

Już doskakiwałem do nogawki pana, gdy nagle niebo spadło mi na głowę. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy z Syriuszem na czele.

– Poszedł won! Wstrętny kundel! Waldemarze, uważaj, może być wściekły!

– Odsuń się, Moniko, ja go przegonię! Sio! Sio!

Więc to nie było niebo… Tylko torebka mojej pani. Wiedziałem, że niebo, na którym są mięciutkie chmurki, nie może być tak cholernie twarde. W ostatniej chwili uniknąłem ciosu parasolką. Czy ci ludzie oszaleli?!

Próbowałem zaszczekać, ale niemal do cna ochrypłem. Gdybym tak mógł jeszcze na chwilę stać się człowiekiem… Próbowałem stanąć na tylnych łapach i…

– Co ten pies wyrabia?! – krzyknął mój pan, ale opuścił parasolkę.

– Waldziu, spójrz! – Pani schyliła się i podniosła z ziemi jakieś ubłocone niewiadomo co.

– Przecież to…

– Nie, Moniko, Zuzia już takich nie no…

– Kokardka Topiczka!

Musiałem zgubić to cholerstwo, gdy oberwałem po łepetynie. Z radości aż zamerdałem ogonem.

– Zobacz, reaguje na imię!

– Przecież to nie on, jest cały… y… zmoknięty i ubłoco… hm… Topik?

Zaskomlałem i, chociaż padałem na pysk, ruszyłem z powrotem w górę ulicy.

– Topusiu, czekaj! Dokąd…

Słyszałem ich kroki za mną, więc ani razu się nie obejrzałem. Serce waliło mi jak pani tłuczkiem do robienia mielonych. Kiedy zobaczyłem panienkę Zuzo, wciąż klęczącą na chodniku, z radości aż zakręciło mi się w głowie. Słyszałem jeszcze głośne okrzyki państwa, ale nie pamiętam, co było potem.

 

***

 

Obudził mnie dziwny zapach. A konkretniej, to straszny fetor. Smród benzyny. Myślałem, że ktoś próbuje mnie przejechać, zerwałem się na równe łapy i wtedy zaryłem głową w dach. Takie buty. Wpakowali mnie do tego okropnego plastikowego transportera dla zwierząt, który odziedziczyłem po jakimś króliku czy innej świętej pamięci śwince morskiej sąsiadów. A siebie wpakowali w rodzinne mini (które od czasu rozwodzenia się jest już mini mojej pani). Ciekawe, dokąd jedziemy?

Zazwyczaj w czasie takich wycieczek moja pani rozmawia ze mną uspokajająco i wszystko mi tłumaczy. Tym razem była jednak zbyt zajęta wyzywaniem pana od idiotów, kretynów, samobójców, morderców i piratów drogowych. W przerwach między jedną a drugą baterią wyzwisk tłumaczyła mu, że nie, nie może prowadzić, bo jest za bardzo zdenerwowana i ręce jej się trzęsą. Pan długo nie odpowiadał, ale od czasu do czasu coś szarpało autem gwałtownie, mój transporter uderzał w oparcie przedniego siedzenia, hamulce piszczały, a pan walił w klakson i wyzywał kogoś innego od idiotów, kretynów, samobójców, morderców i piratów drogowych. Następnym razem, kiedy będą się procesować u diabłów, pani powinna oskarżyć pana o plagiat.

Tych gwałtownych postojów było całkiem sporo. Dobrze, że nie jadłem śniadania. Z drugiej strony – oddałbym wiele za ciasteczka z wieprzowinką.

Ustanie wstrząsów i powiew chłodnego powietrza zapowiadały koniec katorgi, ale już po chwili poczułem coś znacznie gorszego – intensywny, kręcący w nosie zapach kostki klozetowej i innych takich higienicznych świństw. A także lekarstw i bandaży. Czyżby weterynarz?!

Usłyszałem stukot chodaków po linoleum i skrzekliwy, pełen pretensji głos:

– Nie wolno wnosić zwierząt na izbę przyjęć!

Wtedy pan i pani ryknęli na całe gardło:

– To nie jest zwierzę, tylko tort czekoladowy, kretynko!

Ok. Wiem, że zza tych czerwonych krateczek transportera niewiele widać i tylko cudem się w nim nie udusiłem. Ale… tort czekoladowy? Tylko oni mogli coś takiego wymyśleć.

Najwyraźniej salowa była tak w ciężkim szoku, że naprawdę nie próbowała ich zatrzymać. Jeszcze trochę, troszeczkę. Szczęk klamki.

– Waldziu, stań przy drzwiach i… no wiesz…

Pani otworzyła wieczko transportera. Najpierw zobaczyłem wiatrak pod sufitem. Potem pana, który opiera się o drzwi w taki sposób, aby nikt nie zdołał ich otworzyć z zewnątrz. A potem…

Panienka Zuzo spała na dziwnym, wysokim łóżku, otoczonym śmiesznie chlupoczącymi naczynkami i rurkami. Na twarzy miała plastikową maskę. Pamiętałem podobną z monitorowania historii o człowieku zmieniającym się w nietoperza. Jego wróg też nosił coś takiego na twarzy i próbował zrzucić na miasto bombę adamową (czy jakąś tam). Ale maska panienki Zuzo nie była czarna, może dlatego, że ona nigdy nie zrzuciłaby na nikogo bomby. Jednak wyglądała dość groźnie. Szybko zrozumiałem, że te zabawne rurki nie są jednak takie zabawne – w serialu o szpitalu były identyczne i niektórzy monitorowani bohaterowie naprawdę tam umierali. Ale nigdy ci najważniejsi! A panienka Zuzo jest przecież najważniejsza na świecie!

– Zuzo, spójrz, kto dziś przyszedł w odwiedziny!

Zobaczyłem, jak moja panienka otwiera oczy. Spojrzała prosto na mnie i… i uśmiechnęła się tak ślicznie!

– Topik?

Znów byłem Topikiem, najszczęśliwszym psem na świecie.

Pan i pani wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Zrozumiałem, że teraz wszystko będzie dobrze. Całe szczęście, że nie występowałem teraz w ludzkiej postaci, bo pewnie ryczałbym jak bóbr i znowu by mnie wzięli za samiczkę.

Panienka Zuzo wyciągnęła prawą dłoń i pogłaskała mnie po kitce. Tak, znów miałem tę cholerną kitkę – najpewniej nawet z zafajdaną kokardką – ale wcale nie popsuło mi to humoru. Najważniejsze, że moja panienka jest bezpieczna.

– Wiesz co, Topik? Ostatnio miałam dziwny sen. Śniło mi się, że… że jesteś człowiekiem i próbujesz mi coś powiedzieć… – Zaśmiała się. To był najpiękniejszy dźwięk na świecie. Wygrywał nawet z odgłosem otwieranej lodówki! – Co to było, Topiczku? Co byś mi powiedział?

Dobre pytanie. Może wyznałbym, że bardzo ją kocham? Ale to chyba widać… Albo poprosił, żeby szybko zdrowiała? Że na pewno pójdzie na tę swoją architekturę, ale musi potem wrócić? Mh… A może spytałbym w końcu, co to znaczy „bonanza”?

 

 

Koniec

Komentarze

Sympatyczne. Czy nie powinnaś zostać bajkopisarką? :-)

Gdzieś około środka masz “gębę” zamiast “pyska”. Druga pomyłka mignęła mi bliżej końca, nie pamiętam, co to było. Za bardzo zajęty byłem relaksująca lekturą…

Dziękuję za wskazanie kwestii do poprawki i… komplement? Nie jestem pewna, czy tak powinnam odebrać propozycję z pisaniem bajek – może to taka gryząca ironia? Oj, bałabym się, że rodzicom by się takie bajki nie podobały. Bo w dzieciaki to akurat wierzę.

AnnoMario, komplement. Propozycji – jeśli to aż propozycja – napisania od czasu do czasu czegoś lekkiego, w stylu na przykład jak wyżej, nie odbieraj jako ironii. Lekkie, sympatyczne opowiastki też są potrzebne, żeby było przy czym się zrelaksować, co zaznaczyłem na końcu. I pośmiać, jak przy rozmowie myszy. Wyszła Tobie jak żywa, odejścia od tematu, jedna mysz drażliwa, druga zaczepna, trzecia nie nadąża, jak to w większym gronie rozmówców bywa…

A psidło też bardzo misię. Znaczy, podobało.

Powyższe oczywiście nie oznacza, że tylko lekko i rozrywkowo miałabyś pisać. Ale to od Ciebie zależy.

Bardzo sympatyczny tekst. Szczególnie ujmuje świat widziany z perspektywy narratora. Po prostu rewelacja. :-)

Masz trochę literówek i chyba gdzieś przepadła spacja.

Wróble to straszne plotkary

Wolałabym plotkarzy. Wróbel jednak jest rodzaju męskiego.

żesz => żeż

Zagryzłbym go i rozszarpała na kawałki,

Literówka.

Nawet ta cholerna wierze jeszcze stoi!

Ojjj.

– Po ją podpierają od ośmiuset lat

Literówka.

Mało nie wyrżnąłem głową w latarnie. W ostatniej chwili wyminąłem słup telegraficzny.

Tu też. To w Warszawie są słupy telegraficzne?

kręcący w nosie zapach koski klozetowej

Literówka.

Babska logika rządzi!

Bardzo przyjemne opowiadanie, broni się jako samodzielny tekst, a przy tym miło spojrzeć na częściowo znane wydarzenia z zupełnie innej perspektywy.

Nawet niechęć do yorków mi się nieco zmniejszyła:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Przyjemna lektura :-)

Nigdy nie mów nigdy!

Adamie! Bardzo miło mi to słyszeć. Będę musiała rozważyć taką ścieżkę…mh… kariery? Cieszy mnie, że myszy się podobały, bo sama lubię tę scenę.

Finko! Dziękuję za tak wnikliwą korektę, będę poprawiać! Kilka razy sama się za głowę złapałam (wierze… nie wieżę!… znaczy, nie wierzę, że tak napisałam) Tak, słupy nadal stoją – przynajmniej w okolicach Skrzetuskiego i Wernyhory, gdzie toczy się akcja. Sprawdzałam!

Alex! Niezmiernie mnie ucieszyłaś stwierdzeniem, że da się to czytać samodzielnie. Przez jakiś czas miałam yorka i, faktycznie, nasz kot bił go pod względem sprytu na głowę.

Katko! Dziękuję!

Nie czytałam drugiego opowiadania i wcale nie oznacza to, że nie orientuję się w sysytuacji. Bardzo sympatyczny tekst z lekkim humorem. Główny bohater wyszedł super. Jestem oczarowana Topikiem i na pewno przeczytam Twój drugi tekst. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Dziękuję bardzo, Morgiano!

Szalenie sympatyczna opowieść, zwłaszcza że widziana i relacjonowana przez Topika. Miło było ponownie trafić na ulicę Bergamuta. ;)

Miejscami opowiadanie zdało mi się nieco przeszczekane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Fajne (na lic.Anet). Nawet bardzo. Na prawdę relaksujące, jak ktoś wcześniej napisał. Pies-narrator rewelacja. Dobrze, że zdecydowałaś się dopisać dalszy ciąg do poprzednich tekstów z ulicą Bergamuta. Ten sam styl, ale chyba lepiej misię czytało. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócimy na niewidzialną ulicę. Tymczasem klik do Biblioteki. Miło spędziłem czas, czytając. :)

Nowa Fantastyka