- Opowiadanie: opowieść_w_odcinkach - Opowieść w odcinkach

Opowieść w odcinkach

Zaczynamy zabawę w Opowieść w odcinkach. 

 

PISZĄCY:

 

I – Emelkali

II – Bravincjusz

III – AlexFagus

IV – syf.

V – psychoryba 

 

Zapraszamy do komentowania! ; )

Oceny

Opowieść w odcinkach

1

Marta siedziała na ławce przed budynkiem i nerwowo obgryzała paznokcie. Miała na sobie szpitalny szlafrok i było jej zimno; zmierzchało. Nie chciała jednak wracać do środka. Przerażało ją podziemie, w którym niedawno się obudziła – ludzie przywiązani pasami do łóżek, oswobodzeni potem przez Andrzeja, rzędy opróżnionych kroplówek oraz izolatka, gdzie leżały zwłoki.

– Pusto! – krzyknął Andrzej. – Zupełnie pusto.

On i pan Janusz zrobili obchód ośrodka. Marta masowała skronie, walcząc z nadchodzącą migreną i próbując zebrać myśli. Oddałaby wszystko za garść tabletek i kubek mocnej kawy. Uniosła głowę i zauważyła, że obaj mężczyźni zabawnie wyglądają. Andrzej, wysoki i dobrze zbudowany; mówił, że jest żołnierzem. Pan Janusz zaś – grubasek z wąsem, o aparycji hydraulika.

Dołączył do nich starszy mężczyzna, który wyszedł z budynku.

– Ośrodek jest otoczony wysokim ogrodzeniem, a dalej widać tylko las – referował Andrzej. – Przy bramie wiszą wojskowe oznaczenia. Nie ma tu żadnego personelu, tylko pacjenci.

– Pan jest żołnierzem, prawda?

– Tak.

– To może od początku – powiedział mężczyzna. – Ja nazywam Jan Maciejewski. Jestem z Warszawy. Czy któreś z państwa pamięta, jak się tu znalazło? Ktoś wie, gdzie my jesteśmy? Pan?

– Byłem na Ukrainie w ramach misji stabilizacyjnej – odpowiedział Andrzej. – Ale na plecach mam sporą bliznę. Najwyraźniej zostałem ranny. Nie wiem, co to za miejsce.

– Mieszkam w Kutnie. Moja stara miała urodziny w maju – zaczął Janusz. – A potem zachorowała na to paskudztwo…

– Zachorowała? – zapytał Maciejewski.

– Nie pamiętasz pan zarazy?

Zapadła cisza.

– Ja pamiętam – odparła Marta. – Moi rodzice też zachorowali. Moment…

Wstała i zajrzała do holu budynku.

– Coś się stało? – zapytał Maciejewski.

– Tak – odparła dziewczyna. – Pan Janusz mówił o maju, moja mama umarła na początku czerwca. Słońce dzisiaj zaszło po dziewiętnastej. Teraz musi być koniec sierpnia albo początek września…

– Co?

– Marta ma rację – mruknął Andrzej.

– Żarty sobie stroicie – powiedział Janusz. – Ktoś nas, kurwa, trzymał przez trzy miesiące?

– Na to wychodzi – odparł Maciejewski. – Pewnie też zachorowaliśmy i nas tu leczyli.

– Ale trzy miesiące? – wtrącił Janusz. – Nic nie pamiętam. Myślałem, że siedzimy tu może z tydzień.

– Kto nas leczył? – zapytał Andrzej. – Tu nikogo nie ma.

– Wojsko to pańscy koledzy. Pan powinien wiedzieć.

– Pan sobie wyobrazi, że nic nie wiem.

– Wozili nas między ośrodkami – powiedziała Marta. – Co jakiś czas podawali nam środki usypiające. Pan Janusz dostał jakiejś alergii i go zabrali. Ja też straciłam rachubę czasu.

– Nie słyszałem nawet o tej zarazie – rzekł Andrzej. – Dużo ludzi chorowało?

– Chyba tak – powiedziała Marta. – W moim bloku prawie wszyscy.

Dziewczyna owinęła się kocem, podanym przez Maciejewskiego.

Zza budynku wyszła kobieta. Była wysoka i szczupła. W dłoni trzymała latarkę

– Prędzej chcieli z nas zrobić szczepionkę – powiedziała. Szybko się przedstawiła: – Barbara Lorenc. Dziennikarka.

– Pani jest może zorientowana, co tu się, do jasnej cholery, dzieje?

– Nie, ale mam pewne przypuszczenia.

– To znaczy?

– Relacjonowałam konflikt na Ukrainie, kiedy pojawiły się pierwsze ogniska epidemii. Pamiętam, że moja ekipa zachorowała. Odizolowano nas, a gdy okazało się, że jako jedyna jestem zdrowa, wywieziono mnie. Podejrzewam, że stały za tym nasze albo zachodnie służby – mówiła. – Obeszłam jakieś biura, ale nic nie znalazłam.

– Skurwysyny chciały zatrzeć ślady. Wszystko wywiozły. – Janusz usiadł obok Marty. – Ciekawe, co z moją Kryśką.

– Może musieli uciekać – powiedział Andrzej. – Może interwencja na Ukrainie przerodziła się w coś gorszego…

– A może ktoś dostał rozkaz, ale go sumienie ruszyło i nas nie kropnął – powiedział Janusz.

– Dlaczego zostawili nas związanych?

– Co z oczu, to z serca – rzuciła dziennikarka. – A może po prostu nie zdążyli nas zabrać?

– Trzeba stąd spierniczać – dodał Janusz.

– Ktoś jeszcze jest w środku?

– Tak. Trzy albo cztery osoby – powiedział Andrzej.

– Widziałam, jak jakiś człowiek uciekł za ogrodzenie – dodała Barbara.

– A pan jakim cudem się uwolnił? – zapytał Maciejewski.

– Za luźno mnie związali – mruknął żołnierz.

– Ciekawe – powiedziała dziennikarka. – Chodźmy do środka. Może coś tam znajdziemy, a może pozostali wiedzą coś więcej.

 

2

Jej towarzysze sceptycznie spojrzeli w kierunku budynków.

–  No nie wiem – szepnął Janusz. – A jak tamci wrócą? Lepiej wiejmy.

–  Tylko gdzie? Nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy. Pani Basia dobrze myśli – poparł kobietę Maciejewski – wróćmy do środka. Rozejrzyjmy się za jakimiś papierami, popytajmy pozostałych.

–  Dokładnie – przytaknęła Barbara. – Ktoś może mieć jakieś informacje. Nie sądzę, żeby po nas wrócili. Gdyby zamierzali, pewnie zostawiliby jakąś straż… Tak myślę. Trzeba się upewnić, czy tu – wskazała główny budynek – czegoś nie zapomnieli.

–  Dobra – przerwał chwilę milczenia Andrzej. – Kto idzie?

Popatrzyli na siebie, a potem, z wahaniem, jedno po drugim ruszyli ku wejściu. Marta szła pierwsza, ale w drzwiach zatrzymała się, nerwowo pocierając dłonie. Idący za dziewczyną żołnierz odsunął ją delikatnie i wszedł. Rozglądał się nerwowo, bardziej z przyzwyczajenia, niż z obawy. Przeszukał już wcześniej pomieszczenia i był pewien, że w budynku nie ma żadnego zagrożenia. Cały personel zniknął bez śladu.

Jarzeniówki rozświetlały ciasne korytarze. Migając słabym, zamierającym blaskiem, sprawiały, że tanie białe kafelki na ścianach nabierały błękitnawej poświaty, a plamy na szarym linoleum połyskiwały złowieszczo. Postępująca za Andrzejem Marta stawiała uważnie stopy, by nie nadepnąć na żaden z ciemnych kleksów. Nie wiedziała czym są, ale jej wyobraźnia, podsycana widokiem z izolatki, malowała przeraźliwe obrazy.

Minęli dwa puste pokoje, straszące otwartymi drzwiami i jarzeniówkami migającymi w tym samym, irytującym rytmie. Salki były niewielkie, a w każdej stały dwa szpitalne łóżka z wymiętą pościelą, dwa pomocniki i stojaki na kroplówki.

Barbara zatrzymała się odruchowo. Zerknęła na skórzane paski przymocowane do metalowego stelaża przy łóżkach, szerokie i mocne, jakimi przypina się chorych, a potem na barczystego mężczyznę, idącego przodem.

–  Ciekawe – szepnęła.

–  Co jest ciekawe? – zapytał Janusz, przystając obok dziennikarki. – Widzi pani coś? – Wszedł do pokoju. Rozejrzał się. Otworzył szuflady. – Tu nic nie ma.

Kobieta pokiwała głową.

–  Wiem, ja tak tylko… z zawodowego przyzwyczajenia. Chodźmy.

–  Znaleźliście coś? – Maciejewski dołączył do nich, oddychając ciężko.

–  Nie. Dobrze się pan czuje? – dopytywał się Janusz.

–  Nic mi nie jest. Zdaje się, że odwykłem od biegania. – Uśmiechnął się krzywo starszy człowiek.

–  Może poczeka pan tutaj? – zatroskała się naraz dziennikarka.

Maciejewski rozejrzał się. Migająca jarzeniówka działała mu na nerwy, a biel szpitalnego pomieszczenia przygnębiała i przynosiła niechciane wspomnienia.

–  Nie trzeba. To tylko kilkanaście pokoi i to na jednym poziomie…

Bez słowa ruszyli dalej.

Kolejne salki też były puste. Straszyły poprzewracanymi meblami, porozrzucaną pościelą i wyrwanym ze szpitalnych komód szufladami. Na niektórych prześcieradłach czerwieniła się krew. Andrzej błyskawicznie oceniał pomieszczenia. Wyglądał trochę jak żołnierz w czasie akcji na terytorium wroga. Przynajmniej Marta tak to sobie wyobrażała. Widziała podobną scenę w jakimś filmie, na który zabrał ją Tomek. Film chyba nie był najlepszy, bo po kilkunastu minutach Tomka przestała interesować fabuła, a zaczęły piersi Marty. Nie pamiętała więc filmu, ale tamtą scenę i owszem. Andrzej wyglądał jak jeden z wojskowych na ekranie, gdy tak szybko zaglądał do kolejnych pokoi, cofając się od razu. I chociaż nie był uzbrojony, a zamiast munduru miał pasiastą piżamę, poruszał się zupełnie jak bohaterowie z kina.

Przy pierwszym zamkniętym pokoju Andrzej zatrzymał się. Dał znać pozostałym, żeby się lekko cofnęli i – absolutnie pewien, że go posłuchają – kopnął w drzwi. Uderzenie wyrwało drewniane skrzydło z zawiasów. Żołnierz odskoczył na moment, a potem szybko zajrzał do wnętrza.

–  Chodźcie! – zawołał.

Marta i Janusz posłuchali bez zastanowienia. Maciejewski spojrzał na Barbarę. Kobieta skrzywiła się, niechętnie słuchając polecenia.

–  Szołmen, co? – z rozbawieniem zapytał starszy pan.

Potaknęła w milczeniu.

Weszli do gabinetu wypełnionego wysokimi metalowymi szafkami. Zamykane półeczki i szufladki ziały teraz pustką. Pojedyncze kartki, walające się po podłodze, były czyste.

Barbara podeszła do szafki i zaczęła systematycznie przeglądać półki.

–  Cholera, nic tu nie ma – westchnęła.

Marta sięgnęła do szuflady w olbrzymim biurku. Była pusta. Dziewczyna szarpnęła drzwiczki poniżej. Bezskutecznie.

–  Zamknięte – zdziwiła się.

Andrzej odsunął ją i sam spróbował.

–  Dziwne – dziennikarka podeszła do nich, a za nią Janusz i Maciejewski.

–  Tam może być coś ważnego – z nadzieją wyszeptał pan Jan.

–  Odsuńcie się – polecił żołnierz.

–  Nie! – krzyknęła Barbara, kiedy mężczyzna zamierzył się na mebel.

–  Kurwa mać! – wrzasnął Andrzej, łapiąc się za stopę. – Jezu! Z czego to zrobione?! Jasny chuj, ale boli!

–  Kobiety słuchają – upomniał go Maciejewski.

–  To dębina – odpowiedział Janusz.

–  Mam nadzieję, że nie złamałeś nogi – warknęła dziennikarka. – Nie wszystko trzeba siłą. Pozwólcie.

Łagodnie odepchnęła przeklinającego mężczyznę. Kucnęła obok biurka i wyciągnęła z włosów wsuwkę.

–  Nie, no, bez żartów – parsknął Janusz. – Naoglądała się pani kiepskich filmów?

–  Nie, ale kiedyś robiłam wywiad z włamywaczem. Przeszmuglowałam mu do więzienia kilka pudełek marlboro, a on w zamian nauczył mnie tego – odpowiedziała Barbara, wyginając drucik.

Kiedy kobieta męczyła się z zamkiem, pan Jan rozglądał się po pokoju.

–  Widzieliście? – wskazał na przeszklone drzwi, zasłonięte od drugiej strony tak, że nie można było zobaczyć, co za nimi jest.

Andrzej, zaciskając zęby, pokuśtykał we wskazanym kierunku. Nacisnął klamkę.

–  Nie jest zamknięte – zauważył zdziwiony. – Ale, cholera, ciemno.

Marta pomacała ścianę i natrafiwszy na włącznik, nacisnęła go. Świetlówka zamigotała niepewnie, by w końcu rozjarzyć się mocnym, zimnym blaskiem.

–  O, kurwa – zaklął Andrzej.

Przywiązany do łóżka chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Długie brudne włosy zwisały w strąkach, częściowo zakrywając zamknięte oczy. Podarta koszula odsłaniała zapadłą pierś, pokrytą drobnymi ranami, wciąż jeszcze nie całkiem zagojonymi. Dzieciak był nie tylko przeraźliwie chudy, ale i sino-blady.

–  Trup? – zapytał cicho Maciejewski.

–  Aśka! – wrzasnął nagle chłopiec. Otworzył oczy, szarpnął się w więzach i powiódł nieprzytomnym spojrzeniem po obecnych. – Aśka! Gdzie jest Aśka?!

–  Uspokój się… – łagodnie zaczęła Marta.

Spojrzał na nią. Zamrugał. Dziewczyna podeszła i delikatnie położyła dłoń na ramieniu leżącego.

–  Sto piętnaście. Sto piętnaście i pięć. I pięć – wyszeptał chłopak. Przymknął powieki i powtórzył: –  Sto piętnaście i pięć…

–  Udało się! – krzyknęła Barbara, bo właśnie zamek w dębowym biurku szczęknął cicho.

 

3

– Sto piętnaście i pięć? – szepnęła Marta, nie odrywając wzroku od twarzy chłopaka. Została sama; pozostali popędzili do Barbary. – Co to znaczy?

Nie odpowiedzia; pogrążył się we śnie. Spokój, jaki wymalował się na jego twarzy, nie trwał wiecznie. Po krótkiej chwili jego oddech przyspieszył, a usta poruszały się, jakby desperacko chciał coś powiedzieć, lecz jakaś obca siła nie pozwalała mu. Dziewczyna złapała go za rękę; to nieco uspokoiło chłopaka.

– Co tam jest? – zainteresował się Maciejewski, stając za Barbarą.

– Teczka, czyjeś notatki… – odparła dziennikarka, przyglądając się zapisom.  – Ale… Nic nie rozumiem. To są jakieś zaawansowane wzory matematyczne, chemiczne… Zupełnie nic z tego nie rozumiem.

– Cholera… – warknął Andrzej. – Czy ktoś z tu obecnych może to rozszyfrować?

Cisza.

– A kogo jakieś wzory obchodzą? – odezwał się w końcu Janusz. – Wynośmy się stąd. Bierzmy, co znajdziemy i wynośmy się jak najdalej! Dłużej tego miejsca nie zniosę!

– Popieram – powiedział Maciejewski, wyjmując teczkę z rąk Barbary. – Ale to – machnął papierami – może okazać się przydatne, więc nie zostawiałbym tego. Jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie to rozszy…

– Aśka! – wrzasnął nagle chłopak; Marta odskoczyła, przestraszona. – Obiecałaś! Obiecałaś, że mnie stąd zabierzesz!

– Kim jest Aśka? – zapytała spokojnie, lecz tym razem zdawał się jej nie dostrzegać.

W drzwiach pojawił się Andrzej, zaraz za nim stał Maciejewski.

– Bredzi – stwierdził szorstko żołnierz. – Bóg jej wie, co mu zrobili. Widzisz te rany? – wskazał na pierś chłopaka. – Niektóre wyglądają całkiem przypadkowo, ale te tutaj, są zbyt regularne. Po za tym nie goją się jak powinny… Wygląda, jakby wdało się zakażenie.

– Rozwiążmy go – zaproponowała dziewczyna. – On potrzebuje naszej po-

– Aśkaaaa!!! – wydarł się ponownie. – Zdradziłaś mi kod, powiedziałaś, jak uciec!!! Dlaczego cię tu nie ma?! Dlaczego mnie nie rozwiążesz tak jak ją rozwiązałaś?! Obiecałaś!!! Aaach!!!

Zacisnął zęby, a jego ciało wygięło na tyle, na ile pozwalały więzy. Spazm targał nim przez chwilę, po czym chłopak uspokoił się nieoczekiwanie; mrugnął raz, po czym zastygł w bezruchu. Pusty wzrok wbity w sufit, brak oddechu… Andrzej doskoczył momentalnie do łóżka, przyłożył ucho do ust chłopaka, łowiąc oznaki życia. Nic. Wbił palce w szyję młodzieńca; próbował wyczuć puls. Marta przyglądała się, zakrywając w przerażeniu usta.

– Nie żyje – stwierdził żołnierz.

Marta osunęła się na ziemię, mdlejąc.

– Cholera, jeszcze tego nam było trzeba – stwierdził, pochylając się nad dziewczyną. – Zajmę się nią, wy w tym czasie postarajcie się znaleźć tę Aśkę, czy jak jej tam – polecił Maciejewskiemu. – Musimy prędko opuścić to przeklęte miejsce… – mruknął do siebie.

Pan Jan tylko skinął głową, odwrócił się i ruszył przed siebie. Barbara siedziała pod ścianą, blada. Janusz spoglądał przez okno, klnąc pod nosem najsoczyściej jak tylko potrafił.

– Znajdźmy tę Aśkę i wynośmy się stąd – powiedziała cicho dziennikarka.

– Nie obchodzi mnie żadna Aśka! – warknął Janusz. – Nie wiem, dlaczego w dalszym ciągu tu jesteśmy… Dlaczego po prostu stąd nie wyjdziemy? Cholera, ludzie umierają, a my… a my… Kurwa, zaraz się uduszę! – krzyknął i wybiegł z twarzą spoconą i pozieleniałą, jakby za chwilę miał zwymiotować.

Andrzej usiłował ocucić dziewczynę, a dziennikarka i stary warszawiak Jan wymienili spojrzenia. Żadne z nich nie pałało nadmierną ochotą do dalszego przeczesywania ośrodka. Chcieli mieć to już za sobą.

– Najlepiej będzie, jeśli się rozdzielimy… – zaproponował z wahaniem Maciejewski.

– Jaaasne – przytaknęła z ociąganiem. – Postaram się zebrać to, co może się nam przydać. Spotkamy się przed ośrodkiem.

Ruszyli, każde w inną stronę. Gdy tylko pan Jan został sam, z trzymanej w ręku teczki, wyciągnął notatki, przejrzał pospiesznie i wybrał cztery kartki, które następnie zgniótł i wrzucił do pobliskiego kosza. Pozostałe włożył z powrotem.

Nie zaglądał do mijanych pokoi; wiedział dokładnie, gdzie idzie. Otworzył tylko jedne drzwi, te które chciał otworzyć i stanął przed łóżkiem, w którym spała kobieta, w przeciwieństwie do niemal wszystkich pacjentów nieskrępowana pasami. Znajoma twarz. Zerknął tylko na kartę, położoną na pobliskim stoliku. Pokręcił głową, rozbawiony.

– Zapomnieli o tobie – powiedział Maciejewski, lecz nie zdołał jej zbudzić. – Zapomnieli i zostawili tutaj. Ale nie martw się, Asiu, drogie dziecko. Ja o tobie pamiętałem. Byłaś niegrzeczna.

Wziął poduszkę z drugiego łóżka i przycisnął kobiecie do twarzy.

– Już nikomu nie zdradzisz naszych tajemnic…

 

***

 

Gdy Barbara opuszczała mury ośrodka, pozostali już na nią czekali. Wzięła to, co uznała za przydatne – głównie proste medykamenty, środki pierwszej pomocy. Nie znalazła jednak Aśki, o której mówił ten dziwny chłopak. Mina jej zrzedła, gdy ujrzała, że również pan Jan nie podołał temu zadaniu.

– Przykro mi. – Spuścił wzrok. – Przejrzałam wszystkie pokoje, ale nikogo o takim imieniu nie spotkałem…

Powietrze przeciął odgłos strzału. Janusz padł na ziemię, wrzeszcząc i trzymając się kurczowo za lewe ramię. Andrzej przykucnął, odwrócił się w stronę, skąd dobiegł hałas i ujrzał napastnika. Znał tego skurwysyna.

 

4

 

Żołnierz zacisnął pięści, przygarbił plecy, szykując się do ataku.

– Ino bez żodnych głupot, Jędruś – ostrzegł napastnik, wymierzywszy w niego broń. – Wolołbych niy mieć kamrata z wojska na sumiyniu, ale jak mje zmusisz…

– Nie jestem twoim kumplem, Bebok! – wycedził przez zęby Andrzej.

– Ano niy je żeś – przyznał pogodnie mężczyzna. – Ale chyba niy chcysz ginąć za kutasa z ministerstwa? No, co tak gały wytrzeszczosz? Tyn klusek z facjatą montyra do niedawna robioł tutej za kierownika. A teroz robi za mordyrcę.

Janusz jęknął i poruszył się niespokojnie. Marta chciała do niego podejść, ale intruz strzelił w ziemię pomiędzy dziewczyną a rannym i warknął:

– Te, lalunia, trzymej się od niygo z daleka! Babki ostatnio stanowią towor deficytowy, wiync niy chciołbych, żeby coś ci się stoło. Storczy, że sukinkot załatwioł Aśka. Pierdola, człowiek nawet niy może spokojnie iść się wyjscoć, bo mu zaroz laska uduszą. A tako fajno z niyj dziołcha była… – rozczulił się. Potem spoważniał i zwrócił się do Barbary: – Scully, ciepnij Jędrusiowi binda, niych opatrzy to ścierwo. Lepij, żeby się nom źródło informacji niy wykrwawiło.

– Dlaczego ja? – mruknął żołnierz, odbierając od dziennikarki jałowe zwitki.

Bebok wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Bo niy byda zastanowioł się nad strzałem, co by grubas coś kombinowoł. Służąc ojczyźnie, zgodzomy się na ryzyko, co niy, Lewok? Wsziystko, ino by chronić niewinnych cywili.

Andrzej rzucił dawnemu kompanowi pełne nienawiści spojrzenie i klęknął przy poszkodowanym.

– Nie wierzcie mu, błagam! To wariat! – jęknął Janusz, chwytając weterana za nadgarstek.

Żołnierz niecierpliwie strząsnął jego rękę, zacisnął opaskę nad raną i zabandażował ramię. Dziennikarka skrzywiła się, obserwując te poczynania, ale zmilczała i odwróciła głowę.

– To, czy oni mi uwierzą, niy ma najmniyjszego znoczynia. Przynajmnij póki jyst zy mną mój przyjaciyl z “Łucznika” – oświadczył zbrojny, gładząc pieszczotliwie lufę karabinu. – Ale byzy mje raczyj marnie widza ich szanse na przeżycie. Godejcie, misiaczki, serio chcieliście stąd spierdalać w pidżamkach, podomkach i laćkach?

Mężczyźni stropili się, dziennikarka zachichotała, a Marta zasłoniła dekolt kołnierzem szlafroka.

Bebok westchnął, oparł broń o bark i wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Rzucił je Maciejewskiemu.

– Słuchej no, opa. Widziysz tyn sraczkowoty budynek po lewyj? Na partyrze jyst magazyn. Znojdziysz tam mundury, buty i trocha innych lukrów. Wyź dziołchy zy sobą i przyniyście, co wom wpadnie w oko. Tylko niy wystroszcie się umrzyków, na szczynście niy gryzą. Niy, Jędruś, ty ostoniesz tutej. Żeby ci się durnoty we łbie niy lęgły.

– Jestem ciekaw, skąd tyle wiesz o tym miejscu, Włodek – warknął żołnierz, ignorując wycelowany w niego karabin.

– Długo historia – oznajmił Bebok. – Jo to wszystko wyjaśnia jak już opuszczemy ta marownśa. A teroz ruszoć się, ciule!

 

***

 

Barbara oparła się barkiem o pień brzozy i z lubością wciągnęła w płuca papierosowy dym. Podobnych przyjemności nic nie potęgowało bardziej niż przymusowa abstynencja.

Była zmęczona kilkugodzinną wędrówką przez otaczające ośrodek lasy. Odetchnęła z ulgą, gdy udało jej się wymknąć samotnie z rozbitego naprędce obozu – „za potrzebą”, jak tłumaczyła Marcie. Potrzebowała chwili, by zebrać myśli i postanowić, co dalej. Nie spieszyła się z powrotem – gdy odchodziła, Bebok szykował przesłuchanie Janusza. Skrzywiła się, przypomniawszy sobie, jak żołnierz, uśmiechając się paskudnie, rozgrzewał nóż w żarze. Wolała nie być świadkiem wyczynów tego rakarza.

I tak nie spodziewała się, by grubas wyjawił coś, co by ją interesowało. Trudno oczekiwać, że podwórzowy burek będzie znał się na wirusologii.

Drgnęła, usłyszawszy trzask przydepniętej gałązki. Zaraz jednak uspokoiła się.

Nie musiała się odwracać; zbyt dobrze znała ten rytm kroków oraz słodko-gorzki zapach mieszanki sandałowca, nagaru i pszczelego wosku.

Przydepnęła rzucony na mech niedopałek. Pochyliła głowę, odsłaniając kark i udawała, że podziwia krople rosy lśniące na butach. Zdobyczne glany były trochę za duże, ale przynajmniej nie musiała biegać po lesie w szpitalnych kapciach.

– Tupiesz jak stado wściekłych jeży – zganiła przybysza. – Wychodzisz z wprawy na starość?

Mężczyzna stanął tuż za nią. Czuła na szyi ciepły oddech.

– Słodka Basiu, wiesz, że specjalnie cię ostrzegłem. Zaskoczona bywasz porywcza. Wolę nie ryzykować ciosu w klejnoty. Rozmowa stałaby się nudna…

Przeciągnął palcem po jej ustach. Rozchyliła wargi, wysunęła lekko język. Opuszka smakowała ostro – prochem i nikotyną.

– Masz coś dla mnie, maleńka?

Przełknęła ślinę i skinęła głową.

– Znaleźliśmy notatki profesora. Przejrzałam je tylko pobieżnie, starałam się nie zdradzić zbytnim zainteresowaniem, ale zdążyłam użyć kostki. Nagranie powinno być wyraźne.

– A gdzie to cudeńko?

Wzruszyła ramionami.

– Ukryte przed wzrokiem postronnych. Ale jak dobrze poszukasz, to znajdziesz.

Uszczypnął zębami płatek ucha. Jęknęła.

– Niecna Basiu, do czego ty mnie zmuszasz? – szepnął, walcząc z klamrą jej pasa.

Wsunął prawą rękę w spodnie dziennikarki, zaś lewą rozpiął guziki wojskowej kurtki.

Barbara milczała. Syciła się chłodnym dotykiem na wewnętrznej stronie uda, niecierpliwymi szturchnięciami dłoni po sutku. Mężczyzna wkrótce odnalazł drobny sześcian, spoczywający w staniku pod piersią, lecz nie zaprzestał poszukiwań.

– Kto wie, co tam jeszcze chowasz – usprawiedliwił się ironicznie. – Przeglądając notatki, dostrzegłaś coś ciekawego? Wiesz, minie trochę czasu, nim dostarczę kostkę komuś kompetentnemu. Gdyby okazała się bezużyteczna…

Oparła czoło o pachnący deszczem pień, próbując odzyskać odrobinę skupienia. Jednak przesuwające się po łechtaczce palce mąciły myśli, kradły rozsądek, wpychały w miękką otchłań oddania.

Wiedziała, że oczekuje od niej walki. Otrząsnęła się.

– Wszyscy ozdrowieńcy to heterozygoty, nosiciele genu mukowiscydozy. Profesor pracował nad szczepionką terapeutyczną. Szukał wirusa, który w razie koinfekcji odpowiednio modulowałby kanał chlorkowy. Do szczegółów nie dotarłam.

– Grzeczna, grzeszna Basiu – wychrypiał – pora na nagrodę. I karę.

Wysunął dłoń z majtek kochanki, lecz nim zdołała okazać rozczarowanie, zdarł spodnie z jej pośladków. Usłyszawszy brzęk rozpinanej klamry, kobieta zagryzła wargi i mocniej naparła czołem o drzewo.

Wszedł w nią gwałtownie, samolubnie.

Jej własny, prywatny demon.

 

5

Marta siedziała w policyjnym radiowozie.

Przysypiała, oparta głową o szybę. We śnie wróciły stare wspomnienia. Już kiedyś podróżowała takim pojazdem – policjanci zwinęli ją po imprezie integracyjnej na początku liceum za picie w miejscu publicznym i awanturowanie się. Ojciec odebrał ją z komisariatu, a potem krył przed matką. Nie powiedział jej nawet o rozprawie w sądzie. Sam poszedł i wszystko jakoś odkręcił.

Za oknem tymczasem ciągnęły się wzdłuż drogi martwe zabudowania wsi. Nie było żadnego znaku życia – albo wszyscy wymarli, albo bali się obcych. Przez szosę przebiegła jedynie wataha wychudłych psów.

Zaryczała syrena.

– Co się dzieje? – zapytała Marta.

Basia, leżąca głową na jej kolanach, poruszyła się niespokojnie.

– Nikogo nie ma – powiedział po chwili zrezygnowanym głosem Janusz.

Mieli szczęście. Wyszedłszy z lasu, natknęli się na kilka rozbitych pojazdów i sprawny radiowóz. Janusz pościągał benzynę z baków i mogli dalej uciekać.

– No to jedziemy dalej – mruknął Andrzej, szukając na odchodnym oznak bytności ludzi. – Jak się trzyma Barbara?

– Chyba dobrze.

Blade słońce znikło za chmurami. Zaczął siąpić deszcz. W bagażniku coś załomotało.

– Ciekawe, jak to będzie w tej Warszawie… – zaczął Janusz, ale nikt mu nie odpowiedział.

Pod jego nogami leżała sterta gazet. Mężczyzna przeglądał je w trakcie jazdy. Zaraza okazała się poważniejszym problemem niż konflikt na Ukrainie. Choć nikt tego nie napisał wprost, można było odnieść wrażenie, że plaga wymknęła się spod jakiejkolwiek kontroli. Sztab kryzysowy zorganizował wokół Warszawy punkty pomocy i obozy przejściowe. Ta wiadomość obudziła w nich pewną nadzieję. Problem był w tym, że ostatni numer „Wyborczej” pochodził z połowy lipca.

– Może chce mu się pić albo dusi go knebel? – zapytał Janusz. – Ten pański kolega to skończony skurwysyn, ale to też człowiek…

– Dobrze. Odjedziemy, żeby te psy się nie zbiegły, a potem się zatrzymam – odparł Andrzej.

Basia jęknęła. Marta pogłaskała ją po głowie, a potem znów oparła się po szybę i pogrążyła w półśnie. Widok skrępowanego żołdaka, wywleczonego z bagażnika przywiódł – tym razem – złe wspomnienia wczorajszego wieczora.

 

*

– Opatrzony? Niy zemdlyje? – zapytał Włodek. – Andrzejku, przywiąż ta świnia do drzewa.

– Po co to robisz?

– Dla dobra ojczyzny. – Żołdak zaczął się niecierpliwić – Jeżeś z nomi, czy przeciw nom?

Andrzej stał nieruchomo.

– Chyba jeżeś przeciw.

Trep mierzył w kierunku mężczyzn z karabinu. Szarpnął dziewczynę i rzucił ja na ziemię. Potem przygwoździł buciorem.

– Skurwysynu – szepnął Andrzej.

– Bier nóż z ognia i do dzieła. Prziysmaż rubasowi nojprzod usziy. Z życiem, bo zrobia modej krziywda. Moja kobieta (ew. baba) załatwieli, a mom ochota co poruchać.

– Niech Maciejewski to zrobi…

– Niy być tako siuśka. Dziod poszoł z tą dziennikarką w krzoki. Jiymu pewno tyż się zachciało.

Andrzej podniósł rozgrzane ostrze i po chwili ociągania – kiedy Marta jęknęła pod ciężarem buta – przyłożył je Januszowi do ucha; ten zaś zawył z bólu.

– Godej rubasie abo Andrzejek utnie ci cołe ucho. Kaj je profesor Wroński? Kto finansowoł badania? – krzyczał coraz głośniej. Ślina pryskała spomiędzy zębów. – Kto zlecioł porwania i eksperymenty? Kto jeszcze, prócz mojiyj Asi, wytworzoł przeciwciała? Kaj są szczepionki? I ostatnie, bo jeżech ciekow: dlaczego wartownicy cię związali, jak odjeżdżali? Co odkryli, komu służyłś? Ruskim?

– Jestem tylko hydraulikiem! – Janusz płakał. – Ja nic nie wiem!

– Upierdol mu całe ucho.

Spomiędzy drzew wyszła Barbara. Widząc przemoc, zaczęła krzyczeć. Włodek spojrzał w jej stronę.

Marta się szarpnęła, a żołdak stracił na moment równowagę. Wystarczyło. Andrzej rzucił w niego nożem i skoczył przed siebie. Dziewczyna zaczęła uciekać; Włodek – strzelać.

Andrzej był już przy nim i odepchnął lufę na bok. Trzasnął go w twarz. Raz, drugi, trzeci. Obrócił Włodka i zaczął go dusić karabinem.

– Nie! – krzyczała Marta. – Przestań! Przestańcie!

Andrzej puścił nieprzytomnego trepa.

Basia gdzieś znikła.

 

*

Włodek dostał pić, mógł się odlać i wyprostować nogi, a potem z powrotem trafił do bagażnika.

– Opatrunek Basi przesiąka krwią. – Marta pokazała mężczyznom czerwony wykwit na bandażu na brzuchu kobiety. – Majaczy. Powiedziała, że trzeba zadzwonić do demona… Rozumiesz, że on pomoże.

– Niedobrze. Musimy się pospieszyć – odparł Andrzej. – Do Warszawy jeszcze sporo. Na szczęście te wioskowe drogi nie są zatarasowane.

Ruszyli.

– Myślisz, że ten żołnierz mówił prawdę? – zapytała Marta.

– O oficerach-patriotach, którzy wykryli spisek zachodnich agentów, porywających Polaków na szczepionki? Nie wiem. Wątpię, żeby Włodek kłamał, ale nie wierzę w żadne spiski. Ktoś go po prostu użył jako narzędzie do jakichś gierek. Kiedy ostatni raz go widziałem, akurat dostał przeniesienie do tajnych operacji. A tam robią ludziom pranie mózgu. Mniejsza o detale.

– A Maciejewski?

– Włodek dostał złe informacje albo coś mu się popieprzyło. Zasadniczo chyba miał rację. – Andrzej zwrócił się do Janusza: – Jeszcze raz przepraszam za to ucho.

– Nie szkodzi.

– Znaleźliśmy zwłoki tej zaduszonej dziewczyny, jeszcze ciepłe – kontynuował. – Wiemy, że żadne z nas, ani też Włodek, jej nie zabiło. Pan Jan zaś ulotnił się, więc jest całkiem możliwe, że rzeczywiście był kierownikiem albo po prostu kimś ważnym w tym ośrodku. Włodek zaś pomylił go z Januszem. Uwolniłem przecież Maciejewskiego, był przywiązany do łóżka. Może więc naprawdę z kimś współpracował, żołnierze go zdemaskowali, a potem chcieli wydać prokuraturze wojskowej, ale podczas ewakuacji coś poszło nie tak i już nie wrócili?

Późnym wieczorem minęli tablicę z napisem „Warszawa 20”.

 

*

– Poczekajcie – stęknął Andrzej, hamując. – Baśka użyła słowa „zadzwonić”?

– Tak – szepnęła obudzona Marta.

Żołnierz wyskoczył z samochodu. Otworzył bagażnik i odepchnął Włodka, żeby wydobyć rzeczy Basi. Przetrzepał kieszenie wojskowej kamizelki.

Znalazł telefon satelitarny i zapasowe baterie.

– Sami tajniacy – mruknął do siebie. – Ale kaszana… 

 

5

– Tajniacy? – zapytała Marta, dołączając do żołnierza. – Dziennikarze z takich telefonów nie korzystają? Zwłaszcza, jeśli siedziała na Ukrainie?

Andrzej potrząsnął głową.

– I akurat ze wszystkich rzeczy w magazynie, które mogła wziąć, kiedy ten tu – machnął w kierunku skrępowanego Beboka, kucającego na skraju drogi – wysłał ją po graty, wybrała telefon satelitarny? Oj, mała, może i jesteś bystra, ale wciąż naiwna… Dobra, Włodek – zwrócił się do więźnia – coś jest na rzeczy, ale nam babka zaraz zejdzie. Albo zadzwonię, albo znajdę szpital. I jakiegoś konowała. Zaraz ci wyjmę knebel i…

– Hej! – krzyknął z wnętrza radiowozu Janusz, wymachując jakąś książką. – Niedaleko stąd, w Żyrardowie, powinien być szpital!

Bebok westchnął, wyraźnie zawiedziony, a po chwili, ponaglany gestem Andrzeja, posłusznie wszedł do bagażnika. Marta i żołnierz wsiedli do wozu.

– Na szczęście psiarnia wozi ze sobą atlasy samochodowe – odezwał się Janusz – I tak… Najbliżej nam chyba tą drogą… Być może tam nam pomogą.

– Najpierw tam spróbujemy, za kwadrans powinniśmy być. A jeśli… To jeszcze ten cały demon zostaje. – Żołnierz skinął głową.

Radiowóz ruszył. W środku panowała ciężka cisza, przerywana jedynie pojękiwaniami Barbary. Żadne z pasażerów nie chciało wypowiedzieć na głos obawy, jakby to miało zapobiec najgorszemu, jakby zduszenie jej w krtani miało moc przełamania złego uroku. A ta potężniała z minuty na minutę, z każdym bezpańskim pojazdem na poboczu, z każdym bezludnym budynkiem, milczącą ulicą, pustym skwerem…

Być może w żyrardowskim szpitalu im pomogą. O ile będzie miał kto pomagać.

 

Andrzej zatrzymał gwałtownie samochód. Przed nimi, na skrzyżowaniu, stały resztki barykady. Spalony szkielet ciężarówki tarasował przejazd, zostawiając tylko lukę na jednym pasie, pomiędzy czołem pojazdu a wysokim, kamiennym murem. Tył wraku opierał się o narożnik budynku, podziobany…

–  Czy to… Czy to są ślady po kulach? – Januszowi zadrżał głos.

Andrzej skinął głową w milczeniu. Według mapy, byli dwa skrzyżowania przed szpitalem. Odwrócił głowę, obrzucając spojrzeniem dziennikarkę. Marta podtrzymywała nieprzytomną Basię, uciskając ranę, ale i tak opatrunek był już cały czerwony od krwi.

– Kurwa, wozem nie przejedziemy. Musimy ją nieść. Uwolnię Włodka.

– Tego wariata? Oszalałeś?! – obruszył się hydraulik, szarpiąc nerwowo końcowkę wąsów.

– Ty jej nie poniesiesz ani broni nie obsłużysz. – Andrzej wskazał opatrzone, bezwładne ramię mężczyzny. – Marta na siłaczkę mi nie wygląda. Masz lepszy pomysł?

Janusz prychnął, poirytowany. Nie sprzeciwiał się jednakże. Wysiedli z radiowozu i weszli do pobliskiej kamienicy, w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć za nosze. Po krótkim czasie wrócili ze stelażem od łóżka, na które narzucili koc oraz prześcieradło. Wypuścili Beboka z bagażnika, a następnie Andrzej, sugestywnie bawiąc się bezpiecznikiem kałasznikowa, wyjaśnił mu warunki uwolnienia. Włodek, zgodnie z oczekiwaniem, zgodził się bez wahania.

Przenieśli Basię na prowizoryczne włóki i przywiązali prześcieradłem. Andrzej wziął telefon satelitarny i zapasową baterię. Ruszyli, Bebok ciągnący ranną jako pierwszy, za nim żołnierz z karabinem, potem dziewczyna i hydraulik.

Na kolejnym skrzyżowaniu znajdowała się kolejna zniszczona barykada, składająca się z dwóch aut stojących w poprzek jezdni. Włodek przystanął na chwilę, przykładając palec do ust. Zatrzymali się, nasłuchując. Najpierw usłyszeli ledwie słyszalny śpiew, jakby ciche zawodzenie, przywodzące na myśl ludowe występy. Następnie, na chodniku, z boku barykady, dojrzeli starą kobietę w niebieskim fartuchu i pstrokatej chuście na głowie. Siedziała na odrapanym taborecie, kiwając się w rytm melodii nuconej pod nosem. Oczy miała zamknięte, zdawała się nie słyszeć ani kroków, ani chrobotu ciągniętego po asfalcie drewna. Andrzej uniósł lufę broni i rozejrzał się podejrzliwie po okolicznych, parterowych budynkach, podchodząc jednocześnie do wraków samochodów.

– Babciu, mamy rannych, szukamy lekarza. Jest w szpitalu jakiś lekarz? – zagaił głośno hydraulik. – Sam jestem ranny, przez tego… wariata. – Obrzucił niechętnym wzrokiem Beboka. –  Babciu?

Kobiecina nie reagowała, kołysząc się nadal. Niezrozumiałe słowa wędrowały wraz z nutami, to w górę, to w dół, pieśń zdawała się nie mieć końca. Jedna, jedyna żywa dusza, którą spotkali od opuszczenia ośrodka, wydawała się być kompletnie zatopiona we własnym, wyimaginowanym świecie. Marcie wydawało się, że tak muszą śpiewać gdzieś na wschodzie, że to taki lament. Zaśpiew przypominał jej kobiety zawodzące nad zmarłymi.

Powiał chłodny wiatr, dziewczyna wzdrygnęła się. Włodek dociągnął nosze z Baśką pod wrak auta i zrobił krok w kierunku babuszki. Mocno chwycił starowinkę za ramię.

– Godej, babo, kaj dochtór? Som w ogóle jacyś? Ilu? Ktoś żyw? – Potrząsnął kobieciną mocno, usiłując zwrócić na siebie uwagę.

Staruszka znieruchomiała i odwróciła ku niemu pomarszczoną twarz. Marta podeszła bliżej, by schronić się za barykadą przed zimnymi podmuchami. Wydawało się jej, że wiatr wciska się pod ubranie, kąsając chłodem aż do samych kości.

Babinka nagle uniosła powieki, ukazując zaszłe bielmem oczy i wbiła w Beboka niewidzące spojrzenie.

– Stu piętnastu. I pięć – zaskrzypiała głosem tak zgrzytliwym, że aż ciarki przeszły dziewczynę.

Andrzej krzyknął, kucając, hydraulik obrócił się do żołnierza. Marta zauważyła jakiś błysk w budynku nieopodal; huknęły strzały, jeden po drugim. Twarz Włodka trysnęła mieszanką krwi, fragmentów skóry i drobin kości, ochlapując starowinkę, Janusza i Martę. Ciało Ślązaka

osunęło się na ziemię. Babcia zamknęła oczy.

– Stu piętnastu. I pięć – powtórzyła chrapliwie, zlizując z warg resztki krwi i mózgu, a potem upadła na twarz. Jej plecy zdobiła rana, z której ciemna czerwień wylewała się niespiesznie na niebieski fartuszek.

Powietrze rozdarł przeciągły wrzask przerażenia. Marta dopiero po chwili zrozumiała, że to ona krzyczy.

Koniec

Komentarze

Osoby zainteresowane zabawą zapraszam do wątku w HP 

I po co to było?

Ale zacząłeś! Łupnięcie na otwarcie takie, że dech zapiera. Następni proszeni są o szybkie zamieszczanie swoich fragmentów.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

grubasek z wąsem o aparycji hydraulika. => czy wąsy miewają aparycję? Oto jest pytanie…

 

W cząstce wstępnej pojawiło się kilka korekt. 

Zapraszamy na kolejny kawałek ;)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

No i gdzie te tłumy, co to miały czytać naszą opowieść???

Ha?!

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

[…] milczenia Andrzej [.+] – Kkto idzie?

Zamykane półeczki i szufladki [,-] ziały teraz pustką.

[…] szarpnął więzy […] ---> czy szarpnął się w więzach?

Przymknął powieki, oparł głowę i powtórzył: […]. ---> o co oparł głowę? Czy nie chodziło o opuszczenie głowy na poduszkę, jeśli ją miał? W przypadku słuszności tego domysłu warto napomknąć, wcześniej, że tę głowę uniósł…

Ja czytam, ale czekam na więcej. Narazie jest ciekawie. Twoja cześć Emelkali wyszła super. Teraz pytanie, co dalej? :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Teraz czas na cząstkę bravincjusza. Na pytanie “co dalej” możemy jedynie odpowiedzieć, że teraz nasza drużyna musi opuścić przytulny ośrodek ; P 

I po co to było?

Melduję, że przeczytałam i obiecuję, że czytać będę. Tylko mam ostatnio strasznie mało czasu.

Jest tajemniczo, jest z dreszczem, jest pięknie. Mimo że jest poranek, jakoś mi tak nieswojo i ciareczki drepczą w okolicach kręgosłupa.

Jedno mi się rzuciło i kopnęło między oczy:

malowała przeraźliwe obrazy – nie wiem, czy dobrze, że się czepiam, ale “przeraźliwe” mi tu nie pasi, bo według mnie odnosi się do dźwięku. Może tylko ja tak mam, a użyta fraza jest poprawna, ale mi zgrzyta. Zastąpiłabym to: przerażające, potworne.

I poproście kogoś, żeby podpiąć to opowiadanie, bo za chwilę spadnie ze strony i pies z kulawą nogą nie zajrzy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Niestety – brak jest technicznej możliwości podpięcia wątku ; (

Ale będziemy na inne sposoby kombinować. 

I po co to było?

Ale przecież są dwa tematy na stałe w wątku poczekalnia: brajta i mc. Nie można podpiąć opowieści? Byłyby trzy tematy – zawsze widoczne.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ja wiem, że są. Ale brajt je podpinał, a brajta nie ma – a wraz z nim zaginęła starożytna sztuka podpinania wątków do góry strony w dziale opowiadań ; P

I po co to było?

A kto podpina w Hyde Parku? Zapewne tutaj robi się tak samo. A jak nie – to przenieście się do Hyde Parku.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

HP rządzi się swoimi prawami. Rozmawiałem z berylem i mówił, że nie da się podpiąć. Nad HP też myślałem, ale tam z kolei nie da się edytować treści wątku – a wklejanie kolejnych części opowiadania w komentarzach jest takie sobie ; P

 

I po co to było?

Szkoda. A naprawdę nie ma żadnego informatyka, który by podpiął ten temat? A ten facet, co robi grafik loży i pomocników – on by nie potrafił?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bez Brajta to my tu jak goryle we mgle…

To trochę tak dziwnie – jeden facet znika i funkcjonalność siada. A wiadomo, czy Brajt wróci?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie… ;  )

I po co to było?

sad

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Czytać, czytać, ludziska! Ossstro się robi ;)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Łałć, faktycznie ostro, soczyście i tajemniczo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ciekawe, gdzie Alex chowa klucz od domu… :-D

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Jest kolejna cząstka.

I po co to było?

(ew. baba)

 

się zaplątało… ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Moja kobieta (ew. baba) załatwieli, a mom ochota co poruchać. –  o właśnie chciałam pokazać to samo, co Ryba.

Trochę się gubię w ilości imion. Ale to pewnie dlatego, że na każdy odcinek trzeba tydzień czekać. Zastanawiam się, czy nie zostawić do przeczytania, jak już będzie całość. 

Nie, nie wytrzymam.

Wszystko ładnie pięknie, tyle że ostatnio jakoś wszyscy o zarazie, postapo, zombie. Ale ten sam odruch miałam jak przeczytałam zwiastun Roberta Schmidta “Szczury Wrocławia”. My na portalu wzajemnie się siebie czepiamy, że “nic nowego”, “kolejne zombie, zaraza, wampir” – a jego nawet wydrukowali. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałam wszystkie części. Jedne podobały mi się bardziej inne mniej. Ogólnie fajny tekst Wam wyszedł.  Zakończenie bardzo dobre i sporo się działo. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

– To może od początku – powiedział mężczyzna. – Ja nazywam Jan Maciejewski.

Czy ktoś mógłby w końcu dopisać to nieszczęsne “się”?

Czekam na II rundę XD

Ja też czekam i doczekać się nie mogę. Już zdążyłam zapomnieć, co się dotychczas wydarzyło. Może przyspieszcie trochę tempo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ryba się ogarniał po zmianie lokalizacji. Stay tuned, znaczy, nasłuchuj ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Oto i Ryba, który ogarnął się po trzech tygodniach z życiem. Tak, z życiem, a tu trup ściele sie gęsto, zgodnie z założeniami…

Zróbcie coś, żeby było to widać na pierwszej stronie. Teraz jest na dziewiątej, za chwilę spadnie w mrok całkowity, nikt nie będzie czytał.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

A pupcia, bemiczko, bo jo żech przeczytoł.

 

 

Zza budynku wyszła kobieta. Była wysoka i szczupła. W dłoni trzymała latarkę(.)

 

pani Basia dobrze myśli – poparł kobietę Maciejewski(,)(w)(W)róćmy do środka

 

Nie sądzę, żeby po nas wrócili. Gdyby zamierzali, pewnie zostawiliby jakąś straż… Tak myślę. (jak dla mnie to powtórzenie. Jako że jest to wypowiedź konkretnej postaci, to nie mam zasadniczo prawa się czepiać, ale rzuca się w oczy i dziobie po nich okrutnie)

 

Marta szła pierwsza, ale w drzwiach zatrzymała się, nerwowo pocierając dłonie. Idący za dziewczyną żołnierz odsunął ją delikatnie i wszedł. Rozglądał się nerwowo, bardziej z przyzwyczajenia, niż z obawy.

 

Nie odpowiedzia(ł); pogrążył się we śnie. Spokój, jaki wymalował się na jego twarzy, nie trwał wiecznie. (Ten opis zwalił mnie z nóg. I bynajmniej nie był to przyjemny upadek. Wrażenie takie, jakby to pisało dziecko , a nie Któreś-Z-Was.)

 

– Popieram – powiedział Maciejewski, wyjmując teczkę z rąk Barbary. – Ale to – machnął papierami – może okazać się przydatne, więc nie zostawiałbym tego. Jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie to rozszy…

 

– Bredzi – stwierdził szorstko żołnierz. – Bóg jej wie, co mu zrobili. Widzisz te rany? – (w)(W)skazał na pierś chłopaka.

 

– Rozwiążmy go – zaproponowała dziewczyna. – On potrzebuje naszej po– (coś tu nie po-szło;)

 

Moja kobieta (ew. baba) załatwieli

(Duch bety, jak widzę, wiecznie żywy. Żal tylko, że po tych kilku miesiącach, które minęły, kiedy pierwsza osoba zwróciła Wam na to uwagę, nikt nic z tym nie zrobił. Mam przeto niepokojące wrażenie, że i moje uwagi zostaną pogrzebane żywcem w opuszczonym szpitalu, miast brać udział w rejzie na Warszawkę. Smuteczek.)

 

– Niech Maciejewski to zrobi…

– Niy być tako siuśka. Dziod poszoł z tą dziennikarką w krzoki. Jiymu pewno tyż się zachciało.

(SERIO!? Panbócku, pomiłuj… True story brzmi tak, że to jest najgorszy, najbardziej naiwny fragment całego, skądinąd i tak miejscami mocno niespójnego tekstu. Wybaczcie złośliwość, ale pytanie, czy Andrzej jest ślepy lub w jakiś sposób ograniczony, że sam nie dostrzegł, iż dzidzia poszedł siku, że musieliście przekazywać informację o tym w tak nienaturalny, abstrakcyjny wręcz sposób, ciśnie się na papier samoistnie. Rozumiem, że trzeba było zdradzić, co to za tajemniczy demon bzyknął Bachę, ale coś takiego…?)

 

Ciało Ślązaka

osunęło się na ziemię. Babcia zamknęła oczy.

(Enter Wam nabruździł)

Na początku mamy info, że Andrzej z Januszem przeszukali podziemie. Wojak krzyczy, “pusto, pusto”, a potem okazuje się, że jednak są jeszcze jakieś zamknięte drzwi i wciąż żywi ludzie w środku…

Zresztą, nie licząc Aśki i dzieciaka, który ją wołał, nim zszedł (a o których nikt wcześniej nie wiedział), ze słów Andrzeja wynika, że w środku było jeszcze kilka osób. Dlaczego więc wojskowy wołał, że pusto? Dlaczego ich nie uwolnił od razu? Co się potem z nimi stało/Dlaczego ich już nie było, kiedy drem team ponownie przeszukiwał podziemia?

 

Beboka wejście też mi nie sztymuje. Facet mówi, że poszedł się odlać, potem wraca, patrzy Aśka caput. A więc musiał być w budynku, kiedy ekipa go przeczesywała. Dlaczego nikt się na niego nie natknął, ani podczas pierwszego, ani podczas drugiego przeszukiwania budynku? Przecież nie wyglądał na takiego, co zamierzał się ukrywać. Dlaczego on nie natknął się wcześniej na nich? Lał na polu? Jeśli tak, to jakim cudem zdołał wrócić do szpitala, zorientować się, że że koś udusił Aśkę i pozostać przy tym niewidzialnym? Dlaczego sam wcześniej nie uwolnił wszystkich pacjentów, skoro – jak wynika z jego słów – przebywał na obiekcie od dłuższego czasu i zdążył poznajomić się z Asieńką, a przecież wcale nie był “tym złym”… pytania, pytania, pytania… Zasadniczo, można je wyciągać z całego tekstu jak z rękawa, co generalnie, drażni. W historii, która od samego początku wyraźnie obiecuje jakąś intrygę, i to niejedną, jak się okazuje, pasowałoby jednak jak najbardziej zadbać o detale, spójność, logikę i przejrzystość tekstu. A u Was to, generalnie, zawodzi, więc pod tym względem jestem rozczarowany zdeczka. Nie tak, jak Atlasem Chmur, w którym też doszukałem się kilku dziur, które jak dla mnie rozsypały w pył całą misternie skonstruowaną fabułę, ale jednak.

No i dlaczego, cholera, zabiliście Beboka? FOCH! Dyć to była zdecydowanie najbardziej wyrazista, najciekawsza i najbardziej krwista postać. A przy tym najmocniejszy – obok klimatu całej historii – punkt programu. Nie wiem, kto mu pisał dialogi – stawiam na Bravencjusza, bo też Ślązak, ewentualnie Fischa, bo on ma talent do stylizowania, aż zazdrość – ale cholera, szacuken po całości. Oceniając ta robota, powiedzmy, że fachowym okiem – kupa mojej familji i znajomków wyrzuca śmieci do hasioków, między innymi w Rudej Śląskiej, więc jestem osłuchany, a i sam też godom trocha – muszę przyznać, że zafundowaliście nam tu śląski naprawdę ciężkiego kalibru. Tak hardkorowym narzeczem, to już nawet tam mało kto dzisiaj mówi. A wy go tak z kulki, bezceremonialnie, przypadkiem, bez sensu…

Generalnie, sama historia, choć jeszcze wymaga dopracowania, bardzo w moich klimatach, więc nie żałuję czasu ani na lekturę, ani na opieprzanie Was w komentarzu. Pytanie tylko, co dalej? Bo wychodzi na to, że projekt chyba umarł i jakoś nikt nie próbuje go reanimować (tak jak nikt nie ratował tego dzieciaka, co mnie zaskoczyło, bo Andrzej wygląda na gościa, który był szkolony w tego typu praktykach i to w sposób, który powinien wywoływać u niego automatyczny odruch uciskania klaty).

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nowa Fantastyka