- Opowiadanie: arpod - Nadzieja

Nadzieja

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Nadzieja

– Tato, Tato, coś wisi nad domem – krzyczał z całych sił Stefuś – sie świeci i błyszczy i w ogóle jakieś dziwne jest. Kosmici chyba nas zaatakowali. Wielkie to jak stodoła wuja Stacha – ryczał dalej maluch – może nawet większe.

– Zamknij się gówniarzu – głos z środka domu nie pozostawiał złudzeń co do wiary w słowa syna. – Ustawiam telewizor. Coś sie kurde porobiło. Szlag by to trafił. Nic nie odbiera – wrzasnął z środka ojciec.

– Tato, tato, a może to przez tych kosmitów co wiszą nad nami! – nie dawał za wygraną Stefanek.

– Gówniarzu, przestań mnie wkurzać – coraz bardziej zdenerwowanym głosem krzyczał ojciec. – Za 15 minut gramy z amerykanami i dołożymy im w końcu a tu się transmisja urwała! Co za pech! Pierwszy raz dokopiemy tym pieprzonym jankesom, co to myślą że rządzą całą planetą a tu kuźwa, transmisja się urywa – ciszej już i bardziej do siebie pieklił się i burczał.

– Mówię ci tato, to przez kosmitów – niestrudzenie powtarzał „gówniarz”– o, teraz światełka zgasły całkiem i spód się zrobił ciemny, całkiem ciemny. A teraz zaczęło błyskać niebieskie światełko.

– Jak do ciebie wyjdę i ci dam w dupę to dopiero zobaczysz niebieskie światełko, gnojku jeden. Kosmitów mu się zachciewa. 10 minut do transmisji, a on kuźwa kosmici i kosmici.

Mały Stefanek umilkł całkowicie. A mężczyzna w środku mruczał pod nosem, raz ciszej, raz głośniej; od czasu do czasu miotając przekleństwa. Coraz głośniejsze wraz z nieuniknionie mijającym czasem pozostałym do transmisji. Sport nie był może najważniejszym elementem życia’ ale dawał trochę wytchnienia od szarej codzienności na tym kompletnym zadupiu. Sport i łyk; łyk albo więcej samogonu pędzonego w leśnej chatce za drutami „ziemi niczyjej”. Kuźwa, że też nic nie może działać jak powinno. A o rzesz ty cholera – ryknął nagle pod nosem – co za dzień.

– Tato – stojąc już prawnie w drzwiach wymamrotał cicho Stefanek – tato, ja ci mówię że to przez kosmitów. Ojciec spojrzał na niego tak, że siedmioletni malec, skulił się w sobie i rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie przez ramię, westchnął i zdobywszy się na odwagę wykrztusił: – Tata. Oni rozpięli coś jakby pole siłowe nad nami. No wiesz ci kosmici.

– Tego już kuźwa za dużo – wyrzucił wściekły ojciec – i rzucił się do malca, który w pierwszym odruchu odskoczył na zewnątrz chałupy, ale stanął nagle i zwrócił w stronę ojca pobladłą twarz. Ten, najprawdopodobniej nie po raz pierwszy, chciał sprać malca ale został kompletnie zaskoczony przez brak ucieczki. Wpadł na niego i stracili równowagę. Stefanek przewrócił się na brzuch ale natychmiast odwrócił się i pokazywał coś wyciągniętą ręką ponad ramieniem ojca. Światło było jakieś dziwne, jakby tuż przed wieczorną szarówką, może z odrobiną błękitu i coś w twarzy synka mówiło mu: odwróć się. I odwrócił się.

– O jasna kurwa. O szlag. Ja cię kręcę. – cisnęło mu się do ust samo, nie zaniemówił, tylko klął jak szewc wpatrując się przed siebie – co to, kuźwa jest?

– Kosmici, przecież ci mówiłem, że kosmici – prawie z radością w głosie krzyczał Stefanek.

– No przecież widzę, że nie sołtys zajechał na furmance. Nie mogłeś mi powiedzieć co się dzieje.

– Przecież mówiłem, cały czas mówiłem, a ty jakaś transmisja, transmisja.

– Właź do domu i nie wychylaj się. Cholera wie czego oni chcą. I wyciągnij strzelbę zza szafy – dodał cicho ojciec wpatrując się w coś co wisiało nad chatą. Jakieś 15, 20 metrów nad chałupą, zwykłą wiejską chałupą jakich wokoło pełno. No może nie zupełnie wokoło, jako że w promieniu 10 kilometrów nie było żywego ducha, odkąd wszyscy wyprowadzili się po wycieku z elektrowni atomowej jakieś 5 lat temu. Ale chałupy po prawdzie ciągle były. A on został; Stefuś był taki malutki. Ze dwa latka miał, żal mu było z nim po świecie się tułać, to został. A matka poszła z innymi. Po prawdzie to podejrzewał już wcześniej, że oni się mieli ku sobie z tym Heńkiem co mieszkał zaraz przy stawie i ciągle przychodził coś niby pożyczyć a oddać później. Wszarz jeden. Trza go było odstrzelić na początku, albo przynajmniej postraszyć. Przeszywający dźwięk, podobny do policyjnej syreny, wyrwał go z rozmyślań. O co tu chodzi tu, kuźwa, chodzi?

Obraz wyglądał co najmniej dziwnie. Wiejska rozlatująca się chałupa, lekko przekrzywiona. Drewniana, z częściowo powybijanymi od wschodu oknami, a nad nią statek kosmiczny. Wyglądał jak dwa odwrócone i złączone głębokie talerze. Wszystko z szaro-czarnego matowego materiału, z niezliczoną ilością małych światełek dookoła. Z dołu odchodziły niemal dotykające ziemi okrągłe kolumny, trochę przezroczyste. Bez przerwy poruszające się w górę i w dół. Windy może. Statek był bezgłośny. No oprócz syreny, która właśnie zamilkła. U góry wysunięta była antena. Dość gruba. Zakończona kulą, z której symetrycznie we wszystkie strony rozpościerała się przezroczysta powłoka otaczająca dom i zagrodę i wszystko dookoła. Siedzieli w środku jak pod jakimś kloszem. Ojciec z synem wycofali się. Starszy z nich zatrzymał się w progu. Rzucił jeszcze raz wzrokiem przez ramię.

– Stefek, właź do środka – powiedział cicho przez zęby, jakby nie chciał być usłyszany przez kogoś w statku nad nimi. – Właź do środka i barykadujemy drzwi.

– Ale Tato, to nie ma sensu. Przecież z tego statku to nas mogą zanihilować, a my drzwi będziemy barykadować.

– Co ty do mnie gówniarzu o jakiejś ani, aniho, ani-kolacji czy czymś będziesz tu dyskutował. Tatko ma dla nich niespodziankę, tylko nie chce żeby podejrzeli albo podsłuchali.

To mówiąc, zaczął grzebać w stojącej w sieni pod ścianą drewnianej skrzyni. Wyrzucał z niej jakieś szmaty i ubrania, aż dotarł prawie do dna. I z szelmowskim uśmiechem wyciągnął mały pojemnik wielkością przypominający opakowanie na starodawne pistolety, takie jak te wiszące na ścianie nad leżanką w drugiej sieni. Stefuś podniósł pytająco brew. Na co Tato z drgającymi w uśmiechu końcówkami ust konfidencjonalnie wyszeptał: – Stefuś, to klucze do skrytki w podłodze – to mówiąc wyciągnął sporej wielkości kluczysko – gdzie trzymam specjalną broń na takich sukinsynów. Ciągle chichocząc i mamrocząc pod nosem coś o przeznaczeniu i nieuchronnym, i o własnej mądrości, odsunął dywan w największej izbie. Oczom synka ukazały się drzwiczki sprytnie zakamuflowane w drewnianej podłodze. Ojciec z wyrazem tryumfu włożył klucz do szpary widocznej w zatłuszczonej podłodze i przekręcił klucz, który przeskoczył w wewnątrz z głośnym kliknięciem. Następnie, lekko zasłoniwszy przed Stefkiem otwór, wyciągnął stamtąd prawie nową haubicę. Wyraz jego twarzy mówił wszystko. Był bezgranicznie szczęśliwy, że posiadał tak wyrafinowane narzędzie, które w jego mniemaniu powstrzyma wszystko cokolwiek czai się za drzwiami jego chaty.

– Tato, skąd ty to masz? – zapytał oniemiały Stefanek – taki sprzęt w naszym domu. Przecież tato to jest KTH-4000M. Największa niekołowa broń przeciwpancerna i poniekąd przeciwlotnicza. Tato. Myślisz, że to wystarczy?

– A ty huncwocie skąd wiesz co to za broń? – podejrzliwie zapytał syna. – Hm?

 

 

W tej chwili z zewnątrz, a właściwie z zewnątrz i z góry rozległ się głos:

WE ARE STATE POLICE OF UNITED NATIONS. PLEASE FOLLOW OUR INSTRUCTION AND EVERYTHING WILL BE OK.

PLEASE COME OUTSIDE WITH HANDS OVER YOUR HEAD.

DO NOT MOVE RAPIDLY AND DO NOT HOLD ANYTHING IN YOUR HANDS.

 

– Co on kuźwa ryczy nad naszym domem? – wykrzyczał Tato. Że niby: „łiarsteit polise” i coś tam coś tam „jurhands”. Czemu to wrzeszczy nad nami w jakiś językach? Przecież jesteśmy u siebie, a nie w jakiejś Ameryce. Dzisiaj, kurna miał być z nimi mecz, a oni mi tu nad moją głową latają i wykrzyczają jakie farmazony, których za Boga nie rozumiem.

 

POWTARZAM: JESTEŚMY POLICJĄ STANOWĄ ZJEDNOCZONYCH NARODÓW. PROSZĘ POSTĘPOWAĆ ZGODNIE Z INSTRUKCJAMI A NIKOMU NIE STANIE SIĘ KRZYWDA. PROSZĘ WYJŚĆ NA ZEWNĄTRZ Z RĘKAMI NAD GŁOWĄ NIE WYKONYWAĆ GWAŁTOWNYCH RUCHÓW I NIE TRZYMAĆ NICZEGO W RĘKACH.

 

– No, teraz to rozumiem. Będą mi się tu „jurhendować” patałachy jedne. Jak im za chwilę przy grzmocę.

 

Ojciec z tryumfującym uśmiechem podszedł do okna, umiejętnie chowając się za framugą. Nie na darmo oglądało się te wszystkie filmy szpiegowskie – pomyślał – a i zapolować się zdarza, wszystko to teraz się przydaje. Powolutku, brzęczenie broni stawało się coraz głośniejsze, nieomylny znak, że broń ładuje się i już za chwilę będzie gotowa. Teraz pewnie mają wszystko nowocześniejsze, ale jak elektrownia wybuchała to była jedna z najpotężniejszych broni na stanie ochrony. Nigdy nie dotykał opancerzonych pojazdów, zarówno tych naziemnych jak i latających, tych to nawet nie umiałby obsłużyć. Z uśmiechem wspomniał jak pierwszy raz udał się na polowanie z haubicą. Pierwszy i ostatni, bo z tego zmutowanego jelenia to nawet plama nie została . Wyparował po prostu. Jeszcze raz wyjrzał przez okno i ponownie przeniósł wzrok na śmiercionośną broń. Żółte światełka zapaliły się już wszystkie i teraz po kolei zmieniały się w zielone. Ręce zaczęły mu drgać, po trochu z podniecenia, po trochu ze strachu.

Jasiu – wyszeptał – Jasiu, podejdź no tutaj, ale tak, żeby cie nie było widać przez okno. Posłuszny syn cichutko przysunął się blisko. W momencie, gdy tato próbował pokazać mu broń, brzęczenie zawisło bezdźwięcznie, następnie wydało głośniejszy i bardziej piskliwy odgłos, by w ciągu kilku następnych sekund zamilknąć, światełka zmieniły się z powrotem w żółte i zniknęły.

– Pieprzona elektronika, zawsze kiedy jest potrzebna, to się kuźwa wszystko wyłącza – klął pod nosem – te buraki zaraz tu będą, a tu się wszystko pieprzy. Nigdy nic w tym domu nie działa jak potrzeba. Wszystko się psuje. Jak nie telewizor, to pieprzona haubica. W tamtym tygodniu to nawet radio działało jak jakaś sinusoida, tak kuźwa, wiem co to jest sinusoida i pieprzony logarytm i pierwiastek. Ale gówno mnie to teraz interesuje. To gówno w moich rękach umarło, a ci goście na zewnątrz są jakieś pięćset metrów od nas i pewnie wystrzelą jakieś granaty albo inne badziewie i uśpią nas a potem spokojnie wyniosą. Tylko o co im chodzi. Nikomu nie przeszkadzało że sobie tu żyjemy przez te wszystkie lata a teraz napadają na nas i robią jakąś inwazję.

 

– Tato, pamiętasz jak mi kazałeś się bawić w gąsienicę – zapytał Staś.

 – No pamiętam – to wtedy gdy miałem z tobą oglądać koszykówkę z tej amerykańskiej ligi ale telewizor przestał działać za każdym razem gdy wchodziłeś do pokoju. Coś jakby cień podejrzenia przemknął mu po głowie.

– No tak tato, wtedy, no to ja nie bardzo wiedziałem o co chodzi z tą gąsienicą i ją obserwowałem przez kilka dni i patrzyłem jak kopie sobie w ziemi.

– Do rzeczy synu, do rzeczy bo żołnierze– z tej odległości można już było dojrzeć, że to żołnierze – są już blisko.

– Tato, ale nie będziesz się gniewał.

– Nie będę, tylko wykrztuś to z siebie.

– Tato, bo ja zrobiłem podkop za szafą w moim pokoju. Taki tunel i on wychodzi z drugiej strony, to znaczy na zewnątrz domu i można się tyłem prześlizgnąć do stodoły a tam wiesz co.

– Genialnie – idziemy. Przeszli do drugiego pomieszczenia. Ojciec znikając w drzwiach, ze zdziwieniem, wyłapał brzęczenie ładującej się od początku haubicy. Podniósł w zdumieniu brew, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo usłyszał głuche odgłosy wystrzeliwanych granatów. Zasunął drzwi wiszącym we framudze kocem  i zanurkował za synem, znikającym w dziurze za szafą

 

Stefuś poprowadził ojca niezbyt długim ale niebywale starannie wykonanym tunelem, który po jakiś dwóch metrach łagodnego spadku skręcał gwałtownie w prawo, a następnie natychmiast w lewo. Wszystko starannie ostemplowane i nawet okotwione gdzie potrzeba. Ojciec nie miał jednak zbyt dużo czasu na podziwianie zmyślnej konstrukcji bo z tyłu było już słychać gwałtowne odgłosy wybuchających granatów. Sukinkoty, pomyślał, nawet nie było drugiego ostrzeżenia. Od razu wywalili granatami żeby nas uśpić. Ale po cholerę komu nas atakować. No przecież nie za niezapłacony abonament. Przecież to nie ma absolutnie żadnego sensu. Wojsko na samotną chałupę położoną na ziemi niczyjej. Przez ostatnie lata żył w przekonaniu, że nikt nie wie o ich istnieniu, a życie sprowadzało się do zapewnienia pożywienia dla siebie i Stefusia. Podłączony był do starej linii elektrycznej bez żadnego licznika, bez żadnych rachunków ale za to nie wysyłają wojska. Co prawda skonstruował dość sprytną aparaturę do produkcji bimbru, ale z tego jego rodzina słynęła od zawsze. No i za to nie wali sie granatami bez uprzedzenia, drugiego uprzedzenia.

Tunel gwałtownie urywał się i przez małe szparki nad głową prześwitywało światło. Odsunął synka patrzącego na niego z widocznym w oczach strachem.

– Suń się gówniarzu, muszę zobaczyć gdzie jesteśmy. Stefuś odsunął bez słowa dwie niemal niewidoczne zasuwki po bokach klapy i posłusznie przesunął się na bok. Ojciec lekko uchylił klapę. Ciężka do podniesienia jak na takie chuchro – pomyślał. Wychylił lekko głowę i ze zdziwieniem stwierdził, że są jakieś pięć metrów od chałupy.

– Przyznam synu, że odwaliłeś to kawał dobrej roboty – mruknął cicho pod nosem, a Stefuś aż pokraśniał od pochwały usłyszanej ze strony ojca. Nieczęsto słyszał pochwały. – Ale teraz musimy cichutko wyleźć i przedostać się do stodoły. Trzeba było się spieszyć bo gaz z chałupy znalazł ujście przez okna, drzwi i tunel; i przemieszczał się szybko w ich stronę. Ojciec wygramolił się ze środka i podciągnął synka za sobą. Delikatnie wyjrzał poprzez prześwit w stercie śmieci.

– No tak kuźwa – mruczał – są już bardzo blisko, ale nie spodziewali się, że mamy podkop. Tu z uznaniem spojrzał jeszcze raz na synka i ciągnął dalej. – Musimy szybko przebiec do stodoły bo teraz jesteśmy zasłonięci dymem wylewającym się poprzez wszystkie otwory z wnętrza chałupy. Jak sito, dziurawa jak sito – mruknął pod nosem i pomyślał bez sensu – jak my te wszystkie zimy przetrzymali. Przed oczami stanął mu obraz ich dwóch siedzących pod kocami wokół paleniska zrobionego na środku kuchni. Na szczęście prąd był za darmo, więc grzali jak mogli, a na rozgrzewkę zawsze miał trochę samogonu.

 

 

* * *

 

 

Wewnątrz statku wiszącego nad chałupą panował uporządkowany rozgardiasz, jakże charakterystyczny dla akcji bojowych czy ćwiczeń. Każdy znał swoje miejsce i pozornie niepowiązane ze sobą pojedyncze działanie poszczególnych członków ekipy łączyły się w uporządkowaną całość.

– Przekażcie jednostkom naziemnym, że aura termiczna obu podejrzanych obiektów przesunęła się około 20 jardów na południowy wschód od budynku.

– Obiekty niewidoczne.

– Pozycja termiczna: 14 jardów południe; 14 jardów wschód.

 

Poszczególne polecenia i informację wyrzucane stanowczymi głosami z poszczególnych stanowisk docierały do pułkownika Johna Evans'a. John był doświadczonym oficerem, szybko podejmującym decyzje i dopasowującym strategię do rozwoju wydarzeń.

 – Do wszystkich jednostek – przekazał przez mikrofon, wcześniej wcisnąwszy przycisk transmisji, który pozwalał nadać informację do jednostek naziemnych jednocześnie ją kodując i szyfrując – zmieniamy kurs natarcia na 15 stopni południe, południowy wschód.

– Przyjęte. Piętnaście południe, południowy wschód. Dotarła do niego informacja zwrotna od jednostek naziemnych. Tak rzadko mogą się gdzieś wykazać ci chłopcy, że cieszą się na tą akcję jak dzieci – pomyślał.

 

Sierżant Rogers biegnący w trzecim rzędzie nacierających wraz z oficerem dowodzącym odebrał suchą informację o zmianie kierunku i przekazał ją oficerowi, który tylko kiwnął głową potwierdzając. Pewnie nie może złapać tchu – pomyślał Rogers – ciekawe kiedy ostatni raz biegł dalej niż do latryny. – Piętnaści południe, południowy wschód. 30.15.15. Tak brzmiał rozkaz, który wykrzyczał do podwładnych, a oni jak na zawołanie skręcili piętnaście stopni na południowy wschód. Po jaką cholerę wyciągali nas z ciepłych baraków tuż przed meczem, żebyśmy biegali za jakimiś wieśniakami, którzy mieszkają na tym zadupiu. W pełnej gotowości bojowej i oczekując niezapowiedzianego oporu. Oporu, kurwa, jakiego oproru. Nikt zdrowy na umyśle nie stawia oporu doborowym jednostkom Szóstej Armii Desantowej. Śmiechu warte. A mecz już się pewnie rozpoczął.

 

 

* * *

 

 

Tata kątem oka zobaczył zbliżającą sie z prawej strony grupę żołnierzy osłoniętej polem ochronym, wyglądającym jak bańka mydlana. – Skęcają na nas, do jasnej ciasnej, te skurczybyki – cisnął przez zaciśnięte zęby.

Wiedział że nie sposób przestrzelić tarczy ochronnej. Cię cholera – pomyślał i nagle przypomniał sobie, że tarcze nie wytrzymują dużego ciśnienia i nacisku z góry. Szybko strzelił w stroną grupy patrząc jak żołnierze powoli przesuwają się w jego stronę. Rzucił granat opatulony szmatami, zanurzony w ciekłym gazie polstonowym w plastikowym pojemniku, wetkniętym do  metalowego wiadra, który tak naprawdę nie mógł nikomu zrobić krzywdy ale narobił mnóstwo hałasu, co spowodowało, że część żołnierzy schowała się z powrotem za pozostałościami płotu.

 

 

– Cholera ale pieprznął tym wiadrem, będzie z piędziesiąt metrów

– Chyba ma jakąś wyrzutnię, co to do cholery było? – żołnierze zastanawiali się między sobą.

 

 

Hałas był tylko skutkiem ubocznym, choć niewątpliwie niezmiernie przydatnym. Po chwili jednak, nie dłuższej niż kilka sekund, z wiadra zaczął wydobywać się gęsty żółtawy dym, który kompletnie zasłonił dwóch uciekinierów przed natarciem. I oto chodziło. Miał jeszcze dwa, całe podziurawione wiadra, które napakował kamieniami i rzucił pomiędzy nacierających, którzy natychmiast odruchowo rozstapili się. Jedni jeszcze bardziej przyczaili za osłonami. A ci z tarczą przesunęli w stroną drzewutni. I o to chodziło.

Wziął drugie wiadro. Zaczerpnął głeboko powietrza, zacisnął dłonie niczym zawodnik rzutu młotem i – Naści skurwysyny – krzyknął rzucając jednocześnie wiadro, które szerokim łukiem przeleciało nad tarczą i z hukiem walnęło o trókątny szczyt dachu drzewutni, która rozsypała się z hukiem. Na żołnierzy poleciała z góry kawalkada roztrzaskanego drewna, kamieni i żelastwa zgromadzonego na stryszku szopy. Osłona zaczęła trzepotać i rozłączyła się. I ojciec spokojnie zaczął wybijać żołnierzy ze starego karabinu maszynowego. Żołnierze kompletnie nieprzygotowani na taki obrót sprawy stali jak wmurowani i padali jeden po drugim. – To za tę pieprzoną elektrownię niedojdy – rozkoszował się strzelając jak na strzelnicy – za moje lata na tym pustkowiu i za wszystkie krzywdy, i za Heńka co z moją uciekł. Po czym czmychnł do dołu za kopcem śmieci, rozkopanym aż do płotu z tyłu ogródka – Leć synku, teraz biegiem – krzynkął do Stasia i zaczął ostrzeliwać się z drugiego końca podwórza dołu.

 

 

* * *

 

 

– Sukinkot, wybił mi całą grupę tarczową – mrunkął pułkownik Evans. – Macie go wziąć żywcem. Za wszelką ceną chcę zedrzeć skórę z tego skurwysyna – szepnął do majora Johns`a. Byliśmy w tylu lokalizacjach i moi najlepsi ludzie zawsze wracali. Wszyscy. Wracali wszyscy. A tu na tym zadupiu, jakiś wieśniak wybija mi całą grupę. Zanihilować go. Majorze Johns. Zanihilować całą tą chałupę.

– Nie da rady pułkowniku. Za blisko tej starej rozwalonej elektrowni – powoli ściszał głos – obsewrujc zmiany na twarzy Evans`a.

– Nie ma słowa niemożliwe – przez zaciśnięte zęby wysyczał pułkownik – w tej jednostce nie ma słowa niemożliwe.

– Pułkowniku ta elektrownia wysyła tyle fal epsylon, że żadne urządzenie elektroniczne nie działa poprawnie. Musimy używać standardowego wyposażenia pośledniejszych jednostek sztumowych. Nawet napęd statku jest anachroniczny ze względu na zakłócenia w polu magnetycznycm. Tarcze działają jako tako ale z zakłóceniami. Elektrownia po wybuchu spowodowała, że w tym rejonie kompletnie nie ma życia. Wszyscy uciekinierzy zostali skoszarowani w gettach. Było tego raptem kilka wiosek i pracownicy. Wszyscy napromieniowani jak cholera, ale bez skutków ubocznych.

– Co z promieniami ESPA? – zapytał już spokojniej – pułkownik. – Słyszałem, że w wypadku tej elektrowni to był największy problem.

– Tak odpowiedział major. Był. Ale promieniowanie ESPA wykryto dopiero po pewnym czasie i wygląda na to, że było ono wtórne. Nikt z uciekinierów nie był napromieniowany. Dopiero niedawna, gdy promieniowanie opadło i zaczęliśmy przeczesywać tereny wokół elektrowni wykryliśmy ten przypadek. Oni powinni być napromieniowani i nie żyć, ale wygląda na to, że wszystko z nimi w porządku. Musimy ich mieć żywcem i przebadać. To byłby zwrot historii. My wszyscy pozamykani za murami ochronnymi naszych państw-miast. Odgrodzeni od świata i promieniowania ESPA. Przekonani, że nie można przetrwać na zewnątrz murów. A ci sobie tu spokojnie funkcjonują. Oczywiście ci ludzie nie mogą żyć w naszym społeczeństwie ze względu na zakłócenia, które powodują. Ale to wszystko musi być odpowiednio zaanalizowane i udokumentowane.

 

 

* * *

 

 

Ojciec siedzał pod płotem i zastanawiał się co dalej. Ostrzeliwując się z prowizorycznego okopu ze złośliwym uśmieszkiem, widział fruwające w biegu stopy Stasia. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Malec gnał jak na olimpiadzie, pędził co sił w nogach a cała uwaga była skupiona na nim. Powybijał ich już trochę i dalej nie bardzo mogli rozmontować jego chaotychcznego sposobu walki.

I wtedy wszystko zaczęło się sypać. Najpierw usłyszał głębokie burczenie. Nieznośnie głośne. Natarczywe i coraz bliższe. To zaczął dudnić silnik napędzający transportowce i maszyny ruszyły w jego kierunku. – No to koniec pomyślał. Wtedy zauważył, że za Stasiem rzuciła się grupa mundurowych ukryta wcześniej za palisadą ogrodzenia przy stawie. Nie dopędzą go – pomyślał – w duchu jednak przeklinając swoje niedopatrzenie. I wtedy Stasiu skręcił w stronę starej elektrowni. – Nie – wrzasnął głośno, i podniósł się zupełnie zapominając o żołnierzach – nie w tą stronę Stasiu. Nie do elektrowni. Wtedy go trafili. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętał były stópki Stasia migające w słońcu i widok mundurowych tuż za nim. 

 

 

* * *

 

 

Stasiu gnał co sił, a za nim posuwali się żołnierze. W momencie gdy skręcił do elektrowni, zwolnili, i maluch oddalał sie od grupy pościgowej. Wykrywacze promieniowania ESPA zaczęły lekko gulgotać i jarzyć na ekranach widocznych na wewnętrznych częściach przezroczystej osłony hełmów.

Kapral stanął nagle. – Tu zostajemy – powiedział stanowczo – promieniowanie jest zbyt silne żeby kontynuować. Biedny malec. Podnióśł rękę do góry obserwując oddalającego się malucha, który przeskoczył przez kawałek metalu na drodze. Przemknął obok rozwalonego betonowego kloca, i zniknął w wyrwie pomiędzy betonowymi blokami. – To koniec pościgu – zaanonsował do podwaładnych. Wracamy w okolice chałupy.

 

– Panie chorąży – wypowiadał stanowczym, przywykłym do raportowania tonem, nacisnąwszy wcześniej guzik transmisji – akcja zakończona niepowodzeniem. Jeden, młodszy z podejrzanych, umknął na teren starej elektrowni. ESPA za wysoka. Wracamy.

– Nie przejmucie się kapralu– odowiedział mechaniczny głos z komunikatora – mamy tego starszego. Żywego.

 

Stasiu przemknął pomiędzy betonowymi blokami i mimo, że nikt go już nie ścigał, przekradł się jeszcze przez dziurę z w płocie, ciągle mając w uszach krzyk ojca, nie zatrzymując się wbiegł miedzy budynki elektrowni. Poruszył stare drzwi, które przesłaniały wejście do jednego z magazynów, na tyle żeby się prześlizgnąć do środka. Widać, że znał drogę. Poprzez magazyn wszedł do małej sterowni.

W środku stał warcząc i szczerząc ogromne kły szary wilk. – Już cicho, bardziej pomyślał niż powiedział Staś – będziemy teraz musieli sobie radzić sami. Tatę zabrali żołnierze. Wilk zaskomlał cicho i jakby cokolwiek rozumiał, pokiwał łbem.

 

 

* * *

 

 

– Nazwisko. Nazwisko – powoli docierało do jego świadomości, że tu o niego chodzi. Otworzył oczy i wszystko co zobaczył to… wszechobecna biel.

– Nazwisko – ktoś stanowczo powtórzył. – Nazwisko.

– Gdzie Stasiu – wymamrotał i zemdlał.

– Stracił przytomność – zaraportował stojący opodal, przy jakieiś medycznej aparaturze sanitariusz.

– Widzę przecież – odburknął niegrzecznie osobnik pytający wcześniej o nazwisko, leżącego na szpitalnym łóżku mężczyznę – nie trzeba być lekarzem, żeby to zobaczyć. Pyta chyba o tego gówniarza, co uciekł Evansowi w czasie akcji.

Do pomieszczenia weszło trzech mężczyzn. Pułkownik Evans, podpułkownik Sanitario i generał Murtens.

– Jakieś wieści – zapytał generał. Doktorze Brown. Czy pacjent oprzytomniał?

– Sam jestem zaskakoczony bo mam dla was dobre nowiny – odparł milszym już tonem stojący obok łóżka męczyzna, którego nazwano Brown. Lekarstwa działają zaskakująco dobrze. Goi się wszystko jak na psie. Po promieniowaniu śladowym nie ma już śladu. Odzyskał przytomność na kilka sekund, ale ciągle pyta o tego drugiego, chyba. Coś jakby – tu spojrzał na notatki. Gdzie Stasiu, czy coś takiego. Wygląda na to, że dochodzi do siebie szybciej niż większość ludzi. Bardzo zdrowy organizm.

– Badzo bym chciał wiedzieć kim on jest –przypatrywał mu się uważnie Evans – straciliśmy 15 ludzi w ataku. Z wściekłością spojrzał na leżącego na łóżku. – Ach i powiedzcie mu, że ten mniejszy nie żyje. Wpadł na teren elektrowni i zginął.

 

 

* * *

 

 

– Nazwisko. Nazwisko – docierało do niego, że znowu pytają go o to samo. Otworzył oczy i zobaczył, że leży na białej pościeli w białym pokoju. Próbował się poruszyć ale bezskutecznie. Był przywiązany pasami – Jak w psychiatryku – pomyślał.

– Nazwisko.

– Bonder. Janek Bonder – powoli wymamrotał.

– Miejsce i data urodzenia – pytano go dalej.

– Gdzie Stasiu? – zapytał leżący.

– Miejsce i data urodzenia – kontynuwał stojący obok łóżka.

– Gdzie Stasiu?

– Miejsce i data urodzenia. Powiedz miejsce i datę urodzenia a ja powiem co ze Stasiem.

– Klimantowo. 3 Lipca 2076. Gdzie Stasiu?

– Stasiu nie żyje. Usiłowaliśmy go zatrzymać, ale pobiegł wprost do elektrowni. Wprost do piekła. Przykro mi.

– Nie, to nie możliwe – załkał mężczyzna – miałem tylko jego na tym świecie.

– Mamy twoją żonę – odparł lekarz – jest w obozie 17. Ale to czy ją zobaczysz będzie zależało tylko od ciebie. Na razie masz większe kłopoty. Zamordowałeś 15 żołnierzy.

– Zostawcie mnie – odparł leżący mężczyzna. – Zostawcie mnie w świętym spokoju. Biedny Staś. Miał tylko mnie. Zamknął oczy i cichutko pochlipiwał pod nosem.

 

– Generale – podszedłwszy to komunikatora na ścianie zammeldował lekarz – pacient odzyskał świadomość.

– Doskonale – usłyszał. – Zabierzeny go na przesłuchanie jutro o ósmej rano.

 

 

* * *

 

 

– Nazwisko.

– Przecież, kurwa mówiłem już ze sto razy. To sobie przeczytaj.

– Nazwisko.

– Ale jesteś nudny. Dałbyś chociaż zakurzyć.

– Nazwisko – powtarzał metodycznie siedzący nieruchomo przy stole umundurowany, jakkolwiek bez żadnych dystynkcji mężczyzna.

– Janek Bonder – zrezygnowany odpowiedział siędzący po drugiej stronie. Ubrany w schludną piżamę i przypięty do krzesła. – Poluzowalibyście trochę generale – dodał kpiącym głosem. – Przecież nie ucieknę.

– Pańska żona jest tutaj, możecie ją zobaczyć po przesłuchaniu.

- A to cofam, co powiedziałem. Lepiej mi nie popuszczajcie, bo spierdolę na pewno jak ta flądra jest tutaj. Albo nie – dodał – wpuście ją tutaj i wtedy poluzujcie a ja już wypatroszę używając tego długopisu, co tu leży na stole.

Prowadzący śledztwo najwyraźniej skonsternowany, pytającym wzrokiem popatzył na lustro zajmujące jedną ze ścian.

 

Generał Murtens wraz z innymi oficerami patrzył w skupieniu na przebieg przesłuchania. Westchnął głęboko i powiedział – OK. Nazywa się Jan Bonder i żył z synem na opuszczonych terenach przy elektrowni. Jakimś cudem nauczył się obsługiwać część broni tam zgromadzonej, polował żeby przeżyć. Teoretycznie nie zrobił nic złego oprócz kradzieży prądu, produkcji samogonu i cholera wie czego jeszcze. Detale.

Ale – tu zawiesił głos do dodania dramatyzmu swojej wypowiedzi. – Ale zabił piętnastu żołnierzy z doborowej jednostki. Jest silny jak tur i niezbyt rozgarnięty. Dobry materiał na zołnierza. Proszę go umieścić na liście do szkolenia w specialnej jednostce podpułkownika Sanitario. Przeszkolimy go i niech odsłuży śmierć, którą zadał.  – Acha, dodał po chwili, proszę nie meldować o posiadaniu tego osobnika nikomu poza nami. Wygląda na to, że promieniowanie jest dla niego nieszkodliwe. Organizm wykształcił jakieś sposoby obrony. Sanitario będzie go szkolił, a my będziemy obserwować, co się z nim dzieje. Jaki ma wpływ na elektronikę i czy może funkcjonować w naszej armii. Może to będzie nasza tajna broń? Coś jak prywatna E-bomba?

– Na razie nie zauważyliśmy wielkiego wpływu na urządzenia – wtrącił trzymający się do tej pory z tyłu cywil. – Chyba, że urządzenie jest bardzo delikatne, nieosłonięte i bardzo blisko.

– Co z żoną? – zapytał jeden z oficerów ignorując cywila – ściągneliśmy ją tutaj z obozu 17.

Generał podniósł brew – Czy ona wie że jej mąż żyje?

– Nie było rozkazu generale –odparł oficer.

– Zatrzymajcie ją w służbie – odpowiedział wolno generał – mam niejasne przeczucie, że będzie nam jeszcze potrzebna. Ale proszę ją trzymać z daleka od Bondera.

– Może do służb porządkowych na Kepler-13-B? – pytająco dodał oficer.

– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Krew do badania. A jego na bazę treningową.

Koniec

Komentarze

Humor trochę wędrowyczowski. Był jakiś ciekawy pomysł, ale wykonanie kiepskie. Interpunkcja kuleje, liczby raczej słownie, literówki, ortografy… Czytałeś ten tekst po napisaniu?

I matka zostawiła dwuletnie dziecko w skażonej strefie?

Gąsienice kopią w ziemi?

Syn w końcu ma na imię Stefan, Jan czy Stanisław?

Za 15 minut gramy z amerykanami i dołożymy im w końcu a tu się transmisja urwała!

Liczby słownie, Amerykanie dużą, przecinek po “końcu”. I takich błędzików masz zbyt wiele, żeby wypisywać.

Babska logika rządzi!

Wykonanie niestety leży. Jest dużo pierdołowatych niedoróbek w stylu:

elementem życia ale dawał trochę wytchnienia

‘ zamiast ,  i takich jak wypisała Finkla, a nawet ortografy.

 

Ogólnie nadmiar słowa “kuźwa” odrzucił mnie od tekstu. Swoją drogą takie wtrącenia trzeba “wkładać” w przecinki. Zapis dialogów też momentami błędny. Ogólnie niestety jest bardzo źle.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Jeśli był tu jakiś pomysł, został przywalony fatalnym wykonaniem. Humor, którym Autor starał się uatrakcyjnić tekst, zupełnie do mnie nie trafił, nie wywołał najmniejszego uśmieszku. Zastanawiam się, dlaczego opowiadanie zostało pozbawione zakończenia – bo kilka zdań nagle urwanej rozmowy, raczej nie można nazwać zakończeniem.

Dawno nie widziałam tak niechlujnie napisanego opowiadania. :-(

 

sie świe­ci i błysz­czy i w ogóle ja­kieś dziw­ne jest. – Literówka.

 

Coś sie kurde po­ro­bi­ło. – Literówka.

 

Za 15 minut gramy z ame­ry­ka­na­mi… – Za piętnaście minut gramy z Amerykanami

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd występuje wielokrotnie w całym opowiadaniu.

 

Coraz gło­śniej­sze wraz z nie­unik­nionie mi­ja­ją­cym cza­sem po­zo­sta­łym do trans­mi­sji. – Wolałabym: Coraz gło­śniej­sze w miarę nieubłaganie mi­ja­ją­cego cza­su, po­zo­sta­łego do trans­mi­sji.

 

Sport nie był może naj­waż­niej­szym ele­men­tem życia’ ale dawał… – Co po życiu robi apostrof?

 

A o rzesz ty cho­le­ra… – A, o żeż ty, cho­le­ra

 

Tato – sto­jąc już praw­nie w drzwiach wy­mam­ro­tał cicho Ste­fa­nek… – Czy Stefanek stawał też w drzwiach bezprawnie? ;-)

Pewnie miało być: Tato – sto­jąc już praw­ie w drzwiach, wy­mam­ro­tał cicho Ste­fa­nek

 

chciał sprać malca ale zo­stał kom­plet­nie za­sko­czo­ny przez brak uciecz­ki. Wpadł na niego i stra­ci­li rów­no­wa­gę. – Czy mam rozumieć, że ojciec wpadł na brak ucieczki? ;-)

 

Na co Tato z drga­ją­cy­mi w uśmie­chu koń­ców­ka­mi ust kon­fi­den­cjo­nal­nie wy­szep­tał… – Na co tato, z drga­ją­cy­mi w uśmie­chu koń­ców­ka­mi ust, kon­fi­den­cjo­nal­nie wy­szep­tał

 

Jak im za chwi­lę przy grzmo­cę.Jak im za chwi­lę przygrzmo­cę.

 

umie­jęt­nie cho­wa­jąc się za fra­mu­gą. Nie na darmo oglą­da­ło się te wszyst­kie filmy szpie­gow­skie – po­my­ślał – a i za­po­lo­wać się zda­rza, wszyst­ko to teraz się przy­da­je. Po­wo­lut­ku, brzę­cze­nie broni sta­wa­ło się coraz gło­śniej­sze, nie­omyl­ny znak, że broń ła­du­je się i już za chwi­lę bę­dzie go­to­wa. – Przykład nadmiaru zaimków.

 

Jasiu – wy­szep­tał – Jasiu, po­dejdź no tutaj… – Kim jest Jaś?

 

ale tak, żeby cie nie było widać przez okno. – Literówka.

 

który po jakiś dwóch me­trach ła­god­ne­go spad­ku… – …który po jakichś dwóch me­trach ła­god­ne­go spad­ku

 

Tato, pa­mię­tasz jak mi ka­za­łeś się bawić w gą­sie­ni­cę – za­py­tał Staś. – Kim jest Staś?

 

Ste­fuś od­su­nął bez słowa dwie nie­mal nie­wi­docz­ne za­suw­ki po bo­kach klapy i po­słusz­nie prze­su­nął się na bok. – Powtórzenia.

 

Przy­znam synu, że od­wa­li­łeś to kawał do­brej ro­bo­ty… – Literówka.

 

a Ste­fuś aż po­kra­śniał od po­chwa­ły usły­sza­nej ze stro­ny ojca. – …a Ste­fuś aż po­kra­śniał od po­chwa­ły usły­sza­nej od ojca. Lub: …a Ste­fuś aż po­kra­śniał od po­chwa­ły wygłoszonej przez ojca.

 

obraz ich dwóch sie­dzą­cych pod ko­ca­mi wokół pa­le­ni­ska… – W jaki sposób dwie osoby mogą siedzieć wokół czegokolwiek?

 

Na tym kończę łapankę, bo błędów zaczyna być tyle, że niemal uniemożliwiają lekturę, a nie mogę poprawiać niemal każdego zdania. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Najmocniej przepraszam wszystkich, którzy z rónych przyczyn przeczytali, popełnione przeze mnie “opowiadanie”. Nie ma innego sposobu, żeby przekonać się o swoich słąbościach i mocnych stronach niż poddać się konstruktywnej krytyce.

Większość uwag była bardzo pomocna. Teraz czas się wylogować i oddać przemyśleniom. Co dalej maturzysto? – chciałoby się rzec, ale to już tyle lat po, że … Zobaczymy.

Czegoś się nauczyłeś? Dobrze. Wykorzystaj wiedzę, zanim zapomnisz, i napisz kolejne opowiadanie. :-)

Babska logika rządzi!

przeczytane

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka