Nie pokryli nieba gradem ognia. Nie kontaktowali się z przywódcami. Być może próbowaliby to zrobić, gdyby gdzieś na świecie byli jeszcze jacyś przywódcy. Pan Marek leżał na kanapie popijając warzywny bulion, kiedy wpadli do salonu świetlistą kulą. Czymkolwiek był ich okręt, poruszał się z precyzją umykającą ludzkiemu oku. Światłość nabrzmiała i pękła jak bańka mydlana, brzmiąc echem ginących istnień. Pan Marek rozdziawił usta. Z kosmicznych oparów wyłoniły się sylwetki przybyszów.
Mężczyzna zaniemówił, bo choć brał pod uwagę możliwość istnienia życia pozaziemskiego, nie wierzył we własną egzystencję. Rzeczy nie powinny się dziać jemu. Powinny zdarzać się wszystkim. Wobec nowych okoliczności, w panu Marku zaskoczyła iskra biologicznych odruchów. Zerwał się na równe nogi i wrzasnął.
– Chodź szybko!
Zapomniał, że wierzy w oświeconą jedność świadomości, a kobieta będąca jego partnerką powinna doskonale zdawać sobie sprawę z rzeczywistości w każdym jej aspekcie. Jeśli chodzi o przybyszów, wyświetlali się niepełnym kształtem. Być może w podczerwieni, czy innym nadfiolecie byliby bardziej realni. Ich ciała pulsowały na podobieństwo rwanych przedświtem mgieł. W oczywisty sposób za ułomność kreatur odpowiadał prymitywny mózg człowieczy. Musieli być pełniejsi niż w rzeczywistości, a myśl ta rozpaliła w umyśle Marka kratery bólu.
Syknął, kiedy jaźń rozbłysnęła mową kreatur. Bez ostrzeżenia i zgody wdarli się pod płaszcz świadomości, zasnuwając ją obrazami. Marek stwierdził, że on sam jest narratorem zdarzeń, których nie zna i nie rozumie.
Wszechświatem pędzą miliardy wymarłych planet. Wśród nich tylko na jednej, zrządzeniem losu, wykluli się przybysze. W przezroczystej bańce atmosfery życie trafiło na grunt nie tyle żyzny, co wystarczający. Gdyby odjęto choć jedną kroplę wody, ich świat uległby zagładzie. Marek zrozumiał, że nie miał pojęcia czym jest równowaga.
Tam wszystko jest wieczne. Te same istoty pożerają te same rośliny, a ilość to punkt w przestrzeni, który można zrozumieć tylko dzięki istnieniu nieilości. Obcy czują, że Marek nie pojmuje ich mowy. Modulują obraz, nadając mu format filmowego zapisu.
Przezroczyste sawanny pokrywa dywan trójtraw. Trójdrzewa wydają trójowoce raz w ciągu swego istnienia. Jeden zjadają trójzwierzęta, a te z kolei gonią trójludzie, aby pożreć jedno z nich. Wieczność wypełnia jeden i trzy.
Obcy zmieniają się. Marek rozumie, że zakładają ubrania. Z dzikusów walczących na równi z bestiami wchodzą na szczyt łańcucha pokarmowego. Przez chwilę świat stoi na krawędzi nierównowagi.
Niebezpieczeństwo mija. Trójświat przybiera formę gigantycznego folwarku, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Nadprogramowa śmierć oznacza koniec wszystkiego, trójczłowiek nie zna więc wojen. Miasta nie rosną, lecz trwają w zmienności. Kolejne mody pokrywają budynki nowymi symbolami.
Z dwóch roślin powstają trzy owoce, po jednym z każdej płci. Dwóm dane jest dojrzeć, a trzecie zjadają zwierzęta. To samo powtarza się dla każdego gatunku. Marek cierpi. Dochodzi do niego, że nie ma trzech płci, tylko dwie, Ten trzeci to zapasowa kopia. Gdy zrządzeniem losu umrze samiec, bądź samica, obojnak może przejąć ich funkcje. Obrazy przyspieszają. Tak było, a teraz jest już inaczej.
Na tle miast stoi trójrodzeństwo. Dwoje rośnie, a trzecie obumiera. Gdyby zabić któreś z dwójki, karzeł rozkwitłby, ale świat nie utrzyma trojga. Nagle Marek rozumie, że zmieniające się na budynkach symbole są przejawem dojrzewania obcej cywilizacji. W przyrodzie musi być zachowana równowaga, a organizmy nie mogą uciec przed tym jak zostały zaprogramowane. W rodzeństwie wzrasta głód, dwoje rozrywa obojnaka. Życie kolejnych pokoleń okupione jest odrazą do siebie.
Obraz zapełniają szeregi obcych. W przezroczystym świecie nie ma miejsca na lekkomyślną innowację. Technologia zajmuje przestrzeń na równi z żywymi organizmami. Aby zrobić dla niej miejsce muszą zginąć niezliczone łańcuchy istnień. Na skraju miasta wzrastają gmachy obserwatoriów – obcy próbują znaleźć rozwiązanie w gwiazdach.
Marek widzi, że aby wznieść jedno obserwatorium, obcy musieli pozbawić życia tysiące swoich braci i sióstr razem ze wszystkim, co usprawiedliwiało ich obecność. Giną lasy, pola i zwierzęta. Wysychają rzeki.
Wkrótce historia obcego gatunku zmienia się w przyspieszający kalejdoskop ludobójstwa. Istnień jest coraz mniej – ich miejsce zajmują zimne budowle. Jest i nadzieja. Że w końcu, po wiekach wyrzeczeń, bólu i śmierci uda się stworzyć świat, w którym będzie miejsce dla każdego.
Seans skończył się tak gwałtownie, że Marek o mało nie zwariował powracając do rzeczywistości. W braku bodźców poczuł pustkę. Obcy stali przed nim czekając aż dojdzie do siebie, a on myślał. Próbował zrozumieć ostatnie sceny.
– Czego chcecie? – Zapytał w końcu.
Czyż to nie oczywiste? Obcy drgnęli wyczuwalnie. Nie użyli słów, ani gestów. Ich myśli najzwyczajniej wysączyły się w umyśle Marka.
Chcemy, żeby to się skończyło. Trzeba nam trochę wody – a wy jej macie w nadmiarze, nawet nie zauważycie, że coś zniknęło. Chcemy roślin, bo u was kwitną one wiele razy, a my nie umiemy zmienić swoich. A przede wszystkim chcemy zwierząt. Starczy klika egzemplarzy.
Marek zobaczył łąki na których wypasają się tysiące krów. To widok dość popularny na Ziemi.
Zrozumiał, że przybysze postawili wszystko na jedną kartę. Prosili o przysługę, bo nie mieli nic do oddania. Aby dotrzeć do Marka poświęcili wszystko, co mogli poświęcić. Zostawili u siebie tylko tylu, żeby dało się odbudować cywilizację i aby tym razem nie musieć ulegać prawom natury, których nie potrafili zaakceptować.
– Przykro mi – powiedział po chwili namysłu. – Bierzcie wodę i rośliny. Ale krówek nie damy.
– Dlaczego?! – Zawyli obcy, ich obraz wyraźnie przygasł, a sylwetki zamigotały. – Czy nie zrozumiałeś naszej historii? Czyż nie macie współczucia?
– Zrozumiałem. I bardzo mi jest przykro. Ale krówek nie damy. Krówki to nasi przy… – Ugryzł się w język. Zrobiło mu się wstyd, że dobiera zbyt mało dosadne słowa. – Krówki to nasi bracia.
Koniec