Moje pierwsze twórcze opowiadanie. W pełni amatorskie, nietknięte ręką mistrza :)
Moje pierwsze twórcze opowiadanie. W pełni amatorskie, nietknięte ręką mistrza :)
Był rok 1990. Wraz z rodzicami przeprowadziłem się z Nowego Yorku do małego miasteczka w Connecticut. Z pewnością wiecie jak to jest dla siedmiolatka w nowej szkole. Chłopak z wielkiego miasta przenosi się na prowincje i zostaje popychadłem. Dla każdego „twardziela” ze starszych klas byłem łatwym celem jako nowy narybek. Jak się na pewno domyślacie, nie byłem lubiany, nie miałem też wielu przyjaciół. Co prawda był Johnny, który do przyjaźni ze mną podchodził z pewną rezerwą, ponieważ bał się o swój szkolny wizerunek. Moim najwierniejszym kompanem był GameBoy. Kawałek elektroniki, który pomagał mi przetrwać chwile samotności i odrzucenia. Zabierałem go wszędzie, zawsze miał specjalne miejsce w moim sercu.
Dom w którym przyszło nam mieszkać nie należał do najwspanialszych, największych czy najbogatszych w okolicy. Mieliśmy jednak ogród, a co najważniejsze miałem własny pokój. Okolica była zwyczajna, jak każda w małych mieścinach. Często siedząc na ławce przed domem zastanawiałem się czemu akurat tutaj musieliśmy się przeprowadzić. Straciłem przez to wielu kolegów, których rozumiałem i trzymałem blisko, ale przede wszystkim otoczenie w którym dorastałem od małego. Niekiedy brudne i śmierdzące okolice NY były w mojej głowie cenniejsze niż wszelkie złoto świata.
Społeczność miasteczka wydawała się dziwna i zamknięta w sobie. Rodzice jako dorośli nie mieli kompletnie żadnych problemów z asymilacją, zaś ja przez długi czas pozostawałem okrutnie samotny i poniżany przez starszych kolegów. Niepokojące było jednak coś innego. Opuszczone place zabaw. Jak na takie małe miasteczko było ich całkiem sporo. Co najmniej siedem, ale każdy odrapany i zniszczony, z przegniłymi już drewnianymi ławkami. Sprzęty do zabawy nie nadawały się do użytku, ponieważ rdza wydawała się pokrywać najdrobniejsze zakamarki huśtawek czy karuzeli. Przeżerała je od środka robiąc z płyty zjeżdżalni istny ser szwajcarski o brązowej barwie. Stylistyką nie przypominały tych nowoczesnych jakie widywałem w Wielkim Jabłku. Wyglądały raczej na takie z lat 50-60, czyli mniej więcej okresu narodzin moich rodziców, kiedy mnie jeszcze nie było w planach.
Spędziłem całe lato zastanawiając się jak miasto może nie korzystać z takich dobrodziejstw. Małe miasteczka zawsze słynęły ze zwartej społeczności gotowej pomagać w potrzebie. Wystarczyło by trochę farby, drewna i smaru, aby te place stały się na nowo dziełami sztuki.
Matki z dziećmi spacerowały do parku lub na miejski basen. Unikały jednak okolic placów zabaw jak ognia, a same dzieci nigdy nie pałały chęcią zabawy na tych trupiarniach. Mijały miesiące, a ja nadal nie mogłem się dostosować. Byłem dla nich obcy, zbyt miastowy, zbyt nowoczesny. Bolało mnie to okropnie i każdą wolną chwilę od szkoły spędzałem z moją kochaną konsolą.
Pewnego razu wracając ze szkoły spotkałem grupkę moich oprawców. Starsi chłopcy mocno zainteresowali się moją zabawką, której oni nigdy nie mieli. Herszt bandy bezinteresownie złapał za konsolę i zaczął kombinować. Setki razy wyciągał grę, oglądał ją z każdej strony, próbował nawet wkładać ją odwrotnie. A ja stałem bezczynnie i patrzyłem myśląc „Co za idiota”. Po paru rundach w wyścigi uznał, że to szmelc i strata czasu. Już uwierzyłem, że ma zamiar mi ją oddać do rąk własnych, gdy wyciągał rękę z konsolą w moją stronę. W ostatnim momencie zrobił zamach i rzucił ją akurat w stronę starego placu zabaw. Konsola uderzyła w ziemię z tak potężną dla niej siłą, że zaczęła się odbijać i przekoziołkowała do lasu oddalonego od nas parę metrów, zaraz za placem zabaw.
– Biegnij sobie po ten szmelc! – krzyczał jeden z chłopaków kiedy odchodzili w stronę swoich domów, śmiejąc się i szydząc z tego jak mi dopiekli.
Pomyślałem wtedy, że nie ma się czym przejmować. Nastanie ten dzień kiedy mnie polubią i zrozumieją moją naturę.
– Kiedyś… – powiedziałem do siebie pod nosem i udałem się szybko w stronę lasu. Bałem się, że jeszcze ktoś mi podwędzi moją ukochaną konsolę. Chociaż z drugiej strony każdy omijał te przedziwne miejsce, więc czemu miałby się pchać do lasu, do którego jedyna droga prowadziła właśnie przez ten plac.
Na samym wejściu uczucie chłodu zjeżyło moje włosy. Ciemność jaka tam panowała była przerażająca i nienaturalna jak na taką porę roku. Gęste korony drzew zdawały się nie przepuszczać wystarczającej ilości światła, aby móc spokojnie po nim spacerować bez latarki. Drzewa w większości połamane lub powyginane przez wiatr w nienaturalne kształty. Cała roślinność zdawała się umierać i gnić z powodu wilgoci, która tam panowała. Samo przebywanie w tym lesie nie należało do przyjemnych.
Błądziłem tak delikatnie w półmroku licząc, że zaraz natknę się na swojego GameBoya.
Stąpając na stertę liści poczułem coś twardego. Czym prędzej się schyliłem i zacząłem wygrzebywać go z ziemi. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale rozglądając się nikogo nie zauważyłem. Cała konsola była pokryta brudem i kawałkami mchu. Wyjąłem z kieszeni kurtki małą chusteczkę, którą mama zawsze wkładała mi na wszelki wypadek. Podniosłem się i zacząłem go szaleńczo czyścić, mimo, że było stosunkowo późno i spokojnie przecież mógłbym to zrobić w domu. Po prostu byłem tak do niego przywiązany, że nie mogłem dopuścić, aby stało mu się coś poważnego. Zanim się obejrzałem było już kompletnie ciemno, a ja nie posiadałem żadnego źródła światła.
Wpadłem w panikę i zacząłem biegać wokół drzew kompletnie nie zdając sobie sprawy, że zabłądziłem. Stojąc tak w mroku, trząsłem się i myślałem jak postąpić. Najsensowniejszym byłoby po prostu wrócić, ale problem stanowił kierunek, którego nie znałem. Postanowiłem iść po omacku, mniej więcej w stronę, która wydawała mi się słuszna, a raczej jaśniejsza. Zdawałem się widzieć delikatne pomrukiwanie miejskich latarni w oddali, jednak nie mogłem być tego pewien. Kiedy się obróciłem nagle spostrzegłem postać w głębi lasu. A może była to po prostu smuga świata lub moje oczy w ciemności płatały mi figle. Przetarłem je dokładnie, ale ona wciąż tam stała. Jakby kobieta, młoda kobieta w białej koszuli nocnej lub sukience. Niczym słup soli trwała w bezruchu obserwując moje zachowanie. Wytężałem wzrok najmocniej jak potrafiłem, aby dotrzeć jakikolwiek szczegół jej twarzy. Na nic były moje starania, ale za chwilę miało się to zmienić. Zaczęła się poruszać, jakby płynęła przez las w moją stronę. Wiem, że powinienem był uciekać, ale przerażenie wzięło górę. Stałem jak wryty i czekałem na najgorsze.
– Aaaaaaa! – krzyknąłem z przerażenia upadając plecami na ziemie.
– To ty tu robisz o tej porze!?
To była moja matka, która złapała mnie nagle za ramię. Okrutnie mnie wystraszyła.
– Dzwoniłam do wszystkich twoich kolegów z klasy. Tylko syn Johnsonów coś wiedział. Mówił, że widział jak wchodzisz do tego lasu. Co ty sobie wyobrażasz młody człowieku? – krzyczała mama
– Ale ta kobieta… – odpowiedziałem cienkim, wręcz skomlącym głosem i wskazałem pustą już przestrzeń po środku lasu.
– Nie ma żadnej kobiety, a tym bardziej kolacji! Do domu! Ojciec zamieni z tobą parę słów.
Dostałem ostrą karę i zakaz grania na konsoli przez tydzień.
Tłumaczenia o lesie i kobiecie na nic się zdały. Rodzicie nie dali wiary w żadne moje słowo. Kto by uwierzył jakiemuś siedmiolatkowi z wybujałą wyobraźnią? W łóżku długo jeszcze myślałem o tym zdarzeniu. Starałem się zrozumieć co tam zaszło i dlaczego nagle ona zniknęła. Okrutna ciekawość nie dawała mi spać. Uznałem, że muszę udać się tam jeszcze raz, tym razem jednak lepiej przygotowany. Gdy nastał poranek ubrałem się jak zawsze do szkoły, ale oprócz książek wrzuciłem do plecaka latarkę, bandaże oraz scyzoryk, tak na wszelki wypadek.
Gdy tylko zadzwonił końcowy dzwonek, zerwałem się pierwszy z ławki i ruszyłem w stronę tamtego okropnego placu zabaw. Zbadałem okoliczny teren dokładnie, przeszedłem pobliskie ulice w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu. Nic, zero… Napędzany emocjami dnia poprzedniego wszedłem zdecydowanie do lasu i rozpocząłem poszukiwania tworu mojej wyobraźni. Godzinami chodziłem po lesie zaglądając w każdy zakamarek. Dzięki latarce czułem, że niczego nie muszę się bać. W końcu dałem sobie spokój.
-Klapa… – pomyślałem.
Oprócz paru puszek po piwie i wilgoci nie znalazłem nic, ani nikogo, co mogłoby wskazywać, że ktoś zamieszkuje ten las.
Zacząłem kierować się w stronę starego placu zabaw, aby po prostu wrócić do domu i zapomnieć o całej sprawie. Na samym skraju lasu, nastąpiłem na dziwny okrągły obiekt. Uklęknąłem i pogrzebałem trochę w ziemi. Była to lalka. Stara, zniszczona już przez czas i siły natury zabawka. Brakowało jej oka, a ubranko było podarte.
Widywałem takie egzemplarze na wystawach muzealnych, gdzie zabierali mnie rodzicie. Wrzuciłem ją do plecaka nieświadomy późniejszych konsekwencji.
Ostry blask światła oślepił mnie jak wychodziłem z lasu. Najwidoczniej było tam tak ciemno, że moje oczy doznały szoku na tle światła słonecznego. Gdy wzrok zdążył się ustabilizować, wolałem, aby tak się nie stało. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Karuzela na placu zabaw poruszała się w bardzo szybkim tempie. Jakby ktoś z niej korzystał. Początkowo pomyślałem, że był to wiatr, ale tylko ona była przez niego napędza. Na domiar złego, nie było żadnego wiatru…
– Pobawisz się ze mną? – usłyszałem głos za plecami przez co podskoczyłem do góry spotęgowany dziwacznym zachowaniem karuzeli.
To była ta kobieta, a raczej nie kobieta. Dziewczynka w białej sukieneczce. Wtedy w lesie wydawała się ogromna i dużo starsza.
– Wiesz z chęcią bym to zrobił, ale nie mogę. Muszę wracać do domu– odpowiedziałem spanikowany.
Jej cera nie była naturalna. Dziwnie blada z sinymi ustami, wręcz fioletowymi. Oddech zaś był ziemisty i niezbyt przyjemny jak na małą dziewczynkę. Brudne ręce oraz przetłuszczone włosy. Wyglądała na dzikusa, który mieszka w dżungli albo w lesie…
– Rozumiem. Proszę jednak przyjdź jutro. – odpowiedziała ze smutkiem w oczach.
Zrobiło mi się jej żal, więc zgodziłem się pokręcić ją parę razy na karuzeli. Rozpędzałem karuzelę biegnąc na tyle szybko, że plecak, którego musiałem nie domknąć wypluł lalkę na trawę.
– Stop! – wrzasnęła dziewczynka – Skąd to masz!? Jakim cudem ją znalazłeś? – krzyczała wskazując palcem na starą zabawkę
– Leżała na skraju lasu zakopana po szyję w błocie.
– Oddaj mi ją i nigdy więcej się do niej nie zbliżaj – warknęła – To moja lalka i ma pozostać tam gdzie jej miejsce. Przy mnie!
Popatrzyłem na nią speszonym wzrokiem i czym prędzej podniosłem zabawkę. Otrzepałem z piasku i zwróciłem właścicielce po czym w wyrazie wstydu spuściłem głowę. Gdy ją podniosłem, aby przeprosić, dziewczynki już nie było. Spoglądałem w każdą stronę, zaglądałem za drzewa, zjeżdżalnie. Nigdzie jej nie było. Lekko poddenerwowany w pośpiechu pobiegłem do domu. Nie zatrzymywałem się pod drodze. Czym prędzej chciałem wbiec do mojego pokoju i zabarykadować się. W drodze biłem się z myślami czy opowiedzieć o tym zdarzeniu komukolwiek, nawet rodzicom. Znając ich uznali by mnie za wariata. To nie miało kompletnego sensu. Poszedłbym pewnie na jakieś przymusowe badania. Najlepszym wyjściem było dotychczasowe życie. Jeździłem autobusem do szkoły, aby uniknąć widoku placu zabaw i lasu. Żyjąc w ten sposób czułem się kompletnie bezpieczny od jej widoku. Do momentu gdy… nadeszło Halloween – moje ulubione święto.
Uwielbiałem się przebierać i robić za straszydło. Tylko tego dnia w miasteczku każde dziecko było równe i dostawało słodycze jak każdy. Nie liczył się strój, tylko atmosfera. Halloween roku 1999 nigdy nie zapomnę.
Jak co roku robiłem obchód osiedla w poszukiwaniu słodkości podobnie jak inne dzieciaki. Tego roku byłem już na tyle duży, że rodzice pozwolili mi na samotną wyprawę tej nocy. Okolica przecież była pełna sąsiadów i znajomych. Kompletnie nikt nie mógłby mnie skrzywdzić. Trzymałem się tej samej trasy co w zeszłym roku – dom Smithów, Johnsonów i Bakersów na początek. Reszta przyjdzie później. W domu Johnsonów otworzył mi Tony. Ten cholerny bachor, który od przeprowadzki mnie gnębił. Myślałem, że też będzie zbierał słodycze i w przebraniu mnie nie pozna. Na moje nieszczęście tak się nie stało.
– Dla ciebie nie ma słodyczy klucho! – powiedział syn Johnsonów
Ahh, Klucha. To określenie było jego ulubionym, czyli był w dobry humorze. Sam nie pamiętam skąd się ono wzięło. Nie byłem gruby, a może byłem powolny. Byłem bardziej myślicielem niż sportowcem. Nie ważne…
– Pójdę już sobie. Wesołego Halloween Tony – odpowiedziałem z uśmiechem na twarzy i zacząłem powoli schodzić schodami na ulice.
– Nie tak prędko! Łapcie go! – krzyknął
Nagle z krzaków obok domu wybiegło jego dwóch pomagierów. Kolejni kretyni podobni do niego.
– Widziałem jak kręcisz pustą karuzelą na placu zabaw. Jesteś jakiś opóźniony czy jak? – zapytał
– Jestem normalny, a ty byś tego nie zrozumiał. – odparłem spokojnym głosem, ponieważ obawiałem się bicia i kradzieży moich zdobyczy. Może jak im się poddam to mnie puszczą.
– Zaraz się o tym przekonamy!
Zaciągnęli mnie siłą na tamten plac zabaw, którego już nigdy nie chciałem zobaczyć. Tak okropnie się go bałem. Wolałem dostać po pysku niż spędzić tam czas o tej porze.
Posadzili mnie na karuzeli i zaczęli we trójkę kręcić, aż zwymiotowałem. Kiedy ocierałem resztki wymiocin z ust wypluwając okropny posmak, oni zaczęli kopać i wyżywać się na sprzętach na placu zabaw. Kopali ławki, łamali obręcze czy obrywali siedziska huśtawek.
Nagle ten głos, a raczej śmiech. Delikatny i niewinny, łagodny śmiech. Śmieszek małej dziewczynki, która cieszyła się z prezentu, bądź okazji.
– Tylko nie ona. Proszę Boże tylko nie ona. – szeptałem pod nosem
składając ręce do modlitwy.
Stała tam. Na skraju lasu trzymając w ręku swoją lalkę i patrzyła. Tak jak wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy. Nie wykonała żadnego ruchu. Patrzyła… jak oni niszczą plac zabaw.
W ułamku sekundy przepłynęła na moich oczach w ich stronę. Nie zauważalna przez nich, dla mnie była materialna jak oni.
– Zamknij oczy, proszę – zaszeptała cichutko swoimi sinymi wargami.
Jej oczy zalała krew i stały się czerwone, źrenice zniknęły. W tym momencie zamknąłem oczy i zakryłem je rękoma. Słyszałem wyłącznie krzyki, szelest łańcuchów i trzask łamanych kości. Trząsłem się z zakrytymi oczyma i czekałem na moją kolej.
– Już po wszystkim. – powiedziała delikatnie do mojego ucha.
Moim oczom ukazał się obraz spustoszenia, grozy i obrzydzenia. Ich ciała poszarpane na kawałki, korpusy zwisały przywiązane łańcuchami do huśtawki. Zrobiło mi się słabo i czułem, że kolejny raz zwymiotuję. Nie potrafiłem opanować nerwów, a ręce latały na wszystkie strony.
– Nie rób mi krzywdy! Błagam Cię! – krzyczałem ile sił w płucach.
– Ciii… Nic Ci nie zrobię. – odpowiedziała – Kto potrafi się bawić jest bezpieczny.
Popatrzyłem na nią i rozumiałem, że gdybym wtedy nie zakręcił karuzelą, wisiałbym razem z nimi na tych łańcuchach, a raczej to co by ze mnie zostało.
-Na mnie już pora – oznajmiła wręczając mi koszyk wypełniony po brzegi słodyczami – Im już się nie przydadzą.
– Słodkiego Halloween – odpowiedziała śmiejąc się jak wtedy, gdy spotkałem ją twarzą w twarz za pierwszym razem.
Wróciłem spokojnie do domu i mimo, że nie spałem całą noc to czułem dziką satysfakcję. Przypomniałem sobie moje „Kiedyś” i zrozumiałem, ze będzie już moim „Nigdy”. Nie dane im będzie mnie zrozumieć. Leżałem tak patrząc w sufit. Wolałem, aby następny dzień przyniósł nowinę. Wcale nie chciałem być posłańcem informacji o śmierci tych trzech chłopaków, których znałem ze szkoły i sąsiedztwa.
Poranek przyniósł krzyki, wycie syren i policyjną obławę na mordercę i zwyrodnialca, który to zrobił. Po wielu tygodniach bezowocnych poszukiwań zamknięto sprawę, a wszelkie place zabaw zostały zburzone. Rodzice od natłoku stresu związanego z tą sprawą i przesłuchaniami postanowili wrócić ze mną do Nowego Yorku. Społeczność nadal obawiała się oprawcy. Obawiali się o życie swoich dzieci. Stali się jeszcze dziwniejsi i bardziej zamknięci w sobie.
Jakby czuli, że koszmar powrócił.
Po wielu latach, już na studiach prawniczych, badałem sprawę morderstw w tamtym stanie. Grasował tam seryjny morderca, którego ulubionymi ofiarami były dzieci. Wyczekiwał na odpowiedni moment i porywał dziecko. Wcześniej jednak pozwalał im się pobawić, aby jak zeznał „Na koniec życia miały trochę frajdy”. Wyławiał swoje ofiary na placach zabaw. Tylko tych, które obok siebie miały las lub park.
Jako że to twój debiut postaram się być delikatna. Nie da się jednak nie zauważyć jak wiele błędów masz w tekście, które wynikają bardziej z niechlujstwa niż niewiedzy. Brakujące kropki, mnogość powtórzeń i źle (a potem nagle dobrze) zapisane dialogi, o tu np.:
– Rozumiem. Proszę jednak przyjdź jutro. – odpowiedziała ze smutkiem w oczach.
Kropka do wywalenia.
Do tego te dziwne odstępy utrudniające lekturę. Więc pod względem warsztatowym – czeka cie jeszcze dużo pracy. Zdania budujesz proste, ale nie kłują w “ucho wewnętrzne”, a to dobry start.
Co do fabuły – ani ona odkrywcza ani straszna. Na przyszłość postaraj się coś oryginalniejszego sklecić ;)
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Dziękuję za krytykę. Ilość pracy jaka przede mną stoi momentami mnie przytłacza. Proste zdania wynikają z tego, że na boku pracuję jako redaktor portalu o grach MMO – recenzuję gry oraz piszę artykuły. Zawsze zarzucano mi, że tworzę zdania zbyt zawiłe i skomplikowane dla normalnego czytelnika (czyt. naszego), przez co musiałem przestawić się na badziewną formę wypowiedzi.
P.S. Nic nie przychodzi łatwo, na wszystko trzeba zapracować, a ja ziarenko po ziarenku sobie to wypracowuję ;)
P.S. Nic nie przychodzi łatwo, na wszystko trzeba zapracować, a ja ziarenko po ziarenku sobie to wypracowuję ;)
I dobrze :) powodzenia.
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Ale chyba, aż tak tragicznie nie jest co? W miarę poczytne i ciekawe?
Jak na pierwsze tekścidło to tak :)
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Ech, napisałem prawie cały komentarz i przeglądarka mi padła…
Jest trochę powtórzeń, kilka błędów, także korekta by tekstowi nie zaszkodziła. Zdania raczej proste, ale historia jest opowiadana z perspektywy dziecka, więc to nawet pasuje. Także “aż tak tragicznie nie jest”, głowa do góry. ;P Widać, ze się starasz, więc wyrobienie warsztatu to kwestia czasu.
Ciężko stworzyć dobry horror (czy to literacki, czy filmowy), bo generalnie to… wszystko już było. ;) O ile przy innych gatunkach ten fakt aż tak bardzo nie przeszkadza, to ciężko przestraszyć się po raz n-ty tych samych rzeczy. A muszę powiedzieć, ze Twój horror też jakoś nadzwyczaj nie straszy. ;) Ale plus za to, że nie wpakowałeś tam żadnego potwora wyskakującego zza drzewa. ;D
"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."
O, przypomniałem sobie, o czym jeszcze pisałem w tamtym straconym komentarzu.
Wraz z rodzicami przeprowadziłem się z Nowego Yorku do małego miasteczka w Connecticut.
Dlaczego tak wiele horrorów rozgrywa się w Connecticut? Co jest z tym miejscem nie tak? Przeszukiwałem sieć, ale niczego niezwykłego nie znalazłem. Istniał tam jakiś zapomniany kult diabelskiej owcy, czy ki diabeł?
"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."
A powiem Ci szczerze, że nie wiem w sumie skąd to się wzięło. Coś podświadomie pchnęło mnie, aby umieścić to w Connecticut…
Mam pytanie co do moich “prostych” zdań. W jakim sensie są one proste? Krótkie? Nie złożone z wielu przerw czy coś?
Elanar, co do przestraszenia to można. Wszystko w rękach czytelnika. Kiedyś czytałem w Fantastyce opowiadanie (niestety z pamięci nie podam autora :( ), gdzie akcja działa się w domu, który koleś kupił na namową znajomego. Że świetne miejsce, cicho i spokojnie. Okazało się potem, że ma ducha dziecka w kominku. Dziadek rąbał drewno i przypadkiem mały się potknął i wylądował na pieńku, a siekiera w jego plecach. Potem w rozpaczy go poćwiartował i spalił w kominku. Wtedy się bałem i nadal się boję jak to czytam, ponieważ chcę się bać. To bardzo ciekawe opowiadanie, a takich o duchu w kominku czy pod podłogą było już tryliony :)
Pomysł niczym nie zaskoczył, opowiadanie jak wiele podobnych – osobliwe miejsca, mroczny las, Halloween, obowiązkowa zjawa i na koniec krwawa masakra – nic nowego pod słońcem, ale przeczytać można.
Natomiast wykonanie woła o pomstę do nieba. Do uwag Tenszy dodam, że zlekceważyłeś interpunkcję, skutkiem czego wiele zdań zgubiło sens.
Bardzo przeszkadza mi język, którym posługuje się bohater – ten siedmioletni chłopiec mówi zdaniami jakby z jakiegoś referatu, np.: Kiedyś… – powiedziałem do siebie pod nosem i udałem się szybko w stronę lasu. – Wydaje mi się, że mały chłopiec powiedziałby raczej: …i pobiegłem do lasu. Albo: Widywałem takie egzemplarze na wystawach muzealnych, gdzie zabierali mnie rodzicie. – Rzekłby: Widziałem takie, kiedy byłem z rodzicami w muzeum zabawek. A już całkiem kuriozalnie w ustach siedmiolatka brzmi: Napędzany emocjami dnia poprzedniego wszedłem zdecydowanie do lasu i rozpocząłem poszukiwania tworu mojej wyobraźni. – Małe dziecko tak nie mówi.
Jeśli jednak narratorem jest już dorosły bohater, a opowiadanie wspomnieniem z dzieciństwa, sposób zrelacjonowania tej historii, niestety, nie przynosi mu chluby.
Dość szybko zrezygnowałam z zamiaru wskazywania wszystkiego, co wymaga poprawy, bo musiałabym pochylić się nad niemal każdym zdaniem.
Autorze, mam jednak nadzieję, że wiedząc, jakie błędy popełniasz, zmobilizujesz się i Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze. ;-)
Wraz z rodzicami przeprowadziłem się z Nowego Yorku… – Wolałabym pisownię spolszczoną: Wraz z rodzicami przeprowadziłem się z Nowego Jorku…
Chłopak z wielkiego miasta przenosi się na prowincje… – Literówka.
Straciłem przez to wielu kolegów, których rozumiałem i trzymałem blisko… Wolałabym: Straciłem przez to wielu kolegów, których rozumiałem i byłem z nimi blisko…
Niekiedy brudne i śmierdzące okolice NY były w mojej głowie cenniejsze niż wszelkie złoto świata. – Wolałabym: Niekiedy wspomnienia brudnych i śmierdzących okolic Nowego Jorku, które miałem w pamięci, były cenniejsze niż całe złoto świata.
Nie stosujemy skrótów.
Opuszczone place zabaw. […] ale każdy odrapany i zniszczony… – Nie umiem sobie wyobrazić odrapanego placu.
Proponuję w ostatnim zdaniu: …ale każdy zrujnowany i zniszczony…
Sprzęty do zabawy nie nadawały się do użytku, ponieważ rdza wydawała się pokrywać najdrobniejsze zakamarki huśtawek czy karuzeli. – Powtórzenie.
Może: Sprzęty do zabawy, przerdzewiałe do cna, nie nadawały się do użytku.
Stylistyką nie przypominały tych nowoczesnych jakie widywałem w Wielkim Jabłku. Wyglądały raczej na takie z lat 50-60, czyli mniej więcej okresu narodzin moich rodziców… – Stylistyką nie przypominały tych nowoczesnych które widywałem w Wielkim Jabłku. Wyglądały raczej na takie z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych, czyli mniej więcej z okresu narodzin moich rodziców…
Liczebniki zapisujemy słownie.
Skoro bohater znał tylko nowojorskie place zabaw, skąd wiedział z jakiego okresu pochodzą te, o których opowiada?
Jako wypowiedź dziecka, te zdania brzmią fatalnie.
Wystarczyło by trochę farby, drewna i smaru, aby te place stały się na nowo dziełami sztuki. – Dziełami sztuki, to może lekka przesada. ;-)
Proponuję: Wystarczyłoby trochę farby, drewna i smaru, aby te place stały się na nowo zdatne do użytku.
Unikały jednak okolic placów zabaw jak ognia, a same dzieci nigdy nie pałały chęcią zabawy na tych trupiarniach. – Powtórzenie.
Proponuję: Unikały jednak okolic placów zabaw jak ognia, a same dzieci nigdy nie szukały tam rozrywki.
…i każdą wolną chwilę od szkoły spędzałem z moją kochaną konsolą. – Wolałabym: …i każdą chwilę wolną od szkoły, spędzałem z konsolą.
Starsi chłopcy mocno zainteresowali się moją zabawką, której oni nigdy nie mieli. Herszt bandy bezinteresownie złapał za konsolę i zaczął kombinować. – Bardzo koślawe zdania z powtórzeniem.
Proponuję: Chłopaki mocno zainteresowali się moją zabawką, chyba nigdy takiej nie widzieli. Herszt bandy bezceremonialnie wyrwał mi/ zabrał mi konsolę i zaczął kombinować.
Po paru rundach w wyścigi uznał, że to szmelc i strata czasu. – Nie rozumiem tego zdania. :-(
Już uwierzyłem, że ma zamiar mi ją oddać do rąk własnych, gdy wyciągał rękę z konsolą w moją stronę. – Czy gdyby chciał oddać bohaterowi, mógłby oddać grę do cudzych rąk? ;-)
Proponuje połączyć to zdanie z następnym: Gdy wyciągnął do mnie rękę z konsolą, byłem przekonany, że chce oddać grę, ale w ostatniej chwili zamachnął się szeroko i cisnął ją w stronę starego placu zabaw.
Chociaż z drugiej strony każdy omijał te przedziwne miejsce… – Chociaż z drugiej strony każdy omijał to przedziwne miejsce…
Ciemność jaka tam panowała była przerażająca i nienaturalna jak na taką porę roku. – Ciemność, która tam panowała, była przerażająca i nienaturalna jak na taką porę roku.
A jaka to była pora roku?
Gęste korony drzew zdawały się nie przepuszczać wystarczającej ilości światła, aby móc spokojnie po nim spacerować bez latarki. – Rozumiem, że w tej sytuacji, korony drzew spacerowały, przyświecając sobie latarkami.
Drzewa w większości połamane lub powyginane przez wiatr w nienaturalne kształty. Cała roślinność zdawała się umierać i gnić z powodu wilgoci, która tam panowała. – Skoro cała roślinność zdawała się umierać i gnić, a drzewa były w większości połamane i powyginane, skąd się wzięły wcześniej wspomniane drzewa o koronach gęstych i nieprzepuszczających światła?
Dodam jeszcze, że wilgoć z reguły sprzyja bujnemu rozrostowi drzew i innych roślin.
Błądziłem tak delikatnie w półmroku licząc, że zaraz natknę się na swojego GameBoya. – Błądziłem ostrożnie w półmroku licząc, że zaraz natknę się na GameBoya.
Wiemy, że bohater szuka swojej gry.
Stąpając na stertę liści poczułem coś twardego. Czym prędzej się schyliłem i zacząłem wygrzebywać go z ziemi. – Rozumiem, że bohater, stąpnąwszy na liście, mógł poczuć coś twardego, ale dlaczego schylony wygrzebywał go, tego twardego, z ziemi? ;-)
Cała konsola była pokryta brudem i kawałkami mchu. Wyjąłem z kieszeni kurtki małą chusteczkę, którą mama zawsze wkładała mi na wszelki wypadek. Podniosłem się i zacząłem go szaleńczo czyścić… – Nie chcę wiedzieć dlaczego, skoro brudna była konsola, bohater zaczął czyścić go, ale rozumiem, że lubił by był czysty. ;-)
Zdawałem się widzieć delikatne pomrukiwanie miejskich latarni w oddali… – Naprawdę widział pomrukiwanie? ;-)
Wytężałem wzrok najmocniej jak potrafiłem, aby dotrzeć jakikolwiek szczegół jej twarzy. – Pewnie miało być: Wytężałem wzrok najmocniej jak potrafiłem, aby dojrzeć jakikolwiek szczegół jej twarzy.
…krzyknąłem z przerażenia upadając plecami na ziemie. – Czy bohater z przerażenia krzyknął, czy z przerażenia upadł? Literówka.
…wskazałem pustą już przestrzeń po środku lasu. – …wskazałem pustą już przestrzeń pośrodku lasu.
Gdy tylko zadzwonił końcowy dzwonek… – Powtórzenie.
Proponuję: Gdy tylko zabrzmiał ostatni dzwonek…
Ahh, Klucha. – Ach, Klucha.
Byłem bardziej myślicielem niż sportowcem. Nie ważne… – Byłem bardziej myślicielem niż sportowcem. Nieważne…
Wesołego Halloween Tony – odpowiedziałem z uśmiechem na twarzy… – Czy można mieć uśmiech w innym miejscu, nie na twarzy? ;-)
Śmieszek małej dziewczynki, która cieszyła się z prezentu, bądź okazji. – Co to znaczy, że dziewczynka cieszy się z okazji?
Błagam Cię! – krzyczałem ile sił w płucach. – Błagam cię! – krzyczałem ile sił w płucach.
Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Trochę tego jest jak widzę, ale głównie “ty wolisz”, ale ja nie wolę :) Co do powtórzeń i literów, jak najbardziej się zgadzam :) Nie mam zamiaru też odpisywać na każdy błąd, ale niektóre są dziwne…
Czyścił “go” czyli Gameboy’a, a to rodzaj męski. Nie będę przecież co minutę pisać Gameboy’a, żeby to podkreślić :)
A co do okazji… Nie zawsze trzeba pisać czytelnikowi prosto w twarz o co chodzi. Powinien się domyślić. Dla jednych okazja to kupić mandarynki w promocji, a dla innego możliwość wyżycia się, uwolnieniu złości dla miejsca, które szanowała jako jej ostatnie radosne wspomnienie przed śmiercią.
Wiele tych powtórzeń i błędów wyniką zapewne z pośpiechu przy pisaniu itp. Ogólnie to moje pierwsze opowiadanie, więc może być później już tylko lepiej :) Dzięki za surowe, ale potrzebne rady :)
Jeśli w czymkolwiek pomogłam, to bardzo się cieszę. Wszystkie moje propozycje są zaledwie sugestiami. To Twoje opowiadanie i wyłącznie do Ciebie zależy jakich słów użyjesz, by w Twoich oczach prezentowało się jak najlepiej.
Czyścił “go” czyli Gameboy’a, a to rodzaj męski. Nie będę przecież co minutę pisać Gameboy’a, żeby to podkreślić :)
Napisałeś: Cała konsola była pokryta brudem i kawałkami mchu. Wyjąłem z kieszeni kurtki małą chusteczkę, którą mama zawsze wkładała mi na wszelki wypadek. Podniosłem się i zacząłem go szaleńczo czyścić… – Wynika z tego, że brudna była konsola, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc chłopiec powinien czyścić ją, nie go.
A co do okazji… Nie zawsze trzeba pisać czytelnikowi prosto w twarz o co chodzi. Powinien się domyślić. Dla jednych okazja to kupić mandarynki w promocji, a dla innego możliwość wyżycia się, uwolnieniu złości dla miejsca, które szanowała jako jej ostatnie radosne wspomnienie przed śmiercią.
Napisałeś: Śmieszek małej dziewczynki, która cieszyła się z prezentu, bądź okazji. – Ani w tym zdaniu, ani w całym tekście, nie napisałeś, co dla dziewczynki było okazją do śmieszku, a ja, ponieważ dziewczynki nie znam, niestety, nie domyśliłam się tego, mimo że według Ciebie, powinnam. :-(
Dlaczego śpieszyłeś się pisząc to opowiadanie? To najgorsze, co może spotkać tekst, bo on lubi sobie poleżeć. Tak ze dwa, a może nawet i trzy tygodnie. Potem chciałby, żeby go przeczytać, bo wtedy autor dostrzeże różne usterki i niedoskonałości. Tekst lubi, by, poza autorem, przeczytał go ktoś jeszcze. I żeby ten ktoś powiedział potem autorowi, co sądzi o tekście. Takie uwagi są bardzo cenne. Po naniesieniu poprawek, może nastąpić ponowne leżakowanie i ponowne czytanie. Jeśli autor nie jest pewien, czy opowiadanie można pokazać światu, polecam betalistę: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842602
Powodzenia przy następnych opowiadaniach. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Poprawek nie wypisuje, bo poprzednicy wypisali już sporo, a żadna nie znalazła się w tekście :)
Brakuje ci jeszcze, Autorze, warsztatu. Pomysł niezbyt oryginalny, ale porządny, z dobrym warsztatem udałoby się z tego wyciągnąć naprawdę dobre opowiadanie grozy. Na razie liczba mankamentów psuje lekturę. Próbuj dalej.