- Opowiadanie: AnnaMariaVanitachi - Szczęściu trzeba pomagać

Szczęściu trzeba pomagać

Minął miesiąc, odkąd zgłosiłam moje pierwsze opowiadanie dotyczące ulicy Bergamuta. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy zechcieli sięgnąć po „Coś do naprawy”, a w pierwszej kolejności –  tym czytelnikom, którzy dzielili się swoimi opiniami o tekście i zachęcali mnie do dalszej pracy. W dużej mierze to właśnie dzięki nim powstała kolejna historia o mieszkańcach niewidzialnej ulicy.  Zdaję sobie sprawę, że pisanie tekstów okolicznościowych, a szczególnie walentynkowych, jest mocno ryzykownym przedsięwzięciem.  Mam nadzieję, że nie uraziłam niczyich uczuć ani dobrego smaku – zwłaszcza w dziedzinie architektury.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Bravincjusz

Oceny

Szczęściu trzeba pomagać

– A więc spędziłaś walentynki na niewidzialnej ulicy i poznałaś tam jakiegoś faceta, to bardzo ciekawe, mów dalej – powiedziała Marita, wyciskając resztki ketchupu z saszetki.

Zuza sięgnęła do torby. Powietrze wypełniał gwar rozmów oraz słodko-kwaśna mieszanina zapachów wszystkiego, co smaczne i tuczące. Starała się nie westchnąć głęboko. McDonald’s to nie jest dobre miejsce do wzdychania.

– Pytałaś, jak mi minął ten dzień, to odpowiedziałam – stwierdziła najwolniej i najspokojniej, jak potrafiła.

Dyskretnie sprawdziła godzinę na telefonie. Było już dwadzieścia pięć po dziesiątej. Czyli kwadrans czekała na Maritę, a dziesięć minut zajęło im stanie w kolejce i składanie zamówienia. Więc za jakieś pół godziny będzie mogła stwierdzić, że musi się zbierać na kurs. Marita spyta po raz piąty, jaki idiota organizuje kursy w niedzielę przed południem. Zuza odpowie po raz piąty, udając, że nie było to pytanie retoryczne. Marita rzuci w miarę szczerze: „Jaka szkoda, nawet nie zdążyłyśmy pogadać”, a Zuza jej zupełnie nieszczerze przytaknie. I od tej pory będzie się martwić tylko cieniowaniem ruin świątyni Saturna na Forum Romanum. Czuła jednak w kościach, że te trzydzieści pięć minut będzie jej się dłużyć.

Marita zmierzyła koleżankę podejrzliwym wzrokiem. Zuza bardzo się zmieniła przez ten tydzień. Nie przychodziła do szkoły, nie wchodziła na Facebooka, nie odpisywała na maile i SMS-y od Marity – jakby co najmniej nie żyła. Widocznie tegoroczne walentynki strasznie się jej dały we znaki. A mimo wszystko Maricie udało się jakoś przekonać przyjaciółkę, że warto się spotkać i pogadać, ot tak, od serca, choćby przed tym całym kursem przygotowawczym.

– Nie musisz się zaraz obrażać – prychnęła Marita, trochę dlatego, że sama poczuła się dotknięta, a trochę dlatego, że włosy wpadały jej do frytek, na świeżo wyciśnięty ketchup. – Mówiłaś, że nigdzie nie wychodzisz, to chciałam cię jakoś pocieszyć – dodała tonem usprawiedliwienia. – A potem miałaś taką dziurę w życiorysie…

Zuza doskonale wiedziała, że ulubionym sposobem pocieszania koleżanek i łatania im dziur w życiorysie jest dla Marity opowiadanie, jak wspaniale ona spędziła czas Łukaszem, na jaki to film nie poszli i jakiego to breloczka do komórki jej nie kupił. Teraz dosłownie wyskakiwała z siebie, aby opowiedzieć Zuzie o wrażeniach z premiery „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Dlaczego poczuła się trochę oszukana, gdy na pytanie „No i jak po walentynkach?” znajoma nie odpowiedziała nic w stylu „U mnie jak zwykle, siedziałam w domu, uczyłam się na repetycje, a potem dostałam zapalenia oskrzeli…”. Zamiast tego Marita usłyszała coś o facecie z niewidzialnej ulicy. Tak się po prostu nie robi.

– Nie obrażam się – odpowiedziała Zuza, wyjmując z torby mniejszy szkicownik i zestaw ołówków Faber Castell. – A co u ciebie? – rzuciła na wszelki wypadek, żeby zyskać jeszcze trochę czasu na poszukiwanie gumki chlebowej.

Marita już otwierała usta, aby wygłosić pierwszą z szeregu układanych od wczoraj oracji, zatytułowaną „Dakota nie nadaje się do roli Anastasii”. Stwierdziła jednak, że byłoby to odrobinę niegrzeczne wobec jej najlepszej przyjaciółki. Zuza zdawała rozszerzoną matematykę, a Marita była zdecydowanie humanistką, więc, siłą rzeczy, musiały się przyjaźnić, siedzieć razem, zwłaszcza na sprawdzianach, i spędzać co drugą przerwę na analizowaniu, jakie cienie do powiek wyglądają najlepiej przy lekkiej opaleniźnie albo jaka figura powstanie, gdy trzy sześciany, postawione jeden na drugim, obracają się kolejno o jedną dwunastą kąta pełnego, jeżeli początkiem ruchu drugiego sześcianu jest moment zakończenia ruchu pierwszego. Zuza wiedziała już, jaki numer buta nosi Łukasz, jaki jest jego ulubiony kolor, wymarzony samochód i obecny poziom w „Warcrafcie”. A Marita dowiedziała się, że kąt pełny to trzysta sześćdziesiąt stopni. Taka przyjaźń zobowiązuje. Dlatego, przywołując cały swój zapas życzliwości i empatii, odpowiedziała:

– U mnie super, no ale chcę usłyszeć jeszcze o tym twoim chłopaku z niewidzialnej ulicy.

Zuza przesunęła plastikową tackę na brzeg stolika, rozłożyła szkicownik i zaczęła machinalnie kreślić zarys jakiejś bramy.

– Zacznijmy od tego, że to nie jest mój chłopak…

– No to będzie.

– Nie sądzę.

– Czemu nie?! – wykrzyknęła Marita z teatralnym zdumieniem. To był jeden z jej pokazowych numerów. W normalnych okolicznościach poprzedzałby tyradę o sile pozytywnego myślenia i zagęszczającego tuszu do rzęs. Zuza mogłaby po raz kolejny usłyszeć, że jest bardzo fajną i ładną dziewczyną, tylko musi się trochę ogarnąć i trochę zakręcić. Że matura to nie koniec świata, a życie jest krótkie. I że Marita może jej pomóc z ciuchami albo zrobić makijaż, albo zapoznać ją z bratem Łukasza. Niepowtarzalna okazja do udzielenia przyjacielskiego wsparcia została bezpowrotnie zaprzepaszczona, gdy Zuza odpowiedziała:

– Bo on mieszka na niewidzialnej ulicy.

Tym razem słowa Zuzanny zabrzmiały ciut niepokojąco. Do świadomości Marity powoli zaczęła przebijać się hipoteza, że „niewidzialna” może nie jest taką samą nazwą jak „Hoża”, „Krucza” czy „Piękna”. Albo leży gdzieś na Pradze.

– To taki problem? – spytała z głupia frant, żeby wybadać grunt.

– Tak jakby – odpowiedziała Zuza tonem każącym przypuszczać, że uważa temat za zamknięty. Chyba sama wolała o nim zapomnieć. Nie to nie, pomyślała Marita z mieszaniną ulgi i rozczarowania. „Niewidzialna ulica” mogła być przecież aluzją do jakiejś powszechnie znanej książki lub filmu. Słowem, lepiej trzymać gębę na kłódkę i nie robić z siebie blondynki. A skoro o filmach mowa…

– Nie wiem, czy ci wspominałam, ale kolega Łukasza załatwił nam bilety na premierę „Greya”, więc stwierdziliśmy, że pójdziemy dla lola. Książka była strasznie głupia, chociaż nawet nieźle się czytało, ale jeśli chodzi o film, to ta cała Dakota…

Zuza odpowiadała „mh” lub „aha” w dość równych odstępach czasu, pochłonięta szkicowaniem powyginanej w różne strony bramy z kutego metalu. Taka brama prowadziła do rezydencji na ulicy Bergamuta, pod numerem 6. Tak się to wszystko zaczęło.

Ulica Bergamuta tym się różni od innych ulic Warszawy, że jest niewidzialna, co pociąga za sobą rozliczne, mniej lub bardziej pożądane konsekwencje. Może być chociażby wymarzonym miejscem na randkę, ale pod warunkiem, że obie zainteresowane strony ją znajdą. Jeśli chodzi o rezydencję pod szóstką, nie da się wygłosić o niej równie pochlebnej opinii. Ambasada Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nie jest szczególnie romantycznym miejscem. A chociaż dwupiętrowy, świeżo odmalowany budynek, łączący najlepsze cechy dworku szlacheckiego z ornamentyką banku spółdzielczego i pretensjami do art déco dałoby się, z lekkim przymrużeniem oka, nazwać względnie ładnym, najpewniej nie znalazłby przychylności w oczach tak wyrobionej publiki jak kandydaci na studia architektoniczne.

Co do Zuzanny – nie planowała ona, bynajmniej, spędzać Dnia Zakochanych ani w ambasadzie PRL-u. Ani nigdzie indziej. Ponieważ, z przyczyn natury osobistej, walentynek nie obchodziła. Uczęszczała za to na niedzielne kursy rysunku. Był to znakomity pretekst, aby w sobotę rano wciągnąć najgrubszy golf, spakować aparat fotograficzny i wyruszyć na poszukiwanie ciekawych obiektów architektonicznych w okolicy. „I naprawdę nie możesz znaleźć sobie czegoś w necie?” – lamentowała SMS-owo Marita, która do kina szła dopiero wieczorem, a chciała koniecznie wpaść do przyjaciółki i podzielić się swoimi oczekiwaniami. „A nie możesz oddać tego zadania kiedy indziej? Wystawiają wam za to jakieś stopnie czy co?” Cóż począć – Zuza była bardzo zajęta. A poza tym wiedziała, że prędzej czy później i tak przyjdzie jej wysłuchiwać raportu z placu miłosnego podboju. Obiecała.

Zabudowę ulicy Niedźwiedziej, Wołodyjowskiego, Skrzetuskiego i Wernyhory stanowiły głównie domki jednorodzinne lub bliźniaki. Wiele z nich stanęło jeszcze przed wojną. Niektóre miały dobudowane ganki, w fasadach innych zostawiano wnękę na figurkę Matki Boskiej. Zdarzały się też budynki parterowe, podobne do wiejskich czworaków, a także pamiętające czasy Gierka dwupiętrowe obiekty mieszkalne, które nie miały za wiele wspólnego z domem, ale trudno byłoby określić je mianem bloku – z długimi, częściowo zabudowanymi balkonami i absurdalnie zardzewiałymi furtkami. Zuza przystawała, zdejmowała rękawiczki i robiła kilka fotografii. Działała możliwie szybko, aby żaden z właścicieli prywatnej posesji nie zauważył jej i nie uznał za element podejrzany, potencjalnie kryminalny, wymagający interwencji policji lub co najmniej pyskówki przy siatce. Z tego też powodu dziewczyna krążyła ulicami to w jedną, to w drugą stronę, aby nie przegapić niczego ciekawego, ale i nie wzbudzać zainteresowania zbyt częstymi postojami. Aparat za każdym razem chowała z powrotem do torby na ramię. Oceniała, czy poszczególne domostwa reprezentują jakiś rzadko spotykany styl (większość z nich była co najmniej eklektyczna), czy zostały wykonane z jakiegoś osobliwego budulca (znalazła dwa domki drewniane), czy dałoby się je ciekawie zaprezentować. Przy odrobinie dobrych chęci można było założyć, że co drugi budynek ma w sobie coś ciekawego. Ale „coś ciekawego” nie było dokładnie tym czymś, czego szukała Zuza. Gdyby jednak miała z ręką na sercu odpowiedzieć, czego szuka, musiałaby przyznać, że nie ciekawych obiektów architektonicznych w zabudowie Mokotowa, tylko sposobu na zabicie czasu.

Nie chciała spędzać walentynek w towarzystwie szykującej się na randkę Marity. Ani tym bardziej wysłuchiwać od swojej matki, jak bardzo ta cieszy się z rozwodu doprowadzonego trzy lata temu do finału. Intensywność tego zadowolenia, nasilająca się w okolicach świąt rodzinnych, rocznicy ślubu i tego typu okazji, kazała Zuzie lekko powątpiewać w szczerość deklaracji wygłaszanych przez jej rodzicielkę. Nie bawiły ją tyrady, jaka cudowna jest miłość, zwłaszcza wcielona w Łukasza Rzeszowskiego, pierwszy rok SGGW (zaoczne), brunet. Ani ta, że wszyscy faceci to świnie, wśród których najgorszym wieprzem jest oczywiście Waldemar Bielecki, ten pan, z którym nic nas już, córeczko, nie łączy. Zuza, jak większość ofiar przemocy kulturowej, nie miała własnego pomysłu na wyjście awaryjne numer trzy, marzyła więc tylko o tym, żeby jakoś ten emocjonalnie ambiwalentny i niewygodny jak kamyk w bucie dzień przeczekać.

Być może właśnie dlatego znalazła ulicę Bergamuta. Na niewidzialnych ulicach czas płynie inaczej, więc trudno orzec, czy pobyt w takim miejscu jest dobrym sposobem na przeczekiwanie czegokolwiek. Na pewno jednak pozwala się odrobinę zdystansować do spraw widzialnego świata.

Możliwe również, że całą odpowiedzialność za ową niespodziewaną wizytę ponosi hakatka. Ale hakatkom trudno cokolwiek udowodnić.

Jaka ciekawa brama, pomyślała Zuza, przystając nagle przed ambasadą PRL-u. Była zaskoczona. I to nie tyle wyjątkowym wdziękiem konstrukcji, bo ta, choć orzeźwiająco asymetryczna, była jednak stosunkowo (jak na art déco, oczywiście) prosta, a poza tym w większości pokryta groszkiem ozdobnym, spod którego niewiele wystawało. Zuza zdziwiła się, że nie pamiętała tej bramy. Ani tego budynku. Sąsiedniego również nie. A przecież trasę ulic Skrzetuskiego i Wernyhory zdążyła pokonać już kilkakrotnie.

To była jakaś inna uliczka, podobna do tamtych, ale niezupełnie. Przede wszystkim – nikt nią nie szedł. Nie było też aut zaparkowanych na chodnikach. Co oznaczało, że najstarsi mieszkańcy zdążyli już wrócić z porannego spaceru, ci najmłodsi jeszcze nie wstali, a reszta pojechała do pracy, dzięki czemu będzie można bez większych ceregieli robić tyle fotek, ile karta pamięci pomieści. Zuza wyciągnęła aparat i wymierzyła obiektyw w stronę bramy. Próbowała ustawić zoom tak, aby osiągnąć maksymalną ostrość obrazu na pierwszym planie i największe możliwe rozmycie w głębi. Bo sam budynek ambasady nie podobał jej się ani trochę. Właśnie zastanawiała się, czy pod innym kątem zdoła uniknąć fotografowania płaskorzeźby przedstawiającej obarczoną bukietem maków i snopkiem zboża westalkę w fartuszku i chodakach, bo taka oto płaskorzeźba zdobiła – czy, według Zuzy, szpeciła – fasadę.

I kiedy wreszcie znalazła odpowiednie ujęcie, by wypchnąć szkaradzieństwo poza zasięg obiektywu, usłyszała za plecami:

– Podoba ci się?

Zuza drgnęła, choć ani nie krzyknęła, ani nie upuściła aparatu. Możliwie spokojnie odwróciła się w stronę potencjalnego rozmówcy. Przez moment sądziła, że musiała się przesłyszeć, bo na linii wzroku nie dostrzegła żywej duszy. Ale hakatka nadal tam stała. Była jednak od Zuzy sporo niższa.

– Podoba ci się? – powtórzyła i dodała. – To ambasada Peerelu. Nikt jej jeszcze nie fotografował.

Jeśli kiedykolwiek w życiu słyszeliście hakatkę, wiecie, że jej głosu nie da się z niczym pomylić. Jest równie cichy, co donośny, równie entuzjastyczny, co monotonny, i równie spokojny, co zaciekawiony. A przede wszystkim poważny jak dzwony na pogrzeb. Słowem – bardzo hakatkowy.

Zuza spojrzała w dół. Na wysokości swojego łokcia zauważyła czarną główkę z włosami tak prostymi i gładkimi, jakby były powleczone laką. Dziewczyna wzdrygnęła się, gdy wreszcie dostrzegła wbite w swoją twarz czarne, zmrużone ślepia.

Zuza, która również nie była pewna, z kim lub czym ma do czynienia, odpowiedziała możliwie uprzejmie i jak najoględniej.

– Jest ciekawa. Dlatego pozwoliłam sobie zrobić jej zdjęcie.

Na wszelki wypadek skinęła jeszcze głową (hakatka odwzajemniła ukłon) i chciała iść dalej.

– Mogę cię oprowadzić – zaproponowała hakatka. – Za drobną opłatą.

– To tylko jedna ulica, prawda? – upewniła się Zuza, bo propozycja brzmiała co najmniej tak, jakby zaoferowano jej zwiedzanie całego tego przeklętego Forum Romanum.

– Owszem. Dlatego opłata też jest jedna, na dodatek niewysoka.

Zuzanna przypatrzyła się uważniej temu dziwnemu stworzeniu, które proponowało jej swoje usługi. Przezornie zlustrowała je od stóp do głów: czarne lakierki podobne do czółenek (albo czarne czółenka podobne do lakierków); białe skarpetki; szare workowate spodnie; czerwona kurtka, zapięta pod szyję. Ubranie czyste, w dobrym stanie. Włosy, jakich nie powstydziłaby się modelka z reklamy drogiej odżywki, gdyby tylko nie były tak okropnie przycięte. Zuzę ogarnął lekki niepokój. To coś nie przypominało żebrzącego dziecka. Było zdecydowanie za schludne. Ale nie zachowywało się tak, jakby zgubiło drogę. I patrzyło na dziewczynę bardzo głodnymi oczami.

Przez moment Zuza odniosła absurdalne wrażenie, że hakatka tylko czeka, aby ugryźć ją w kostkę albo rzucić się jej do gardła. Ale kiedy spojrzała raz jeszcze, zobaczyła w czarnych ślepkach tylko lekko piegowatą blondynkę z czarnymi nausznikami i zielonym szalikiem obwiązanym kilka razy wokół szyi. Ona jest nawet ładna, pomyślała Zuza odruchowo, zanim zdała sobie sprawę, że patrzy na własne odbicie. A hakatka patrzyła na nią – poważnie, z uwagą, lekko przekrzywiając łepek.

– Jeśli chcesz pieniędzy, to sory, ale guzik dostaniesz – powiedziała Zuza nieco ostrzej, niż planowała, i zrobiła krok w tył.

– Guzik to akceptowalna waluta, chociaż wolę jeny – odpowiedziała hakatka.

– Jeny… – powtórzyła Zuza, coraz bardziej skołowana.

– Ewentualnie szylingi. Albo euro. Ale taki starczy w zupełności. – Hakatka wskazała na lewy rękaw płaszcza Zuzy. A konkretniej: na guzik. I to ten, który lekko się odpruwał. I który od miesiąca planowała przyszyć solidniej, tylko stale o nim zapominała. Przypomniała sobie również, że do podszewki ma przyszyty jeszcze jeden taki zapasowy. Dziury w niebie nie będzie, jeśli odda dziecku ten przy rękawie, zanim sama gdzieś go zgubi. Ostrożnie podważyła paznokciami prujące się nitki.

– Proszę. Weź go sobie.

Hakatka wyciągnęła łapki w czarnych rękawiczkach. Schowała guzik do kieszeni kurtki i ukłoniła się głęboko. Zuza zrobiła w tył zwrot i ruszyła w stronę wylotu ulicy.

– Przecież mam cię oprowadzić – usłyszała za plecami głos hakatki. – Po co dałaś mi guzik, jeśli nie chcesz?

Zuza zawahała się. W tym pytaniu pobrzmiewało coś na kształt wyrzutu.

– A długo to potrwa?

– Tyle, ile chcesz – wyjaśniła hakatka. – Jeśli nie będzie ci za zimno, możemy zwiedzać do siedemnastej.

Na siedemnastą Marita była umówiona z Łukaszem. Nie istniało więc ryzyko, że postanowi złożyć Zuzie niezapowiedzianą wizytę tuż przed samą randką. Ale czy da się pół dnia zwiedzać jedną króciutką uliczkę? Dziewczynie niespecjalnie uśmiechała się wizja wystawania po godzinie pod każdym płotem i wysłuchiwania… czego właściwie? Ciekawostek z przewodnika? Na czym miałoby polegać zwiedzanie, które zaoferowano jej w zamian za guzik od płaszcza?

– Możemy też wypić ciepłą herbatę u pani Euzebii – zaproponowała hakatka. – Za darmo – dodała po chwili. – Nie będzie chciała od ciebie guzików – wyjaśniła na wszelki wypadek. W tym ostatnim zdaniu było coś na kształt łagodnej dezaprobaty. – Co chciałabyś zwiedzić?

– A co tu jest do zwiedzania? – Zuza wzruszyła ramionami. Nie chciała, by jej odpowiedź brzmiała niegrzecznie, ale widocznie nie miała cierpliwości do hakatek.

– Nie lubisz spędzać walentynek sama? – spytała hakatka ze śmiertelną powagą.

– A co to ma do rzeczy? – Tym razem Zuza niespecjalnie starała się ukryć irytację.

– Nie lubisz – oświadczyła hakatka, jakby właśnie utwierdziła się w swoim sądzie. – I nie lubisz tego, że nie lubisz. Nielubienia walentynek nie lubisz bardziej niż samych walentynek, prawda?

– Bawimy się teraz w wycieczkę czy psychologa?

– Nielubienie walentynek jest deprymujące, bo oznacza, że nie lubisz być sama, a chociaż nie lubisz być sama, nie wiesz, co zrobić, żeby nie być sama.

– Zamawiałam oprowadzanie, nie psychoterapię. Oddaj guzik.

– Irytujesz się, bo uleganie modzie na walentynki jest upokarzające, a jednocześnie nie potrafisz siebie przekonać, że wcale ci na nich nie zależy, skoro wszyscy wokół twierdzą, że miłość jest taka ważna i tak dobrze być zakochanym w kimś, kto może zakochać się w tobie.

– Oddaj guzik, powiedziałam!

– Tak. Nawet dwa razy – odpowiedziała hakatka z kamienną twarzą, unosząc w górę dwa palce. – Nie chcesz, żeby zaprowadzić cię do kogoś, z kim mogłabyś spędzić walentynki?

Zuza jeszcze moment zastanawiała się, czy ma przed sobą wyjątkowo wredny okaz bachora, który kpi sobie z niej w żywe oczy, czy to dziwadło mówi poważnie. Z głosu i mimiki stworzenia nie dało się wyczytać niczego.

Poczuła, że to najgłupszy pomysł pod słońcem. Ale czy szwendanie się w zimowy poranek po wyludnionych mokotowskich uliczkach w poszukiwaniu ciekawych obiektów architektonicznych było lepsze? Albo jej znajomość z Maritą? Składanie papierów na architekturę? Życie?

– Powiedzmy – odparła ostrożnie. Nie miała przecież niczego do stracenia.

– Lubisz robić zdjęcia ciekawym ambasadom – oświadczyła hakatka. – Coś jeszcze?

– Na przykład co?

– Na przykład chmury w kształcie Półwyspu Apenińskiego. Albo czytać Swedenborga. Albo spacery z jamnikiem szorstkowłosym. Albo skakać z mostu do rzeki. Albo pierniki z miodem.

– Nie lubię pierników.

– Aha – odpowiedziała hakatka, jakby wykreślała jeden z punktów na długiej liście. – A wybuchy?

– Wybuchy? – powtórzyła Zuza i stała tak przez chwilę z nieco głupią miną, nim hakatka pociągnęła ją na ziemię. Za ich plecami rozległ się huk eksplozji i dźwięk tłuczonego szkła. – Niespecjalnie – dodała po chwili oszołomienia, widząc, że hakatka zdążyła się już wygrzebać z zaspy na poboczu i teraz najspokojniej w świecie otrzepuje kurtkę ze śniegu, piasku i kawałeczków szyby. – Co to było?

– To ten dom, do którego nie wchodzimy, skoro nie lubisz wybuchów – wyjaśniła hakatka.

Zdążyły zrobić zaledwie kilka kroków, gdy minęła je korpulentna kobieta w pomarańczowym szlafroku, wymachująca apteczką pierwszej pomocy. W ostatniej chwili uniknęły czołowego zderzenia.

– Zenobio, jesteś cała? – usłyszały jeszcze, nim pomarańczowy szlafrok zniknął w kurzawie za budynkiem ambasady.

– Z herbaty na razie nici – oznajmiła hakatka. – Ale mówiłaś, że jamników szorstkowłosych też nie lubisz. Więc nie brałam pani Euzebii pod uwagę.

– Ależ nie mówiłam, że nie lubię jamników szorstkowło… Czekaj. Niby po co miałabym spędzać walentynki z jakąś kobietą w wieku mojej matki, latającą po ulicy w pomarańczowym szlafroku?

– Bo walentynki powinno się spędzać z osobą, którą się kocha – wyjaśniła hakatka.

– No tak. Ale nie.

– W sumie ja też uważam – zreflektowała się hakatka – że lepiej, aby pani Euzebia spędziła walentynki z panią Zenobią. Nie po to pani Zenobia wysadziła swoją kuchnię, żeby pani Euzebia miała pić z nami herbatę malinową, prawda?

Zuza nie była pewna, czy powinna przytaknąć, zaprzeczyć czy może zacząć od kwestii bardziej dla zagadnienia fundamentalnych. Zdecydowała się na to ostatnie:

– Chyba powinnam ci coś wyjaśnić.

– Słucham. – Hakatka popatrzyła na nią uważnie. Pod spojrzeniem tych czarnych, nieprzeniknionych oczu Zuza z miejsca straciła połowę animuszu. – Śmiało – zachęciła hakatka. – Dobra komunikacja jest podstawą związku.

– Jak by to ująć… – zaczęła Zuza i umilkła na dłuższą chwilę. Jedną, drugą, trzecią… cały szereg naprawdę długich chwil.

– Ty to jednak taka nieśmiała jesteś – oświadczyła hakatka z powagą. – To może powiedz, czym się interesujesz.

– Architekturą! – wykrzyknęła Zuzanna i zakryła usta dłonią. Co za głupia reakcja. Czuła, że ma zawroty głowy. Architektura wydała jej się zbawienną poręczą przy bardzo śliskich i stromych schodach, jedynym punktem łączącym codzienność dziewczyny z tą dziwną ulicą i jej jeszcze dziwniejszymi mieszkańcami.

– Architekturą… – Hakatka przygryzła dolną wargę. Zuza zauważyła, że ma ostre, białe ząbki. Przez moment wyglądała na niezadowoloną. Potem jednak rozpogodziła się. – Romańską architekturą też?

– Tak, romańską też. I gotycką…

– Mogę ci pokazać kościół Matki Boskiej od Siedmiu Boleści – zaoferowała hakatka. – Ale nie wiem, czy to dobry pomysł na walentynki. Podejrzewam, że niekoniecznie chciałabyś spędzić walentynki z księdzem biskupem, a ksiądz wikary niekoniecznie chciałby spędzić walentynki z tobą. – I widząc minę Zuzy, dodała pośpiesznie: – Bez urazy.

– Najmniejszej – zapewniła Zuza.

– Chciałabyś poznać kogoś, kto lubi architekturę? – zapytała hakatka, wbijając w jasne oczy Zuzy nieprzeniknione spojrzenie swoich czarnych ślepek.

– Tak, ale… – Dziewczyna zawahała się. – Póki co, wolałabym poznawać samą architekturę. – I na wszelki wypadek powtórzyła za hakatką: – Bez urazy.

– Najmniejszej – odpowiedziała hakatka.

Ta krótka ulica zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Może dlatego, że kilka razy zatrzymywały się albo zawracały, bo Zuzanna w ostatniej chwili dostrzegała jakiś nowy, niezauważony wcześniej budynek? Bo sporo czasu zajmowało robienie zdjęć? Bo kilka razy dziewczyna mało nie upuściła aparatu z rąk, na przykład kiedy na widok wyjątkowo uroczej chatynki z drewnianymi gontami zapytana o jej przeznaczenie hakatka oznajmiła: „To nasza umieralnia”, tak jakby mówiła „kawiarnia” czy „poczekalnia”.

– I na czym to… y… polega?

– Ludzie przychodzą tam umierać – wyjaśniła spokojnie jej przewodniczka. Coś w tonie jej głosu, tak samo przejrzystego i obojętnego jak wcześniej, kazało Zuzie podejrzewać, że zadała głupie pytanie. Wy też przecież wiecie, że w czytelni się czyta, w wypożyczalni kajaków wypożycza kajaki, a w umieralni umiera, prawda?

Słońce zatoczyło łuk nad ich głowami.

– Została nam godzina – oznajmiła hakatka. – Teraz zaprowadzę cię do kogoś, kto lubi architekturę, zwłaszcza romańską.

– I nie lubi wybuchów? – chciała wiedzieć Zuza.

– Nie lubi – zapewniła hakatka. – Nie lubi też pierników.

– Czy to mężczyzna? – dopytywała Zuza.

– Mężczyzna.

– Młody?

– Młody – odpowiedziała hakatka, ale po chwili dodała tonem nieznacznie zbliżonym do usprawiedliwienia: – Młody od bardzo dawna.

– Czyli jednak niezbyt młody? – Zuza wolała być przygotowana na najgorsze.

– Młody. Niewiele starszy od ciebie – uspokoiła ją hakatka. – Tylko lekko nieżyciowy.

– Da się przeżyć – wypaliła Zuza. – Chyba że na tym się jego wady nie kończą.

– Jego brat pije – ostrzegła hakatka. – Pije i narzeka.

– To przykre.

– Ale Bonanno ani nie pije, ani nie narzeka.

– Bonanno? – zdziwiła się Zuza. – Jest Włochem?

– Można tak powiedzieć – stwierdziła hakatka po chwili namysłu.

– Ale rozumie po polsku? – Zuza w myślach robiła rachunek sumienia. Rok temu dostała na gwiazdkę oksfordzki słownik architektury z obrazkami podpisanymi w czterech językach, ale zaglądała do niego tylko sporadycznie. Po włosku umiała powiedzieć „bon jorno” i „pizza”… no, jeszcze „spaghetti” i „lasagne”, i „frutti di mare”, ale taki zasób słownictwa nie zapowiadał ciekawej konwersacji o architekturze romańskiej. Próbowała przypomnieć sobie, jak jest po angielsku „absyda”…

– Rozumie po naszemu. Dogadacie się.

– Jak wygląda? – dopytywała Zuza. Wstyd jej było spytać wprost, czy jest przystojny, nie była też pewna, czy hakatka zrozumie ten termin.

– Ma kręcone włosy, ciemne oczy i wszystkie zęby.

W zasadzie to dobrze, pomyślała Zuza, lepiej niż odkryć na miejscu, że brakuje mu połowy. Ale wzmianka o stanie uzębienia Bonanno lekko ją zaniepokoiła. Chciała zadać kolejne pytania – czy jest wysoki, czy może bardzo niski (nie musi być szczególnie wysoki, byleby nie był wyraźnie niższy od Zuzy), chudy czy gruby, a może w sam raz? Zastanawiała się właśnie, jak spytać hakatkę, czy Bonanno jest miły, kiedy nagle poczuła się dziwnie nieswojo. Hakatka stanęła jak wryta. Zuza też zatrzymała się. Wtedy poczuła na ramieniu mocny uścisk i pazury wbijające się w jej płaszcz.

– Mam was – oświadczył donośny głos, na tyle wysoki, że bez wątpienia należał do kobiety, i na tyle zbliżony do syku, że musiała być to jakaś żmija.

Zuzanna nie zdołała się wyszarpnąć, zdążyła jednak odwrócić głowę wystarczająco, by zobaczyć, do kogo należy ten niepokojący głos i jeszcze bardziej niepokojące pazury. Nieznajoma mogłaby uchodzić za prawdziwą piękność, gdyby wydatne krwistoczerwone usta i ogromne szmaragdowe oczy nie wydawały się jednak zbyt duże jak na bladą, dziecięcą niemal twarzyczkę. Jednak wzrostem kobieta znacznie górowała nad Zuzą.

– Wasza Wysokość – powiedziała hakatka, nie odwracając się wcale. Najwyraźniej doskonale wiedziała, z kim ma do czynienia. Jedną ręką wskazała na Zuzę. – To jest gość. Proszę pozwolić mu odejść.

– Twoi goście nie są moimi gośćmi – prychnęła kobieta. – A mamy nie uregulowane rachunki.

– To nie jest mój gość – oświadczyła hakatka. – Tylko nasz gość. Ona nie jest stąd. Nie było jej tu ani w czwartek, ani w piątek.

– Nie było mnie – potwierdziła Zuza, chociaż nikt nie zwracał na nią uwagi. Gdyby nie żelazny uchwyt dłoni nieznajomej, dziewczyna mogłaby przysiąc, że zapomniano o jej istnieniu.

– I nie miała nic wspólnego z malowaniem kotów? – Kobieta uśmiechnęła się szeroko. Zębów też miała odrobinę za dużo. W czarnym futrze z wysokim kołnierzem i obszytej identycznym materiałem czapce, spod której nie wystawał ani jeden kosmyk włosów, przypominała władczynię jakiejś zimnej, bezludnej krainy. Widocznie jednak ona również mieszkała w okolicy. Ale o co chodziło z malowanymi kotami?

– Nie miała.

– To teraz ma. – Kobieta puściła ramię Zuzanny i wbiła wzrok w twarz dziewczyny. – Jestem Beruthiel – oświadczyła, wyciągając w jej kierunku dłoń w czarnej rękawiczce. Było w tym geście tyle majestatu, że Zuza przez chwilę nie była pewna, czy ma tę dłoń uścisnąć, czy pocałować, klękając na jedno kolano.

– Zuza – wykrztusiła z pewnym trudem.

– Idziemy – zażądała Beruthiel. – Pomożesz kąpać koty.

Głos kobiety sprawiał, że Zuzanna czuła w sobie gotowość, ba, nawet ochotę, by spełnić każde życzenie pięknej nieznajomej, choćby było stokroć głupsze od kąpania kotów. Natomiast hakatka była widocznie uodporniona na ten ton, bo zaprotestowała:

– Szczerze mówiąc, Zuza jest już umówiona.

Owo „szczerze mówiąc” było najwyraźniej szczytem hakatkowych talentów dyplomatycznych. Nawet Zuza musiała stwierdzić, że nie brzmiało zbyt przekonująco. A na dodatek nie miało za wiele wspólnego z prawdą.

– Szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodzi – oświadczyła Beruthiel równie spokojnie, co stanowczo (czyli przerażająco spokojnie i porażająco stanowczo). – Koty potrzebują mycia od czwartku wieczór. Wiesz dobrze, dlaczego.

Hakatka kiwnęła głową. Zuza nie miała bladego pojęcia, o co może chodzić, ale posłusznie ruszyła za majestatyczną kobietą aż do ogrodzenia z czerwonej cegły. Za nim rozciągał się pokryty śniegiem park. Nagie konary drzew częściowo zasłaniały widok majaczącego w oddali dworku. Zuzanna zastanawiała się, czy będzie wolno jej zrobić zdjęcia, ale nim otworzyła usta, weszły na oszkloną werandę, która przypomniała małą oranżerię. W powietrzu unosił się zapach hibiskusa, gnijących ryb i talku.

– Ja też już wróciłam – oświadczyła Beruthiel nie wiadomo do kogo, zamykając drzwi za Zuzą i hakatką. Na dźwięk głosu kobiety rozległy się miauknięcia. Zza podłużnej donicy z papirusem. Spod obciągniętego zielonym pluszem podnóżka. Z kosza z peoniami. Przede wszystkim jednak zza lekko uchylonych drzwi, prowadzących do salonu. Już po chwili nowoprzybyłe zostały otoczone przez całe stado kotów, kocurów, kotek, kociąt i kociaków. Dziesiątki ślepi – złotych, niebieskich, zielonych i piwnych – wpatrywały się w Zuzę i hakatkę. Wszystkie koty były białe, a raczej lekko szarawe, i co chwila prychały.

– Chyba są uczulone na gości – zasugerowała hakatka, zerkając w stronę wyjścia.

– Są uczulone na ciebie – odparowała kobieta, zamaszystym gestem ściągając futro. – Podobnie jak i ja. Marsz do kuchni. Balia już tam stoi. Zagotujcie wody z wiadra i przynieście ręczniki z łazienki. Tylko dobrze je powycierajcie, zwłaszcza maluchy, żeby nie złapały przeziębienia.

Hakatka zdjęła czerwoną kurtkę, pod którą miała szarą koszulę, i zakasała rękawy. Bez słowa przeszła do ogromnego pomieszczenia z wysokim paleniskiem i bukietami zasuszonych ziół, zwisającymi z belkowanego sufitu. Stukot jej czarnych bucików na białych kafelkach rozbrzmiewał echem między karafkami z ciętego kryształu, słoiczkami przypraw i rzędami wystawionych w kredensie talerzy, z których aż żal było jeść. I które, jak szybko zrozumiała Zuza, przeważnie pełniły rolę misek dla kotów.

– Co się im stało? – spytała, wskazując głową jednego z prychających sierściuchów, podążającego za nimi do kuchni.

Nie przerywając nalewania wody do balii, hakatka odpowiedziała:

– Wszystkie były czarne.

Jakby to cokolwiek wyjaśniało!

Dolewanie wrzątku do zimnej wody sprawiło, że całą kuchnię wypełniła jeszcze większa ilość pary. Zuza obserwowała, jak sierść łaszącego się do jej glanów kociaka ciemnieje w zastraszającym tempie. W drzwiach stanęła Beruthiel, najwyraźniej gotowa nadzorować ich pracę:

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy – westchnęła – jakie to przesądne stworzenie. – I skinieniem głowy wskazała hakatkę, która delikatnie chwyciła kota za skórę na karku i ostrożnie postawiła na dnie drugiej balii. Czując pod łapkami wodę, maluch zaczął prychać i syczeć jeszcze intensywniej. – Wczoraj był piątek trzynastego – kontynuowała Beruthiel. – Wyobraź sobie, że to siedem nieszczęść wszystkie moje koty przemalowało na biało.

– Tylko przepudrowało, Wasza Wysokość. – Hakatka nie odrywała wzroku od kociątka, któremu właśnie szorowała grzbiet różową gąbką. – Waszym pudrem, więc nie powinny dostać alergii.

– Nie muszą mieć alergii, aby taka ilość pudru dała się im we znaki – odpowiedziała Beruthiel karcąco. Zuzanna właśnie zaganiała do kuchni tłustego kocura. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że hakatka ośmiela się dyskutować z tak niezwykłą kobietą. Oczywiście dziewczyna przyznawała Beruthiel rację, zanim ta jeszcze otworzyła usta. – Poza tym brudzą meble. I ubranie.

Zuzanna podniosła wzrok znad kociego grzbietu i teraz mogła w pełnej okazałości podziwiać szmaragdowozieloną kreację, którą miała na sobie właścicielka tego przybytku. Naturalnie żadna z sylwestrowych sukni Marity nie umywała się do tych tiuli i jedwabiów.

Zuza zaniemówiła z zachwytu. Hakatka wyglądała, jakby zaraz miała wywrócić oczami. Ale skończyła wycierać kociątko – faktycznie, czarne jak smoła i dużo szczęśliwsze bez grubej warstwy pudru – a potem chwyciła spaślaka podsuniętego jej przez wciąż oniemiałą Zuzę.

– Lepiej się pośpieszcie, zostało ich jeszcze trochę – ponagliła Beruthiel.

– Tak, czterdzieści siedem – odpowiedziała hakatka. – Z tymi dwoma tu to czterdzieści dziewięć. Siedem razy siedem. Wasza Wysokość też jest przesądna.

– Ja nie farbuję swoich kotów przed piątkiem trzynastego – odpowiedziała kobieta.

– Szczęściu trzeba pomagać.

–  I nie wierzę, by mogły komukolwiek przynieść pecha – dodała Beruthiel nieco obrażonym tonem.

– Poza nami – odpowiedziała hakatka ze stoickim spokojem, zgrabnie unikając kocich pazurów. Może miała na myśli piątek trzynastego, a może tę przymusową kąpiel. Beruthiel odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami. Zuzanna odprowadzała ją wzrokiem, póki hakatka nie wepchnęła jej dwójki prychających czarnowłosych persów do wytarcia. Łapanie rozbiegających się po werandzie kociąt, szorowanie ich i suszenie, przynoszenie wody ze studni na dziedzińcu, gotowanie jej i mieszanie w odpowiednich proporcjach wrzątku z zimną zajmowało tyle czasu, że Zuza i hakatka zdążyły nawet trochę porozmawiać. Zuza głośno wyraziła wątpliwość, czy uda im się spotkać dzisiaj z Bonanno.

– Dowiemy się, gdy skończymy – stwierdziła hakatka, nie przerywając kocich ablucji.

– Jak on się nazywa?

– Bonanno.

– A tak z nazwiska?

– Pisano.

– Śmiesznie.

– Mówi ci to coś? – Hakatka zerknęła zza krawędzi balii w kierunku dziewczyny, ta jednak właśnie dorzucała drewna do ognia w kuchence i nie zdołała tego zauważyć.

– Nie. Tylko śmiesznie brzmi.

– Aha – skwitowała hakatka i pogłaskała kota. Ten popatrzył na hakatkę złotymi ślepiami, ogromniejącymi z niedowierzania.

– Miły jest? – spytała w końcu Zuza.

I nawet nie poczuła się szczególnie zaskoczona, gdy zamiast odpowiedzi usłyszała pytanie:

– Co to znaczy miły?

– Taki, z którym można porozmawiać… Który zachowuje się kulturalnie, nie przerywa, nie daje ciągle do zrozumienia, że nie obchodzi go, co chcesz powiedzieć. Umie cię wysłuchać, zna się na wielu rzeczach. Stać go na to, żeby powiedzieć coś o sobie, ale tak szczerze, bez przechwalania się i bez udawania, że wszystko gra, kiedy coś nie gra. Taki, który umie się przyznać do błędu i nie zwala winy na innych, nie denerwuje się niepotrzebnie, nie podnosi głosu i nie przeklina, chyba że jest bardzo zdenerwowany. Ale lepiej, żeby tego nie robił. I nie ma prawa mnie wyzywać. Wolałabym, żeby nie był też specjalnie marudny. Każdemu czasem bywa ciężko. Rozumiem to. Chciałabym móc mu opowiedzieć o swoich problemach, nie bojąc się, że mnie wyśmieje, zbagatelizuje sprawę albo zacznie mnie na siłę pocieszać, bo tego nie lubię. Ja też go chętnie wysłucham. Jeśli jednak zacznie mnie zasypywać opowieściami o tym, jakie życie jest wstrętne i pod górkę, to najpewniej szybko zakończę tę znajomość. Cenię ludzi, którzy potrafią znaleźć dobrą stronę w każdej sytuacji. Nie, może nie każdej. Są sytuacje zbyt przykre, by mówić o plusach, na przykład gdy ktoś bliski umiera albo zdarza się jakiś makabryczny wypadek. Wtedy lepiej po prostu być z tą drugą osobą, trzymać ją za rękę i razem się smucić. Smucenie się razem nie jest takie smutne jak samemu. To dużo ważniejsze od zagadywania kogoś, silenia się na dowcip i popisywania inteligencją. Naturalnie, chciałabym, żeby był inteligentny, i żebym mogła się czegoś od niego nauczyć, ale tylko pod warunkiem, że będę mogła ofiarować mu coś w zamian. Inaczej on zacznie się nudzić przy mnie, a ja przy nim. Chciałabym, żebyśmy rozmawiali o naszych ulubionych książkach i filmach, albo o takich książkach i filmach, które nam się nie podobały, albo które nie zrobiły na nas specjalnego wrażenia. I wcale nie żądam, abyśmy oceniali je tak samo. Może mi opowiadać nawet o horrorach, których nie znoszę, jeśli tylko zrobi to taktownie i przestanie, kiedy wyraźnie o to poproszę. I żeby się nie gniewał, jeśli powiem, że nie lubię historii na temat zombie. Ja też nie będę strzelać fochów, jeśli skrytykuje coś, co ja sama bardzo lubię. Jeśli tylko przedstawi swój punkt widzenia kulturalnie, poda argumenty i nie będzie usiłował sprawić, żebym czuła się jak idiotka tylko dlatego, że to nie Polański, tylko komedia familijna…

Hakatka kiwała głową, nie przerywając łapania, kąpania i wycierania zwierzaków. Kilka razy dawała znak, że musi iść po nową wodę, bo tej ciepłej ubywało. Wtedy Zuzanna milkła na chwilę i zastanawiała się, o czym ważnym nie zapomniała. Zazwyczaj przychodziło jej do głowy kilka nowych pomysłów, które potem dość szczegółowo rozwijała.

Kiedy ostatni kot był już wypucowany i wytarty, hakatka zaczęła rozwieszać ręczniki na poręczy schodów.

– Chyba tak – powiedziała.

– Chyba tak co? – zdziwiła się Zuza.

– Chyba można powiedzieć, że Bonanno jest miły – wyjaśniła hakatka, z powrotem zapinając mankiety koszuli na nadgarstkach i naciągając kurtkę. – Może nie aż tak miły, jak mówiłaś – zastrzegła – ale raczej miły. Zresztą, sama się przekonasz.

W porównaniu z parą i kocim zaduchem, wypełniającym kuchnię, powietrze na zewnątrz wydawało się orzeźwiająco świeże. Hakatka zaprowadziła Zuzę na drugą stronę ulicy. Kilka numerów dalej znajdował się niepozorny – a już na pewno niemający nic wspólnego z architekturą romańską – parterowy budynek z dość spadzistym dachem.

Hakatka nacisnęła przymocowany do furtki domofon.

– Do Bonanno – oświadczyła. – Ma gości.

Zuza aż odskoczyła, gdy dotarł do niej strumień przekleństw i wyzwisk płynący z głośnika.

– Dzień dobry, Guglielmo – odpowiedziała hakatka. – Zawołaj brata.

– A jeśli – Zuza cofnęła się o krok – jemu podobają się tylko takie kobiety jak Beruthiel?

Ale Bonanno już szedł w stronę ogrodzenia. Spod pośpiesznie narzuconego kaptura wymykały się czarne sprężynki loków, a chłopak szczerzył zęby w olśniewającym wręcz uśmiechu. Ukłonił się kilka razy, zatrzasnął za sobą furkę i zaczął może z przesadną estymą, ale bez wątpienia szczerze przepraszać, że nie może zaprosić ich do środka, bo Guglielmo wypił dzisiaj zdecydowanie za dużo i mógłby sprawiać kłopoty, a przynajmniej poważnie utrudniać cieszenie się urokami przyjacielskiej rozmowy.

Wygłaszając swoją minityradę, gestykulował zamaszyście. Nie mógł też oderwać oczu od Zuzy, która, lekko speszona, bezskutecznie próbowała schować się za niższą i drobniejszą hakatką.

– Jesteś tu nowa, prawda? Jak masz na imię? Gdzie będziesz mieszkać? Jeśli potrzebowałabyś jakiejkolwiek pomocy z meblami…

– Ona nie jest stąd – przerwała mu hakatka.

– Zuza, miło mi – dziewczyna wyciągnęła rękę, którą Bonanno ujął z wielką troską, ale chyba zapomniał, co chciał zrobić, gdy usłyszał: – Mieszkam na ulicy Wałbrzyskiej.

– Och. – Momentalnie cofnął rękę. – Jaka szkoda…

– Czemu? – Zuza popatrzyła na niego z troską. Może nie orientował się za dobrze w okolicy? – To całkiem blisko.

– To cholernie daleko – jęknął chłopak, ale czując na sobie spojrzenie hakatki, zakrył usta dłonią i wyszeptał tylko: – Przepraszam, wyrwało mi się…

– Nie szkodzi – Zuza posłała mu swój najcieplejszy uśmiech, żeby dodać biedakowi otuchy. Słyszała już gorsze rzeczy niż jedno niewinne „cholernie”. Najwyraźniej był bardziej stremowany niż ona. – Będę tu czasami wpadać…

Bonanno zamrugał, jakby właśnie ogłoszono mu odkrycie Ameryki. Jego pytające spojrzenie powędrowało jednak nie do Zuzy, ale ku hakatce, która odpowiedziała beznamiętnym wzrokiem. Chłopak wydął lekko wargi. Było w tym grymasie jakieś rozczarowanie i źle skrywana uraza. Za chwilę znów uśmiechał się do Zuzy, ale jakby smutniej.

– Oczywiście… – zaczął i urwał. – Nie życzę ci, ale jeśli tylko będziesz… chciała… mogła… musiała… to serdecznie zapraszam. Postaram się przypilnować Guglielmo, żeby tyle nie pił, to sami się napijemy… Może być sok gruszkowy…? Ugotuję coś dobrego…

Śnieżnobiały uśmiech tak wspaniale kontrastował z oliwkową karnacją Włocha, że Zuza mogłaby wpatrywać się w jego twarz jeszcze długu, długo… Czuła jednak wyraźnie, że chłopak jest podenerwowany. Może bał się, że kontakt – domofonowy, ale zawsze – z jego pijanym bratem jakoś zniechęci gości? Choć Zuza nie należała do tych przebojowych, zawsze sypiących dowcipami jak z rękawa dziewczyn pokroju Marity, pomyślała, że powinna dodać swojemu rozmówcy odwagi. Chociażby naprowadzając go na jakiś miły im obojgu temat.

– Słyszałam, że lubisz architekturę… Zwłaszcza romańską…

Przez moment wydawało jej się, że chłopak marszczy brwi. Ale odparł:

– Tak, jak najbardziej, to niezwykła dziedzina sztuki. Mówię „sztuki”, chociaż pełni również funkcje praktyczną, ponieważ jak żadna inna łączy w sobie codzienną użyteczność z ponadczasowym pięknem. Widziałaś już ambasadę Peerelu?

– T… tak. – Zuza lekko przygryzła dolną wargę. – Jest ciekawa. „Ciekawa” to chyba lepsze określenie niż „ładna”, ale…

Bonanno zaśmiał się nerwowo:

– Zgadzam się całkowicie. Trochę przedobrzona, nie? Ale bramę ma naprawdę elegancką…

– Brama jest świetna – przytaknęła Zuza, na wszelki wypadek wykonując jeszcze analogiczny ruch głową. – Naprawdę stylowa. Zrobiłam jej kilka zdjęć…

– Zdjęć? A, zdjęć…

Chłopak sprawiał wrażenie, jakby chciał zakwestionować ideę fotografowania bramy, która jemu samemu tak bardzo się podobała. Dlaczego? Potem jednak chyba zmienił zdanie. Może budynek ambasady należy do tej samej kategorii co obiekty wojskowe? I nie wolno mu cykać fotek? A Bonanno dobrze o tym wie, ale uznał, że od kilku wykonanych zdjęć świat się nie zawali? I nie chciał jej sprawiać przykrości jakimiś biurokratycznymi przepisami? Jest naprawdę miły, pomyślała Zuza. I dlatego zdecydowała się wyciągnąć swoją kartę atutową.

– Potrzebuję ich na zajęcia. Biorę udział w kursie dla kandydatów na studia architektoniczne. W tym roku zdaję maturę i będę składać papiery na…

Urwała przerażona. Opalenizna na twarzy Bonanna ustąpiła miejsca kredowej bieli z lekką nutką jadowitej zieleni. Chłopak był śmiertelnie blady. Wyglądał, jakby się czymś poważnie struł..

– Wszystko w porządku? – spytała.

– Nie – warknął, wbijając nienawistne spojrzenie w jej łokieć. A raczej w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała hakatka, teraz kryjąca się za plecami Zuzy i nieoczekiwanie zajęta oglądaniem swoich paznokci. Odchrząknął, ocierając dłonią pot z czoła. – Zna… znaczy tak… w porządku…

Widząc odbijającą się na twarzy Zuzy konsternację, dodał tonem usprawiedliwienia:

– Na chwilę zakręciło mi się w głowie. Chyba trochę za długo stoję na słońcu.

Zuza zerknęła w górę, jakby upewniając się, że nadal jest pochmurna sobotę w połowie lutego. Miała nadzieję, że jej gest nie wydał się zbyt ostentacyjny

– Chyba powinienem już lecieć – skłonił się głęboko. – Słyszałem, że Zenobia znowu wysadziła swoją kuchenkę. Możliwe, że potrzebują jakiejś pomocy w odbudowywaniu ścian działowych… albo gruzem… albo oknami… y… ale bardzo miło mi było poznać. Gdybyś musiała albo potrzebowała, to wpadaj… y… jakby co.

I, naciągając kaptur na oczy, pognał w dół uliczki.

Zuza posłała hakatce pytające spojrzenie. Ta tylko wzruszyła ramionami.

– Jest nieśmiały. Chodź, odprowadzę cię do wyjścia.

Kiedy znalazła się z powrotem w swoim pokoju, z kubkiem ciepłej kawy rozpuszczalnej i komiksem „566 kadrów” Dennisa Wojdy, pomyślała, że ta dziwna wycieczka na jeszcze dziwniejszą ulicę (Która to w końcu była? Skrzetuskiego czy Wernyhory?) przypominała jakiś absurdalny sen. Ale na karcie aparatu miała zdjęcia. A w drodze do domu kupiła w Landzie kolorowy tusz do drukarki. Będzie mogła spędzić walentynkowy wieczór bezpiecznie za biurkiem, rysując pracę na jutrzejsze zajęcia. Byleby nie zapomnieć o przyszyciu guzika do rękawa…

 

***

Pożegnała Maritę i z lekkim sercem ruszyła w kierunku stacji metra. Dojedzie do Politechniki i przesiądzie się w tramwaj. Chociaż ślęczała nad rysunkiem do czwartej nad ranem – sam wybór odpowiedniego obiektu zajął jej prawie dwie godziny – czuła się jak nowo narodzona. Przepełniała ją euforia i, co tu dużo kryć, autentyczna duma z dobrze wykonanej roboty. Ostatecznie zdecydowała się na chatynkę, którą jej dziwna przewodniczka nazwała Umieralnią. Ale nie musiała o tym mówić prowadzącemu.

– Bardzo ciekawe – usłyszała za plecami, gdy tylko rozpakowała teczkę i wyjęła z niej karton przypięty klipsem do podkładki. – To cieniowanie solidne… Ładnie oddałaś fakturę… Pokaż, jak to wygląda na zdjęciu.

Zuzanna otworzyła drugą, mniejszą, tekturową teczkę. Zamarła. Wydrukowana wczoraj fotografia przedstawiała jakiś rdzewiejący garaż.

– To chyba nie to? – mruknął prowadzący.

– Sekundkę… – Zuza wyjęła wydruk z foliowej koszulki, jakby chciała upewnić się, czy pod spodem nie ma innej fotografii. Tej właściwej, przedstawiającej Umieralnię. Po co miałaby drukować zdjęcie garażu? W ostatniej chwili przypomniała sobie, że zrzuciła tamtą fotkę na kartę pamięci swojego telefonu. Oglądała to zdjęcie jeszcze przed snem. Weszła do folderu „obrazy”. Ale ponownie zobaczyła tylko ten przeklęty blaszak.

– Widzę, że z tego zaczerpnęłaś elementy krajobrazu… – Prowadzący przyglądał się chwilę wydrukowi. – Te uschnięte liście babki na pierwszym planie, tamto drzewo… Tu nie mam zastrzeżeń. Ale potrzebne mi jeszcze zdjęcie budynku, który wkomponowałaś w takie otoczenie. Chyba nie rysowałaś tego z wyobraźni?

Zuza pokręciła głową, bo nagły ucisk w gardle na moment odebrał jej mowę.

– Pewnie to drugie zdjęcie zostawiłam w domu – wykrztusiła w końcu słabym głosem.

Prowadzący mruknął coś w stylu „szkoda” i poprosił, żeby koniecznie zabrała je na następne spotkanie.

– Oczywiście, przepraszam. – Zuza poczuła, jak uszy pieką ją ze wstydu. Ale jeszcze gorsza była obawa, że zdjęcia Umieralni już nie ma. Nie ma i nie będzie.

Podjęte po powrocie do domu przekopywanie karty pamięci aparatu potwierdziło jej najgorsze przypuszczenia. Wszystkie zgromadzone wczoraj fotografie zmieniły się nie do poznania. Wszystkie? Nie. Te z Ulicy Skrzetuskiego były na swoim miejscu, te z Wernyhory również. Ale od momentu spotkania z tym dziwnym stworzeniem… Zamiast zdobionej bramy ambasady zobaczyła najzwyklejsze w świecie ogrodzenie otaczające pusty placyk. Jakieś rudery. Nieużytki. Pustostan. Skrzynkę pocztową sąsiadów. Dlaczego? Gdzie się podziały te wszystkie śliczne, groteskowe, śmieszne albo lekko przerażające budynki? Gdzie dworek Beruthiel i mieszkanie Bonanna? Gdzie paskudna fasada ambasady Peerelu?

– Peerelu… – powtórzyła głośno. Dopiero wypowiedzenie tych słów sprawiło, że poczuła się nieswojo. Może chodziło o muzeum? Albo byłą ambasadę? Ale czy w czasach Peerelu istniały ambasady Peerelu na terenie Peerelu?

Spakowała torbę i zaczęła sznurować buty.

 

***

– Ma pani stokrotki?

Annalena spojrzała zza kontuaru na wbiegającą do kwiaciarni hakatkę. Wyglądała na bardzo przejętą – o ile hakatki mogą być czymkolwiek przejęte. Jej głos drżał lekko, jakby walczyła ze strachem albo zadyszką.

Wzdychając ostentacyjnie, Annalena wstała od rozłożonej na podłodze kompozycji z łodyg lotosu i ruszyła w głąb sklepiku.

– To ile tych stokrotek? – zapytała, nie odwracając się.

– Jedną. – Hakatka rozpięła kurtkę i zajęła się rozsupływaniem zawieszonego na szyi sznurka, na który miała nawleczone kilka rzędów okrągłych monetek z kwadratowym otworem pośrodku. Starannie odliczyła trzydzieści pięciojenówek i położyła je na ladzie. – Ale musi mieć odpowiednią liczbę płatków. Siedem, trzynaście, dziewiętnaście… Bo jednopłatkowych pani nie ma, prawda?

– Jednopłatkowych? – Annalena uniosła powoli lewą brew. A prawą zmarszczyła. – Nie sądzę. – Z ceramicznego pojemniczka wyjęła bukiecik stokrotek, których ogonki łączył pasek twardego sreberka. Ostrożnie rozłożyła kwiaty na ladzie, starając się nie zwracać uwagi na zostawione tam pieniądze. – Siedmio-, trzynasto– ani dziewiętnastopłątkowych również nie sprzedaję.

– Dwadzieścia pięć płatków też ujdzie. Dobra będzie każda liczba, którą da się opisać wzorem 6n +1. To kwiatki do wróżby – wyjaśniła hakatka.

– Wróżby – powtórzyła Annalena drewnianym tonem.

– „Kocha, lubi, szanuje…” – Hakatka zwiesiła głowę, a policzki zdecydowanie jej pociemniały. – Bo szczęściu trzeba pomagać, prawda?

– To będzie cię kosztować znacznie więcej niż sto pięćdziesiąt jenów – mruknęła Annalena tonem groźby.

Hakatka włożyła dłoń do kieszeni kurtki. Długo zaciskała palce na płaskim guziku, który tam trzymała. Wreszcie podjęła decyzję. Zdjęła z szyi sznurek pozostałych pięciojenówek i ostrożnie rozłożyła przed kwiaciarką.

– Tyle wystarczy?

– Chyba tak. Poczekaj, sprawdzę w magazynie.

Po chwili – zapewne tak długiej, ile wymagało odliczenie stosownej liczby płatków i staranne powyrywanie reszty pęsetą do skubania brwi – z zaplecza dał się słyszeć głos:

– Masz dzisiaj szczęście.

– Wiem – odpowiedziała hakatka, rumieniąc się po czubki szpiczastych uszek.

– Nie szkoda ci pieniędzy na takie… ekstrawagancje? – spytała Annalena dziwnie podirytowanym tonem, zgarniając jednak całą zostawioną na blacie należność do kasy.

– Nowe źródło dochodu – wyjaśniła hakatka, szczerząc ząbki. W zaciśniętej dłoni trzymała guzik Zuzanny.

 

***

– Sto siedemdziesiąt, sto siedemdziesiąt pięć, sto osiemdziesiąt… tutaj jeszcze dwie… sto dziewięćdziesiąt. Sto dziewięćdziesiąt i cztery euro. Starczy? – Bonanno podniósł wielkie, sarnie oczy znad rozgrzebanej szuflady pełnej męskich skarpetek nie do pary.

Hakatka wolniutko pokręciła głową.

– Więcej naprawdę nie mam.

– A jakieś guziki?

– Guglioelmo wszystkie przepił.

– W takim razie…

– Mam jeszcze czerwoną pinezkę.

– No, ostatecznie…

– Dwie pinezki. I spinacz. Proszę. Ale obiecujesz, że nic jej nie powiesz?

– Nie powiem – przytaknęła hakatka, wyciągając łapki po haracz.

– Ani słówka?

– Ani.

– I nic a nic?

– Nic?

– A już szczególnie nic w temacie Pizy?

– Szczególnie. Nic o waszej krzywej wie…

– Na litość boską, o co cię prosiłem?!

– Nie powiem – obiecała hakatka. – Czemu się tak denerwujesz? Ona szybko nie wróci.

– Wiem – szepnął Bonanno, zwieszając głowę. – Ale nigdy nic nie wiadomo – dodał z mieszaniną lęku i nadziei. – Wolałbym, żeby nie musiała tu wracać. Ale jest taka piękna… Nie uważasz, że byłoby miło, gdyby z nami zamieszkała?

Hakatka zacisnęła mocniej palce na guziku w kieszeni kurtki.

– Nie uważam – skłamała.

Koniec

Komentarze

Nie lubię humorystycznych grotesek, więc z oczywistych przyczyn tekst zbytnio mnie nie urzekł. Narracja idzie ci bardzo sprawie, plus należy się za fajną grę słów odnoszącą się do tytułu.

 

pierwszy rok SGGH

To jakaś krzyżówka SGH i SGGW :) ?

 

Przypomniała sobie również, że do podszewki ma przyszyty jeszcze jeden taki zapasowy.Dziury w niebie nie będzie,

Zabrakło spacji po kropce.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Sympatyczna opowiastka, ale ta pierwsza, smocza, jakoś bardziej mi przypadła do gustu.

Co to jest “hakatka”?

kąt pełny to 360 stopni.

Liczby raczej zapisujemy słownie.

Nie chciała spędzać walentynek w towarzystwie szykującej się na randkę Marity. Ani tym bardziej wysłuchiwać, jak bardzo jej matka

Ja to odczytałam, że chodzi o matkę Marity. A chyba jednak nie.

czy to dobry pomysł zna walentynki.

Literówka.

„bon jorno” i „pizza”… no, jeszcze „spaghetti” i „lasagne” i „frutti di Mari”,

Tu też. I jeśli wymieniasz całą serię, to przecinki; chcę tę książkę i tę, i tę, i jeszcze tamtą…

Babska logika rządzi!

Wzrost, głos, a przede wszyst­kim oczy upo­dab­nia­ją ha­kat­ki do co spo­koj­niej­szych dzie­ci albo nieco żwaw­szych sta­ru­szek, cho­ciaż nikt na Ber­ga­muta nie wie­dział, ile lat może mieć ta ha­kat­ka. Na nie­wi­dzial­nych uli­cach czas jest po­ję­ciem nieco względ­nym, a przy ha­kat­kach jego ra­chu­ba staje się wy­jąt­ko­wo skom­pli­ko­wa­na.

Trzy razy powtórzona “hakatka” – ogólnie bardzo nadużywasz tego wyrażenia.

 

Co do samego tekstu, to napisany lekko, czyta się bardzo sprawnie.

Za to fabuła… Niestety nie przekonała mnie. Tak naprawdę, nie wiem o czym ta historia opowiada. Miało chyba być o miłości, ale nie znalazłem jej tutaj. Ta krótka rozmowa bohaterki z tym “włochem” to co najwyżej ( mało udane ) preludium przyszłego uczucia.

Albo wątek z pomalowanymi kotami. Po co? Jaką rolę ma on pełnić? Żeby choć bohaterka była w tę aferę zamieszana.

 

Czyta się nieźle, ale fabularnie ( mnie ) rozczarowało.

 

Pozdrawiam!

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Sympatyczny tekst, choć wydaje mi się, że lepiej spełnia się jako część większej całości niż samodzielne opowiadanie. Dużo zagadek, smaczków i przedsmaczków, a potem czytelnik zostaje z pęczkiem nierozwiązanych wątków w łapce.

Liczby raczej słownie. Warto przejrzeć tekst pod kątem literówek, bo kilka gdzieś mi mignęło, np.

dobry pomysł zna walentynki

Zdziwiła mnie brama porośnięta kurdybankiem, gdyż dotąd najwyższą konstrukcją architektoniczną, którą widziałam porośniętą tą skądinąd sympatyczną roślinką, był krawężnik. Ozdobne odmiany są, owszem, znacznie większe i ładnie zwisają z doniczek, ale żeby obrosły bramę, musiałyby chyba posadzone na jej szczycie. Ale mogę się mylić.

 

I choć dragonezowe opko bardziej mi się podobało, to chętnie przeczytałabym ciąg dalszy.

Pozdrawiam.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Opowiadanie tyleż zabawne, co absurdalne i, niestety, szalenie chaotyczne, skutkiem czego nie bardzo wiem o czym. Być może, gdybym znała pierwszą część opowieści o ulicy Bergamuta, byłoby mi łatwiej pojąć wszelkie zależności i dostrzec wątki łączące poszczególne postaci.

Przeczytałam bez przykrości, ale nie mogę powiedzieć, że była to satysfakcjonująca lektura.  

 

grzyw­ka spa­dła jej do fry­tek, na świe­żo wy­ci­śnię­ty ket­chup. – Czy ona jadła oczami? ;-)

 

„U mnie jak zwy­kle, sie­dzia­łam w domu, uczy­łam się na re­pe­ty­cje, a potem do­sta­ła za­pa­le­nia oskrze­li…”. – Literówka.

 

ale cięż­ko by­ło­by okre­ślić je mia­nem bloku… – …ale trudno by­ło­by okre­ślić je mia­nem bloku

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

I to nie tyle wy­jąt­ko­wym wdzię­kiem kon­struk­cji, bo ta, choć orzeź­wia­ją­co asy­me­trycz­na, była jed­nak sto­sun­ko­wo, jak na art. déco, oczy­wi­ście, pro­sta, a poza tym w więk­szo­ści po­kry­ta zie­lo­nym cały rok kur­dy­ban­kiem, spod któ­re­go nie­wie­le wy­sta­wa­ło. – Obawiam się, że bluszczyk kurdybanek raczej nie porasta budowli, woli towarzystwo zarośli na skrajach łąk, pól i przydroży.

Do porastania budowli proponuję bluszcz pospolity.

 

Dziew­czy­na wzdry­gnę­ła się, gdy wresz­cie do­strze­gła wbite w jej twarz czar­ne, zmru­żo­ne śle­pia. – W czyją twarz były wbite ślepia? Bo jeśli w twarz dziewczyny, zdanie winno brzmieć: …do­strze­gła wbite w swoją twarz czar­ne, zmru­żo­ne śle­pia.

 

A długo to zaj­mie?A długo to potrwa? Lub: – A dużo czasu/ ile czasu to zaj­mie?

 

tak do­brze być w za­ko­cha­nym w kimś… – …tak do­brze być za­ko­cha­nym w kimś

 

łą­czą­cym co­dzien­ność dziew­czy­ny z tą dziw­ną ulica… – Literówka.

 

Za­sta­na­wia­ła się wła­śnie, jak spy­tać ha­kat­ki… – Za­sta­na­wia­ła się wła­śnie, jak spy­tać ha­kat­kę

 

oświad­czył do­no­śny głos, na tyle wy­so­ki, że bez wąt­pie­nia na­le­żał do ko­bie­ty, i na tyle zbli­żo­ny do syku, że mu­sia­ła być to jakaś żmija. Zu­zan­na nie zdo­ła­ła się wy­szarp­nąć, zdą­ży­ła jed­nak od­wró­cić głowę na tyle, by zo­ba­czyć… – Powtórzenia.

 

–A mamy nie ure­gu­lo­wa­ne ra­chun­ki. – Brak spacji po półpauzie.

 

bu­kie­ta­mi za­su­szo­nych ziół zwi­sa­ją­cych z bel­ko­wa­ne­go su­fi­tu. – …bu­kie­ta­mi za­su­szo­nych ziół, zwi­sa­ją­cymi z bel­ko­wa­ne­go su­fi­tu.

Zioła były w bukietach i to bukiety zwisały.

 

teraz mogła w peł­nej oka­za­ło­ści po­dzi­wiać szma­rag­do­wo­zie­lo­ną kre­ację, którą miała na sobie wła­ści­ciel­ka tego przy­byt­ku. – Choć od przybytku kreacji głowa nie rozboli, to kreacja nie jest przybytkiem. ;-)

 

ha­kat­ka za­czę­ła roz­kła­dać ręcz­ni­ki na po­rę­czy scho­dów… – Wydaje mi się, że raczej: …ha­kat­ka za­czę­ła rozwieszać ręcz­ni­ki na po­rę­czy scho­dów

 

Oh. – Mo­men­tal­nie cof­nął rękę.Och. – Mo­men­tal­nie cof­nął rękę.

 

Prze mo­ment wy­da­wa­ło jej się, że chło­pak marsz­czy brwi. – Literówka.

 

Wi­dząc od­bi­ja­ją­ca się na twa­rzy Zuzy kon­ster­na­cję… – Literówka.

 

Moż­li­we, że po­trze­bu­ją ja­kiejś po­mo­cy z od­bu­do­wy­wa­niem ścian dzia­ło­wych… – Wolałabym: Moż­li­we, że po­trze­bu­ją ja­kiejś po­mo­cy w odbudowywaniu ścian dzia­ło­wych

 

Po szczę­ściu trze­ba po­ma­gać, praw­da? – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja lubię nienachalne historie, takie z klimatem. Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę, jeśli nie, to ‘prze’ przerób na ‘przez’ , a “noże na ‘może’ Pozdro

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Niezła narracja, całkiem klimatyczne, od początku do końca gdzieś zmierza :) Tylko tej miłości mi tutaj nieco zabrakło. A rozmowa z tym Włochem troszkę zbyt krótka się wydawała, by mogło coś z tego wyniknąć. No i trochę tak dziwnie się zachowywał pan Pisano, tak jakby nieco dziki był :P Kąpanie stada kotów na duży plus :)

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze, zwłaszcza te krytyczne. Uświadomiliście mi, że popełniłam sporo drobnych błędów oraz jeden bardzo poważny. Tak podobało mi się nazwisko projektantów wieży w Pizie, że zapragnęłam koniecznie wrzucić je do tytułu jako swoistą grę słów. Niepotrzebnie. Bracia są w tym opowiadaniu znacznie mniej istotnym elementem, niż moglibyśmy oczekiwać. Dlatego zmieniam tytuł. Wprowadziłam też większość sugerowanych zmian. Faktycznie, roślina, o której myślałam, nie jest kurdybankiem.

 

Dziękuję za głos użytkowniczki podpisującej się jako Regulatorzy, która tyle czasu poświęciła mojemu tekstowi. Skorzystałam prawie ze wszystkich rad. Niestety, nie zrozumiałam też zastrzeżenia dotyczącego kreacji i przybytku. „Właścicielka przybytku (tudzież dworku, posesji, posiadłości, domu…)” to wyrażenie zastępujące imię „Beruthiel”. A Zuza miała okazję podziwiać kreację (suknię) Beruthiel.  Wydaje mi się, że masz na myśli inne znaczenie tego słowa niż ja.

 

W kilku wypadkach (dotyczy to zwłaszcza powtarzania nazwy „hakatka”) wolałam zostać przy swojej wersji. Wiem, że różnica między anaforą a niecelowym powtórzeniem jest subtelna. Pewnie źle świadczy o mnie, że nie potrafiłam ukazać celowości tego zabiegu (tj. powtórzenia), ale będę nad tym pracować.  Hakatka jest stworzeniem, które mieszka tylko na niewidzialnych ulicach (tak jak hobbit mieszka w ziemnej norze, ale takiej z wygodami). To nazwa gatunkowa. Obiecuję, że w innych opowiadaniach z ulicy Bergamuta też co nieco o hakatkach będzie. Więc (jeśli starczy Wam cierpliwości do mojej pisaniny) pewnie sami wyrobicie sobie pogląd na to, czym/kim są te istoty.

 

Korzystając z okazji, odrobinę przeredagowałam tekst. Wiem, że nie wyjaśniłam kilku wątków, a niektóre może jednak powinny zostać rozwinięte. Zastanawiam się, czy nie dopisać mniejszego opowiadania, które byłoby jednocześnie epilogiem tej historii. Jak uważacie?

AnnoMario, mam nadzieję, że uda mi się rozwiać Twoje wątpliwości.

 

Po scenie, w której Zuzanna ujrzała dworek: Nagie konary drzew częściowo zasłaniały widok majaczącego w oddali dworku. Zuzanna zastanawiała się, czy będzie wolno jej zrobić zdjęcia… następuje dość długi, bo na ponad trzy tysiące znaków, fragment zawierający gównie opis kotów i ich kąpieli; nie ma w nim ani słowa o jakimkolwiek czymś, co mogłoby być przybytkiem. Po tym fragmencie mamy zdanie: Zuzanna podniosła wzrok znad kociego grzbietu i teraz mogła w pełnej okazałości podziwiać szmaragdowozieloną kreację, którą miała na sobie właścicielka tego przybytku.

I tu rodzą się pytania, co jest tym przybytkiem? Co Autorka miała na myśli? Nie umiałam odpowiedzieć sobie na nie, stąd komentarz z przymrużeniem oka. ;-)

 

PS

Wiem, że kreacja, to elegancki strój, w tym przypadku suknia/ toaleta.

Pojęcie przybytek, rozumiem tak, jak definiuje je SJP.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za wyjaśnienia! (Czy powinnam pisać “Pani Regulatorko”?) Rozumiem zastrzeżenie, choć mogę się jeszcze słabo bronić, że opis wnętrza (nawet kuchni) również mówi o (części) przybytku. Chociaż bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że korzystałam z konstrukcji na takiej samej zasadzie, jak wtedy, gdy mówimy “pani na włościach” (nie opisując wspomnianych włości). Zaskoczyło mnie podejrzenie, że zaimek wskazujący ma odsyłać do kreacji, chociaż… na kurdybankach się nie znałam, więc może z kreacjami i przybytkami też jest krucho? Nasz przybytek ma 5 definiowanych znaczeń (http://sjp.pwn.pl/szukaj/przybytek.html), w przysłowiu, które przywołałaś, chodzi o pierwsze, a w opowiadaniu o czwarte. Zrobiło się zamieszanie, ale cóż… chyba właśnie na tym polega zabawa z pisaniem. Jeszcze raz dziękuję za wnikliwe poprawki!

AnnoMario, bardzo się cieszę, jeśli w czymkolwiek pomogłam.

Kategorycznie protestuję przeciw Pani Regulatorce! Regulatorka zupełnie wystarczy. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

AnnoMario, biegnę przeczytać “Zuzę”, bo podoba mi się Twój sposób pisania. Zaciekawiłaś mnie niewidzialną ulicą i jej mieszkańcami. Dobry tekst na początek dnia, na łagodne odwrócenie uwagi od realu.

Nowa Fantastyka