- Opowiadanie: trina.escada - Oko smoka

Oko smoka

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Oko smoka

Nadeszła zima. Blade słońce błyszczało na niebie, z trudem przebijając się przez zastygłe powietrze. Wraz ze śniegiem, ta pora roku przyniosła też i wszechogarniający spokój. Było tak cicho, że las wydawał się niemal martwy i pusty, pozbawiony wszelkich śladów życia. Zwierzęta spały w ciepłych norach, marząc o nadejściu wiosny, inne zaś wędrowały po puszczy, w poszukiwaniu pożywienia, które pozwoli im przetrwać ten ciężki czas. Lodowaty mróz ścisnął w swych objęciach wszystkie drzewa i rośliny, a pobliskie jezioro pokryło się grubą taflą lodu.

Polana, na której wylądował Sheehan, znajdowała się w samym sercu lasu, tuż obok zamarzniętego jeziora. Smok człapał po śniegu, bez trudu przebijając się przez największe zaspy. Zostawiał za sobą głębokie ślady łap i warstwę rozdeptanego, ubitego śniegu. Z jego nozdrzy wydobywały się obłoki gorącej pary, a ogon rozgarniał jego kolejne warstwy. Nie dostrzegał niemal niczego wokół siebie. Był tak pogrążony we własnych myślach, że przemieszczał się zupełnie machinalnie, bez świadomości ruchu.

To co się mu przydarzyło, to co czuł… Sam już nie wiedział, czy było raczej błogosławieństwem, czy może przekleństwem?To było wbrew naturze, wbrew wszystkiemu. Od początku wiedział, że to się nie ma prawa dobrze skończyć. A jednak brnął w to dalej i nie miał nic na swą obronę. Bo przecież mógł to uciąć, przestać ją obserwować, gdy spacerowała po swym ogrodzie, nie podsłuchiwać jej gdy śpiewała i grywała na harfie, nie podglądać, gdy rozczesywała przed lustrem swe złociste włosy, sięgające niemal do kostek…

A jednak przybył tutaj dziś, gdyż nie mógł już tak dalej żyć. Wiedział, że jest tylko jedno rozwiązanie, tylko jeden sposób. Chciał tego, a więc czemu… wciąż się wahał?

Sheehan przedarł się przez ostatnią warstwę śniegu, i zaskoczony, wyrwany nagle ze swych myśli, spojrzał w dół. Przed nim rozpościerała się twarda, zamarznięta tafla jeziora. Wszedł na nią powoli, ostrożnie stąpając i sprawdzając wytrzymałość lodu. Zrobił kilka kroków i wówczas przystanął, wpatrzony w obraz spoglądający na niego od dołu. Na lodowej powierzchni, niczym w lustrze, odbijała się niemal cała jego postać. Potężna smocza sylwetka, powleczona twardą ciemnozieloną łuską niczym pancerzem, ogromne skórzaste skrzydła, teraz złożone na plecach, silne i mocne łapy, zakończone grubymi pazurami, pysk z zębami ostrymi niczym sztylety i ogniem czającym się w gardle, który w każdej chwili mógł przywołać, aby spopielić to, co stanęło mu na drodze i, wreszcie, dwoje oczu, lśniących i przeciętych wąską źrenicą, zdradzającą pokrewieństwo z gadami. Był wspaniały, majestatyczny, potężny, piękny urodą dzikich, wolnych i nieustraszonych stworzeń. Jednak Sheehan ze smutkiem odwrócił wzrok od swego odbicia. Był smokiem. I nienawidził siebie za to.

Ryknął, a jego ryk przepojony był tęsknotą. Był też niczym wyzwanie, które rzucał całemu światu. Mówią, że nie można zmienić swego przeznaczenia. Ale on właśnie postanowił to zrobić. Podjął decyzję. Stanie się człowiekiem.

Rozwinął skrzydła i wzbił się w górę, po czym nagle zanurkował i lecąc nisko, tuż nad powierzchnią jeziora, zionął ogniem, a płomienie roztopiły lód i uwolniły wodę znajdującą się pod spodem. Sheehan ponownie wzniósł się w górę, przecinając swymi skrzydłami mroźne powietrze.

Woda w jeziorze jeszcze przez chwilę falowała, rozbijając się o brzegi wytopionej przez Sheehana przerębli. Wreszcie uspokoiła się. Na polanie znów było tak spokojnie i martwo, jak przed przybyciem smoka i gdyby nie odciski wielkich łap na śniegu, nikt by się nawet nie domyślił, że przed chwilą przebywała na niej ogromna bestia. Z nieba zaczęły spadać małe płatki śniegu. Wkrótce pokryją swym białym całunem wszystko, a lód ponownie zetnie jezioro. Po smoku nie zostanie już ani jeden ślad…

* * *

Sheehan, pełen determinacji, frunął nad pokrywą chmur. Na górze było jeszcze zimniej niż na ziemi. Słońce było blade i zdawało się nie wydzielać żadnego ciepła, a powietrze było tak ostre i zamarznięte, że miał wrażenie, jakby przedzierał się przez warstwy nie do końca zmaterializowanego lodu. Nie chciał jednak lecieć w śnieżycy, która rozpętała niżej. Jedynie co jakiś czas zlatywał na dół, aby zbadać, gdzie się znajduje. Chmury były ciężkie, jakby napęczniałe od zgromadzonego w sobie śniegu, więc Sheehan z trudem przebijał się przez nie, aby znaleźć się w samym sercu śnieżnej zamieci. W tym białym piekle, wśród tysięcy lśniących roztańczonych płatków, odnalezienie drogi wydawało się niemal niemożliwością. A jednak jemu udawało się ją wypatrzeć, ponieważ był smokiem.

Lecąc, starał się nie myśleć o tym, że właśnie zdecydował się wymienić swój bystry wzrok, dzięki któremu mógł widzieć w ciemnościach i wypatrzeć ofiarę znajdując się w powietrzu, na marne ludzkie oczy, swój czuły węch na przytępiony, swoje silne łapy na dwoje słabych nóg. Na zawsze pożegnać się z umiejętnością latania, z władzą nad ogniem, z byciem smokiem… Królem przestworzy, ucieleśnieniem najdzikszej i najbardziej potężnej strony natury. Sheehan potrząsnął głową, chcąc pozbyć się dręczących go myśli. To nie czas na wątpliwości. Zdecydował. I nie było już odwrotu.

Zanurkował ponownie. Burza powoli uspokajała się, a niewielkie śnieżne gwiazdki cicho opadały, unoszone delikatnie na skrzydłach wiatru. W dole dostrzegł ogromny kamienny zamek, wzniesiony na wzgórzu i otoczony grubym murem oraz pierścieniem fosy, a poniżej rozciągało się miasto, pełne wąskich brukowanych uliczek, placów i budynków, których dachy pokrywała gruba śniegowa czapa. Nawet z tej odległości Sheehan mógł dostrzec zabieganych ludzi krążących wśród nich, kobiety, mężczyzn, żaków, kupców, rzemieślników.

A w zamku była ona. Sądząc po pozycji słońca, które zniżało się coraz bardziej nad widnokręgiem i po wspomnieniach jakie zachował ze swych obserwacji Sheehan, zapewne właśnie teraz siedziała przy oknie i wyszywała coś. Tyle razy widywał ją pochyloną nad jakimś haftem, nawlekającą uważnie nić na igłę pięknymi białymi dłońmi. I nic nie wiedziała o nim, o jego istnieniu, o tym, że akurat obserwuje ją skryty wśród drzew i krzewów rosnących za zamkiem.

I teraz, tak jak zawsze, wylądował wśród leśnej gęstwiny, potrącając gałęzie i obsypując się śniegiem. Gdzieś w oddali , na tle ciemniejącego nieba, dostrzegał ostre kształty zamkowych wież. Zamknął oczy i przypomniał sobie słowa swego ojca, ostateczną tajemnicę smoków, który zdradził mu je przed śmiercią: „Pamiętaj synu, smoki to jedne z ostatnich magicznych stworzeń na ziemi. Dzięki magii możemy latać i panować nad ogniem, posiadamy także ogromną i odwieczną mądrość. Kiedyś dzieliliśmy się naszą wiedzą z ludźmi. Jednakże pokazali wielokrotnie, że nie są jej godni. Są chciwi i okrutni. Zdobyte wiadomości wykorzystywali dla własnych celów i chcieli nam ukraść nasze moce. A gdy nie chcieliśmy się im podporządkować – postanowili nas wybić. To dlatego mój synu, musimy chronić się przed nimi, ukrywać nasze istnienie. Jeśli kiedykolwiek twoje życie znajdzie się w zagrożeniu i nie będzie dla ciebie żadnej drogi ucieczki, możesz ratować się w ten jeden ostatni sposób – całą swą magię wykorzystać, aby zmienić swą postać. Możesz stać się czym zechcesz – drzewem, ptakiem, rybą… Pamiętaj – użyj tego jedynie w ostateczności. Już nigdy bowiem nie powrócisz do dawnego kształtu. Ale za wolność warto zapłacić każdą cenę”.

Sheehan czuł wyrzuty sumienia, korzystając z tej rady ojca w taki sposób. Nie znajdował się przecież w sytuacji zagrożenia życia, nie musiał chronić sekretnych tajemnic i zdolności smoków. Ale czyż miłość nie była najwyższą wartością? „Wybacz, ojcze. Nie miałem wyboru”.

Bo nie miał go wcale, tak naprawdę. Nie mógł już dłużej żyć jako smok, tęsknota zżerała go wewnątrz niczym najgorsza choroba. Gotów był oddać za swą miłość wszystko: swoje pazury, skrzydła, zianie ogniem, całą swą istotę bycia smokiem.

Dlatego zamknął oczy i skupił wszystkie swe myśli na najważniejszym celu. Poczuł jak moc i energia wypełniają go całego. Powtarzał w swej głowie: „chcę stać się człowiekiem, chcę stać się człowiekiem”. I nagle coś się stało. Poczuł ból w całym ciele, tak silny, jakby cały płonął, spalany niewidocznym płomieniem, który gorzał od wewnątrz, skryty gdzieś w żyłach… Jego sylwetka zaczęła się kurczyć, a przednie i tylne łapy wysmukliły się i rozciągnęły. Pysk zamienił się w ludzką twarz. Jego czaszkę pokryły grube ciemne włosy. Łuski z całego ciała znikły, jakby nigdy ich nie było i przemieniły się w skórę. Ogon i skrzydła znikły.

I nagle wszystko ustało. Leżał nagi na śniegu, drżący z zimna, gdyż teraz nie było już nic, co mogłoby go ochronić przed mrozem…

***

Sheehan przebudził się nagle. Znajdował się w jakimś dziwnym miejscu, jakby zbudowanym z kamienia, choć przecież nie było jaskinią, gdyż sklepienie zdawało się zbyt proste… Światło wpadało z kilku punktów, jakby było więcej niż jedno wejście. Uniósł głowę i nagle zdał sobie sprawę, że jego ciało jest jakieś inne niż zwykle. Leżał na brzuchu, więc spróbował powoli podnieść się do góry, podpierając się przed nimi łapami… nie, rękami! Był… był… Człowiekiem. Jak to możliwe? Usiadł z trudem, czując dziwny ból tuż pod łopatkami i w dole pleców.

I nagle wszystkie wspomnienia wróciły do niego. Przemiana w mężczyznę, długa i trudna wędrówka po śniegu, w której co krok się potykał się , nieprzyzwyczajony do takiej formy poruszania się, drętwiejące i odmarzające z zimna kończyny, kolejny upadek… A potem już nic.

A zatem ktoś musiał go ocalić przed śmiercią, która niechybnie by go czekała, gdyby pozostał na mrozie. Ale kto?

Wstał powoli ze swego legowiska, które, jak przypomniał sobie, ludzie nazywali łożem. Przykryty był czymś dziwnym, włochatym ale ciepłym, co, jak zdał sobie po chwili sprawę, zapewne było skórą jakiegoś zwierzęcia, które ludzie ubili, a później oprawili. Z trudem stanął na nogach i niepewnie zrobił kilka kroków. Na przeciwko zobaczył jakiegoś człowieka, który również się w niego wpatrywał. Był wysoki i smukły, ale przy tym umięśniony. Miał ładnie wysklepioną czaszkę, gęste i dość długie włosy, które opadały mu na ramiona. Włosy porastały także jego podbródek i klatkę piersiową. Sheehan podszedł do niego bliżej i nagle zdał sobie sprawę, że patrzy w coś przypominającego lodową taflę na jeziorze, w której ujrzał swoje odbicie i że nie patrzy na kogoś obcego. Patrzy na siebie. Z zachwytem pomieszanym z żalem zaczął dotykać i poruszać swoim nowym ciałem. Nie miał już skrzydeł. W gardle nie czuł już żaru czających się w nim płomieni, gotowych na zawołanie spopielić w jednej chwili wroga. Nic już nie zdradzało jego pokrewieństwa ze smokami. Nic poza… Podszedł bliżej do lustra i spojrzał w swoje oczy. Tylko one były inne, zielone i przecięte węższą niż u ludzi źrenicą. Ostatni ślad po jego dawnym życiu.

Nagle otworzyły się drzwi z tyłu i do komnaty wszedł jakiś mężczyzna.

– Wreszcie się przebudziłeś, panie – powiedział, spoglądając na Sheehana bez śladu zażenowania czy też zaskoczenia. Był to starzec, kiedyś zapewne dość wysoki i dobrze zbudowany, teraz jednak już nieco przygarbiony z powodu ciążących mu lat. Miał na sobie wełnianą tunikę z wąskimi rękawami ściśniętą pasem, wąskie nogawice i skórzane trzewiki. Siwe włosy opadały mu na czoło, a w jasnych oczach można było bez trudu dojrzeć inteligencję.

– Jestem Bideven, mastelarz z tutejszego zamku – przedstawił się starzec, wciąż bacznie mu się przyglądając. – Jak twoje plecy panie?

– Moje plecy? – powtórzył niepewnym głosem Sheehan, po czym, obawiając się co może odkryć, sięgnął ręką do tyłu. Tam, gdzie niegdyś miał skrzydła, wyczuł głębokie rany, teraz już zasklepione, ale wciąż bolesne… Przesunął dłoń w dół pleców i zbadał podobną ranę, którą miał w miejscu, gdzie niegdyś wyrastał mu ogon.

– Miną miesiące nim te rany się zagoją całkowicie, o ile w ogóle kiedykolwiek się zagoją – oświadczył Bideven – Kto cię tak urządził, panie?

Sheehan przyglądał mu się przez chwilę, niepewny, jakiej udzielić mu odpowiedzi. Z całą pewnością nie mógł mu powiedzieć prawdy, a zatem musiał zdecydować się na jakiś wybieg…

– Ja… Ja nie pamiętam, panie… – wyjąkał wreszcie. – Nic nie pamiętam…

– Ktoś musiał cię bardzo mocno uderzyć w głowę, panie… Nie sądziłem, że tak blisko zamku może działać jakaś szajka zbójców – pokręcił głową i po chwili spytał. – Jak masz na imię panie? Skąd jesteś?

Sheehan od początku obawiał się tych pytań. Znów musiał więc kłamać… Choć czy było to tak naprawdę kłamstwo? Kim był? Sam już tego nie wiedział…Był smokiem w ludzkim ciele, okaleczoną istotą z ranami w miejscu skrzydeł, z pustym gardłem bez ognia, istotą bez przeszłości… Jedynie z przyszłością i nadzieją w sercu, że jego poświęcenie nie pójdzie na marne.

– Nie wiem panie… Pamiętam tylko, że nazywam się Sheehan i to wszystko, co wiem – decydując się zachować swe dawne imię, jako łącznik ze swą przeszłością.

Bidven pokręcił głową, ale coś w jego oczach mówiło, że nie dowierza Sheehanowi.

– To źle… – rzekł w końcu. – Cóż, ale nic na to nie poradzisz panie… W takim razie przyniosę ci coś do ubrania… Myślę, że czujesz się już chyba na siłach, aby opuścić ten pokój? Powinieneś spożyć jakieś śniadanie.

– Tak, panie i… – Sheehan zawahał się, niepewny jak to ująć – Chciałbym przekazać ci wyrazy mojej wdzięczności, podziękować za twą dobroć, za opiekę… Za wszystko.

Bidven skinął głową i odparł krótko:

– Cieszę się, że mogłem ci pomóc. Zaraz wrócę z odzieniem.

I opuścił komnatę.

Sheehan podszedł ponownie do lustra i zaczął badać swe nowe ciało, wciąż nie mogąc do końca uwierzyć, że naprawdę należy do niego.

 

* * *

 

Bidven udał się do zamkowej kuchni. Teraz było w niej pusto, bowiem królewskie śniadanie zostało już spożyte, a jeszcze nie nadszedł czas rozpoczęcia przygotowań do wieczornej uczty. W kuchni przebywała zatem jedynie jedna z kucharek. Z tyłu za nią znajdowało się ogromne palenisko, kucharka zaś siedziała przy drewnianym stole i pożywiała się resztkami pieczonego mięsa.

– Witam, waszą jejmość – powiedział ostrożnie Bidven, wchodząc do pomieszczenia. Kucharka Zethar należała do wyjątkowo drażliwych osób, co gorsza umiała także każdemu wygarnąć co o nim myśli. Lubowała się także w plotkach i miała znakomitą pamięć, potrafiła więc wyciągać z powrotem na światło dzienne rzeczy, o których każdy wolałby już zapomnieć… Przy tym miała jednak także i czułe serce, dużo rozsądku, no i umiała doskonale gotować, a dla tych, których lubiła, z chęcią przechowywała różne smakołyki. Poza tym, Bidven naprawdę ją lubił i często przesiadywał z nią w kuchni, aby z nią porozmawiać i wysłuchać najnowszych wieści o wydarzeniach na zamku i w królestwie.

Kucharka podniosła na niego wzrok znad talerza.

– Witam, Bidvenie. Przyszedłeś, aby coś przegryźć?

– Nie, nie – mastelarz pokręcił głową. – Dziękuję, już jadłem. Przychodzę w sprawie tego młodzieńca, którego znalazłem tydzień temu pod zamkiem…

Zethar nadstawiła uszu, a na jej twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia.

– A więc przebudził się wreszcie?

– Tak… Tak, ale…

– Ale?

– Przebudził się, ale nic nie pamięta – dokończył Bidven i założył ręce na piersi.– Wie tylko, że ma na imię Sheehan, a poza tym nic więcej.

Zethar włożyła sobie do ust kolejny kawałek mięsa. Palce miała całe w tłuszczu, który skapywał jej też po brodzie. Otarła go drugą ręką, przeżuła mięso i dopiero wówczas zadała pytanie:

– A ty co sądzisz, Bidvenie? Bo widzę, że masz jakąś teorię na ten temat i tylko czekasz na to, by się ze mną nią podzielić.

Bidvena po raz kolejny zaskoczyła jej przenikliwość. To prawda, miał pewną teorię ale… Popatrzył znów na kucharkę. Miał wielką ochotę podzielić się z kimś swoją tajemnicą, która coraz bardziej ciążyła mu na sercu… Ale, jeśli jej to wyzna, wkrótce cały zamek będzie wiedział o wszystkim. Zethar nie umiała zatrzymywać sekretów dla siebie. A przecież miał tylko pewne poszlaki, domysły, legendy, dawne opowieści… Nie, nie powie jej tego.

Zethar spokojnie czekała, aż mastelarz zbierze wszystkie myśli. Skończyła jeść, wytarła tłuste dłonie o leżącą na stole serwetę, złożyła je na kolanach i wbiła wzrok w Bidvena.

– Tak, mam pewne domysły… – zaczął wreszcie Bidven. – Widzisz, znalazłem go na śniegu, bez ubrania, bez żadnej sakiewki, bez niczego. Leżał w kałuży krwi, która wypłynęła z dwóch ran które miał na plecach… Za nim znajdowała ścieżka ze śladów, którą powoli przysypywał już śnieg, znak, że musiał przejść długą drogę i że chciał się dostać do zamku… Nie miał co prawda żadnej rany na głowie, ale albo szok, albo choroba… Albo ten atak, bo ktoś musiał zadać mu rany i obrabować go ze wszystkiego, spowodowały, że zapomniał kim jest.

Nie dodał, że gdy już zaniósł Sheehana do siebie i opatrzył jego rany, udał się na poszukiwania, przeszedł po śladach i zorientował się, że ślady urywają się na polanie i nagle zamieniają w odciski wielkich łap. Czyje to ślady? Czy to coś, co je zostawiło, także go tam przyniosło? No i – najdziwniejsza rzecz… jego oczy… Bidven nie mógł wyrzucić z pamięci jego dziwnych, jakby nieludzkich oczu…

Kucharka w zamyśleniu pokiwała głową i z wyczekiwaniem wpatrywała się w mastelarza. Bidven zmieszał się i podjął wątek:

– Ma białą skórę, wypielęgnowaną, piękne rysy twarzy, jest znakomicie zbudowany, silny… – ciągnął. – Musi być jakimś księciem, albo przynajmniej szlachcicem. Nie znać po nim żadnej ciężkiej pracy czy trudów życia.

Bidven skończył i czekał na odpowiedź kucharki.

– Tak, to możliwe… – przyznała Zethar. – A więc ktoś go zaatakował, obrabował i porzucił w lesie na pewną śmierć. Cóż, musisz przyznać, że miał wielkie szczęście, iż na niego trafiłeś. Z całą pewnością, gdy sobie przypomni kim jest, wynagrodzi cię za to – uśmiechnęła się chytrze.

Bidven spojrzał na nią zaskoczony. Nawet nie myślał o czymś tak prozaicznym jak nagroda za ratunek. Poza tym, jeśli się nie mylił, z całą pewnością nie miał co liczyć na jakiekolwiek zaszczyty czy też premie za udzielenie pomocy Sheehanowi.

– Tak, tak, masz rację – zgodził się jednak, aby nie wzbudzić jej podejrzeń, wciąż pogrążony w swych myślach.

– A zatem, powinnam posłać teraz po służącego, aby obsłużył naszego księcia i podał mu śniadanie – oświadczyła kucharka, zrywając się od stołu. – Powinieneś go też przyprowadzić na dzisiejszą ucztę do zamku. Król na pewno będzie na to nalegał.

– Król? – powtórzył zaskoczony Bidven.

– Tak, król. Powiedziałeś mu przecież o tym, że uratowałeś tego człowieka i że przebywa teraz u nas na zamku?

– Tak, tak powiedziałem…– Bidven nawet nie pomyślał o ukryciu takiego zdarzenia przed swym władcą. Mogłoby to być potraktowane jako zdrada stanu, albo coś jeszcze gorszego… Poinformował zatem króla o odnalezionym mężczyźnie, a ten kazał mu starannie opiekować się chorym i zdawać mu staranne raporty o jego stanie zdrowia. Podobnie jak Bidven, był bardzo ciekawy kim jest młodzieniec i skąd się tutaj wziął. Jednak jemu także mastelarz nie wyznał wszystkiego ani nie podzielił się z nim swymi podejrzeniami. Dlatego też wcale nie chciał zabierać Sheehana na ucztę. Zupełnie nie wiedział, czego może się po nim spodziewać, czy będzie umiał zachować się podczas takiej uroczystości, ani – co gorsza – czy można mu zaufać.

Dlatego dodał:

– Ale nie myślałem wcale o tym, by przyprowadzić go dziś na ucztę, jest jeszcze słaby i…

– Cóż, o tym zadecyduje król – przerwała mu kucharka.

Bidven z trudem ukrył swoją niechęć. Co prawda, król zapewne rzeczywiście będzie żądał, aby Sheehan w niej uczestniczył, Zethar miała rację. Gdyby jednak nie powiedział jej o wszystkim, mógłby spokojnie przechować Sheehana w ukryciu do jutra. W obecnej sytuacji zachowanie tajemnicy było już wszakże niemożliwością…

– Tak, masz rację – przyznał z oporami i westchnął. – Idę porozmawiać z królem…

– A ja poślę zaraz śniadanie dla naszego księcia – oznajmiła Zethar z zadowoleniem.

 

* * *

 

Nadszedł wieczór. Sheehan ponownie podziwiał swoje odbicie w lustrze. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do swego nowego wyglądu, a uroczysty strój, który miał na sobie, jeszcze bardziej potęgował uczucie obcości. Nowe ubranie przyniósł mu służący, który, na szczęście, pomógł mu się także ubrać, gdyż inaczej z całą pewnością Sheehan nie poradziłby sobie z tą skomplikowaną czynnością. Zupełnie nie miał pojęcia, które części garderoby gdzie należy na siebie założyć. Elegancka tunika, jakieś dziwne coś wkładane na nogi…

Wiedział jednak od swego dobroczyńcy, iż sam król wymaga, aby stawił się na uczcie i że musi być ubrany odpowiednio, aby okazać szacunek władcy. Choć było mu nieco niewygodnie i wciąż czuł jeszcze lekki ból w plecach, zwłaszcza gdy gwałtownie się prostował, albo pochylał, to jednak był z tego zadowolony. Liczył na to, że wreszcie uda mu się zobaczyć tę, dla której tu przybył…

Wcześniej Bidven odwiedził go także, aby objaśnić mu choć pokrótce zawiłości dworskiej etykiety. Sheehan starał się to wszystko zapamiętać, cały czas upominany przez Bidvena, iż każda pomyłka może go drogo kosztować.

– Gotowy? – w wejściu pojawił się Bidven, również elegancko ubrany i nieco zdenerwowany, co zdradzała podłużna zmarszczka, która pojawiła się na jego czole i zaciśnięte usta.

– Tak – odpowiedział Sheehan i ruszył za Bidvenem, który gestem zaprosił go do wyjścia.

Ruszyli poprzez zamkowe korytarze, zimne, kamienne i oświetlone jedynie nikłym światłem świec.

Bidven obserwował kątem oka Sheehana, który poruszał się wciąż nieco niezgrabnie, choć z całą pewnością dużo lepiej niż rano. Może to tylko objaw słabości po chorobie – przekonywał sam siebie – a nie anormalności… Wreszcie dotarli do sali balowej. Tuż przed wejściem Bidven nerwowo przypomniał Sheehanowi jego przyrzeczenie:

– Pamiętaj, że obiecałeś mi, że zgodzisz się na wszystko, co zaproponuje ci król. Nie będziesz próbował niczemu zaprzeczać…

– Tak, pamiętam – stwierdził Sheehan.

– No to… powodzenia… Ja nie mogę tam wejść – Bidven pożegnał go niepewnym uśmiechem.

Sala balowa, w przeciwieństwie do korytarzy, była jasna i ciepła. Na środku znajdowały się suto zastawione stoły, pełne najróżniejszych i najbardziej wymyślnych potraw. U szczytu stołu zasiadał król, a obok niego liczni goście ze szlachty, rycerze, damy… Słychać było gwar głośnych rozmów, śmiechy. Sheehan rozglądał się i szukał tej jednej, jedynej twarzy, tej, dla której tu przybył…

– Jak mam zaanonsować waćpana? – zapytał człowiek stojący tuż przy drzwiach i wpatrujący się w nich badawczo.

Bidven zmieszał się, niepewny co odpowiedzieć.

– Może… Sheehan, honorowy gość króla? – wyjąkał wreszcie.

– Sheehan, honorowy gość króla! – zakrzyknął mężczyzna tubalnym głosem.

Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. I wtedy Sheehan ją dostrzegł. Siedziała tuż obok króla, złote loki spływały jej na ramiona, lśniącymi oczami wpatrywała się w niego z zaciekawieniem, gdyż jeszcze go nie znała, nie wiedziała kim jest…

Służący podszedł do niego, by zaprowadzić go do stołu. Posadził go tuż obok władcy. Król, ubrany był w ozdobną tunikę, na plecy miał zarzucony czerwony płaszcz, a na głowie złotą koronę, która świadczyła o jego pozycji. Miał gęstą i długą ciemną brodę z siwymi nitkami i równie długie posiwiałe włosy, które opadały mu na ramiona.

– Wasza wysokość – powiedział Sheehan i ukląkł przed władcą.

– Powstań, młodzieńcze – rozkazał król.

Sheehan posłusznie podniósł się z kolan. Starał się nie patrzeć na księżniczkę, aby nie ulec zmieszaniu, choć wyczuwał jej obecność tak blisko siebie.

– A więc to ty jesteś tym szczęściarzem, ocalonym przez mego mastelarza Bidvena?

– Tak, Wasza Wysokość – zgodził się Sheehan.

– Jak masz na imię?

– Sheehan, Wasza Wysokość.

– I naprawdę nic nie pamiętasz? – spytał król, nachylając się w stronę Sheehana.

– Nie, Wasza Wysokość – odparł Sheehan.

– Cóż, ale być może ja będę mógł ci pomóc i przywrócić ci pamięć… – powiedział król zdawkowym tonem, uśmiechając się delikatnie. Wszyscy obecni przy stole zamarli z oczekiwaniem. – Widzisz, od miesiąca oczekiwaliśmy przybycia bardzo ważnego gościa, który niestety się nie pojawił. Dziś po południu otrzymałem list, z którego dowiedziałem się, że choć wyruszył ponad cztery tygodnie temu, to po opuszczeniu Bern, gdzie nocował razem z całym swym orszakiem, przepadł po nim ślad. Choć zarówno ja, jak i jego ojciec rozesłaliśmy wici w tej sprawie, nikt nie potrafił udzielić nam odpowiedzi, co się z nim stało. A teraz… Cóż, pojawiłeś się ty. I, widzisz, dziś rano razem z listem przysłano nam także i portret owego zaginionego człowieka. Dzięki temu dowiedziałem się, że… ty to on – król wstał nagle z krzesła. – Witaj na dworze, książę Shehanie!

Wokół rozległy się zduszone okrzyki i wyrazy zaskoczenia. Sheehan nie wiedział jak zareagować na te nieoczekiwane słowa. Nie był przecież żadnym księciem Shehanem, wciąż przecież posiadał wspomnienia ze swego poprzedniego smoczego życia… Niektóre zamieniły się w bolesne blizny, lecz przecież wciąż pozostawały widoczne w jego sercu i w jego skórze. Był to po prostu jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności, że i on i ten książce są podobni do siebie z wyglądu i noszą tak podobne imiona… Ale czy miał prawo podszywać się pod kogoś innego? „Bidven ” – pomyślał nagle. „Wiedział, że król bierze mnie za zaginionego księcia i dlatego kazał mi przysiąc, że zgodzę się ze wszystkim, co powie król… Ale dlaczego?”.

– Wasza wysokość – powiedział wreszcie – nie pamiętam zupełnie nic ze swego poprzedniego życia, a zatem nie mogę ani zaprzeczyć, ani potwierdzić tych informacji…

– Nic nie szkodzi, drogi Shehanie – król uśmiechnął się jowialnie. – Twoje ciężkie ostatnie przeżycia wszystko usprawiedliwiają! Napad, mocne ciosy w głowę, duża utrata krwi, rabunek, choroba… To prawdziwy cud, że przeżyłeś! Jesteśmy za to wdzięczni losowi. Mam jednak nadzieję, że wybaczysz mi jeszcze jedną wiadomość, jaką muszę się jeszcze dzisiaj z tobą podzielić. Nie mogę już dłużej trzymać jej w tajemnicy, musisz poznać prawdziwą przyczynę, dla jakiej udałeś się w podróż do mego królestwa… Otóż – król odchrząknął. – Pragnę uczcić cudowne ocalenie księcia Shehana z Sutherlandii oraz ogłosić jego uroczyste zaręczyny z moją córką, księżniczką Meriel!

Księżniczka, siedząca obok swego ojca, po raz pierwszy odkąd Sheehan podszedł do stołu, uniosła spuszczone dotychczas skromnie powieki i spojrzała na niego.

– Wiwat! – zakrzyknęli wszyscy i wznieśli uroczysty toast na cześć zaręczonej pary.

Shehan, który otworzył usta, aby znów zaprotestować przeciwko przyznanej mu fałszywej tożsamości, zamknął je, nie wiedząc co zrobić. Księżniczkę, właśnie tę księżniczkę, którą kochał ofiarowano mu w prezencie. Poczuł się rozbrojony, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Jeśli wyzna prawdę – straci księżniczkę, tę, dla której zrezygnował ze swej smoczej natury. Jeśli tego nie zrobi – będzie żył w kłamstwie. Czy zdoła do końca życia podawać się za kogoś innego, byle zatrzymać ją dla siebie?

Księżniczka uśmiechnęła się do niego delikatnie.

Sheehan poczuł, że stać go na wszystko i po raz pierwszy odwzajemnił jej uśmiech. Dla niej zrzekł się swej smoczej natury, stracił zdolność latania i moc panowania nad ogniem. Czym jeszcze można mu było zagrozić?

– Siadaj, mój przyszły zięciu – rzekł król, wskazując Sheehanowi krzesło po swej prawicy.

– Dziękuję, Wasza Wysokość – odparł Sheehan i zajął swoje miejsce.

 

* * *

 

Mijały dni i tygodnie. Zaginiony książę nie pojawił się. Sheehan natomiast zadomowił się w zamku i udało mu się prawie całkiem uciszyć wyrzuty sumienia. Zepchnął je na samo dno swojej świadomości i starał się nie myśleć o tym, że żyje cudzym, pożyczonym życiem. Zresztą istniała naprawdę nikła szansa na to, że cokolwiek się wyda. Gdy obejrzał portret, sam musiał przyznać iż podobieństwo pomiędzy nim, a zaginionym księciem Shehanem było naprawdę uderzające, a wszelkie drobne różnice w fizjonomii można było wytłumaczyć przebytą chorobą. Nie żył już jego ojciec, król Sutherlandii, a jego królowa matka po jego zaginięciu bardzo zapadła na zdrowiu i, jak się dowiedział z listów traciła wzrok. Wiedział, że jej jedynym życzeniem jest zobaczenie syna przed śmiercią, której rychło się spodziewała. Pragnęła także koronować go na króla, aby upewnić się, że sukcesja przebiegnie bez żadnych problemów. Sheehan początkowo zwlekał, wreszcie jednak stwierdził, że taka zwłoka wyda się jeszcze bardziej podejrzana i zdecydował się udać w podróż. Jego decyzję poparł także król oraz księżniczka Meriel. Król nalegał jednak, aby koronację połączyć z ceremonią ślubną. Ostatecznie ustalono więc, że Sheehan pojedzie do swej matki i sam sprawdzi, jak rokuje jej stan zdrowia. Wówczas zostanie podjęta decyzja co do dalszych planów. Sheehan, który wciąż nie do końca orientował się w zawiłościach świata ludzi, a jeszcze mniej w sprawach dotyczących sztuki rządzenia, postanowił zabrać ze sobą doradców z dworu swej narzeczonej.

Sheehan pożegnał się zatem z księżniczką Meriel, która wylała wiele łez podczas ich pożegnania i zapewniała go o swej tęsknocie. Ofiarowała mu także na pamiątkę pasmo swych włosów, zamknięte w złotym medalionie. Sheehan, zakochany w niej równie mocno, co wcześniej, do ostatniej chwili wyglądał przez okno swej karety, dopóki całkiem nie zniknęła mu z horyzontu. Zarówno podróż jak i pobyt w Sutherland okazały się bardzo udane. Królowa okazała się na tyle zniedołężniała, że nie rozpoznałaby w człowieku podającym się za jej syna kogoś obcego nawet, gdyby zamiast Sheehana udawał go ktoś zupełnie do niego niepodobny. Zmarła zresztą w dwa dni po jego przybyciu, do końca nieświadoma, że prawdziwy książę Shehan od dawna już nie żyje. W ten sposób Sheehan został jedynym dziedzicem tronu Sutherlandu, choć czasem czuł na sobie uważne spojrzenia dworzan, nikt jednak nie ośmielił się zakwestionować jego tożsamości. Po załatwieniu wszystkich ważnych spraw, udał się więc w podróż powrotną.

 

* * *

 

Poranek był zimny i mokry. W całym kraju padał deszcz, a Sheehan niemal co chwilę wyglądał przez okno, z nadzieją, iż wreszcie dostrzeże zamek. Wciąż na nowo wspominał cudowne chwile spędzone z księżniczką. Spacery po zamkowych ogrodach, zachwycającą grę na harfie i piosenki śpiewane przez Meriel, jej piękne złociste włosy, radosny śmiech, pełne uczucia spojrzenia w oczy… Westchnął i wyjrzał znów, próbując przebić się wzrokiem przez zasłonę deszczu.

– Czy daleko jeszcze, Uilleamie? – spytał jednego ze swych doradców, którzy towarzyszyli mu w podróży.

– Nie, panie – odparł Uilleam ku jego zaskoczeniu. – Już prawie jesteśmy.

Sheehan przyjrzał się jeszcze raz i zorientował się, że rzeczywiście wjeżdżają już na wzgórze. Powoli wznosili się do góry po krętej drodze, która biegła tuż do zamkowych bram. Kareta przebyła zwodzony most i zahamowała wreszcie na zamkowym dziedzińcu. Sheehan wyskoczył z niej niemal natychmiast, nie mogąc doczekać się spotkania z Meriel.

– Książę Shehan z Sutherlandu! – zaanonsował go herold.

Sheehan, nie zważając na niego, poszedł dalej, zagłębiając się w zamkowe korytarze. Mijał właśnie jedną z komnat, gdy nagle usłyszał jej głos. Przystanął i podszedł cicho do drzwi, pragnąc sprawić jej niespodziankę. Otworzył usta i zamarł w pół gestu, z dłonią zaciśniętą w pięść, gotową do zapukania w drzwi. Ale nie zapukał.

– A zatem cóż takiego pragnąłeś mi wyznać, sir Tormodzie? – spytała Meriel, głosem, jakiego Sheehan jeszcze nigdy u niej nie słyszał. Był uwodzicielski i kuszący i całkiem obcy.

– Och, pani, pozwól mi wyznać, jak bardzo cię wielbię i kocham – odparł mężczyzna, w którym Sheehan z trudem rozpoznał jednego z rycerzy ojca Meriel. Nigdy dotychczas nie zwrócił na niego większej uwagi, ot, był dla niego jednym z wielu mężów, którzy od czasu do czasu pojawiali się na zamku. Nigdy – aż do teraz.

– Doprawdy, sir Tomrodzie? – zapytała Meriel. – Na cóż jesteś gotów, aby udowodnić mi swe uczucie?

– Och, pani, zrobię dla ciebie wszystko! Przejdę góry i rzeki, przepłynę morza, zabiję każdego, kto nie przyzna, że jesteś najpiękniejszą księżniczką na świecie!

– Cóż panie, ale zapominasz się, ja mam przecież narzeczonego – powiedziała nagle Meriel.

Sheehan docisnął mocniej ucho do drzwi.

– Pani… Tak twój narzeczony. Dobrze wiesz, co myślę o twoim narzeczonym. I dobrze wiem, co ty o nim myślisz. Ten niewydarzony młodzian nie stanie nam przecież na długo na drodze… A przynajmniej nie pożyje na tyle długo by ci stanąć. Jego cudowne odnalezienie do tylko drobna niedogodność, ale dzięki niemu będziemy rządzić nie tylko królestwem twego ojca ale i Sutherlandem. Pani, przecież wiem, że gdyby nie twój ojciec, nigdy być za niego nie wyszła… Przyznaj, przecież kochasz tylko mnie. Powiedz to…

– Kocham cię…

Sheehan oderwał się od drzwi, dysząc ciężko. Chciał wejść tam i zabić ich oboje, albo nie, tylko jego i niech Meriel, zdradziecka Meriel patrzy jak jej kochanek wykrwawia się na śmierć… Oparł się o pobliską ścianę i ukrył twarz w dłoniach. Stracił wszystko. Królestwo, korona… Cóż mu po tym, gdy Meriel go nie kochała? Usłyszał czyjeś kroki na korytarzu i dostrzegł służacego, który zmierzał w jego stronę. Z trudem opanował się i przywołał na twarz słaby uśmiech, odwrócił się i oznajmił służącemu:

– Przekaż księżniczce Meriel, że już wróciłem i jestem nieco osłabiony po podróży i proszę, aby mi teraz nie przeszkadzać, gdyż chcę w spokoju przeżywać żałobę z powodu śmierci mej matki.

– Tak, wasza wysokość.

Sheehan odwrócił się i odszedł korytarzem w stronę swych komnat.

 

Nie wiedział ile tak leżał – jeden dzień, czy może już dwa? – pogrążony w rozpaczy. Zamknął swą komnatę na klucz i odsyłał wszystkich, którzy śmieli zakłócać jego spokój. Wpatrywał się w kamienny sufit niewidzącym wzrokiem i wciąż na nowo rozważał swą sytuację. Na przemian oskarżał Meriel, to znów rozgrzeszał ją i obwiniał siebie. Myślał o niej, jako o okrutnej, nieczułej i zdradzieckiej, by znów za chwilę wyzywać siebie od próżnych głupców, którzy uwierzyli, iż potrafią zdobyć serce księżniczki. Wspominał jej słowa, rozdzierając ponownie rany w swej duszy, to znów myślał o nie z odrazą, iż dla takiej właśnie kobiety poświęcił wszystko, wszystko…

Usłyszał znów pukanie do drzwi.

– Proszę mnie zostawić w spokoju – zawołał gniewnie.

Ktoś znów zapukał, jakby nie zwracając uwagi na jego słowa.

– Powiedziałem, żeby mnie zostawić w spokoju, to rozkaz!

– Wasza wysokość, to ja, Bidven. Mam coś ważnego do przekazania waszej wysokości

– Bidven? – zaskoczony Sheehan spojrzał na drzwi, po czym, po namyśle, powoli podniósł się łóżka i otworzył drzwi.

– Ufam, iż to naprawdę coś ważnego i że nie zakłócałbyś mego spokoju bez powodu – rzucił sucho, patrząc na stojącego w progu mastelarza. Sam nie wiedział dlaczego otworzył mu drzwi. Być może dlatego, iż wiedział, że ma wobec niego dług – w końcu zawdzięczał mu życie – i z tej przyczyny czuł się z nim bardziej związany niż z kimkolwiek innym ze świata ludzi. Poza Meriel… choć nie, teraz już nie z Meriel.

– Wasza wysokość – Bidven rzucił mu uważne spojrzenie – króla zaczyna gniewać twoja nieobecność, lękam się, iż jego cierpliwość zaczyna się kończyć. Król rozumie twą żałobę, panie, jednakże nalega, iż czas, aby ją zakończyć. Od dwóch dni nie wychodzisz, panie, ze swej komnaty i musisz ją już dziś opuścić. Także twa narzeczona, panie, wyraża swe zaniepokojenie twym stanem i wysłała mnie z zapytaniem…

– Och moja narzeczona? Ciekaw jestem bardzo, od kiedy to ma narzeczona aż tak bardzo się o mnie lęka?! – wybuchnął Sheehan.

Bidven zmarszczył brwi i skrzywił się na te słowa. Rozważył w myśli swą odpowiedź i wreszcie, obserwując pełną gniewu i rozpaczy twarz Sheehana powiedział:

– Wasza wysokość, jeśli były jakieś nieporozumienia pomiędzy tobą, a księżniczką Meriel…

– Tak, Bidvenie, były nieporozumienia. Zacznijmy od tego, że największym nieporozumieniem jest ten ślub. Nie będzie żadnego ślubu!

Bidven znów się skrzywił i odparł spokojnie, ale tym razem nie patrząc na Sheehana:

– Myślę, wasza wysokość, że chyba sam nie wiesz co mówisz. Powinieneś przemyśleć swe słowa, gdyż są pełne nierozwagi. Spotkało cię wszak wielkie szczęście biorąc pod uwagę twe położenie i to kim… – urwał nagle i przyłożył dłoń do swych ust, świadom, iż powiedział zbyt wiele.

Sheehan złapał go za ramiona i potrząsnął nim.

– Bidvenie, ty jeden, ty jeden… Wiedziałem! Wiedziałem, że ty wiesz, wiesz kim jestem, prawda?!

– Tak, wasza wysokość, jesteś księciem Shehanem i…

– Nie kłam! Wiesz kim jestem naprawdę! Od początku wiedziałeś! – krzyknął, wpatrując się w Bidvena, trzymając go znów za ramiona i potrząsając nim. Jego rozwarte szeroko oczy wydawały się jeszcze mniej ludzkie niż zawsze i po raz pierwszy, odkąd Bidven go znalazł, Sheehan wzbudził w nim strach. Było tak, jakby gniew i rozpacz obudziły w nim coś dzikiego, jego ukrytą naturę, która dotychczas uśpiona, tylko czekała na wezwanie…

– Ja, wasza wysokość, błagam, przebacz mi, przebacz! – wyrzęził starzec. Sheehan oprzytomniał nagle, widząc jego przerażanie i lęk. Puścił go powoli i odwrócił swą twarz od niego, po czym czując się w obowiązku jakoś usprawiedliwić swój gniew, oznajmił:

– Jestem trochę niespokojny, bo… Nie chodzi o moją… matkę… Otóż Bidvenie, księżniczka Meriel mnie nie kocha. Zdradziła mnie.

– Wasza wysokość – wymamrotał starzec, patrząc na Sheehana jeszcze bardziej przerażony z powodu takiego wyznania.

– Tak zdradziła mnie, jak uważasz, co powinienem w tej sytuacji zrobić?

– Ja, nie wiem panie… Nie wiem… Ale, przecież jest tyle innych kobiet, mogę posłać po..

Sheehan uśmiechnął się smutno. A więc dla ludzi to było takie proste. Jak nie ta, to następna, jedną miłość można zastąpić kolejną. Ale u smoków było inaczej. Jeśli kochały to na całe życie, miłość na zawsze, aż do śmierci… Dla niego nie było, nie ma i nie będzie innej niż Meriel. Będzie ją kochał aż do ostatniego bicia swego nędznego słabego ludzkiego serca, do ostatniego tchu pozbawionego płomienia…

Powiedział jednak:

– Dziękuję Bidvenie, możesz odejść.

Bidven pokłonił się i odszedł najszybciej jak mógł bez wzbudzania podejrzeń, wdzięczny, iż udało mu się wyjść cało z tego spotkania.

Sheehan tymczasem podszedł do okna i wpatrując się w nadchodzący zmrok, pogrążył się w rozmyślaniach. Życie w tym nędznym ciele nie przedstawiało już dla niego żadnej wartości. Zostało mu zatem tylko jedno wyjście, ostateczne rozwiązanie, które musiał wypróbować. Jeśli okaże się jedynie legendą – cóż, przynajmniej spróbował, wszystko było lepsze niż to uwięzienie w ludzkim ciele ze świadomością, iż sam skazał się na taki los dla nędznej kobiety…

Znów usłyszał pukanie do drzwi:

– W-wasza wysokość, król p-prosi cię na kolację – wyjąkała pokojówka drżącym głosem.

– Zaraz przyjdę – odparł Sheehan i uśmiechnął się drwiąco.

Tym razem zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle. Król, początkowo zadowolony z jego przybycia, pod koniec kolacji zaczął nieco żałować, iż zażądał przybycia swego przyszłego zięcia. Jednak wkrótce widno uderzyło mu do głowy i przestał zwracać na niego uwagę. Jednakże Meriel czuła się naprawdę nieswojo. Sheehan, dotychczas czuły i miły, tym razem był wobec niej zimny. Traktował ją niczym powietrze, a jego uwagi były okrutne, a niekiedy jakby dwuznaczne. Świadoma, iż faktycznie ma coś na sumieniu, z trudem znosiła jego obecność.

– Panie, tak tęskniłam za tobą – powiedziała Meriel.

– Doprawdy, pani? Jestem ci dozgonnie wdzięczny i ufam, iż zawsze będziesz tęsknić za mną równie wytrwale – odparł Sheehan, a choć odpowiedź ta wydawała się być bez zarzutu, to w jego tonie i wyrazie twarzy było coś takiego, że Meriel odczuła ją jako prawdziwą obelgę i aż zarumieniła się ze wstydu pod jego przenikliwym spojrzeniem.

„On wie o wszystkim” – pomyślała i zimny strach zakradł się do jej serca.

Gdy posiłek dobiegł końca, z ulgą podniosła się od stołu i rozstała zresztą towarzystwa, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w swej komnacie. Była tuż przy drzwiach, gdy nagle poczuła czyjś dotyk na swym ramieniu. Prawie krzyknęła ze strachu. Odwróciła się i wcale nie poczuła się uspokojona, widząc Sheehana, postanowiła jednakże udawać pewniejszą siebie niż była w istocie, wciąż mając w pamięci jego zachowanie podczas kolacji.

– Panie, nie powinieneś mnie nachodzić o tak późnej porze… – zaczęła, jednakże Sheehan jej przerwał.

– Och, dobrze wiemy oboje, że w przypadku prawdziwych kochanków, żadna pora nie jest nieodpowiednia – rzucił Sheehan spokojnie.

Meriel znów zaczerwieniła się i zła o to na siebie, rzekła:

– Jeśli przyszedłeś tu tylko po to, by mnie obrażać…

– Pani, błagam o wybaczenie, jeśli odebrałaś me słowa jako obraźliwe. Nie przybyłem tu po to, by cię obrażać, a jedynie po to, by cię zwolnić.

– Zwolnić? – spytała Meriel zaskoczona.

– Tak, zwolnić z danego mi słowa. Nie chcę już stać na przeszkodzie twym pożądaniom. Jesteś wolna i możesz robić co zechcesz, księżniczko. Życzę ci byś była szczęśliwa – powiedział Sheehan i odwrócił się, by odejść.

– Zaczekaj! – zawołała zaskoczona Meriel.

Sheehan zaczął wówczas biec, aby odejść od niej czym prędzej. Nie chciał słyszeć niczego, co miała mu do powiedzenia, żadnych próśb, błagań czy też przeprosin. Biegł i biegł, aż dotarł wreszcie do dziedzińca i opuścił zamek. Straże widziały go po raz ostatni, gdy szedł na samotny spacer do lasu. Księżyc świecił już wysoko na niebie, gdy patrzyli na oddalającą się silną i smukłą sylwetkę tego, którego znali jako księcia Sutherlandu i narzeczonego księżniczki Meriel, Shehana.

 

Bidven zerwał się nagle w środku nocy. Początkowo nie wiedział, co go przebudziło, dopiero po chwili poczuł zapach dymu i usłyszał okrzyki „Ogień” „Pożar”. Ubrał się szybko w nikłej księżycowej poświacie i czym prędzej wybiegł na zamkowy dziedziniec. Na dziedzińcu zgromadzili się ludzie, którzy stali bezczynnie i palcami wskazywali na płonący las. Nad drzewami unosił się szary dym. Bidven popatrzył na nich, a potem na palące się drzewa.

– Czy wszyscy są bezpieczni? – pytał wciąż szambelan, jakby koniecznie chciał czymś się zająć.

– Książę Shehan poszedł do lasu i wciąż nie wrócił – powiedział nagle jeden ze strażników.

Wszyscy usłyszeli nagle stłumiony krzyk. To księżniczka Meriel zbladła śmiertelnie i padła zemdlona na ziemię.

 

Pożar ucichł wreszcie rano. Wygasił go deszcz, który rozpadał się szarym świtem. Bidven, który bezsennie przewracał się przez resztę nocy z boku na bok, nasłuchując stukotu trzaskających płomieni i walących się na ziemię drzew, wstał i udał się do lasu. Blade słońce wynurzyło się zza chmur i oświetliło powstałe przez noc pogorzelisko. Bidven ze smutkiem oglądał poczerniałe drzewa i spopielone krzewy. Wreszcie, jakby tknięty jakimś przeczuciem, udał się na tę polanę, gdzie zaledwie kilka miesięcy temu odnalazł Sheehana. Wiedział, że książę się nie odnalazł. Księżniczka tymczasem wciąż leżała w swej komnacie, zmożona nagłą chorobą. Służba twierdziła, że serce jej pękło z rozpaczy.

Polana była teraz jedynie pasem spalonej ziemi i popiołów. Bidven błądził po niej, sam nie wiedząc, czego tak naprawdę szuka. Nagle dostrzegł na ziemi jakiś błysk. Pochylił się i podniósł go do oczu, aby się mu lepiej przyjrzeć. Był to medalion, z pasmem złotych włosów w środku.

Nagle jakiś ogromny kształt przeleciał po niebie nad nim i zasłonił słońce. Bidven, zalękniony, podniósł wzrok do góry, lecz blask oślepił go za bardzo. Nie zdołał mu się przyjrzeć, nim zniknął wśród chmur. To mógł być ptak. Albo… Bidven nie śmiał dokończyć tej myśli, ale nagle w jego pamięci pojawił się, nie wiadomo skąd, obraz nieludzkich oczu mężczyzny, któremu ocalił życie, a który wczoraj najprawdopodobniej zginął w płomieniach. Wyrzucił pasmo włosów na ziemię i przydeptał je butem. Odchodząc, rzucił ostatnie spojrzenie na puste niebo i schował medalion do kieszeni.

 

Koniec

Komentarze

– Tak, Wasza Wy­so­kość – zgo­dził się She­ehan.

– Jak masz na imię?

– She­ehan, Wasza Wy­so­kość.

– I na­praw­dę nic nie pa­mię­tasz? – spy­tał król, na­chy­la­jąc się w stro­nę She­eha­na.

– Nie, Wasza Wy­so­kość – od­parł She­ehan.

Staraj się unikać powtórzeń, a najlepiej w ogóle ich nie stosować.

 

Jed­nak wkrót­ce widno ude­rzy­ło mu do głowy i prze­stał zwra­cać na niego uwagę. 

Zabawna literówka.

 

Co do fabuły. Jest sporo nudnych dłużyzn. Ot, choćby długi wątek z odkrywaniem tożsamości bohatera przez króla. Czytelnika to nie wciąga, bo on już po pierwszym akapicie zna prawdę. A doklejanie fałszywej osoby do niego, tylko trochę ratuje sytuację. Z łatwo mu to idzie i nudzi.

A finał to już romansidło. Ale z dobrą końcówką.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Mam taką prywatną teorię – w dużej mierze znajdującej odbicie w rzeczywistości – że dziewięćdziesiąt procent tekstów, które zaczynają się od opisu zjawisk atmosferycznych, to kiepskie teksty. Statystycznie rzecz biorąc, po przeczytaniu pierwszego akapitu powinienem darować sobie to opowiadanie.

Praktycznie rzecz biorąc pierwszy akapit jest w ogóle niepotrzebny. To zdanie dość trafnie – moim zdaniem – oddaje istotę tego opowiadania, a właściwie jego istotną wadę. Sądzę, że można by usunąć z niego połowę słów, a tekst i tak nie straciłby spójności i integralności. Połowa słów w tym tekście nie jest niezbędna, a po co używać słów, które nie są niezbędne?

Doceniam twój wkład włożony w tekst, a tym bardziej doceniam to, że większość przecinków stoi na swoim miejscu. Podoba mi się twój styl, uważam, że masz całkiem sensowny warsztat i piszesz po prostu dobrze. Problem polega na tym, że – mówiąc kolokwialnie – przynudzasz, a trochę mniej kolokwialnie – masz w tekście za małe stężenie fabuły na jednostkę literacką. Rozumiałbym, gdybyś kreowała od podstaw świat, miała do przedstawienia jakiś głęboki konflikt – wtedy musiałabyś to wyłożyć czytelnikowi, by miał pojęcie, co się dzieje. Ale tu nie ma ani specjalnej kreacji świata, ani specjalnego konfliktu. Bohater od początku wie, co chce zrobić i robi to właściwie bezproblemowo. Po co więc tyle tu tych niepotrzebnych literek?

Zgadzam się zasadniczo z Vyzartem – opowiadanie napisane jest poprawnie i czyta się gładko (też wyłapałam “widno” uderzające do głowy, ale jakoś nic więcej nie wpadło mi w oko), jednak użyłaś zbyt wielu słów do opisania tej historii. Historia sama w sobie jest prosta, ale też zaczyna się bardziej obiecująco niż kończy – miałaś okazję zrobić trochę akcji gdy smok odkrył zdradę, ale wprowadziłaś tylko trochę smutku i melancholii. To znaczy chwali Ci się to, że opowiadanie skończyło się czymś innym niż “księżniczka pokochała smoka i żyli długo i szczęśliwie”, ale to wszystko jakieś takie bez życia i serca.

 

Trochę w sumie nie kupuję tego, że przemieniony smok cudownym sposobem “podszył” się pod jakiegoś zaginionego księcia. No, ale to można jeszcze złożyć na karb jego magii.

Totalnie natomiast nie kupuję tego, że a) ojciec zaginionego księcia rozsyła wici, szukając syna, ale jak “syn” się znalazł, to nagle okazuje się, że jego ojciec król już nie żyje, b) matka nagle ślepnie i nie potrafi rozpoznać syna inaczej niż patrząc na niego, c) nikt na zamku w tamtym obcym państwie nie znał księcia na tyle by poznać, że to nie ten? Żaden przyjaciel, towarzysz dziecinnych zabaw, nawet służący, który znał księcia od małego? Przecież człowiek ma tyle cech charakterystycznych, że sam wygląd jest zaledwie częścią czyjegoś “jestestwa”…

Wyraźnie było powiedziane też, że smok raz przemieniony nie może wrócić do swojej postaci. A jednak wraca, z zupełnie niezrozumiałych względów…

 

Podsumowując: czyta się dobrze, ale troszkę nudno. I są dziury fabularne. Do przemyślenia.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Zgodzę się z przedpiścami, zwłaszcza z Joseheim; tekst niespecjalnie wciąga, mnie też zaskoczyła nagła śmierć ojca, nadmiar smoczego farta, niemożność rozpoznania (piastunki, pokojówki podkochujące się w paniczu…), powrotna przemiana w smoka… Dołożę, że bohater zachowuje się głupio – jak magiczna i długowieczna istota mogła nie pomyśleć o podstawowych skutkach przekształcenia?

Jeśli chodzi o warsztat: powtórzenia (zwłaszcza “był”), interpunkcja szwankuje, garść drobiazgów: w jednym miejscu odmiana się posypała, jakaś literówka, jakiś niepełny wielokropek, niepotrzebnie połączone słowa… Ale – poza powtórzeniami i przecinkami – nie ma tego dużo.

Babska logika rządzi!

Zbyt wiele “przypadków” ułatwiających smokowi wykonanie planu. Sporo wydarzeń i zachowań nie ma nawet pozorów logiki, dialogi są… naiwne, prawie każda wypowiedz kończy się albo zaczyna nieśmiertelnym “panie”, smok jest wyjątkowo mało inteligentny, a może po prostu głupi, opisy są niemiłosiernie rozwleczone, a że nie są raczej najwyższej jakości (choć nie są również złe), zaczynają czytelnika nużyć.

Mnie – w przeciwieństwie do przedpiśców – ten tekst w ogóle nie przypadł do gustu. Przykro mi, tym bardziej że widać, iż pisać potrafisz, a tu poszłaś po linii najmniejszego oporu.

Sorry, taki mamy klimat.

Nowa Fantastyka