- Opowiadanie: wojcira - Ciemnobór

Ciemnobór

Oto jest.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Ciemnobór

Domarat Barzi słyszał wiele o tym co dzieje się w Bochem. Lasy północy od dawna przysparzały kłopotów królestwu Ilirii. On jako gorliwy poddany i dobrze opłacany łowca czuł się zobowiązany rozwiązać problem smoka. Z tego powodu prowadził teraz oddział najlepszych żołdaków jedyną drogą do miasta drwali. Ścieżka była niebezpieczna. Zaczynała się spokojną przełęczą, na którą spoglądały dwie olbrzymie góry. Na ich przypłaszczonych szczytach stały prastare rzeźby. Nazywano je strażnikami doliny. Posągi posiadały po cztery twarze zwrócone w każdą stronę świata. Jeden z nich dosiadał wilka, drugi zaś smoka. Dowódca obserwował je z przymrużonymi oczami, ponieważ rzęsisty deszcz zacinał mu prosto w twarz. Człowieku! – Zdawały się mruczeć skały. – Czy nie widzisz, że wkraczasz tam gdzie nie ma dla ciebie miejsca? Nie czujesz pradawnej mocy jaka tu drzemie? Nie boisz się śmierci? Wszyscy mieszkańcy Bochem mieli świadomość niebezpieczeństw jakie kryła ta dzika kraina. Pomimo to kolejne tabory śmiałków przybywały do doliny. Szukali tego, czego nie dawały inne miasta. Gnali za dobrami natury. Szukali złota, rudy. Pragnęli najlepszych gatunków drewna. Pragnęli szczęścia i dobrobytu. Gród założono ponad pięćdziesiąt zim temu. Ziemię pod jego budowę wyrwano siłą z rąk tubylców. Dzikusy nadal nękały ludzi z doliny, ale od czasu kiedy ich władca i cała jego rodzina zostali wymordowani, robili to nieporadnie i rzadko. Król Alaryk rozprawił się z wrogiem podstępem. Zaprosił dzikiego władcę na rozmowy, podczas których podano zatrutą strawę. Barzi jako członek Iliryjskiej Straży królewskiej miał niemały udział w pokonaniu wroga. Osobiście rozprawił się z tymi, którzy nie ulegli truciźnie. Nie bał się legendy, która mówiła, że dziki władca jest potomkiem leśnych smoków. Teraz stara bajęda stała się koszmarną rzeczywistością drwali. Przełęcz z wolna zmieniała się w głęboki, kamienisty wąwóz. Ta część szlaku była najbardziej niebezpieczna. Nazwano ją trupią Debrzą.

– Przyspieszmy. – Warknął cicho, ale zdecydowanie ich przewodnik, popędzając wierzchowca.

– Słyszeliście! – Ryknął dowódca, widząc nietęgie miny wędrowców. Przyspieszyli.

 

***

 

Bór powoli budził się do życia. Senna mgła pośpiesznie pełzła w ciemniejsze zakamarki. Przeganiały ją ukośne promienie słońca, wpadające przez dziury w zielonej masie koron drzew. Tutaj niebo było skrawkami błękitu, wypełniającymi przestrzeń między bujnymi czuprynami dębów, jesionów i pojedynczych lip. Ptaki gaworzyły już dosyć głośno. Inaczej rzecz miała się na polanie, przylegającej do skały zwanej Zębem Olbrzyma. Tutaj ściółka została przewalona jak po przejściu orkanu, z tym, że wiatr nie ryłby jej pazurami. Licznie połamane i spalone drzewa straszyły nagimi kikutami pozbawionymi listowia. Kilka pni nadal dymiło białymi wąskimi strużkami. Igor Wił wiedział, że stworzeniem nie kierowała pokusa niszczenia. Inaczej sprawę rozumiała zebrana na pobojowisku grupa Leszych.

– Igorze, Nie k'temu jest tutaj dbane, ażeby oszalała gadzina nam popaliła. Moja ci to przystań. Sadziłem je samemu. Trza się udać do Boruty. Burzył się drągal o błękitnych oczach i długich siwych włosach związanych rzemieniem. Jego rozmówca obszedł głęboki wykrot, mierząc wzrokiem ogromną karpę. Gleba pochwycona w szpony wyrwanego korzenia była już sucha i z wolna zsypywała się z nieregularnie po wywijanych pędów.

– Matohu, rozumiem twoje rozgniewanie. – Zaczął pewnie. – Lecz zrozum. Ona potrzebuje czasu. Musi poukładać swój umysł. Nie trzeba nam tu Boruty. Zresztą on jest tak daleko, że nawet za sto zim się nie pojawi. Do tego czasu dziewczyna będzie potulna. – Głupstwa gadacie Panie Wił. – Odpowiedział tamten napinając gniewnie mięśnie twarzy. Mamicie nas słowami, lecz czynów żadnych nie widać.

– Miała nas uchronić przed ludźmi. – Dodał pomalowany zielonymi tatuażami młodzian, który przejeżdżał dłonią po korze obalonego pnia. – Tymczasem w swojej podłości człowiek nie zna umiaru. Od Południa zaczęło się karczowanie. Tchórzliwe stworzenia nie wejdą w las, ale będą nas szczypać. Kąsać jak wilki łanię, aż padniemy niczym złowiona zwierzyna. Już się za młodnik zabrali, co to go sam zapoczątkowałem. Trzeba nam działać. W tym samym czasie z groty znajdującej się w skale zaczął dochodzić cichy szloch.

– Mnie sam Opiekun Lasu uczył fachu szeptuna. Możecie gardzić mną bo spłodzili mnie ludzie, ale prawda jest taka, że przewyższam was siłą i wiedzą. Czego pragniecie? – Druid wskazał otwartą dłonią na otchłań bijąca z wejścia do jaskini. – Czy tak kwili bestia, o której mówicie? Chcecie żebym ją zgładził? Nikt nie odpowiedział na to pytanie. Sam Matoh spuścił głowę. Widząc to Igor westchnął przeciągle. Objechał wzrokiem krajobraz pobojowiska, po czym zasłuchał się w płaczu dziewczyny.

– Znajdę rozwiązanie. – Rzekł krótko.

– Zielony Smoku… – Zaczepił go jeszcze najstarszy z Leszych ściskając za ramię. – Wybacz…– Szepnął mu do ucha.

 

***

 

Dym był niczym para powstała z gotowanej w kotle nocy. Kłębił się agresywnie nad dachami domostw w Bochem. Oplatał wysokie wieżyczki strażników, gniewnie rzucał się przy podmuchach wiatru. Nieraz zza muru wyślizgiwało się parę języków ognia, który musiał łapczywie pochłaniał sterty siana, słomy, drewniane elementy budowy chałup. Słychać było krzyki przerażenia przerywane długimi wyciami konchy. Dźwięk ogromnego rogu poprzedzał każdy atak stworzenia krążącego na niebie ponad miastem. Przerywał gwar związany z gaszeniem pożaru. Niektórzy próbowali uciekać w stronę boru. Parę osób biegło na ukrytego w kniejach obserwatora. Igor parokrotnie kładł rękę na leżącym obok łuku. Gotowy był czmychnąć w gęstsze zarośla gdyby zaszła taka potrzeba. Tego dnia był duchem. Jak zjawa przemykał unikając wzroku stojących na wieżach strażników. Badał teren. Szpiegował. Najwolniejszy ze wszystkich, gruby brodacz w szatach królewskiego dostojnika, padł jako pierwszy. Smok zaatakował z powietrza, pikując w dół niczym jastrząb. Dworzanin wił się jak robak, próbując uciec z długich na łokieć szczęk. Nie miał szans na pokonanie uścisku. Bestia porwała go w niebo. Jedyne co po nim pozostało to odbijające się od lasu echo wrzasku. Smok zniknął. Igor szybko domyślił się, że podstępny stwór wzbił się ponad chmury i szykuje kolejny atak. Nastała cisza. Do kryjówki Szeptuna dochodziły jedynie odgłosy gaszenia pożaru, żwawe okrzyki i lament starych bab. Wił miał ochotę krzyknąć na stojącą bandę idiotów, których strach sparaliżował do tego stopnia, iż postradali rozum. Inaczej nie umiał wytłumaczyć sobie faktu, że gad tak łatwo wyprowadził ich w pole. Było ich góra dwadzieścia parę osób. W różnym wieku, różnej płci. Ostatecznie nie odezwał się nawet słowem, ale jego wzrok zatrzymał się na dziecku. Chłopiec miał góra cztery lata, pokręcone włosy. Był ubrany w sztywną od brudu, przyozdobioną licznymi dziurami, poprutą szatę. Trzymał za rękę kobietę, która rysami twarzy zdradzała brak jakiegokolwiek pokrewieństwa z brzdącem. Obserwator potrafił dostrzec to wszystko pomimo, że para stała w najdalszej odległości od krzaków służących mu za kryjówkę. Dzieciak dosyć gładko znosił zaistniałą sytuację. Nie płakał. Jego odwaga skończyła się w momencie, kiedy odgryziony tors porwanego dostojnika wylądował nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Szczątki ciała spadły z chlupotem, rozbryzgując się niczym upuszczony, dojrzały pomidor. Mały zawył panicznie.

– Psia krew! – Warknął sam do siebie Igor. Jego dłoń zatańczyła nad łukiem, ale ostatecznie broń pozostała na miejscu. Czarny punkt na niebieskim płacie nieba stawał się coraz większy. Grupa mężów schowała się w borze, wystawiając tylko nosy zza grubych pni. Kobieta ze smarkaczem na rękach była o wiele wolniejsza. Jej świdrujący wrzask zagłuszył dźwięk rogu. Zarys bestii stawał się coraz wyraźniejszy. Potwór pędził, zmniejszając opór powietrza podkulonymi skrzydłami. Pikująca w dół czarna zjawa przywodziła na myśl obrazy Feniksa z kosztownych rycin robionych przez ludzi z Abastrynu. Łuski na jej bebechu opalizowały granatem. W powietrzu rozszedł się smród palonego ludzkiego tłuszczu. Jakiś starzec nie zdążył ujść. Przebył parę metrów jako żywa pochodnia po czym upadł martwo. Sytuacja stawała się parszywa. Wił wyskoczył prędko z kniei, rozminął się z parą, której widok skłonił go do działania. Po kilku długich susach odrzucił łuk i odpiął od pasa długi harap natarty bydlęcym tłuszczem. Smok rozpostarł skrzydła, by w ostatniej chwili gwałtownie zmniejszyć prędkość. Igor przeskakując z nogi na nogę przemieszczał się po półokręgu, zmieniając swoja pozycję tak, żeby bestia nie mogła dobrze wycelować i porwać go w niebo. Parę razy uderzył biczem w pustkę. Gwizd splotu rzemieni wyraźnie drażnił gadzinę, bo ryknęła aż powietrze zawibrowało. Długie szpony już ryły trawę na polanie, skrzydła już poczęły trzepotać, wyhamowując potężne cielsko. Stwór gotował się, by pochwycić małego ludzika. Gapie stali z rozdziawionymi gębami. Paru strażników na drewnianych wieżach uczyniło podobnie. Harap świsnął i z prędkością błyskawicy trzasnął gadzinę w pysk. Mężczyzna puścił się szaleńczym biegiem do przodu i tym samym znalazł się za lądującą poczwarą. Uderzył biczem, który oplótł szyję znajdującego się jeszcze ponad gruntem potwora. Zaparł się nogami ile miał sił i niczym pal wbity w ziemię pociągnął smoka do tyłu. Ten wyprężył się jak struna, stracił stabilność i zwalił na grzbiet, wzbijając tuman kurzu ze ścieżki prowadzącej do wąwozu. Opadający pył ukazał najpierw wielki łeb osadzony na długiej szyi pokrytej kolcami podobnymi do grotów, a dalej tęgą pierś i parę błoniastych skrzydeł, trzymających się czegoś w rodzaju przednich łap. Bestia otrzepała się z piasku i syknęła wściekle. Igor na nowo rozpoczął swój taniec. Złote ślepia wodziły za przeciwnikiem.

– Won do lasu głupia… – Szepnął druid. Stwór jakby usłuchał. Ryknął jeszcze przeciągle. Kłapnął pyskiem na pokaz. Zamachał skrzydłami i poszybował nad borem. Wił zebrał łuk i parę strzał, które wypadły mu z kołczanu. Ruszył za wywerną.

 

***

 

– Powtórz to jeszcze raz. Wylazł z lasu. Sprał bestie, a ta niczym niesforny pies podkuliła ogon, wytrzeszczyła oczy i na kucka czmychnęła hen za las. Tak było? – Zirytował się Edgar Fritz i walnął pięścią w stół.

– Tooo…tak właśnie wyglądało… – Potwierdził Strażnik.

– A teraz gdzie jest ten pogromca, he? – Syknął z jeszcze większym zaangażowaniem kasztelan. – Udał się tam, skąd przylazł. Komes coraz bardziej tracił cierpliwości. Tracił ją z każdym kolejnym atakiem bestii. Odepchnął się na krześle i zaczął oglądać coś na suficie, a robił to z taką pasją, że nawet żołnierz zainteresował się co tam widzi. Urzędnik zignorował głupotę podwładnego i najspokojniej w świecie powiedział.

– Znajdziesz mi tego przybłędę. Chcę go tu widzieć najszybciej jak się da, choćbyś miał wleźć do puszczy i zostać wydymany przez Leszych, rozumiesz?

– Ale… – Zatrwożył się mężczyzna.

– Ale jeśli wolisz sąd i chłostę za zaniedbanie obowiązków to zapraszam jutro z rana. Przyda mi się coś na rozruch. Precz mi z oczu.

 

***

 

Popołudnie rozpoczęło się bardzo leniwie. Żar lał się z nieba. Droga była nad wyraz wygodna. Barzi spodziewał się, że ta część szlaku będzie prowadzić przez kamienisty tor przeszkód. Tymczasem ścieżka została w miarę możliwości oczyszczona z kwarcytowych głazów. Rozepchnięto je na boki. Leżały teraz pod stromymi zboczami i przywodziły na myśl dwa długie mury otaczające jedyne przejście przez góry prowadzące do doliny. Co jakiś czas konie zaczynały stąpać niepewnie i powarkiwać. Zbrojni oblatywali wtedy wzrokiem szczyty otaczających ich wzniesień. Trzymali dłonie na rękojeściach mieczy. Nic się nie wydarzyło. Trwała martwa cisza.

– A ci co? – Zagaił przewodnika Domarat, wskazując głową drzewo obwieszone trzema szkieletami. Powywijany pień przy pomocy rozległych, w większości nagich korzeni ostatkami sił trzymał się urwistego zbocza. Trupy były obciągnięte podartymi szmatami. Jeden z nich nie posiadał żuchwy, dwaj pozostali stracili ręce i wszystko wskazywało na to, że pozbyli się ich jeszcze za życia.

– Złodzieje, ot co. Komes kazał ich tu wieszać dla posłuchu. Tacy jak ci nie mają czego szukać w Bochem. Są wisielcy znaczy jesteśmy już prawie. Rzeczywiście było już widać koniec Debrzy. Kiedy wyjechali na otwarta przestrzeń ich oczom ukazała się wielka połać zieleni. W miejscu, gdzie spokojna rzeka zakręcała półkolem majaczył dostojny gród. Widać było wysokie wieżyczki strażników. Dookoła osady mrowiły się niewyraźne postacie.

– Przodkowie nasi wznieśli tu mury na dwadzieścia stóp. Do budowy mieli tylko drewno i ziemię, a i tak wrażenie robi. W środku zabudowa taka jak u dawnych ludów. Chałupy stoją szeregowo, dookoła placu, przy którym w najlepszej sadybie pan Fritz urzęduje.

 

***

 

Nieznajomy był wysoki i szczupły, ale na jego gołym torsie rysowały się rzeźbione pracą mięśnie. Z piersi wyrastały dwa tatuaże mające postać wijących się, usianych drobnymi listkami pnączy, które schodziły po barkach aż na przedramiona by zatrzymać się na przegubach. Krucze włosy miał przewiązane rzemieniem tak, że nie opadały na twardą, lecz pozbawioną zarostu twarz. Oczy umiejscowione pod delikatnie wysokim czołem biły majestatyczną, brązową siłą. Wyglądał na góra trzydzieści zim. Nosił tylko długie podkasane do kroku spodnie podtrzymywane przez gruby pas, przy którym trzymał się zwinięty harap. Zarzucona na plecach skóra jelenia trzymała się solidnie spięta z przodu pod szyją wyżłobionym kawałkiem kości. Patrzył na Fritza z dzikim zaciekawieniem. Oddychał spokojnie i pewnie.

– Ehhh… – Bąknął komes. – Posłałem po ciebie boś jako jedyny uszedł żyw w starciu z bestią. Chciałbym znad twoją godność jeśli łaska.

– Igor Wił. Odpowiedział krótko gość.

– Widzisz Igorze, człowiek nigdy nie wie co mu los szykuje. Przybyłem tutaj szukać spokoju. Zastałem śmierć i pożogę. Snu zaznać nie mogę. Mówili, że tu raj na ziemi. Psia mać! Jeśli możesz mi pomóc zrób to proszę. Oczywiście nie za darmo.

– Pańskie nazwisko? – Spytał przybysz. Kasztelan uniósł brwi, ale nie skomentował faktu, iż należałoby znad imię tak ważnego urzędnika. Ważnego, bo jedynego w dolinie. – Fritz. Edgar Fritz. Proszę usiądź. Napijesz się czegoś? Miodu? Piwa?

– Wody. – Sucho odparł tamten.

– Słyszałaś? – Wrzasnął gospodarz do podsłuchującej za drzwiami służki. Czara z napojem pojawiła się w mgnieniu oka.

– Jak ta pomoc ma wyglądać? – Wrócił do tematu przybysz. Komes podkręcał długiego, ale rzadkiego wąsa.

– Zabij gadzinę. Skończ cierpienie. Wiem, że jesteś w stanie to zrobić. Będziesz miał wdzięczność wszystkich Ilirów. Nasze gesty podziękowania są już legendarne.

– Nie mogę. Ja nie jestem Ilirem. – Twardo odrzucił propozycję Wił. Fritz odepchnął się na krześle. Przez ułamek sekundy świdrował rozmówcę wzrokiem.

– Zaręczam, że ci się to opłaci. – Zaczął ponownie. Gość przez chwilę zapatrzył się w naczynie z wodą, jakby tam szukał jakiegoś znaku.

– Wiesz chociaż kim jestem komesie? – Spytał po ciągnącej się długo chwili. Urzędnik zadławił się powietrzem. Rzeczywiście nie wiedział. Nie zainteresował się tym. Myśl o szybkim rozwiązaniu problemu ze smokiem była tak słodka, że nie zastanawiał się skąd przybywa jego wybawca i kim jest. Igor nie czekał na odpowiedź. Sam ciągnął dalej

. – Jestem Szeptunem, po waszemu druidem. Oddaję cześć naturze, uzdrawiam ze specyficznych chorób.

– Dolegliwością tej wioski jest potwór jeżący kolce na grzbiecie. Pali i morduje co popadnie.

– To leśna wywerna. Zabija tych, którzy wycinają Ciemnobór. Opuśćcie to miejsce. Nie pójdzie za wami. – Dokąd mamy się udać? Jesteśmy w dolinie pół wieku. Zdążyliśmy zapuścić korzenie tak jak drzewa, które ukochałeś.

– A smok wycina was po kolei. – Zaśmiał się ironicznie Wił.

– Tak… Nie chcesz zabić potwora. To chociaż zaprowadź nas do jego kryjówki. Sami nie damy rady przejść Ciemnoboru, ale z tobą. Pomóż ludziom. Jesteś przecie człowiekiem nie? Liczy się dla ciebie los drugiego?– Zaproponował Edgar.

– Nie jestem Ilirem. – Rzekł Szeptun.

 

***

 

Wił stał już w drzwiach kiedy Domarat pojawił się w bramie. Twarze tubylców wyglądały z izb. Wielu zaprzestało pracy, by przez chwilę obserwować niecodzienne zjawisko jakim byli przyjezdni. Przyglądali się im jak obcym, choć owalne tarcze z godłem Iliryjskiej straży królewskiej przewieszone przez plecy zdradzały pochodzenie wojowników. Igor naliczył dwudziestu żołdaków. Przewodził im tęgi łysol. Dowódca posiadał liczne blizny widoczne na przedramionach, ale też na twarzy. Jego lewe oko było całkowicie białe i prawdopodobnie ślepe. Zdrowe patrzyło podejrzliwie i cały czas szukało wokół siebie nowych obiektów obserwacji. Wygolona głowa świeciła się niczym kolano młodej dziewczyny, natomiast podbródek śmiało mógł służyć jako tarka do marchwi. Nie był zbyt urodziwy. Fritz stanął obok Szeptuna. Zmrużył oczy i chrząknął wymownie.

– Wiedziałem, że i tego diabła tu przyniesie. – Szepnął.

– Sto lat Barzi! Sto lat żeśmy się brachu nie widzieli! – Wrzasnął do najbrzydszego przybysza, który właśnie oddawał konia pachołkowi.

– Przystaję na propozycję. – Powiedział do Fritza Wił i bokiem usunął się z drogi gościom.

 

***

 

Barzi usiadł na krześle wyciągając zastałe od jazdy kości. Sapał jak tur. Powiódł wzrokiem za gospodynią, która postawiła przed nim strawę, po czym zamoczył wąsy w piwnej pianie. Fritz patrzył na niego nie kryjąc niezadowolenia.

– Cóż to za dzikus był u ciebie w gościnie? – Zaczął przybysz rozrywając pajdę chleba.

– Mówisz o druidzie? Bracie to jedyny człowiek w okolicy, który powstrzymał atak smoka. Światło paleniska wyrywało z mroku kształty mebli i sylwetki rozmówców.

– Mnie on wyglądał na takiego co to z gołą dupą po lesie gania. Mówisz, że bestie ubił? – Zaśmiał się twardo Domarat.

– Nie ubił. Zaprowadzi nas do groty smoka. – Znaczy dzikus nas zaprowadzi, bo wie gdzie poczwara ma legowisko? Co żeś mu obiecał? Owce do chędożenia? Edgar uśmiechnął się niechętnie. Coś za oknem trzasnęło, poturlało się z łomotem. Domarat zmrużył oczy i nadstawił uszu. Gestem dłoni wskazał Fritzowi miejsce przy oknie. Ten skoczył tam niczym kot. Łowca stanął po drugiej stronie, chowając się za zimną ścianą. Wyjrzeli wychylając się skromnie. Nie było nikogo. Barzi powoli zdjął rękę ze złotej klingi długiego miecza usadowionego w pochwie.

– Dziki kot jaki… – Burknął. – Trzeba jeno uważać na tego twojego znajomka. Nie ufam takim jak on.

 

***

 

– Nie potrafię Igorze… Nie potrafię… Szlochała Etne. Łzy płynące po jej policzkach tworzyły pokręcone, różnorakie ścieżki rzeźbione poprzez czarne krople zbierające krew i osiadły kurz.

– Potrafisz… Szeptał jej do ucha spinając kajdany. Potrzebujesz czasu, ale teraz go nie mamy. Dziewczyna utkwiła rozlany wzrok w dłoniach pokrytych skorupą zakrzepłej posoki. Siedziała w miejscu gdzie srebrne promienie księżyca spadały do jaskini przedostając się przez otwór w sklepieniu ponad ich głowami. Twardy brud wgryzł się pod jej paznokcie, tworząc ciemne obwódki.

– Nie opanuję tego. – Rzekła rozżalona. – Nie chcę żyć. Nie chcę już mordować.

– Nikt z nas nie chce Etne. Natchnął cię Duch Lasu. To pradawna moc. Nie oprzesz się jej. Obudził w tobie smoka. Pamiętasz gdy spotkałaś go wtedy?

Pamiętała. Nosiła w sobie wspomnienie uczuć jakie nawiedziły ją tamtego poranka. Było bardzo wcześnie. Ptaki rozpoczęły swój wiosenny śpiew. Bór huczał od ich popisów. Stada jeleni i tarpanów przemykały przez leśne ścieżki gonione pierwszymi promieniami słońca. Szła starym jarem, na którego dnie pośród konwalii i włóczykijów rwał cienki potok. Przemykał pośród drzew niczym ich cień. Widziała go to z lewej, to z prawej, ale nie dostrzegała jak pokonuje rów i rzeczkę. Podążyła za nim. Jej biała suknia znacznie przybrudziła się przy kolanach, dlatego podtrzymywała ją dłońmi z gracją przyspieszając kroku. Zaprowadził ją na polanę. Tutaj ciepło słońca oplotło jej nagie ramiona, ale odebrało powietrzu świeżość, którą wcześniej chroniły korony drzew. Był pomieszaniem wszystkich czteronożnych zwierząt jakie znała, ale nigdy nie zdołała dostrzec jego oczu. Wydawało się, że duch ma ludzką twarz. Zemdlała ni to z przejęcia ni ze zmęczenia. Straciła przytomność nagle, jakby ktoś uderzył ją obuchem w tył głowy. Zbudziła się opleciona wysokimi trawami, ogłuszona gruchaniem dzikiego gołębia. Czuła potrzebę. Prostą, namacalną potrzebę mordu. Poderwała się szybko na silnych tylnych kończynach. Zamachała skrzydłami z takim opanowaniem, jakby robiła to już setki razy. Uczucie było proste i silne, zbudowane na instynkcie przetrwania. Nie opierało się na zemście, lecz na poczuciu zagrożenia. Coś kazało jej walczyć o swój dom. Była gotowa zabijać by chronić Ciemnobór. Jej brat ścigał ją do samego skraju lasu. Teraz stał w wyjściu z jaskini, wahając się czy wrócić i zrzucić jej kajdany. Mógł pozwolić jej wymordować drwali. Spełniłaby swoją misję. Uratowałaby dzicz. Mógł, ale musiał ją chronić. Chronić przez najstraszniejszym katem, który ścigałby ją za ten mord. Chronić przed własnym sumieniem.

 

***

 

Ognisko paliło się z trzaskiem suchej sosny pochodzącej z pobliskiego wiatrołomu. Wił nie pozwolił wędrowcom na użycie siekiery. Wytłumaczył, że takie drewno szybciej daje ciepło i nie kopci białym, widocznym z daleka dymem. Barzi siedział daleko od druida. Żuł kawałki suszonego mięsa i obserwował dzikusa spode łba.

– To mówisz, żeby do nimfy nie podchodzić? – Syknął nie kryjąc drwiny. W niebo pofrunęło parę zbłąkanych iskier.

– To zależy. – Warknął Igor spod kaptura. Szukasz kłopotów to je znajdziesz. Chcesz żyd i jesteś rozsądny, pójdziesz dalej.

– Ja tam słyszałem, że to normalne dziewki jeno magiczne. Jak się postarać to w paru siłą je można brać. A urodziwe, że w żadnym grodzie podobnej nie uświadczysz. – Wtrącił żołdak z dziurawym uśmiechem. –

Są piękne nie przeczę, ale pamiętajcie, że w przyrodzie piękno jest zwiastunem śmierci.

– U Ilirów piękno jest zwiastunem chędożenia. – Odszczeknął się tamten, wymachując sztyletem w stronę Szeptuna i śmiejąc się bezczelnie.

– Każdy idzie swoją drogą. – Warknął przewodnik, stęknął i wyciągnął się jak długi. Do polany doszło wycie wilków.

– To ci balladę snują… – Zasępił się Fritz.

– Dzikusie, ty na pewno znasz ich mowę. – Nie odpuszczał Barzi. – Co te pchlarze śpiewają?

– Śpiewają o bandzie łotrów plugawiących to święte miejsce.

 

***

Nocną wartę trzymało dwóch iliryjskich oprychów. Reszta spała. Skrzydlaty cień przepełzł po polanie ze szmerem mocnego podmuchu. Ognisko niechętnie wygasło i obozowisko dopadł czający się dookoła mrok. Smok ruszył, wykorzystując moment, kiedy oczy ludzi przyzwyczajały się do czerni doprawionej nikłym światłem księżyca. Wystrzelił z kniei jak dzik. Biegł skulony, wyglądając niczym wyżłobiony z seledynowej skały pocisk. Pierwszemu strażnikowi rzucił się do gardła. Dusił go, szarpiąc za kark i ciągnąc w zarośla. Drugi żołdak z przerażeniem próbował odpalić pochodnię. Przed chwilą widział zaledwie duży przemykający przez obóz cień. Na odsłoniętym udzie poczuł zimny dotyk zjawy, a potem spostrzegł, że jego kompan zniknął. Teraz krzesał ogień. Nie zdążył. Wywerna ruszyła tak jak przy pierwszym ataku. Rozpędziła się ile sił w nogach. Celowała w kark. Żołdak intuicyjnie wyskoczył jak sprężyna w tył wydobywając miecz z pochwy. Metaliczny jazgot ostrza i bojowy wrzask wojownika zbudziły śpiących łowców. Smok musiał działać szybko. Ponownie targnął łbem w stronę gardła przeciwnika, który chcąc uderzyć w kontrataku wyprowadził cios. Trafił w pustkę. To był fortel. Pysk gadziny znajdował się już na wysokości jego pasa. Poczwara przekręciła łeb i chwyciła nieszczęśnika w pół. Żołdak wypuścił miecz. – Straże! – Darł się Domarat, nie widząc ukrytego w cieniu smoka, który właśnie targał strażnika niczym kawał płótna… Fritz rozpalił pochodnię. Poświecił dookoła obozu. Zobaczyli ślady krwi. Nieopodal coś trzasnęło w krzakach, ktoś zaskomlał tracąc oddech. Rzucili się w to miejsce. Gałązki dygotały lekko, wprawione w ruch nieznaną siłą. Ściółka tonęła powiększającej się czerwonej kałuży. Edgar podskoczył prawie pod niebo, kiedy Wił złapał go za ramię.

– Już po nich. Powiedział cicho i przepchnął się do przodu. Domarat, wyprzedzając wszystkich, zdążył już dobyć miecza. Był gotowy skoczyć w knieje i ubić to co tam napotka. Igor powstrzymał go gestem dłoni. Sam odgarnął krzaki.

– Psia mad! – Syknął jeden z żołnierzy na widok bezgłowego ciała strażnika.

– Nie zdążył wyjął broni. – Zauważył komes.

– W takim razie to nie on stękał. A gdzie drugi? – Spytał dowódca siebie samego. Odgłos dochodził z dalszej odległości. Druid ponownie wyrwał do przodu. Żołdak z dziurawym uśmiechem leżał wsparty o próchniejący, otulony mchem konar. Rana znajdowała się pod żebrami. Ściskał ja umiejętnie oburącz, lecz i tak krew kapała na ściółkę przepełzając mu przez palce.

– Henko! Wrzasnął ktoś ze ściśniętej razem kompanii. Domarat popatrzył zimno na rannego. – Pojawił się z znikąd… Jego cień…Ogień zgasł…Widziałem jego cień… Sssss… Wciągnął Roya w krzaki… Smok… Dowódca odwrócił się i szepnął coś oprychowi stojącemu za nim. Ten wydobył sztylet z cholewy i popatrzył z politowaniem na rannego. Fritz obserwował sytuację z niedowierzaniem. –

Czy to smok? – Spytał odchodzącego Igora.

– Leśna wywerna. Mówiłem.

 

***

Nikt nie spał już tej nocy. Siedzieli w ciszy przy trzasku ognia, wpatrując się w płomienie niczym wróżbici. Ruszyli rankiem, kiedy zmrok zaczął ustępować. Wił prowadził ich brzegiem jaru. Zerkali na potok przebijający się przez gąszcz białych kwiatów i wielkich zielonych liści. Czasami z wody błysnął ostry refleks światła.

– Ktoś widział tych z toporami? – Powiedział Barzi, stając nagle. Fritz pojął szybko. Brakowało kolejnych łowców. Tym razem czterech.

– Ty! Zwrócił się do Wiła zatrzymując dłoń na rękojeści miecza. – Gdzie moi ludzie leśna zarazo? – Idziemy w górę do źródła potoku, który wpada do magicznego jeziora. Pewnie zawrócili, ścigając jakąś nimfę. Domarat złapał druida za ramiona.

– Nie mówiłeś o jeziorze i nimfach! Nie ostrzegłeś nas! Igor wyrwał się z uścisku, skoczył w tył i w mgnieniu oka odpiął harap od pasa. Jego przeciwnik dobytym ostrzem zakreślił pokazową ósemkę w powietrzu. Barzi był o głowę wyższy. Kipiał złością i podnieceniem. Nim Fritz zdążył powiedzieć cokolwiek drągal ruszył na człowieka z lasu. Przemieszczał się szybko, biorąc pod uwagę masę jego ciała. W pierwszej kolejności ciął wściekle oburącz z góry. Wił zgrabnie zszedł z linii ataku, wykręcając piruet na prawej nodze i lądując lewą, po czym stabilizując pozycję cofnął się parę kroków. Splot rzemieni zakręcił się wokół wysokiego buta łowcy i pociągnął go do tyłu. Osiłek lądował intuicyjnie na dłoniach, starając się ochronić twarz.

– Stójcie! – Wrzeszczał Edgar, ale żaden z walczących nie miał zamiaru go posłuchać. Rozwścieczony Barzi ruszył ponownie, trzymając miecz nad głową. W ostatniej chwili zmienił pozycje ataku i ciął płasko na wysokości pasa. Zaskoczony druid zareagował szybko, ale i tak cofając się, poczuł palącą szramę na brzuchu. Rana była płytka, ale Igor poważnie się wściekł. Harap świsnął nagle, tnąc powietrze niczym błyskawica. Oplótł szyję Barziego i wywrócił go na brzuch. Szeptun zaparł się i ciągnął z całej siły. Dowódca wybałuszył oczy i szeroko roztworzył siniejące usta. Dusił się próbując dłońmi poluzować uścisk. Igor padł nagle na ściółkę tracąc przytomność. Zza jego pleców wyłonił się Fritz trzymający omszały konar.

 

***

Ocknął się niczym człowiek wyciągnięty z topieli. Słońce było już w szczytowej fazie. Jego oczy wolno przyzwyczaiły się do jasnego południa. Ręce miał skrępowane za plecami. Siedział wsparty o stary dąb rosnący w pobliżu jeziora. Krystalicznie czysta woda zdawała się być rozlanym w środku boru blaskiem, który mienił się tęczową poświatą. Widział iliryjskie tarcze rzucone na miękki mech. Łowcy nabierali wody do bukłaków. Niektórzy łapczywie pili z dłoni. Za nic w świecie nie chciał ich tu przyprowadzić. Przekroczyli próg świętego miejsca. Weszli w matecznik.

– Wybacz. – Zaczął Edgar. – Tylko on jest w stanie zgładzić bestie. Bez niego poginiemy. Nie mogłem pozwolić…

– Nie powinno was tu być. – Bąknął Wił. – Odejdźmy. Ruszajmy dalej. Fritz podrapał się pod gronostajową czapką, którą nosił.

– A co tu takiego cennego? Piękne miejsce i tyle. Nabierzemy wody, odpoczniemy i odejdziemy. – Mruknął widząc zaciekawione spojrzenie Barziego, który siedział na zbłąkanym głazie.

– Piękno to nadchodząca śmierć…

– A co nas tu może zabić? – Roześmiał się komes. Igor milczał.

Stała na skale wystającej ze spokojnej toni. Była naga. Jedynie jej piersi pozostawały zakryte przez długie do pasa, skołtunione włosy. Na głowie miała wianek upleciony z lilii. Wielkie czarne oczy patrzyły z zaciekawieniem z przekręconej w lewo głowy. Była ładna. Krzyknęła coś w nieznanym języku i jedynym słowem jakie łowcy zrozumieli było imię druida. Wykręcone dziwnym twardym akcentem, ale rozpoznawalne.

– Patrzcie ino jakie dzikus ma powodzenie. – Roześmiał się Domarat. Dziewczyn pojawiło się więcej. Zeskoczyły z drzew, wyszły z wody. Okrążyły drużynę. Podstępne uśmiechy pojawiły się na twarzach żołdaków.

– Siadaj obok mnie Fritz i zamknij oczy. – Warknął Szeptun. – Jeśli ci życie miłe… – Dodał zimno. Edgar zawahał się, ale należał do ludzi rozsądnych. Nie był żołnierzem. Nie brał zapłaty za krzywdę innych. Wymierzał sprawiedliwość w Bochem, ale robił to z rozwagą. Teraz też mu jej nie zabrakło. Usłuchał.

– Nie dotykać ich! – Wrzasnął Barzi. – To Rusałki! – Opamiętał się dowódca, widząc zachowanie komesa i zawistnie zaciśnięte wargi Wiła. Było za późno. Nimfy dopadły do nich niczym harpie. Drapały, gryzły, skręcały karki i rozszarpywały kolejnych żołdaków. Kilka z nich padło pod ciosami ciężkich mieczy, co jeszcze bardziej rozwścieczyło pozostałe. Ta ze skały nadal krzyczała coś w swoim języku. Wzywała Igora, ale ten milczał.

– Dlaczego zgodziłeś się nam pomóc? – Zaczął Fritz, przekrzykując wrzawę walki. – Milcz. – Odszczeknął druid. – To przez Barziego prawda? Znasz go i chcesz ukarać. Wił milczał.

 

***

Domarat i trzech jego ludzi uciekali dnem jaru. Deptali białe kwiaty rozsiane przy brzegach potoku, parowali od krwi i potu. Potykali się i przewracali. Dyszeli ciężko z wysiłku i strachu. Ostatkami sił dotarli na małą, zniszczoną polanę przylegającą do skały z wielkim czarnym otworem. Wywerna wylądowała między niedobitkami, a wejściem do jaskini. Ryknęła przeraźliwie, zjeżyła kolce na karku po czym zaczęła się kurczyć i zmieniać. Złote ślepia powoli przechodziły w brąz, skrzydła malały i tworzyły ramiona, szpony zmieniały się w palce. Zniknął ogon, na skarlałym łbie wyrosły włosy. Gadzi pysk przeistoczył się w znajomą twarz. To był druid. Jego tatuaż początkowo bił oślepiającym blaskiem po czym zaczął przygasać i stał się całkowicie czarny. Wyprostował się przed nimi nagi i w pewien sposób dumny.

– Tego już za wiele… – Stwierdził Barzi, odrywając wsparte o konar plecy.

– To już koniec twoich łowów. – Wił zaczął się zbliżać. Żołdacy cofnęli się instynktownie. Dowódca zrobił krok do przodu.

– Co ty bredzisz zarazo? Myślisz, że tak łatwo mnie zabijesz? Wyrżnąłem całą rodzinę smoków. Jeden więcej nie zrobi mi różnicy. – Mylisz się. Chełpisz podstępnym mordem. Tymczasem nie było tam wszystkich. Ja i moja siostra ocaleliśmy. – Oczy Igora błysnęły złotem.

– Po to zabijałeś ludzi z Bochem? Chciałeś mnie sprowadzić do Ciemnoboru? – Gorączkował się Domarat.

– Nie. Nie krzywdziłem niewinnych. Żyjemy tutaj jak dzikie bestie. Nie znamy zemsty. Przestrzegamy praw lasu. Nasze uczucia są proste i neutralne. Agresja jest nam obca. Ty wszedłeś na nasze terytorium. Zginiesz tylko z tego powodu. Nie pragnąłem śmierci tamtych. Zabiła ich chciwość, którą zauważył Duch Lasu.

 

***

Fritz szedł w eskorcie Rusałek, aż do miejsca gdzie było już widać zieloną dolinę i niewyraźny kształt grodu. Przerażający krzyk spłoszył dzikie gołębie gruchające nad jego głową, odbił się od gór i wrócił stłumiony, ale nadal wyraźny.

– Barzi umiera. – Powiedział do nimfy, która nic nie rozumiejąc, uśmiechnęła się przyjacielsko. Eskorta zawróciła. Od cywilizacji dzieliło Edgara parę metrów.

 

***

Igor spalił wszystkie ciała, tworząc stos pogrzebowy, taki jakie widywał nieraz w dolinie. Później wrócił do jaskini, żeby uwolnić siostrę. Wnętrze pieczary biło chłodem, zatęchłym powietrzem i martwą ciszą. Szeptun przyspieszył kroku. W miejscu gdzie uwięził Etne zastał jedynie rozerwane łańcuchy i ślady szamotaniny. Poczuł nadal świeży zapach wywerny.

– Psia mać. Edgar nie zdąży! – Wrzasnął, wybiegł na zewnątrz. Przemienił się z chrzęstem kości i ruszył ponad koronami drzew.

Koniec

Komentarze

Ciemnobór – opowiadanie z takim tytułem musi być albo mistrzostwem świata, albo sromotną porażką. Powiem tyle – nie jest to najlepszy tekst.

Od samego początku rzuca się w oczy brak znajomości interpunkcji, zły zapis dialogów i brak podziału tekstu na porządne akapity. Gdzieś tam migają też brakujące myślniki i potknięcia językowe, które dość jasno świadczą, że nie przeczytałeś wystarczająco dokładnie własnego tekstu przed publikacją.

Na plus próba stylizacji dialogów. Reszta, niestety, taka sobie.

Były jakieś zaskoczenia, zwłaszcza w końcówce, ale poza tym – klasyczna historia. Przez pierwszą część tekstu brnęło mi się z trudem.

Zaskoczyła mnie przełęcz zmieniająca się w wąwóz.

Czasami używasz stóp, czasami metrów. Do średniowiecza lepiej pasuje ta pierwsza jednostka.

Co do języka: interpunkcja kuleje, błędy w zapisie dialogów, literówki, powtórzenia, niekiedy różne kwestie dialogowe zlewają się we wspólny akapit, co bardzo utrudnia czytanie.

Babska logika rządzi!

“Teraz stara bajęda stała się koszmarną rzeczywistością drwali. Przełęcz z wolna zmieniała się w głęboki, kamienisty wąwóz.“– to brzmi tak, jakby przełęcz zmieniała się w wąwóz w wyniku zemsty tubylców…

 

Pierwszy fragment to w głównej mierze zwarty blok tekstu, niepodzielony na akapity, który czyta się trudno. Drugi fragment to dialog, w którym panuje chaos, nie wiadomo kto jest kim ani co kto mówi. Trzeci fragment – znowu blok tekstu…

 

“Oczy umiejscowione pod delikatnie wysokim czołem biły majestatyczną, brązową siłą.“ – z całym szacunkiem, ale jest to bardzo grafomańskie zdanie. “Oczy umiejscowione pod czołem”. Na dodatek “delikatnie wysokim” czołem – co to znaczy? I co to jest “brązowa siła”?

 

“Dziewczyna utkwiła rozlany wzrok“– co to jest rozlany wzrok?

 

“Chcesz żyd i jesteś rozsądny, pójdziesz dalej.“ – literówek u Ciebie nie brakuje…

 

Trudno mi ocenić fabułę, ponieważ jej sens zaginął gdzieś pomiędzy źle zapisanymi dialogami, a raczej kwestiami dialogowymi i opisowymi zupełnie od siebie nie rozdzielonymi, dziwnymi zdaniami, literówkami itp. Opowiadaniu wyraźnie brak korekty, którą powinien przeprowadzić sam autor.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przez to, że tekst skażony jest licznymi błędami, o czym wspomnieli poprzednicy, nie byłem w stanie wciągnąć się w fabułę. Klasyczne fantasy wciąż – mimo teoretycznego wyeksploatowania podgatunku – ma wiele do zaoferowania, jeśli tylko warsztat pisarski jest w stanie podołać zadaniu. W przypadku Twojego opowiadania warsztat okazał się niestety niewystarczająco dobry. 

Sorry, taki mamy klimat.

Nowa Fantastyka