- Opowiadanie: Dandelion - Spalić to!

Spalić to!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Spalić to!

Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.Samotna szopa stojąca pośród pagórkowatych pustkowi, przycupnięta pod nagim drzewem, wydawała się kulić z zimna. Latem służyła właścicielowi pola za składzik na narzędzia rolnicze, bywało że nocowali w niej bezdomni, a czasami parka skłóconych ze światem nastolatków. Teraz jedynie samotna wrona korzystała z wątpliwej osłony jaką

w wietrzną noc dawał załom spadzistego dachu. Lodowaty podmuch targnął bezlistnym drzewem, policzył wyschłe klepki w dachu opuszczonej szopy. Przebudzona wrona łypnęła okiem i nastroszyła piórka. Marzły jej łapy. Już dawno temu powinna odlecieć razem ze stadem towarzyszek, które udały się bardziej na południe, w dolinę Łaby. Jednak łatwe życie w pobliskim miasteczku, obfitujące w setki kubłów na śmieci pełnych resztek oraz ludzi pozostawiających po sobie mnóstwo smakowitych okruchów, skusiło leniwą wronę do pozostania.

Wrona przestąpiła z łapy na łapę i przymknęła oczy. Zwykle bez trudu znosiła mroźne noce pod gołym niebem. Teraz jednak coś nie dawało jej spokoju: jakiś niezwykły instynkt, który podpowiadał jej, by miała się na baczności… Nagle głośny szum wdarł się w noc, mieszając się z odgłosami szalejącej nad polami wichury. Wrona kracząc rozpaczliwie, poderwała się w niebo, pod wiatr. Przez chwilę koziołkowała, usiłując przedrzeć się przez ścianę sprężonego powietrza. Pokonana, przypominając rzucony na wiatr czarny strzęp materiału, pozwoliła się unieść ponad majaczącą w oddali ciemną linię lasu. Sekundę później samotna szopa przestała istnieć, zamieniając się najpierw w ognistą kulę, a moment później w kupkę dymiących zgliszczy. Nie był to zwyczajny pożar: pożoga w jednej chwili objęła cały budynek, a niespotykana temperatura spopieliła drewno, zostawiając po sobie wypalony krąg. Przez parę minut na środku pogorzeliska wiśniowo żarzyła się kałuża stopionego metalu – ślad po ostrzu pozostawionej w szopie motyki. Potem nad wzgórza ponownie powróciły ciemność i chłód.

***

– Dziwne… – stwierdził starszy posterunkowy Stanisław Kasprzyk – Ale tu nie ma żadnych śladów, pomimo tego, że leży śnieg, a w nocy już nie sypało, z tego co wiem…

Sierżant Marek Silski podążył wzrokiem za ręką kolegi, zataczającą krąg wokół pogorzeliska. Istotnie, poza odciskami ich własnych stóp, kilkucentymetrowa warstewka zmrożonego śniegu pozostawała nietknięta. Jak w takim razie podpalacz dostał się w pobliże szopy? Mógł co prawda przeskakiwać z jednej wystającej ponad śnieg kępy trawy na drugą, ale to wydało się Silskiemu nieprawdopodobne. Chociaż nie niemożliwe… Kolejny raz bacznie zlustrował przestrzeń wokół wypalonego kręgu.

– Masz rację, Stan… – mruknął.

Nagły podmuch lodowatego wiatru targnął mężczyznami. Jednocześnie postawili kołnierze.

– Psiakrew, ale ziąb…!

– Poza tym to się musiało palić, bo ja wiem? Co najmniej pięć, sześć godzin? – kontynuował Kasprzyk – Przecież tu nic nie zostało… a nikt nic nie widział. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył łuny?

Policjanci weszli w pogorzelisko. Popioły były już zimne, z belek, desek i gontów,

a także rosnącego tuż przy szopie drzewa, pozostała jedynie czarna sadza rozdmuchiwana przez listopadowy wiatr. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd pożaru, który pozostawiłby po sobie taki porządek. Właściwie poza kręgiem wypalonej i stwardniałej na kamień ziemi, po szopce nie pozostało zupełnie nic. Silski ostrożnie stawiając kroki dotarł na środek zgliszcz. Nagle schylił się gwałtownie.

– A co to takiego?! – podniósł z ziemi jakiś przedmiot i prawie natychmiast go upuścił, sycząc z bólu.

– Co jest? – Kasprzyk zbliżył się pospiesznie do towarzysza – A niech mnie! Stopiony metal!

Końcem buta trącił nieforemną bryłę.

– Ciągle gorący? – spytał.

– Przeciwnie – odparł Silski – Lodowato zimny… Prawdopodobnie ostrze siekiery, albo motyki…

Policjanci w milczeniu wpatrywali się w coś, co kiedyś było metalową końcówką jakiegoś narzędzia.

– Przypomnij mi, w jakiej temperaturze topi się żelazo? – spytał sierżant swego młodszego kolegę.

Stan przez chwilę marszczył brwi, usiłując wygrzebać z pamięci dawno zapomnianą wiedzę.

– Kurde, bo ja wiem? – stwierdził w końcu – Ale chyba około tysiąca..?

– Właśnie! – potwierdził sierżant – A to była tylko mała, drewniana szopa. Jak coś takiego mogło palić się w temperaturze tysiąca stopni? Może ktoś to czymś podlał? Poszukajmy kanistrów, jakichś pojemników, czegokolwiek…

Policjanci zaczęli metodycznie przetrząsać pogorzelisko. Szybko okazało się, że poza stopionym kawałkiem metalu zgliszcza nie kryły żadnych innych niespodzianek.

– Nie wiem, Stan. Po prostu nie wiem… – Silski wyglądał na zupełnie zbitego z tropu – Jedyne co mi przychodzi na myśl to napalm, albo jakiś termit…

– Sugerujesz, że ktoś zrzucił na tę chatynkę napalm?! – Kasprzyk aż się zakrztusił.

– Nie wiem! – powtórzył Silski z narastającą irytacją – Stary, ja się zupełnie na pirotechnice nie znam! Nie ma śladów, nie przetrwała żadna poszlaka, nikt nic nie widział. Tajemnicza sprawa… Chyba, że…

Sierżant Silski zastanowił się głęboko, a Stan nadstawił uszu.

– Chyba, że w grę wchodzą siły natury – dokończył policjant – Jakiś meteoryt, albo piorun kulisty…

Kasprzyk zaczął się śmiać.

– Nie mówisz chyba poważnie!

– Ależ tak! Słyszałeś o Incydencie Jerzmanowickim? Takie rzeczy się zdarzają…

Obaj mężczyźni jeszcze przez chwilę bezskutecznie krążyli wokół pogorzeliska.

W końcu zrobiło się tak zimno i nieprzyjemnie, że policjanci dali za wygraną.

– Cokolwiek tu się stało, nikt nie ucierpiał i nikt poza… – Silski wyciągnął siną

z zimna dłonią swój notes – … panem Jakubikiem nie zgłosił skargi, a wątpię, żeby pan Jakubik miał ubezpieczenie na wypadek uderzenia meteorytu… Wobec powyższego uważam sprawę za zamkniętą. Nie ma sensu żebyśmy dłużej odmrażali sobie tutaj tyłki.

– I chwała Bogu! – zawołał Kasprzyk – Chodźmy stąd, bo słowo daję już nóg nie czuję…

Policjanci, kuląc się z zimna, powędrowali przez białe pola do zaparkowanego przy drodze samochodu.

***

Nad miasteczkiem zapadła zimowa noc. Ulice opustoszały, jedynie w pubie

o wdzięcznej nazwie „Sroka” nadal trwała andrzejkowa impreza. Hałas wylewał się na zewnątrz nawet pomimo pozamykanych drzwi i okien. Od czasu do czas ktoś opuszczał lokal „na dymka” na świeżym powietrzu, co jakiś czas ktoś chwiejnym krokiem oddalał się

z imprezy do domu. Około drugiej nad ranem młody człowiek z papierosem w ustach ukazał się w drzwiach pubu. Przez chwilę patrzył w niebo, zaciągając się głęboko. Impreza w środku złapała najwyraźniej drugi oddech, bo ryk rozochoconych gości niósł się echem po pustej ulicy. Prószył śnieg, a raczej drobinki tak delikatne i ulotne, że ledwie widoczne

w pomarańczowym świetle latarń. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry posypywał świat miałkim cukrem pudrem. Mężczyzna z papierosem był pijany, ale nie aż tak pijany, żeby nie zdać sobie sprawy z dziwnego świstu, który rozległ się nagle ponad budynkami. Wiatr podniósł mu włosy na głowie i sprawił, że śnieżny cukier puder zatańczył w powietrzu. Nad ulicą wznosiły się miniaturowe tornada, pęd wichru omal nie zwalił go z nóg, kiedy coś wielkiego i szybkiego przeleciało mu nad głową. Wzdłuż ulicy Harcerskiej przesuwał się cień: ogromna i bezkształtna plama ciemności, sunąca z prędkością odrzutowca.

Papieros wypadł z rozdziawionych w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia ust mężczyzny. Poczuł dziwny, chemiczny zapach, a tuż po nim ostry aromat pomarańczy.  

W następnej chwili świat eksplodował – a raczej eksplodował zaparkowany na końcu ulicy samochód. Przez chwilę było widać jego zarys we wnętrzu oślepiająco białej kuli światła, potem z rykiem wybuchł zbiornik, zalewając wszystko wokół fontanną płonącej benzyny. Udar cieplny na ułamek sekundy zmienił stojącego przed pubem mężczyznę w skwierczącą skwarkę, potem wszystko spowiły ciemności.

– Moje oczy! – zawył typ, padając na kolana.

Huk i krzyki wywabiły na ulicę resztę gości. Ktoś dzwonił po pogotowie, ktoś inny pobiegł na drugi koniec ulicy, gdzie jarząc się upiornie dogasały resztki samochodu. Właściwie trudno było mówić o jakichkolwiek resztkach: na styku dwóch ulic bulgotało jeziorko stopionego asfaltu i metalu, niczym otwarty krater z lawą. Żar był tak wielki, że przez kilka minut nikt nie mógł się zbliżyć. Straż pożarna, która zjawiła się na miejscu kwadrans później zastała już tylko nieforemną, stygnącą dziurę w ziemi, otoczoną kłębami mgły. Samochód po prostu wyparował.

***

Pani Dorota jak zwykle podczas nocnego dyżuru zrobiła obchód całego kurnika. Sumienna pracownica Fermy Drobiu w Leśniowie nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków. Lubiła swoją pracę, bo i kurnik zbudowano w iście europejskim stylu: wszędzie kafelki, stal nierdzewna, czystość i porządek. Ptaki mieszkały w przestronnych klatkach

i dostawały witaminizowaną paszę, poza tym pracownicy dbali o ich wygodę i czystość

z należytym zaangażowaniem. Tego wymagała Unia Europejska – kto chciał zarabiać

i utrzymać się na rynku, musiał się stosować do wytycznych. Poza tym Dorota bardzo lubiła kurczaki. Fakt, że okazuje sympatię stworzeniom przeznaczonym na stół, nie miał znaczenia dla jej psychiki i nie psuł jej nastroju. Uśmiercaniem zajmowała się ubojnia, z którą Dorota nie miała nic wspólnego – ona tylko dbała o to, by ptaki jadły, piły i rosły tak, jak tego wymagały unijne przepisy.

Tego wieczoru ptaki wydały się Dorocie dziwnie niespokojne: nie to, żeby hałasowały bardziej niż zwykle – kurczaki ogólnie robiły wokół siebie dużo zamieszania gdacząc

i skrzecząc właściwie bez przerwy. Teraz jednak dodatkowo dziobały zawzięcie pręty klatek

i trzepotały niespokojnie skrzydłami, jakby usiłując się wydostać. Dorota jeszcze raz sprawdziła odczyty czujników temperatury i wilgotności powietrza, ale wszystkie dane nie przekraczały norm. Ptaki dostały jedzenie i picie, nie miały za ciepło, ani za zimno. Kobieta wzruszyła ramionami. Być może kurczęta były niespokojne przez ten wiejący już od kilku tygodni zimny wiatr, a może to wpływ nadchodzącej pełni? Dorota przykręciła światło, zostawiając jedynie mdłą poświatę, przy której ptaki wypoczywały, a jednocześnie zamontowane na hali kamery mogły rejestrować otoczenie. Zamknęła drzwi kurnika i pędem, żeby się nie zaziębić, jako że miała na sobie jedynie biały fartuch narzucony na codzienne ubranie, pobiegła do sąsiadującego z kurnikiem budynku biura.

Nocny dyżur ciągnął się Dorocie niemiłosiernie, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna zasnąć. Nikt jej co prawda nie pilnował, ale ona miała swoje zasady. Nawet na papierosa wychodziła na dwór, respektując całkowity zakaz palenia w budynkach. Krótko przed północą poczuła taką senność, że dymek na dworze wydawał jej się jedynym ratunkiem przed zapadnięciem w letarg. Zarzuciła na ramiona kurtkę i wyszła ze stróżówki. Na dworze panował przenikliwy ziąb, ale śnieg ciągle nie padał. Ludzie byli już zmęczeni tą mroźną, wietrzną aurą. Nad miasteczkiem wisiał smog, mieszkańcy skarżyli się na ból głowy i apatię. Właściciele okolicznych pól utyskiwali na przemarzniętą oziminę. Od wielu dni nikt nie widział słońca.

Dorota zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Od kurnika dzieliło ją kilkadziesiąt metrów, lecz pomimo to wydawało jej się, że słyszy dobiegające z wewnątrz przerażone gdakanie.

– Nie wiem, co się z nimi dzisiaj dzieje… – mruknęła do siebie, wypuszczając nosem dym.

Nagle dobiegł ją przeciągły wizg, jakby coś z wysoka i bardzo szybko spadało, urwany wpół tonu głuchym tąpnięciem. Dorota przetarła oczy: na dachu oddalonego o jakieś sto metrów od niej budynku wylądowało coś wielkiego i tak ciężkiego, że cały budynek trzeszczał i osiadał pod ogromną masą. Dorota pamiętała, że w tym miejscu stała remontowana hala, nieużywana od lat, ale stopniowo przebudowywana z przeznaczeniem na kolejny kurnik, gdyby w przyszłości Leśniowska Ferma Drobiu zwiększyła obroty. Teraz na płaskim dachu pustego budynku wylądowało coś, co Dorota w pierwszym odruchu wzięła za dziwny samolot. Jednak na jej oczach „samolot” przestąpił z łapy na łapę, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a potem wolno złożył gigantyczne skrzydła.

Na dachu siedział stwór wielki jak góra, smoliście czarny na tle szarego nieba

i wydawał się patrzeć prosto na zdrętwiałą z przerażenia kobietę. Dorota przeżegnała się machinalnie. Potwór odwrócił nieco ogromny łeb i przez chwilę, jakby w zamyśleniu, wpatrywał się w pobliski kurnik. Potem otworzył paszczę i ziewnął: a przynajmniej tak Dorota odebrała przeciągłe „uuuuooooaaach”, które rozdarło nagle nocną ciszę. To, co stało się sekundę później, przypominało nagłe uderzenie pioruna: oślepiający błysk, huk, a potem ryk płomieni nałożony na kakofonię grzechotu spadających wszędzie cegieł. Podmuch eksplozji powalił kobietę, niezdolną uczynić najmniejszego ruchu i święcie przekonaną o tym, że oto nadszedł koniec świata. Dorota naciągnęła kurtkę na głowę i w ciemności oczekiwała na ostateczny cios.

Kilka minut później odgłosy Armagedonu przycichły i zdrętwiała ze zgrozy pracownica fermy zdołała odsłonić głowę i spojrzeć. Spora część jej ukochanego kurnika przestała istnieć, zamieniona w kupę dymiących gruzów, a to co pozostało, zdawało się delikatnie żarzyć. Kobieta podniosła się na nogi i chwiejnie podeszła w stronę gruzowiska.

W odległości dwudziestu metrów żar był tak wielki, że Dorota musiała przystanąć i osłonić twarz. Nie było widać płomieni, bo i to co było w kurniku palnego dawno przestało istnieć. Mimo to stygnące wolno pozostałości ścian nie pozwalały się zbliżyć. W powietrzu unosił się przeraźliwy odór palonych piór. Nic nie mogło przetrwać takiego inferna. Dorota zaczęła płakać, oszołomiona bezmiarem zniszczeń, pożogi i śmierci. Łkając bezradnie, wróciła do stróżówki i wykręciła 998.

***

Pomimo późnej pory w okolice spalonego kurnika przybyły setki gapiów zwabione nocnym alarmem i jękliwym wyciem syren. Kiedy tylko Leśniowska Straż Pożarna zakończyła zabezpieczanie szczątków, Kasprzyk i Silski weszli w gruzowisko. Strażackie węże okazały się niepotrzebne, bo w kurniku – poza kurczętami – nie miało się co palić

i pożar wygasł sam równie szybko, jak się pojawił. W dachu pięćsetmetrowej hali ziała gigantyczna dziura i większość ścian popękała, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Obaj policjanci zatykali nosy przytłoczeni niemożliwym do opisania odorem spalonych piór

i mięsa.

– Pieczonego kurczaka? – Kasprzyk trącił czubkiem buta zwęgloną czarną kulę, która kiedyś była pięknie utuczonym ptakiem.

– Cholera, Stan! – burknął Silski – To nie pora na żarty!

W epicentrum wybuchu nie ocalało nic i wszystkie klatki, armatura i kurczęta po prostu odparowały. Te, które znajdowały się nieco dalej, przypominały czarne grudy węgla. Łącznie w pożarze życie straciło dwadzieścia tysięcy ptaków. Silski kręcił głową

z niedowierzeniem: straty pójdą zapewne w dziesiątki tysięcy euro. Wszystkie kury poszły

z dymem, a i kurnik nadawał się jedynie do wyburzenia. Policjanci wycofali się powoli, przybici ogromem zniszczeń.

– To jakieś szaleństwo! – dopiero na zewnątrz, Silski odważył się na głębszy oddech – Kto mógł zrobić coś takiego?! I po co? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma…

Odwrócił w stronę kolegi zmartwiałą twarz. W oczach sierżanta Silskiego widniała rozpacz. Pożary powtarzały się regularnie od kilku tygodni, a oni nie zrobili nic. Policjant powiódł wzrokiem po zgromadzonym wokół tłumie. Odgrodzeni od pogorzeliska policyjną taśmą, mieszkańcy Leśniowa przypominali wzburzoną, ciemną falę, którą tylko iluzoryczna tama powstrzymuje od tego, by na niego runąć. Po raz pierwszy w życiu sierżant Marek Silski poczuł się zupełnie pokonany.

– Nic tu po nas… – mruknął, wycofując się.

– Jest jeszcze ta kobieta… – odezwał się Kasprzyk niepewnie – Podobno wszystko widziała.

– Słyszałem – odparł Silski – Pracownica nocnej zmiany. Podobno jest w szoku

i bredzi. Mimo to masz rację, musimy ją tak czy siak przesłuchać.

Wycofując się w stronę burczącego jak rozzłoszczony rój os tłumu, Silski niespodziewanie wpadł na kogoś w ciemnościach i omal nie upadł. Przytrzymał niewysoką postać, w zdumieniu rozpoznając w intruzie młodą, najwyżej kilkunastoletnią dziewczynę.

– A co ty tutaj robisz? – zapytał ostro – Nie widziałaś taśmy? Nie wolno ci tu być! Poza tym to nie są widoki dla dzieci, zmiataj stąd!

Dziewczyna posłała mu nienawistne spojrzenie, ale posłusznie wróciła poza obręb taśmy, nie spuszczając przy tym szeroko otwartych oczu z pogorzeliska. Silski wzdrygnął się mimo woli. W oczach drobnej, ubranej na czarno dziewczynki spostrzegł coś jakby… rozmarzenie? Nie było już nic normalnego w tym oszalałym nagle świecie…

Pani Dorota czekała na policjantów w stróżówce. Ktoś okrył jej ramiona kraciastym kocem, który kobieta nieustannie poprawiała, jakby nie wiedząc, co zrobić z rękami.

– Mogę zapalić? – zwróciła się do wchodzących – Wiem, tu jest zakaz palenia, ale ja…

Wyciągnęła przed siebie trzęsące się dłonie.

– Jasne… – zgodził się Silski – W takich okolicznościach chyba nie warto przejmować się zakazami…

Kobieta wyjęła papierosa i pstryknęła zapalniczką. Trzęsła się cała i szczękała zębami, chociaż w stróżówce panowało przyjemne ciepło. Pani Dorota zaciągnęła się i aż westchnęła z ulgi.

– To był smok – zaczęła nieproszona – Wielki, czarny, okropny smok! Najpierw ziewnął, a potem tak jakby… rzygnął białym ogniem. Kurnik się spalił i… o Boże, biedne ptaszki..!

Kobieta zaczęła płakać. Policjanci spojrzeli po sobie znacząco, ale zachowując milczenie, pozwolili pani Dorocie uspokoić się.

– No, a gdzie był ten… smok? – spytał Kasprzyk po chwili – Nie widzieliśmy żadnych śladów. Latał w powietrzu, czy jak?

Dorota spojrzała na mężczyznę z dezaprobatą.

– Nie, no gdzie tam? Nie latał, tylko usiadł na tym płaskim dachu nieopodal. Aż dziw, że to się całe nie zawaliło, taki wielki był!

– Jest pani pewna, że to był… smok? Może wielki helikopter? W ciemności łatwo się pomylić… – kontynuował Kasprzyk cierpliwie.

Kobieta aż się zakrztusiła z oburzenia.

– Panie! – rzuciła gniewnie, machając rękami – Panie, ja jeszcze ślepa nie jestem! Żaden helikopter, wiem co widziałam! Smok! Taki jak w Krakowie, tylko że większy… Widziałam go tak, jak teraz pana widzę, słowo daję!

– Dobrze, wierzymy pani… – Silski ze znużeniem pokiwał głową – Bardzo nam pani pomogła, dziękujemy.

Ujął Stana za ramię i policjanci wyszli ze stróżówki.

– Niech ktoś ją weźmie na alkomat… – zwrócił się do Kasprzyka półgłosem – Smok! To już chyba wolałem bombowiec… Słowo daję Stan, świat oszalał, a my razem z nim..!

– Tej przynajmniej nikt nie uwierzy… – odparł policjant z pewną satysfakcją.

– Taaak… – Silski wpatrywał się w majaczący w ciemnościach dach nieużywanej hali. Bez słowa ruszył przed siebie.

Stan Kasprzyk przez chwilę tkwił w miejscu z otwartymi ustami, po czym pobiegł

w ślad za kolegą.

– No co ty, Marek? Naprawdę wierzysz w tego smoka? Pogorszyło ci się?!

– Ta kobieta coś widziała na tamtym dachu! – wyjaśnił Silski – Nie mówię, że smoka, rzecz jasna, ale coś tam było… Zresztą dziura w dachu kurnika to potwierdza – atak nastąpił

z góry i pod kątem, a tamten budynek jest trochę wyższy…

Policjanci szybko pokonali plac dzielący ich od zamkniętej na głucho i ciemnej hali. Budynek miał kilkadziesiąt metrów długości i przypominał prostokątne pudło z rzędem okien. Wszystkie drzwi były zamknięte, a od ziemi do płaskiego dachu było co najmniej dziesięć metrów.

– Nie dostaniemy się tam… – Kasprzyk zadarł głowę, lustrując brzeg dachu, z którego podmuchy wiatru strącały fale zmrożonego śniegu.

Mężczyźni zaczęli obchodzić budynek w poszukiwaniu jakiejś drogi umożliwiającej dostanie się na górę. Wreszcie Silski spostrzegł metalową drabinkę przymocowaną do jednej ze ścian. Najwyraźniej służyła ona ludziom odpowiedzialnym za konserwację i zrzucanie

z dachu nadmiaru śniegu. Niestety, koniec drabiny wisiał ponad dwa metry nad ziemią, nie sposób było dosięgnąć pierwszego szczebla.

– Cholera! – zaklął Kasprzyk – Sprawdzę, czy strażacy jeszcze tu są. Może mają

w wozie drabinkę, a jeśli nie, to trzeba będzie podjechać tu z wysięgnikiem…

Kilka minut później policjanci wgramolili się na dach budynku. Wysokość nie była oszałamiająca, lecz mimo to mężczyźni wolno stawiali kroki i trzymali się z dala od niczym nie zabezpieczonej krawędzi. Dach pokrywał zlodowaciały śnieg, po którym trudno było poruszać się bez ślizgania. Jeśli pani Dorota mówiła prawdę, w białej warstwie powinny zostać ślady – o ile nie smoka, to przynajmniej czegoś, co przerażona kobieta w ciemności

i z odległości prawie stu metrów, za smoka wzięła…

– Coś tu jest… – Silski nerwowo przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu latarki. Pod stopami wyraźnie wyczuwał wgłębienie, które pozostawiło w śniegu coś dużego i ciężkiego – Poświeć, Stan!

Po chwili dach zalał strumień światła policyjnej latarki i nagle obaj mężczyźni wstrzymali oddech.

– O Boże… Przecież to niemożliwe..! – odezwał się Silski zduszonym głosem – Ja chyba śnię! Stan, powiedz mi, że to tylko sen..!

Sierżant Silski stał dokładnie pośrodku odcisku gigantycznej, czteropalczastej łapy.

***

Starszy posterunkowy Stan Kasprzyk parzył kawę. Mieli gościa: ze stolicy przyjechał właśnie człowiek, którego sierżant Silski znalazł w Internecie i z którym korespondował przez kilka kolejnych dni. Kasprzyk miał mieszane uczucia, ale wysoki, szpakowaty mężczyzna

w średnim wieku, który właśnie zdejmował płaszcz, z jakichś tajemniczych powodów został uznany przez Silskiego za jedyną osobę będącą w stanie im pomóc.

– Stan, przedstawiam ci historyka, antropologa, kryptozoologa i paleontologa w jednej osobie – Silski przedstawił mężczyznę – Profesor Tadeusz Kondratowicz, z Warszawy.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

– Pan profesor zajmuje się również zagadkami związanymi z pojawianiem się dziwnych zwierząt – kontynuował sierżant – Dodam od razu, że to właśnie pan profesor Kondratowicz odpowiedzialny jest za rozwiązanie tajemnicy wielkiego kota, który grasował kilka lat temu na Opolszczyźnie.

– Och, to w zasadzie nie była żadna tajemnica! – profesor lekceważąco machnął ręką – Chodziło o kuguara, który zbiegł z prywatnego zoo. Zoo było nielegalne, więc właściciele się nie przyznali, a co gorsza – sami zaczęli rozgłaszać plotki o potworze, chyba dla zabawy…

A może po to, żeby odwrócić od siebie uwagę? W każdym razie potwora już nie ma: ostatecznie rozprawiły się z nim nasze stare, dobre, swojskie, zdziczałe psy…

Kondratowicz westchnął ze smutkiem.

– Panowie, z doświadczenia wiem, że za każdym „tajemniczym zwierzęciem” , które pojawia się w naszym kraju, stoi nierozważny, a czasami nieobliczalny człowiek… I szkoda tylko tych pięknych stworzeń, które zazwyczaj giną później w straszny sposób…

Trójka mężczyzn przez chwilę w ciszy popijała kawę. Kasprzyk poczuł przypływ sympatii do człowieka, który litował się nad losem egzotycznych zwierząt beztrosko

i nielegalnie przemycanych do Polski.

– Do rzeczy, profesorze! – odezwał się wreszcie sierżant Silski – Tutaj nie mamy do czynienia z pumą, ani wężem, ani innym znanym nam zwierzęciem…

– Tak, oglądałem pana zdjęcia – przerwał Kondratowicz łagodnie – Ale nie sądzę, żeby ślady były autentyczne… Tak jak już mówiłem, za takimi „tajemnicami” zawsze stoi człowiek. Ktoś wam spłatał brzydkiego figla, panowie…

 Policjanci jednocześnie poderwali się z krzeseł i jeden przez drugiego zaczęli ze wzburzeniem opowiadać o swojej wizycie na dachu. Kondratowicz słuchał w skupieniu.

– Chyba nie zrozumieliśmy się do końca, moi drodzy. Nie twierdzę, że śladów tam nie było, ale że nie pozostawiło ich zwierzę… – wyjaśnił profesor.

– Więc co? Poza tym są jeszcze zeznania pracownicy fermy…

– Która widziała smoka! – dokończył Kondratowicz – I zapewne była w zmowie

z tymi, którzy te piękne ślady zrobili. Ludzie są dziwni, nieobliczalni i często miewają zupełnie niesamowite pomysły. Idą święta, ludzie dostają małpiego rozumu… Trudno to wytłumaczyć, ale czasem zachowania naszych pobratymców są – krotko mówiąc – obłąkane, pozbawione jakiegokolwiek sensu.

– Trudno uwierzyć w takie tłumaczenie, kiedy się widziało to, co my… – mruknął Silski – No, a te pożary? Raczej były autentyczne…

– Niestety, pożary to nie moja działka… – przyznał Kondratowicz – Coś wam opowiem, panowie. Coś, co może przybliży wam bardziej mój tok rozumowania. Słyszeliście kiedykolwiek o bestii z Gévaudan?

Policjanci pokręcili głowami w odpowiedzi. Kondratowicz rozsiadł się wygodniej, najwyraźniej będąc w swoim żywiole.

– Ha! To zupełnie niesamowita historia rodem z osiemnastowiecznej Francji! – zaczął snuć opowieść, dla większego efektu zniżając nieco głos – Przez prawie cztery lata tajemnicze stworzenie atakowało ludzi, uśmiercając łącznie 112 osób, głównie kobiet i dzieci. Ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć atak, twierdzili zgodnie, że napadło na nich coś, co przypominało wilka, a jednak wilkiem nie było… Wkrótce psychoza strachu stała się tak wielka, że większość ludzi zaczęła uważać, iż mają do czynienia z tak zwanym „loup – garou”, czyli wilkołakiem, którego nie sposób wytropić i zabić, ponieważ w istocie jest on czymś nadprzyrodzonym… Wreszcie siejącego grozę stwora ukatrupił niejaki Jean Chastel

i to w bardzo dziwnych okolicznościach. Ostatecznie stwierdzono z prawie całkowitą pewnością, że „bestia” była w istocie hieną cętkowaną, sprowadzoną okrętem do Europy, najprawdopodobniej za pieniądze i na polecenie władz kościelnych… Trenowaną przez Chastela na zabójcę, uczoną mordować skrycie i z niespotykanym okrucieństwem, przyzwyczajaną do smaku ludzkiego mięsa… Po to, by ktoś mógł umocnić swoją władzę, siać terror i strach, wmawiać ludziom, że napada ich loup – garou, zesłany na nich za karę za grzechy… a potem wymagać odpowiedniej pokuty.

– Niesamowite… – westchnął Kasprzyk – Więc za tym wszystkim stali ludzie?

– Jak zawsze! – rzucił Kondratowicz, krzyżując ramiona na piersi – Za takimi zdarzeniami zawsze stoją ludzie. Żadne zwierzę samo z siebie nie jest zdolne do takiego okrucieństwa…

– Przekonał mnie pan – stwierdził sierżant Silski – Jednak nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z naszym smokiem?

– Nie ma żadnego smoka, sierżancie! Niech pan o tym zapomni… Jakiś szaleniec,

a najprawdopodobniej cała ich banda bawi się z wami w kotka i myszkę. Dlaczego? Ja tego nie jestem w stanie wytłumaczyć, tak samo jak nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie straszliwej śmierci ponad setki niewinnych kobiet i dzieci, poświęconych w imię… czego właściwie..? Szukajcie podpalacza, a nie mitycznego stwora, panowie!

W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł jeden z młodszych funkcjonariuszy.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale właśnie doniesiono mi, że w mieście grasuje… smok! – oświadczył zziajany, podając sierżantowi jakiś niewielki przedmiot.

– Smok! – żachnął się profesor Kondratowicz – Na Boga, jest pan policjantem, nie wolno panu opowiadać takich bzdur!

– Niech pan lepiej spojrzy na to, profesorze! – zawołał nagle Silski, wciskając w rękę zacietrzewionego naukowca telefon komórkowy.

***

Kapustka i Tomaszek jak zwykle ostro zaprawieni najtańszym winem, przyszli się ogrzać w swoje ulubione miejsce: pod tylną ścianę najbardziej ekskluzywnego solarium

w Leśniowie. W bardzo zimny grudniowy dzień, otwory wentylacyjne odprowadzające nadmiar ciepła z kabin były dla bezdomnych tym, czym jest marmurowy kominek w salonie bogacza. Gorące powietrze stopiło cały lód i ściana budynku promieniowała przyjemnym ciepłem. Wstawieni menele rozparli się wygodnie, wyciągając przed siebie nogi

w rozczłapanych adidasach.

Zapadając powoli w przyjemny letarg, Tomaszek usłyszał nagle dziwny dźwięk: coś jakby ciężkie człapanie, niosące się echem wśród ścian. Przeciągłe „łuuup, łuuup” i szuranie, jakby ktoś ciągnął po ziemi coś ciężkiego… Dźwięki zastanowiły podpitego jegomościa, ale nie na tyle, by próbował zbadać ich źródło. Zresztą i tak był zbyt pijany, by się podnieść. Cokolwiek nadchodziło opustoszałą uliczką, Tomaszek nie był w stanie nic zrobić. Mrużył przekrwione oczy, usiłując skupić wzrok, kiedy zza rogu wyłoniło się coś, co w jego mniemaniu nie miało prawa istnieć. Omal nie wybuchnął śmiechem, widząc tak niesamowite przebranie: ponieważ to, co ukazało się u wylotu ulicy nie mogło być niczym innym, jak tylko niezwykłym karnawałowym przebraniem. Pokryty lśniącą, czarną łuską stwór wielkości ciężarówki odwrócił gigantyczny łeb i spojrzał wprost na Tomaszka. Było coś niesamowicie niepokojącego w jego wielkich, bladoniebieskich oczach o pionowych źrenicach. Nie pasowały do ciężkiego pyska pokrytego kościanymi wyrostkami, szerokich nozdrzy i paszczy pełnej zagiętych do wewnątrz spiczastych zębów – błyszczała w nich ludzka inteligencja. Stwór zrobił jeszcze dwa kroki, podciągając pod tułów wężowy ogon. Wielkie skrzydła pozostawiał stulone w miękkie, lśniące atłasowo fałdy.

– Hej, ty! – wychrypiał Tomaszek – Niezłe przebranie, koleś…

Przyszło mu do głowy, że w tak wielkim cielsku może się zmieścić więcej niż jedna osoba, wiec spytał:

– Ilu was tam właściwie siedzi w środku?

Smok przysiadł, zginając tylne kończyn, a prostując przednie. Był gadzi i ludzki jednocześnie, ze swymi niesamowitymi oczami i wyrazistą mimiką. Przymrużył oczy

i przechylił łeb w jedną stronę, mierząc Tomaszka taksującym spojrzeniem. Przez chwilę potwór i człowiek przyglądali się sobie w milczeniu. Potem gad odwrócił głowę, jakby znudzony, albo rozczarowany widokiem i ziewnął. Tomaszek wyczuł w powietrzu intensywną woń pomarańczy: zupełnie, jakby ktoś podsunął mu pod nos świeżo pokrojoną skórkę tego smacznego owocu. Smok wstał, uniósł lekko skrzydła i otrząsnął je z niewidzialnej rosy. Ponownie zwrócił na człowieka wzrok, ale tym razem w wielkich, jasnych oczach widniała żądza. Olbrzymie cielsko przeszył dreszcz, kiedy potwór ponownie nabrał powietrza i ziewnął przeciągle. Tomaszek mimowolnie skulił się w sobie. Pomimo oparów alkoholu spowijających mózg, wyczuwał narastające zagrożenie. Ziewający smok wyrósł przed nim na kształt czarnej góry, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Gwałtownie szarpnął śpiącego kompana, ale Kapustka wydał z siebie jedynie przeciągły jęk i nie poruszył się. Tomaszek zaczął mu zazdrościć braku przytomności w momencie, kiedy smok szeroko otworzył paszczę, ukazując Tomaszkowi jej szkarłatne wnętrze.

– Nie… nie..! – Tomaszek nie był w stanie odwrócić wzroku od pałających oczu.

Smok kłapnął paszczą, czarnym cielskiem raz po raz wstrząsały dreszcze. Coś narastało w jego wnętrznościach: gadzią szyję przeszył blask, potężniał w okolicy szerokiej, pokrytej łuską piersi. Nagle pionowe źrenice stwora rozszerzyły się gwałtownie i smok ostatni raz otworzył najeżoną zębami paszczę. Tomaszka spowił biały blask. Jego myśli, słowa, utrapienia i wszelkie problemy ustały w chwili, w której definitywnie przestał istnieć.

***

– A niech mnie..! – wyjąkał starszy posterunkowy Kasprzyk, wlepiając pełen fascynacji wzrok w mały ekranik telefonu komórkowego.

Nagranie trwające niecałe pół minuty przedstawiało ogromne, czarne jak smoła straszydło, kroczące wolno środkiem pustej uliczki. Smok człapał sobie dostojnie do czasu, kiedy przerażony obserwator zdezerterował i filmik urwał się gwałtownie.

Sierżant Silski siedział z otwartymi ustami i wyrazem oszołomienia na twarzy, profesor Kondratowicz zaś, wyglądał jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.

– Smok! – wyrzucił z siebie zduszonym głosem, po czym odwrócił wzrok – Niebywałe…

Trzej mężczyźni dokładnie obejrzeli nagranie dostarczone przez młodego policjanta.

– Skąd to właściwie się wzięło? – spytał Silski, kiedy wreszcie udało mu się dojść do siebie.

Młody człowiek wyglądał na równie zaaferowanego jak cała reszta.

– Jakiś dzieciak to nagrał – wyjaśnił – Usłyszał coś jakby wybuch, a potem TO wyszło zza rogu. Tak w ogóle, to spaliło się solarium przy Wiśniowej…

– Kolejny pożar?! – wykrzyknęli jednocześnie Silski i Kasprzyk.

– Dzieciak? – spytał półgłosem profesor Kondratowicz, ale w ogólnym rozgardiaszu, który nagle zapanował na posterunku nikt nie zwracał na niego uwagi.

– Jedziemy tam! – zawołał Silski, ubierając w pośpiechu kurtkę. Nagle o czymś sobie przypomniał:

– Profesorze? – zwrócił się do Kondratowicza – Czy zechciałby pan nam towarzyszyć? Może zdoła pan dostrzec coś, co nam mogłoby umknąć…

– Oczywiście, panowie! – odparł starszy pan, ubierając się pospiesznie – Takiej gratki bym za nic nie przepuścił!

Dziesięć minut później cała trójka kontemplowała dziurę wypaloną w ścianie budynku. Wyglądało to tak, jakby coś rozpalonego do białości przeniknęło do wnętrza, pozostawiając po sobie prawie idealnie okrągły otwór. Poczerniałe i okopcone  brzegi dziury ciągle dymiły, chociaż strażacy zdążyli już pozwijać węże i spakować sprzęt.

– Na szczęście nikomu nic się nie stało. Oprócz recepcjonistki w salonie nie było nikogo, a ona… no cóż… Akurat wyszła na papierosa. – wyjaśnił Kasprzyk, który już zdołał rozeznać się w sytuacji – Ale spaliła się większość wyposażenia: kabiny, lampy, kilka telewizorów, sprzęt grający. To był dosyć ekskluzywny salon.

Sierżant Silski w zadumie wpatrywał się w poczerniałą od żaru ścianę.

– Coś mi tu nie gra, Stan – oświadczył – Pomijając smoka, ta dziura w ścianie wygląda jakby została wypalona w jakimś konkretnym celu…

– Myślałem, że celem było spalenie salonu? – bardziej stwierdził, niż spytał Kasprzyk.

– To dlaczego nie przez dach, jak ostatnio? Albo od frontu? To są tyły budynku i z tego co wiem, lubili tu przesiadywać bezdomni… – Silski podszedł do otworu, pomacał ścianę

i prawie natychmiast syknął z bólu.

– Ciepło, kapujesz? – dokończył, dmuchając na poparzone palce – Wentylacja

z solarium podgrzewała tę ścianę. Jeśli któryś z tych oberwańców właśnie tu był…

– Panowie, pozwólcie tutaj na chwilę! – zawołał profesor Kondratowicz, pochylony nisko nad zadeptaną warstewką śniegu – Tutaj zachował się fragment śladu! O i tutaj też! Tu widać odcisk ogona, a tu pazur…

Podekscytowany naukowiec pokazywał ślady na śniegu, ale policjanci ledwie raczyli spojrzeć.

– Dużo lepsze mieliśmy na dachu, ale pan stwierdził, że nie zostawiło ich żadne zwierzę! – powiedział sierżant Silski z przekąsem – Czy teraz pan nam wierzy?

Kondratowicz wolno podniósł wzrok. W niebieskich oczach dystyngowanego uczonego widniał głęboki namysł.

– Nadal twierdzę, że to nie był żaden smok… – powiedział powoli, jakby ważąc każde słowo – Nawet pomimo nagrania i tych śladów. Coś jednak przyszło mi do głowy…

Obaj policjanci nadstawili uszu.

– Podobno filmik ze smokiem nagrał jakiś dzieciak i bardzo jestem ciekaw, kto to był! – dokończył Kondratowicz tajemniczo.

– Sprawdzisz to, Stan? – Silski zwrócił się do kolegi.

Kiedy policjant odszedł, sierżant zbliżył się do starszego mężczyzny i konspiracyjnym gestem ujął go pod ramię.

– Nie przetrwały żadne dowody, ale mam wrażenie, że tutaj ktoś zginął – powiedział cicho Silski, prawie wprost do ucha profesora – Więc jeśli ma pan jakiś pomysł, to proszę mi powiedzieć tutaj i teraz… zanim mi odbije i zacznę bezładną nagonkę na wielką skalę. To się musi skończyć…

Kondratowicz ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wiem, co pan czuje, sierżancie. Te pożary, tajemnicze ślady, no i to nagranie… – zaczął – Mam pewną teorię, ale obawiam się, że uzna pan to za wariactwo…

– Proszę spróbować! – Silski wskazał dymiące resztki solarium – Nic bardziej zwariowanego niż to chyba nie może mnie spotkać?

– Na pewno słyszał pan o czymś, co potocznie zwane jest poltergeistem? – spytał Kondratowicz.

– To taki duch, który straszy?

– Coś w tym stylu, a dokładniej: duch przeszkadzający. Nawet u nas, w Polsce znanych jest kilka bardzo sławnych przypadków, jak chociażby Joasia ze Chorzowa. Najciekawsze jest jednak to, że w prawie stu procentach takich nawiedzeń główną rolę odgrywają bardzo młodzi ludzie. Właściwie można powiedzieć, że poltergeist to zawsze sprawka nastolatka. Jeżeli w domu, w którym straszy mieszka dziecko w wieku od 10 do 15 lat, częściej dziewczynka niż chłopiec, to mamy sprawcę.

– Słyszałem o tym, ale nie rozumiem jaki to ma związek ze smokiem? – przerwał Silski z lekką irytacją w glosie.

– Dosyć często na ciele tych dzieci widać ślady – dokończył profesor cierpliwie – Ślady ugryzień, jakby zadanych zębami niewidzialnych zwierząt. Naprawdę nie wiem, jak te dzieciaki to robią, ale sprowadzają w jakiś sposób siły, o jakich nam się nie śniło. Bestie… Straszydła z innych wymiarów. Dlatego, kiedy usłyszałem, że filmik nagrało jakieś dziecko…

– Usiłuje pan powiedzieć mi, że smoka sprowadził jakiś sfrustrowany nastolatek?! – zawołał Silski, nie kryjąc już wzburzenia – To jakiś absurd!

Kondratowicz wzruszył ramionami.

– Równie wielki, jak sam smok. Smoki zionące ogniem nie istnieją, a przynajmniej nie jako realne byty. Tutaj mamy do czynienia ze stworzeniem magicznym, które nie musi jeść, spać, ani oddychać. Pojawia się znikąd i równie nagle znika. Żywi się magią, a dokładniej – ożywia go wyobraźnia dziecka, która nie zna hamulców, ani granic…

W tym samym momencie wrócił starszy posterunkowy Kasprzyk, przerywając niechcący ożywioną dyskusję.

– Filmik nagrał gimnazjalista, Tomek Wójcik z 2b – oświadczył Kasprzyk

z zadowoloną miną – A przy okazji dowiedziałem się czegoś jeszcze: samochód, który spalił się niedawno przed klubem należał do żony dyrektora tego gimnazjum…

Silski i Kondratowicz równocześnie spojrzeli na siebie.

– Jedziemy do tej szkoły! – zawołał profesor, biegnąc w stronę samochodu.

***

Gimnazjum nr 2 w Leśniowie wyróżniało się spośród innych budynków fasadą

w kolorze spłowiałego różu. Policjanci Silski i Kasprzyk oraz towarzyszący im profesor Kondratowicz spotkali się z dyrektorem na opustoszałym korytarzu. Ubrany w elegancki garnitur mężczyzna w średnim wieku sprawiał wrażenie osoby kompetentnej i budzącej zaufanie, jednak widok mundurów wprawił go w wyraźne zakłopotanie.

– Jeśli chodzi o samochód mojej żony… – zaczął, ale sierżant Silski uspokoił go gestem dłoni.

– My nie w tej sprawie – wyjaśnił policjant – Chodzi nam o jednego z uczniów,

a dokładnie Tomka Wójcika z 2b. Orientuje się pan, czy jest jeszcze w szkole?

– A, to ten od smoka! – dyrektor uśmiechnął się z przekąsem – W końcu się doigrał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy ostrzegałem go przed publikowaniem czego popadnie

w Internecie. Już raz był zawieszony po tym, jak zamieścił na You Tube nagranie ośmieszające naszą szkołę… Jednak ten smok to już prawdziwe przegięcie!

– Nie wierzy pan w autentyczność tego nagrania? – zainteresował się profesor Kondratowicz.

Dyrektor zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.

– Nie pyta pan poważnie, prawda..? – wyjąkał.

Silski postąpił krok na przód i stanął pomiędzy dyrektorem, a uczonym z Warszawy.

– Oczywiście, że nie! – stwierdził z uśmiechem – Chcemy po prostu porozmawiać

z tym uczniem.

Dyrektor gimnazjum wyraźnie uspokojony, spojrzał na zegarek.

– Zaraz przerwa! – oświadczył – Wskażę go panom, kiedy się pojawi na korytarzu.

O ile się pojawi…

Mężczyźni czekali przez kilka minut, usiłując prowadzić niezobowiązującą pogawędkę na temat szkoły i uczniów. Wreszcie przeraźliwy ryk dzwonka przerwał konwersację i tłumy gimnazjalistów wyległy na korytarz. Młodzi ludzie mijali ich z wyrazem jawnego zaciekawienia na twarzach. Nagle Silski drgnął na widok jednej znajomej twarzy: mijała ich właśnie dziewczyna ubrana na czarno, w ciężkich buciorach na nogach. Mogłaby być nawet ładna, gdyby nie ekscentryczny makijaż i fryzura. Przechodząc obok, dziewczyna posłała policjantom wrogie spojrzenie i zacisnęła usta. Blada cera i zbyt dużo czarnego eyelinera nadawały jej twarzy chorobliwy wyraz permanentnego wycieńczenia.

– Hej, ja znam tę dziewczynę! – zawołał Silski, kiedy gimnazjalistka minęła ich powłócząc nogami – Była w nocy przy kurniku… Kto to jest?

Dyrektor gimnazjum powiódł wzrokiem za ręką policjanta.

– A, ta… – mężczyzna wyglądał na wyraźnie zdegustowanego – To Maja Berlitz z 2b.

– Sprawia problemy? – wtrącił się Kondratowicz, wyraźnie podniecony.

– Wiecznie! – potwierdził dyrektor bez ogródek – Jest trudna i zła. Ciągle wagaruje,

a co gorsza, usiłuje buntować resztę klasy. Trudno nad nią zapanować. Na szczęście pomimo wszystko stopnie ma przyzwoite, więc jak sądzę pożegnamy się z nią najpóźniej za rok…

– Berlitz… Dziwne nazwisko. Ta dziewczyna chyba nie jest stąd? – spytał sierżant Silski.

– Tego tak naprawdę nikt nie wie. Majka to jest taka nasza Jane Doe. Ktoś podrzucił ją do szpitala jak miała kilka dni, a Berlitz to nazwisko pielęgniarki, która ją znalazła. Kobieta zgodziła się na przekazanie nazwiska, ale mała przez całe życie wychowuje się w domu dziecka…

– Bardzo ciekawe! – wydawało się, że profesor ledwie nad sobą panuje – To jest to!

– Niestety, nie widzę nigdzie Tomka… – stwierdził dyrektor gimnazjum z nutką przygany w głosie – Sprawdzę gdzie miał lekcje, zaczekajcie chwilkę, panowie.

Odszedł pospiesznie, a w tym czasie pozostała trójka mężczyzn zaczęła półgłosem wymieniać uwagi.

– To z nią powinniście rozmawiać! – rzucił Kondratowicz, ujmując policjantów pod ramiona – Ta dziewczyna idealnie pasuje do mojej teorii!

– To bez sensu… – stwierdził Silski, kręcąc głową – To wszystko jest bez sensu. Wszyscy zwariowaliśmy!

– A jeszcze lepiej, jakby kazał ją pan dyskretnie śledzić! – kontynuował Kondratowicz niezrażony – Gdzie chodzi, z kim się spotyka i tak dalej. Nie możemy jej spłoszyć!

W tej samej chwili wrócił dyrektor gimnazjum.

– Nie było go na lekcji – mężczyzna rozłożył ramiona w bezradnym geście – Sami panowie widzicie! Przychodzą i wychodzą kiedy chcą… Zresztą Majki też dzisiaj rano nie było…

Mężczyźni spojrzeli po sobie wymownie.

– Dziękujemy panu! – Silski uścisnął dłoń dyrektora – Bardzo nam pan pomógł!

***

Po powrocie na posterunek policjanci i profesor Kondratowicz kontynuowali dyskusję. Silski wyglądał na załamanego, starszy posterunkowy Kasprzyk miał wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wierzy we własne zmysły. Jedynie naukowiec ze stolicy wydawał się zadowolony z siebie i pełen animuszu.

– Twierdzi pan, że ta mała z gimnazjum jakimś sposobem, sam nie wiem jak to nazwać… przyzywa smoka i każe mu palić miasto? – spytał sierżant Silski, nie bardzo wierząc we własne słowa.

– Jestem tego pewien. Idealnie pasuje do syndromu poltergeista: ma kilkanaście lat, trudne dzieciństwo i zaburzenia osobowości. Widzieliście, jak na nas spojrzała? Ta dziewczyna to szalejąca burza hormonów i emocji, o jakich nam się nawet nie śniło…

– Ale jak ona to robi? – wtrącił Kasprzyk – Smok niby nierealny, ale pożary i ogień już tak… Jak można wymyślić sobie coś, co pluje plazmą i zamienia domy w kupy gruzów? Jak byłem mały, to sobie wymyśliłem starszego brata: był silny i mądry, ale tak naprawdę istniał tylko w mojej głowie…

– Tego niestety nie wiem… – przyznał profesor – Pewnie myśli o nim tak intensywnie, że jej pragnienie zmienia się w fakt. Możliwe też, że ma pomocników. Czytałem kiedyś

o Indianach z Nowego Meksyku, którzy zbierali się w jednym pomieszczeniu, a potem grupowymi modłami wywoływali miniaturowe piaskowe tornado zdolne żywcem obedrzeć człowieka ze skóry… Nie doceniacie panowie potęgi wiary i myśli…

– Nie słyszałem nigdy nic dziwaczniejszego! – stwierdził Silski ponuro – To jakiś chory sen, zaraz się wszyscy obudzimy i znowu będzie po staremu…

– Niestety, muszę pana mocno zmartwić – oświadczył Kondratowicz ze smutkiem – To dopiero początek. Pusta szopa, samochód, kurczaki, a ostatnio być może człowiek. Ta mała się wprawia, nie widzi pan tego? Uczy swojego smoka i wybiera coraz ambitniejsze cele… Zaatakuje już wkrótce, tego jestem pewien, a wtedy… zginą ludzie.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Marek Silski zrozumiał, że stanął oko

w oko z czymś nierealnym, a jednak śmiertelnie groźnym. Dotarło do niego, że w takiej sytuacji na nic się zda jego doświadczenie, wyszkolenie i znajomość praw natury. Stanął wobec sił i zjawisk, o których nie miał pojęcia, w które nawet nie wierzył. Nie pozostało mu nic, jak tylko oddać sprawę w ręce ekscentryka i fantasty – profesora Kondratowicza. Jeśli ktoś miałby stawić czoło temu, czego byli świadkami, to tylko on.

– Co pan wobec tego proponuje? – spytał nagle spokojny, pogodzony z losem.

– Tak jak już powiedziałem: obserwujcie tę małą. Jest zbyt pewna siebie i popełni błąd. Uważa się za władcę świata, ale to ciągle tylko mała dziewczynka…

– Wiecie, co mi przyszło do głowy? – spytał nagle Kasprzyk, jakby olśniony – Myślałem o tym wybieraniu coraz ambitniejszego celu, no i… jutro zaczyna się kiermasz świąteczny przy Rynku. Będzie tam mnóstwo ludzi, pewnie jakaś połowa Leśniowa się zleci. Czy to nie będzie wymarzony cel dla smoka?

Profesor Kondratowicz pokiwał głową z uznaniem i uśmiechnął się szeroko.

– Jest pan genialny, Stan!

***

Rynek w Leśniowie powoli wypełniał się ludźmi. W centralny punkcie stanęło jak co roku gigantyczne drzewko, przybrane odświętnie w kolorowe żaróweczki i błyszczące brokatem łańcuchy. W podcieniach rynku kilkunastu sprzedających rozstawiło stragany

z ozdobami świątecznymi i tradycyjnymi przekąskami. Mieszkańcy miasteczka przybyli tłumnie, ku nieopisanej zgrozie sierżanta Silskiego. On, Stan Kasprzyk oraz profesor Kondratowicz kręcili się po rynku w towarzystwie kilkunastu innych policjantów w cywilu. Jedyna policjantka w ich drużynie miała za zadanie nie spuszczać Majki Berlitz z oka. Nastrój gęstniał z każdą chwilą i żaden z mężczyzn nie mógł opanować zdenerwowania. Sierżant Silski na widok całych rodzin z małymi dziećmi prawie załamywał ręce z rozpaczy. Nie byli pewni gdzie patrzeć: smok spadnie z nieba? Wyłoni się zza rogu? A może wcale się nie pojawi? Nikt nie był w stanie przewidzieć rozwoju sytuacji.

W zapadającym szybko zmierzchu nad przystrojonym odświętnie miasteczkiem tężał mróz. Silski miał nadzieję, że spadająca temperatura przynajmniej małe dzieci zagna do domu… Tutaj nikt nie był bezpieczny i policjant potrafił wyobrazić sobie, co się będzie działo w razie wybuchy paniki, na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Odnalazł wzrokiem Stana

i profesora Kondratowicza: mężczyźni zachowywali się czujnie i widać było, że podobnie jak on przygotowują się na najgorsze. Wreszcie zadzwonił telefon i policjantka obserwująca Majkę potwierdziła, że dziewczyna wyszła ze szkoły i kieruje się w stronę Rynku. Silski gestem dłoni wezwał przyjaciół.

– Idzie tu… – oświadczył grobowym głosem – Jeśli ma pan rację profesorze, zaraz się zacznie…

– Niech policjantka nie spuszcza z niej oka! – powiedział Kondratowicz z naciskiem – Musimy widzieć, gdzie się ukryje!

Silski przekazał instrukcje podwładnej, a sam skupił wzrok na kłębiącym się na rynku tłumie. W czasie, kiedy obserwowali stragany, w drugiej części placu rozstawiono miniaturową estradę i właśnie rozpoczął się wieczór kolęd, ściągając w pobliże jeszcze więcej ludzi. Robiło się coraz chłodniej, lecz mieszkańcy Leśniowa najwyraźniej nie mieli zamiaru ułatwić mu zadania, krążąc wszędzie wokół i podziwiając świąteczne iluminacje. Kolejny raz zadzwonił telefon i tym razem Silski usłyszał, że obserwowana dziewczyna weszła do jednej z kamienic przy Rynku. Zanotował adres, a potem dał znak Kasprzykowi i profesorowi. Obaj mężczyźni zbliżyli się do niego pospiesznie.

– Orzeł wylądował! – stwierdził, uśmiechając się ponuro – Przygotujcie się panowie, jeśli smok się pojawi musimy jak najprędzej rozpędzić ludzi. Nie są bezpieczni dopóki są

w grupie… Jeśli zobaczycie coś podejrzanego krzyczcie i gwiżdżcie. Lepiej będzie dla nich, jak zaczną uciekać…

Mijały minuty i nic się nie działo. Silski odprężał się z każdą sekundą: skoro dziewczyna była blisko, a smok się nie zjawiał to oznaczało, że profesor Kondratowicz musiał się pomylić. Może wszyscy ulegli jakiejś dziwnej paranoi i tak naprawdę zaczęli wierzyć

w bajki? Rozmyślania policjanta przerwał nieoczekiwany dźwięk: coś jakby świst spadającej bomby, narastający do świdrującego uszy przeciągłego wizgu. Ludzie zgromadzeni na rynku jednocześnie podnieśli głowy. Nagle rozległo się głuche tąpniecie i na wieży ratusza wylądował smok. Pojawił się znikąd, jak zawsze, jakby po prostu wypluło go zaciągnięte szarymi chmurami niebo.

Dziesięciotonowy czarny jak smoła stwór wczepił diamentowe pazury w dach wieży, która zapadła się pod jego ciężarem. Na ziemię posypały się cegły, ktoś krzyknął przeraźliwie. Potwór usiłował zachować równowagę, rozpościerając szeroko atłasowe skrzydła. Cień smoka padł na zgromadzony w dole tłum. Sierżant Silski zamarł w bezruchu. Nigdy w życiu nie widział niczego równie pięknego i strasznego zarazem. Smok odzyskał równowagę i wolno stulił gigantyczne skrzydła. Obracając powoli łeb, zlustrował wzrokiem ludzkie mrowie, jakby oceniając, w które miejsce najlepiej będzie uderzyć. Policjant wiedział, że powinien coś zrobić, dać swoim ludziom obiecany znak, lecz nie był w stanie wydobyć głosu. Obserwował smoka, a smok obserwował ich. Nie było siły, która zdołałaby wyrwać ludzi z dziwacznego transu.

 Wtem Silski spostrzegł człowieka biegnącego na środek rynku i machającego wściekle ramionami.

– Tutaj! Tutaj jestem! – krzyczał profesor Kondratowicz, podskakując – No dalej, podpal mnie ty przerośnięta jaszczurko!

Smok pochylił kształtny łeb i spojrzał z wysoka na rzucającego mu wyzwanie człowieczka. Z daleka nie widać było wyrazu jego oczu, ale Silski domyślał się, że musi malować się w nich rozbawienie. Smok westchnął, jakby ze znużeniem, jakby chciał spytać: ”a ten czego znowu chce?”, a potem plunął od niechcenia ogniem, nawet nie celując. Profesor Kondratowicz w ostatniej sekundzie zdołał ukryć się za fontanną i ucierpiała tylko zdobiąca ją figura św. Floriana. Jednak reakcja ludzi była natychmiastowa: wszyscy z nieopisanym krzykiem i harmidrem rzucili się do ucieczki. Chwilę później Silskiego minął usiłujący umknąć przed powietrznym atakiem Kondratowicz.

– Chodu panowie!!!- wrzasnął, próbując gasić rękami tlące gdzie niegdzie ubranie – Niech pan znajdzie dziewczynę!

Sierżanta Silskiego jakby ktoś dźgnął szpilką: ruszył z kopyta, zmagając się z ludzkim prądem. Mieszkańcy Leśniowa uciekali bezładnie, co najwyraźniej dezorientowało smoka. Potwór na wieży obracał głowę, usiłując znaleźć odpowiedni cel, ale ludzie byli już

w rozproszeniu. Kątem oka Silski zobaczył biały błysk, a potem doszedł go odór spalenizny, jednak nie zatrzymał się, by sprawdzić kto oberwał. Musiał za wszelką cenę odnaleźć dziewczynę, teraz tylko to miało dla niego znaczenie. Wkrótce nieopisany zgiełk, krzyki

i stłumiony ryk ognia pozostały za nim. Silski znalazł się w pustej i ciemnej uliczce. Odnalazł właściwą kamienicę: trzypiętrowy stary budynek o zniszczonej fasadzie i ciemnych oknach. Przez niedomknięte drzwi dostał się do środka. Wewnątrz budynku panowała ciemność,

a w powietrzu unosił się odór wilgoci i szczurów. Silski biegał od drzwi do drzwi, ale wszystkie były zamknięte na głucho. Policjant zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Jeśli dziewczyna była w którymś z zamkniętych mieszkań nie sposób będzie jej szybko odnaleźć. Usiłował uspokoić oddech i skupić myśli. Nasłuchiwał odgłosów starego domu, jednak poza kapaniem wody z jakiegoś nieszczelnego kranu, nie słyszał nic. Znowu ruszył przed siebie, tym razem jednak przystawiał ucho do każdych mijanych drzwi, próbując wychwycić jakikolwiek dźwięk. Nagle, kiedy już prawie stracił nadzieję, poczuł delikatny aromat pomarańczy…

Sierżant Silski, węsząc jak ogar, usiłował odnaleźć źródło zapachu. W pewnej chwili wydało mu się, że część ciemnego korytarza lekko pojaśniała. Z bijącym szybko sercem odnalazł drzwi, spod których sączyło się mdłe światło. Zapach pomarańczy stał się intensywniejszy, jednak spoza zamkniętych drzwi nie dobiegał najlżejszy szmer. Policjant myślał przez chwilę, a potem postanowił postawić wszystko na jedną kartę: odsunął się nieco, wziął rozpęd i grzmotnął ramieniem w drzwi. Poczuł ból, od którego pociemniało mu

w oczach, ale zamek nie ustąpił. Silski nacierał na drzwi raz po raz, czując prawie pękające kości ramienia. Wreszcie zamek puścił nieoczekiwanie i policjant wpadł do mieszkania. Wewnątrz panował półmrok, a pomarańczowy aromat stał się prawie duszący. Chwilę potem Silski zobaczył dziewczynę. Była sama. Siedziała przy stole, na którym płonęła świeca

w ceramicznej osłonce: Brise o zapachu pomarańczy… Gimnazjalistka wpatrywała się

w płomień, a na jej twarzy malował się wyraz niesamowitego skupienia.

– Majka! – zawołał policjant, ale dziewczyna nie zareagowała w żaden widoczny sposób.

Niezwykły to był widok: nastolatka miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała doznać najwyższej ekstazy. Uniesione w uśmiechu kąciki ust drżały leciutko,

w jasnoniebieskich oczach o źrenicach w kształcie rąbów pełgały bliźniacze płomyki świec. Silski zrozumiał, że dziewczyna ukryta za oczami swego smoka nie widzi go, ani nie słyszy. Policjant nie mógł czekać dłużej. Podszedł do trwającej w transie dziewczyny

i wymierzył jej siarczysty policzek. Gimnazjalistka wydała z siebie zwierzęcy ryk i przez chwilę Silski widział na jej dziecinnej jeszcze buzi tak diabelską furię, że musiał się cofnąć. Potem kontakt się zerwał i Majka bezwładnie opadła na krzesło, a jej jaskrawoniebieskie oczy pociemniały.

– Dlaczego? – spytał Silski. Na nic innego nie było go stać.

Dziewczyna powoli dochodziła do siebie, widać jednak było, że utrzymanie więzi ze smokiem pozbawiło ją wszystkich sił. Silski spostrzegł krwistoczerwony odcisk dłoni na bladym policzku nastolatki i nagle zrobiło mu się wstyd. Majka posłała mu ponure, pełne wyższości spojrzenie.

– Bo nikt mnie nie słucha, nikogo nie obchodzę i nikt się ze mną nie liczy! – odezwała się zadziwiająco wysokim i czystym głosem – Bo nie wiem, kim jestem. Bo po prostu czasem mam ochotę spalić to…

Silski słuchał zatrwożony. Nie było w głosie tego małego wampa nawet cienia skruchy, żalu. Tylko pycha i żądza zemsty za wszystkie doznane, czy też wyimaginowane krzywdy. Majka Berlitz wydawała się w pełni świadoma swojej siły i gotowa na wszystko. Sierżantowi Silskiemu po prostu nie mieścił się w głowie taki bezmiar buntu i zła.

– A ci wszyscy ludzie? – spróbował jeszcze, chociaż nie spodziewał się usłyszeć z ust dziewczyny niczego dobrego.

– Nie byli nic warci! – Majka wzruszyła ramionami.

Silski cofnął się o krok.

– A ty jesteś? – spytał cicho, z politowaniem.

W tym samym momencie do mieszkania wbiegł starszy posterunkowy Kasprzyk

w asyście kilku innych policjantów.

– Zabierzcie ją! – nakazał Silski, odwracając wzrok.

Nie chciał ponownie zobaczyć wyrazu zimnej nienawiści w oczach smarkuli, która równie dobrze mogła być jego córką.

***

Nazajutrz Silski i Kasprzyk odwieźli profesora Kondratowicza na dworzec.

W Leśniowie trwało szacowanie strat, jednak pomimo ślepej furii z jaką smok zaatakował Rynek i zgromadzonych na nim ludzi, nikt nie zginął. Było wielu rannych i straty z samych tylko spalonych straganów świątecznych pójdą w tysiące, ale najważniejsze było, że nikt więcej nie stracił życia. Silskiemu najbardziej było żal pięciometrowej żywej choinki, którą smok spalił najwyraźniej dla zabawy.

– Co z nią będzie? – spytał profesor, kiedy wspólnie oczekiwali na peronie.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Ma dopiero czternaście lat, a poza tym w jaki sposób udowodnimy jej podpalenia? Wszyscy widzieli przecież smoka! – odezwał się z nutką rozpaczy w głosie – Smoka… Nikt w to nie uwierzy i my także za jakiś miesiąc lub dwa, uznamy to za objaw zbiorowej histerii…

– Siedzi w psychiatryku, na oddziale zamkniętym – dokończył Silski po chwili – Jest na obserwacji. Jeśli lekarze wykryją u niej chorobę psychiczną, szybko nie wyjdzie. Oby tak było, bo nie widzę sposobu jak z nią walczyć, gdyby jej się nagle zachciało spalić cały kraj…

– Ech, wielka szkoda, panie Marku… – westchnął profesor – Gdyby się znalazł ktoś odpowiedzialny, ktoś kto potrafiłby zapanować nad jej talentem… A tak? Zmarnuje się…

Policjanci nie zdążyli odpowiedzieć, bo Intercity właśnie wtoczył się na stację

i musieli pożegnać uczonego. Mężczyźni uściskali się jak dobrzy przyjaciele i profesor wsiadł do pociągu.

– Do zobaczenia, panowie i Wesołych Świąt! – powiedział jeszcze.

– Wesołych Świąt – odkrzyknęli policjanci chórem.

W momencie, w którym pociąg zniknął za zakrętem, zaczął wreszcie padać śnieg

i padał tak przez całe dwa tygodnie, ofiarując mieszkańcom Leśniowa wymarzone, białe Święta.

Koniec

Komentarze

Ponad 600 000 znaków????

Ja się poddaję, ale Ty lepiej sprawdź, czy Ci się opko nie powieliło przy wklejaniu.  Jeśli nie, to zlikwiduj oznaczenie konkursowe – zgodnie z regulaminem górna granica to 50 000 znaków. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nawet gdyby się nie powieliło, opowiadanie jest za długie.

Babska logika rządzi!

Z powodu przekroczenia limitu znaków opowiadanie zostało usunięte z konkursu.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Fakt, że autor zostawił tekst samopas i nie pofatygował się tutaj, by usunąć jego dziesięć niepotrzebnych wersji, świadczy chyba dość wyraźnie, że skoro autor nie poczuwa się do poświęcania czasu temu tekstowi, to ja chyba też nie muszę.

Nowa Fantastyka