Długo nie potrafił zidentyfikować emocji, coraz bezczelniej panoszącej się między myślami, ale gdy wreszcie pojął znaczenie tego afektu, gdy w pełni uderzyła go świadomość uczuć, których padł ofiarą, nie mógł myśleć o niczym innym.
Kochał ją.
Nie tak, jak powinien. Nie w sposób, do którego został stworzony. Był wszakże stróżem, obrońcą szepczącym we śnie słowa pocieszenia i zawsze trwającym czujnie gdzieś na granicy pola widzenia. Wewnątrz swego jestestwa nosił piętno jej duszy, a każdą skazę na sumieniu swej podopiecznej odczuwał falą palącego bólu. Pamiętał też naukę Pana. Wiedział, że powinien dzielić całą daną mu od Niego miłość po równo między wszystkich ludzi. Nieustannie służyć pomocą każdemu z przybranych dzieci Najwyższego.
Nie potrafił.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że gdyby ktoś oporny na nakazy Pana zagroził życiu jego protegowanej, nie pozwoliłby wolnej woli po prostu się wypełnić.
Gdy w pełni zdał sobie z tego sprawę, zapłakał pierwszy raz od początku swego istnienia. Normalnie w chwilach zwątpienia zaczerpnąłby z pokładów Nieskończonej Mądrości, ale teraz na samą myśl o zasięgnięciu rady Pana przeszywał go paraliżujący strach. Bał się, że Najwyższy nakaże mu zrobić coś, na co nie będzie mógł się zdobyć, lub – co gorsza – potępi go i skaże na upadek.
Dla pewności obejrzał nawet swoje skrzydła, ale efemeryczne byty utkane z najjaśniejszego blasku wciąż były czyste. Szlachetne prawie jak Jego światłość, pozbawione czarnych nitek, skaz znamionujących schyłek służby w zastępach.
Ludzka anatomia nie była mu obca, znał wszystkie procesy, które składały się na człowieczą miłość i nie mógł powstrzymać ironicznego uśmiechu, gdy rozsądek podpowiadał, że przecież nie posiadał nawet cielesności potrzebnej do ich zachodzenia.
A mimo to za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, całym sobą pragnął zanurzyć palce w burzy kasztanowych loków, całować smukły kark, musnąć ustami obojczyk. A później…
Nie! Nie mógł tak myśleć. Nie wolno mu było nawet…
– Panie Tomaszewski – usłyszał dziwnie znajomy głos dochodzący zza zasłony na wpół realnej mgły. Ktoś pstryknął palcami tuż przy jednym uchu, potem drugim. – Proszę się obudzić.
Otworzył oczy. Rozmazane z początku kontury zaczęły wyostrzać się w obraz sterylnie białego pokoju wypełnionego metalicznym chłodem aparatury medycznej. Stojący przed nim mężczyzna przyglądał mu się bacznie, zupełnie jakby nie był pewien czy ma poczekać na reakcję pacjenta, czy spróbować innej metody cucenia.
– Co proszę…?
– To twoje nowe nazwisko, Zafielu. – Lekarz uśmiechnął się wyraźnie zadowolony, że jego podopieczny odzyskał przytomność. – Dobrze by było, gdybyś zaczął się do niego przyzwyczajać.
Myśli anioła wciąż miały konsystencję smoły. Lepkie i chaotyczne, z trudem dawały się formować w logiczną całość. Dlatego wpatrywał się tępo w kawałek plastiku, który chirurg trzymał w wyciągniętej dłoni, i dopiero po dłuższej chwili uzmysłowił sobie, że to dowód osobisty.
Jego dowód osobisty.
– A więc dokonało się? – zapytał stróż. – Naprawdę jestem…
– Zgadza się – zapewnił lekarz. Palcami bębnił w podłużny przedmiot wystający lekko z kieszeni kitla. Powoli i metodycznie, jakby w ten sposób pomagał sobie zebrać myśli. – Zabieg przebiegł pomyślnie. Do stworzenia efektu całkowitej cielesności musiałem co prawda zużyć praktycznie całą moc, z której utkano twoje skrzydła, ale w obecnej sytuacji i tak nie będą ci już potrzebne. W końcu stałeś się człowiekiem.
Anioł poczuł nagle, że tępy ból pleców coraz dotkliwiej przebija się przez mgłę znieczulenia. Zdał sobie sprawę, że do końca życia będzie nosił pod łopatkami parę blizn. Świadectwo dokonanego wyboru, odrzuconej służby. A mimo to nie żałował. Odcięte skrzydła wydawały mu się niewielką ceną za możliwość bycia z nią.
– Człowiekiem… – Obracał słowo na czubku języka, smakował jego dźwięk. – Takim, jak pan?
– Takim, jak każdy statystyczny przechodzień. Proszę się nie forsować, panie Tomaszewski. – Lekarz zaakcentował ostatnie słowo, mrugając porozumiewawczo. – Niech pan dojdzie do siebie. Wrócę za kilka chwil i dopełnimy formalności.
Były stróż patrzył, jak mężczyzna odwraca się i zmierza w stronę drzwi. Po raz kolejny uzmysłowił sobie, że nie znał motywów kierujących swoim dobroczyńcą, nie wiedział, jak dokonała się przemiana, nie miał pojęcia, co oznaczał ten cień dziwnego uśmiechu, który wykrzywiał wargi chirurga, gdy ten sądził, że nikt nie patrzy. Na usta anioła cisnęły się setki pytań, a mimo to nie zadał żadnego z nich. W głębi swego nowego serca czuł, że nie powinien za bardzo napinać cienkiej linii sympatii, która wisiała rozpięta między nimi. W przyszłości mógł przecież jeszcze potrzebować pomocy lekarza.
Ta myśl zaskoczyła nawet samego anioła. Zdawała się nietypowa, taka ludzka.
Ach, jak pięknie było mieć człowiecze rozterki.
– Mogę o coś zapytać? – Stróż zdobył się na odwagę, dopiero gdy chirurg sięgał ręką do klamki drzwi gabinetu. – Dlaczego właściwie ma pan w kieszeni latarkę?
Lekarz odwrócił się i podrapał się po karku jakby zawstydzony. Nie wiedzieć czemu gest ten wydał się pacjentowi bardziej wyuczony niż naturalny.
– To naprawdę głupia historia. Gdy byłem dzieckiem przez własną zapalczywość wpadłem do starej, całkowicie pogrążonej w mroku jaskini. – Lekarz popatrzył na swojego podopiecznego. W jego oczach malowało się zażenowanie szczenięcą głupotą zmieszane z jakąś dziwną determinacją. – Prawie postradałem zmysły, nim się z niej wydostałem. Od tego czasu zawsze noszę ze sobą trochę światła.
– I wtedy postanowił pan zostać lekarzem?
– Tak. Nauczyłem się też, że nie każdy cel można osiągnąć, prąc bezmyślnie naprzód. Proszę pamiętać, panie Tomaszewski, świat najlepiej zmieniać małymi krokami. Wydzierać zmiany kawałek po kawałku. Jeden anioł naraz.