- Opowiadanie: Mróz - Dei Ex Machinis

Dei Ex Machinis

Opowiadanie było pisane jakiś czas temu pod konkurs do pewnej antologii. Limit znaków wyczerpany, tematyka: szeroko pojęte science fiction.

 

Miłej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dei Ex Machinis

1. U Progu

 

 

W okolicach orbity Plutona, gdzie słońce jawiło się ledwie jako najjaśniejsze ze świateł, a blask Drogi Mlecznej rozpływał się po czerni kosmosu, przestrzeń zadrżała. Gwiazdy spłynęły w kałużę jasności, która nagle zapadła się w sobie. Światłość opadła na dno ciemnego wiru, tworząc rosnący w oczach, jasny punkt. Zakrzywiona do granic możliwości przestrzeń wypełniała się blaskiem, aż nastąpiła niema eksplozja; ogromna masa metalu wystrzeliła z powstałej bramy nadprzestrzennej. Ciekawskie gwiazdy rzuciły światło na masywny, jajowaty kadłub Ikarusa: miastostatku z końca XXI wieku, zbudowanego w celu powtórzenia wyczynu Magellana na galaktyczną skalę.

Dysze silnika zgasły; niesiony siłą bezwładności okręt dryfował w pozornym bezruchu. Korytarze i bloki mieszkalne rozbrzmiały oklaskami i okrzykami kilkuset tysięcy ludzi. Atmosfera na mostku była podniosła; wierni składali ręce do modłów, padali na kolana, wołali radośnie, a stanowiący większość empirycy sycili oczy widokiem na głównym monitorze, gdzie słońce – ich Słońce – jaśniało chłodnym, równomiernym blaskiem. Gdzieś tam krążyła planeta, którą tak dawno pozostawili w tyle.

– Panie i panowie, Ziemia na horyzoncie – zabrzmiało zewsząd – Za kilka dni będziemy mogli nacieszyć się błękitem nieba i zielenią trawy. Do tego czasu, ogłaszam stan najwyższy spoczynku.

Kapitan Jan Mirajew odłożył mikrofon i opadł w fotel z ciężkim westchnieniem i poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Cieszył się radością załogi, czując nieprzebraną ochotę napicia się czegoś mocniejszego, najlepiej w doborowym, miłym dla oka i lędźwi towarzystwie. Pomyślał o kochance; ciało na moment odmłodniało.

Nawyki wzięły górę. Kapitan Mirajew wyprostował się w fotelu, przybierając służbową minę.

– Nawigacja, wyznaczcie kurs. Łączność, otwórzcie wszystkie pasma i nawołujcie we wszystkich językach. Nie chcę żadnych nieporozumień, więc meldunek ma brzmieć po prostu: "Tu Ikarus. Misja Wykonana. Wracamy do Domu.".

 

Godzinę później stary Mirajew pędził korytarzem na pokładzie vipowskim. Twarz kapitana rozciągał ponury grymas; towarzyszący mu młody oficer maszerował w zamyśleniu. Intensywny zapach roślinności uderzał po nosach, mieszając się z wonią kadzideł i tytoniu.

Dotarli do wielkiego przedsionka w którym sprzęty i urządzenia mieszały się z bujnością krzewów i traw śródziemnomorskich. Dwóch ubranych na beduińską modłę mężczyzn, semita i azjata, wyrosło jak spod ziemi. Powitawszy oficerów chóralnym "salam", uprzejmie zagrodzili drogę tłumacząc, jeszcze uprzejmiej, że szejk był zajęty. Kilka słów Mirajewa zrobiło swoje. Pobledli strażnicy zaprowadzili gości w głąb apartamentów, do przyzdobionej na bliskowschodnią modłę kancelarii i zadzwoniwszy przez interkom, polecili czekać.

Nie minęło pięć minut, gdy w drzwiach do sypialni ukazał się niezwykle przystojny mężczyzna w lnianym szlafroku. Rozczochrane ciemne włosy, malinki oraz patrzące krzywo, nienaturalnie niebieskie oczy pozwalały się domyśleć, że najście to odbywało się o wyjątkowo niefortunnym czasie.

– Mam nadzieję, że to faktycznie coś ważnego – rzekł spode łba – Bo wiesz, że nie lubię niezapowiedzianych gości, zwłaszcza o tej porze, zwłaszcza teraz, gdy świętujemy powrót do domu.

– Tak, jesteśmy w domu, Sadeku – odparł sztywno Mirajew – Wybacz najście, ale zmiany zaszły chyba dalej, niźli twój ojciec zakładał.

Sadek popatrzył przeciągle na towarzysza, dostrzegając osobliwe napięcie. Wspomnienie zmarłego natychmiast załagodziło gniew.

– Mów – rzekł półgłosem niemal, siadając na poduszkach w kącie pomieszczenia.

– Lepiej od razu zwołaj starszyznę. I daj mi pozwolenie na wprowadzenie stanu wyjątkowego.

– O tym ja zadecyduję – odparł chłodno Sadek, wtykając sobie ustnik fajki wodnej – Siadaj i mów, o co chodzi.

Mirajew zacisnął zęby. Zdjąwszy buty, zajął miejsce na poduszce po prawicy szejka. Młody oficer stanął w pełnym uszanowania oddaleniu, zerkając na drzwi do sypialni.

– Ziemia, cały układ słoneczny… – zaczął kapitan – Milczą.

 Twarz Sadeka nie drgnęła. Zaciągnął się głębiej, niż zwykle i wbił wzrok w kolorowy dywan.

– Milczą? – spytał obojętnie – Co mam przez to rozumieć?

– Cisza na wszystkich częstotliwościach. Nic. Żadnego sygnału, żadnych przekazów. A przecież gdy stąd wylatywaliśmy, przestrzeń radiowa aż furczała. A teraz… pustka, tylko bardzo silne promieniowanie tła. Szum, szara masa.

– Co to może oznaczać?

– Że najpewniej nikt nie wyjdzie nam na powitanie – oświadczył ponuro – Cała okolica wygląda na wymarłą.

– Czyli co? – prychnął szejk – Chyba nie powiesz mi teraz, że różnica czasu okazała się większa, niż zakładaliśmy i wróciliśmy na Ziemię, gdy nasza cywilizacja wymarła? Jeśli tak, to zaraz--

– Sprawdziliśmy kilkanaście razy – uciął Mirajew – Ikarus przebył czterdzieści trzy lata drogi, a układ słoneczny dwieście sześćdziesiąt siedem, wszystko zgodnie z planem.

– A co widzą przyrządy?

– Niewiele, Ziemia jest teraz po drugiej stronie słońca i minie ponad trzydzieści godzin, nim będziemy w stanie się zbliżyć na tyle, by wysłać lądowniki. Póki co wyznaczyłem kurs, który pozwoli nam zbliżyć się do Marsa i sprawdzić, czy tamtejsza kolonia dalej istnieje.

– Kiedy?

– Koło godziny dwudziestej.

– Dobrze. Zwołam starszyznę na pół godziny przedtem, a ty w międzyczasie miej na wszystko oko. Stan wyjątkowy możesz sobie darować, ale na wszelki wypadek zmobilizuj ludzi. Ta rozmowa dobiegła końca.

Szejk powstał energicznie i nie pożegnawszy gości nawet spojrzeniem, wrócił do sypialni. Rozgoryczony Mirajew zaciskał zęby, wodząc wzrokiem po zdobiącej ściany arabskiej kaligrafii; z trudem powstrzymał się od podniesienia głosu na właściciela statku. Sadek nie miał w sobie nic z awanturniczości ojca, Sadisa el Chabira, którego szalona żądza przygód popchnęła do wydania całego majątku na budowę Ikarusa. Sadek, który Ziemi na oczy nie widział, był rozsądnym nudziarzem, dla którego okręt był całym światem. Dlatego prowadził go jak ważny, rodzinny interes, godząc się na wysiłek tylko wtedy, gdy zagrożone było bezpieczeństwo. Tylko szacunek dla praw ojca oraz nieskłonność do ryzyka powstrzymywały go przed zamieniem statku w prywatną oazę, w której żyłby, jak pączek w maśle.

Chwilami Mirajew szczerze mu zazdrościł. Chwilami, których nienawidził. Stary należał do nielicznych już członków załogi, dla których podróż Ikarusa była wyzwaniem dawnego, ziemskiego życia, a nie całym życiem, jak w przypadku większości pasażerów, z szejkiem na czele. Sam tęsknił do domu, tęsknił do kraju przodków, pomiędzy morzami, Czarnym a Bałtykiem; kraju, który opuścił jako żółtodzioby astrofizyk w charakterze oficera nawigacji. Czterdzieści lat tułaczki i przygód zmęczyłoby największego twardziela; Mirajew nie był wyjątkiem i marzył tylko o tym, by wreszcie odpocząć.

– Kapitanie? – odezwał towarzysz, wyrywając Mirajewa z otumanienia.

– Wracamy – odparł służbowym tonem, przywdziewając buty. Oficerowie podeszli do wyjścia, gdy zabrzmiał dźwięk rozsuwanych drzwi.

– Ojcze!

Obejrzeli się, stary obojętnie, drugi z przelotną złością; w przejściu do sypialni stała młoda kobieta w jedwabiście białym szlafroku. Wyglądające spomiędzy ciemnych loków oczy wodziły niespokojnie po nieporuszonych twarzach.

– Co się dzieje? – rzekła cicho, podchodząc powoli – Sadek powiedział--

– My już idziemy – odparł sucho Mirajew, udając się do wyjścia. Zignorowana kobieta zwróciła spojrzenie na młodszego oficera.

– Reve, może chociaż ty zachowasz się jak człowiek? – spytała z nutą drwiny – Chcę wiedzieć, co się dzieje.

Reve zmierzył ją nieprzychylnie i ruszył za kapitanem.

– Niech ci twój chłopiec wyjaśni, my jesteśmy zajęci – rzucił przez ramię, zamykając drzwi. Kobieta przygryzła wargę. Po długiej chwili bolesnych rozmyślań powlokła się do sypialni.

Oficerowie przemaszerowali cały pokład bez słowa; dopiero stojąc w windzie, wsłuchany w szum maszynerii, Mirajew dostrzegł zachmurzone oblicze towarzysza.

– Reve – rzekł spokojnie – Odpuść sobie. Myśl o obowiązkach.

– Próbuję, kapitanie – odparł zduszonym głosem – Próbuję. Ale choćbym nie wiem jak się starał, nie mogę przestać o niej myśleć.

– Z czasem ci przejdzie. A wtedy sam będziesz się sobie dziwił, jak mogłeś się tak przejmować.

– Pan też o tym myśli, kapitanie – zauważył oficer, zerkając z ukosa – Kiedyś nie był pan taki cyniczny.

– Byłem – mruknął – Tylko wtedy jeszcze miałem nadzieję, że Helena ma ambitniejsze plany, niźli grzanie pościeli Sadeka. Wdała się w matkę, ale ją przerosła.

Zaśmiał się pusto. Nie był w stanie powiedzieć, jak bardzo czuł się upokorzony przez tą całą sytuację. Wiecznie zajęty obowiązkami, mógł obwiniać tylko siebie.

– Mówiłem jej, że jest dorosła, niech robi, jak uważa – prawił obojętnie, pociągając łyk z piersiówki – Będzie żyła ze swoją decyzją na co dzień, a tobie za parę miesięcy zostaną tylko wspomnienia.

Reve złapał wyciągniętą piersiówkę i wychylił.

– Wspomnienia też mogą ranić, kapitanie.

– Tylko jeśli im na to pozwolisz.

 

Na pół godziny przed dwudziestą, wokół srebrzystego stołu w audytorium pod mostkiem zebrała się starszyzna – kilkunastu najważniejszych oficerów i cywili Ikarusa. Spotęgowana ciągłą nieobecnością szejka, napięta atmosfera dawała się odczuwać w wyciszonych rozmowach. Siedzący u szczytu stołu Mirajew myślał intensywnie, lustrując unoszący się nad blatem hologram z logo firmy El Chabira, spiralnym płomieniem o trzech parach skrzydeł. Reve stał nieco dalej, rozmawiając półgłosem z oficerami.

Wtem u progu sali ukazał się Sadek w asyście sekretarzy kilku narodowości, wszyscy w białych haikach. Rozmowy ucichły, szejk zajął miejsce na szczycie stołu i popatrzył wyczekująco na kapitana.

– Proszę państwa, oto sytuacja – oświadczył Mirajew, stając na nogi i wciskając guzik na blacie. Światła przygasły, a hologram przyjął kształt układu słonecznego, na którym pośród planet, widać było podobiznę Ikarusa – Za pół godziny wejdziemy na orbitę Marsa. Nadal nie nawiązaliśmy kontaktu, choć już jesteśmy w stanie zobaczyć Ziemię.

Poczucie niesłychanej ulgi na moment rozwiązało wszystkim języki; szeptano żywo i radośnie, gratulowano sobie i wymieniano uściski. Sadek nawet się na chwilę uśmiechnął, dziękując w duchu ojcu, w którego imieniu miał wkrótce odebrać nagrodę. Szybko jednak wróciła mu zwyczajowa posępność; Mirajew stał bowiem jak skamieniały, wpatrując się ponuro przed siebie.

Na znak szejka zapanowała cisza.

– Jak tylko wyłoniła się zza Słońca – kontynuował Mirajew – Skierowaliśmy tam wszystkie przyrządy. Spójrzcie państwo.

Hologram zaczął wyświetlać zdjęcia Ziemi robione w różnych zbliżeniach. Świetlisty punkcik zamienił się w bladawą piłeczkę, aż wreszcie można było dostrzec ziemski nów a na nim zarysy kontynentów.

Za następną klatką, gdy planeta wypełniła całą szerokość obrazu, wszyscy obecni rozwarli oczy; masywny, metaliczny pierścień okalał planetę nad równikiem. W dole błękit Atlantyku kontrastował żywo z betonowoszarymi masami ladów. Kolejne obrazy ujawniały ciemne plamy, które zajmowały miejsca największych skupisk miejskich na kontynencie azjatyckim. Większość terenów pustynnych błyszczało jak aluminium w słońcu. Zachmurzenie – geometryczne, symetryczne i dziwnie uporządkowane – raziło swą nienaturalnością. Nawet księżyc nie przypominał znajomej, nocnej żarówki, a raczej ołowianą kulę przywodzącą na myśl stację kosmiczną kolosalnych rozmiarów.

Tym właśnie była Ziemia: upiorną szachownicą szarości, stali oraz nieprzemijającego błękitu oceanów, zamknięta pod dachem rozplanowanej pogody i w objęciu metalicznego torusa.

– I co w tym dziwnego? – odezwał się z lekceważeniem Sadek – Cywilizacja jednak się nie zniszczyła i zwyczajnie rozrosła.

– To nadal nie wyjaśnia, dlaczego nie możemy nawiązać kontaktu, ani dlaczego nie widać świateł po ciemnej stronie – odparł Mirajew. Jednolity mrok nagle rzucił się wszystkim w oczy, poszła fala szeptów – Spójrzcie na te resztki zieleni; przyrządy potwierdzają tylko, to, co widać gołym okiem. Ta planeta nie byłaby w stanie zaopatrzyć w tlen nawet połowy ludności, która mieszkała na niej, gdy ją opuszczaliśmy. Powinniśmy być w stanie wykryć znaczne ślady życia na terenach miejskich, a te są tak znikome, jakby mieszkały tam tylko dzikie zwierzęta.

Mirajew opadł na fotel, masując oczy; cisza w pomieszczeniu stężała, zatykając gardła i wiążąc języki. Kilkanaście mądrych głów pracowało intensywnie, szkicując mniej lub bardziej urozmaicone wizje wydarzeń, które doprowadziły ich dom do takiego stanu. Ludzie rozglądali się strachliwie, daremnie szukając pocieszenia w oczach drugich.

Sadek jako jedyny wydawał się zupełnie nieporuszony; wpatrywał się intensywnie w obraz domu ojca i nie czuł nic. Ani strachu, ani ciekawości. Myśli jego odbijały się od możliwości, jakie im pozostały i po krótkich rozważaniach wybrały najkorzystniejszą, najpewniejszą.

– Kapitanie – odezwał się władczym tonem – Zawracamy.

Wszystkie oczy zwróciły się na Mirajewa, któremu szczęka opadła.

– Zawracamy? – powtórzył z niedowierzaniem – Dokąd niby chce ekscelencja zawracać?

– A mało to ziemioplanet odkryliśmy!? – wybuchł nagle, zrywając się na nogi – Co mnie to obchodzi! Gdybyśmy byli tu mile widziani, odezwaliby się do nas! Nie będę ryzykował Ikarusa dla waszych sentymentalizmów! Ojciec przestrzegał mnie przed podobną sytuacją! Najwyraźniej tam w dole nie ma już ludzi, a cokolwiek zajęło ich miejsce tylko czeka, aż tam zejdziemy! Jeśli chcecie, to sobie lećcie, droga wolna, nikomu nie zabraniam! El Chabir rusza dalej!

Mirajew zadrżał, jak niestabilny czajnik, w którym zaczyna się gotować. I byłby niechybnie wybuchł, gdyby nie ubiegł go potężny wstrząs. Zawył główny alarm, informujący o stanie najwyższego zagrożenia. Kilkanaście par oczu rozejrzało się trwożliwie i zwróciło na kapitana. Ten obejrzał się na Reve'a i młodszy oficer nachylił się do komunikatora.

– Mostek, co się dzieje? – zawołał z lekkim zdenerwowaniem. Drżący, lecz opanowany kobiecy głos odezwał się po kilku sekundach.

– Melduję, komandorze poruczniku, że zostaliśmy zaatakowani. Kilkadziesiąt niezidentyfikowanych obiektów krąży wokół statku. Eksplozje nad głównym silnikiem… – głos nagle się załamał – Kapitanie! Coś wdarło się na pokład!

– Gotowość bojowa! – zawołał Mirajew – Cywile do schronów, pozostali na stanowiska! Zneutralizować zagrożenie!

Nie oglądając się na oniemiałą ze strachu starszyznę, kapitan oraz pozostali oficerowie ruszyli na mostek. Reve stanął przy oficerach łączności, Mirajew dopadł swego stanowiska i zasiadłwszy w fotelu, ogarnął wzrokiem główny wyświetlacz, na którym panoszyła się rdzawa bryła Marsa.

– Co się do diabła dzieje? Reve! Mów do mnie! Uszkodzenia?

– Pancerz przebity w jednym miejscu nad silnikiem. Wszystkie baterie w gotowości, tarcze uruchomione – odparł pospiesznie – Ale chyba nie będziemy ich potrzebować…

Ledwie to powiedział, Mirajew ujrzał przemieszczające się jak chmara komarów, metaliczne obiekty, uciekające w stronę czerwonej planety.

– Za to ciągle mamy obcego – dokończył porucznik – Na pokładzie głównego generatora.

– Cholera jasna! Wyślij za nim paladynów!

Alarm nie zdążył jeszcze porządnie zawyć, gdy wszystkie światła nagle zgasły, zatapiając chwilę w ciemności, która zatkała gardła załogi. Co to mogło oznaczać, wszyscy wiedzieli aż za dobrze; główne źródło zasilania zostało poważnie uszkodzone.

 

2. Czynnik Ludzki

 

Wielki szyb techniczny przy generatorze zaroił się od ludzi i maszyn. Inżynierowie w kolorowych kamizelkach dwoili się i troli przy uszkodzonych przewodach i urządzeniach; kilkanaście poręcznych pancerzy samobieżnych, paladynów, stało pod ścianą z otwartymi kabinami, podczas gdy odziani w kombinezony bojowe piloci stali nieopodal z karabinami w pogotowiu. Szejk i kapitan wpatrywali się intensywnie w to, co pozostało z intruza: zaplątaną w kable kupę złomu o owadzich kształtach.

– Ziemia wygląda jak zamszony cmentarz, a na Marsie gnieżdżą się mechaniczne szerszenie – zadrwił Sadek – Na brodę Proroka, mówiłem, że nie jesteśmy tu mile widziani! Nie pozostaniemy tu ani chwili dłużej!

– Zostaniemy, czy tego chcesz, czy nie – odparł ponuro Mirajew, zaglądając do służbowego wyświetlacza – Stopiły się wszystkie rdzenie generatora. Cztery możemy od ręki wymienić, ale zbudowanie nowych na miejsce pozostałych sześciu potrwa kilka miesięcy. Do tego czasu napęd skokowy pozostanie bezużyteczny a my nie opuścimy układu słonecznego.

Sadek zacisnął wargi, mierząc kapitana nieprzychylnie.

– Pewnie ci to na rękę, co? – szydził – Pewnie sądzisz, że teraz nie będę miał oporów, żeby kazać zbliżyć się do Ziemi.

– Oczywiście – odparł stary, znosząc przytłaczające spojrzenie szejka – Nic innego nam nie pozostało.

– Owszem pozostało. Wycofamy się za Jowisza i będziemy dryfowali do czasu, aż wszystko zostanie przywrócone do porządku.

Mirajewa zaświerzbiła reka; miał ochotę zdzielić tego paniczyka przez ryj, lecz wolał nie ryzykować utraty odpowiedzialności za Ikarusa. W oczach Sadeka widział nie tyle strach, co zwyczajną niechęć do przedwsięwzięcia czegokolwiek, co mogłoby zagrozić istnieniu okrętu, jego świata. Tu był bezpieczny, tu wszyscy się z nim liczyli, choć faktycznym dowódcą był Mirajew. Stary wyrzucał sobie czasem tą miękkość; w końcu szejk, choć formalny właściciel, nie miał nic, czym mógłby zmusić kogokolwiek do zrobienia czegokolwiek. Każdy, komu zależało, nie potrzebował próśb i gróźb Sadeka. Mirajew uznał, że najlepiej będzie udobruchać go obietnicą jakiegoś zysku.

– Weź pod uwagę – zaczął żywo – Że jeśli Ziemia faktycznie jest opuszczona, bylibyśmy jedynymi jej panami.

Sadek uniósł brew, oczy przestały iskrzyć się gniewnie.

– Musielibyśmy odbudować cywilizację na podstawie tego, co mamy, i tego, co byśmy znaleźli – kontynuował kapitan – Więc ty, jako szef ekspedycji, trzymałbyś nad wszystkim pieczę.

– Prawda – przytaknął szejk po chwili, wyraźnie pobudzony nakreśloną wizją – Do odbudowy potrzeba ludzi odpowiedzialnych i zasobnych. A ja mam ich wszystkich pod ręką. Tak… – popatrzył z ukosa, śmiejąc się pod nosem – Będziemy sobie bardzo potrzebni w najbliższym czasie, Janku. Jak to się u was mówiło w Polsce? "Boże Wszechpotężny, chroń mnie przed przyjaciółmi; z wrogami poradzę sobie sam." Czy tak? Czy nie zgodzisz się z tym?

W obecnej sytuacji Mirajew byłby gotów zgodzić się z czymkolwiek, wszak szejk najwyraźniej postanowił zagrać po jego myśli. Przytaknął powolutku, ku wyraźnemu zadowoleniu Sadeka. Ten podszedł z wolna do obcej maszyny i jął badać wystające z mechanicznej rany trzewia z miedzi, gumy i stali.

– Co jeszcze wiadomo o tych ustrojstwach? – spytał z niesmakiem – Poza tym, że się… lęgną na Marsie?

– Tyle co nic – wzruszył ramionami – Jedyne, co można przypuszcząć, to że nie chciały nas zabić. Sądząc po uzbrojeniu tego malucha, chmara tych trutni mogłaby nas z łatwością zamienić w paski cieńsze od włosa.

– Ach, więc to tak… – uśmiechnął się szejk – Widać chcą, abyśmy wylądowali na Ziemi. A ty podpuszczasz mnie, żebym właśnie to zrobił. Nieźle będę wyglądał, jeśli okaże się, że to pułapka!

– Zapominasz że nie mamy wyboru – syknął kapitan – Poza tym…

Brzęczyk alarmowego przerwał wpół zdania. Kapitan odebrał telefon i wsłuchał się w głos oficera. Sadek dostrzegł osobliwy błysk w szarych oczach starego.

– Mamy wiadomość z Ziemi – rzekł sucho Mirajew, spoglądając otępiale.

– Jaką?

– Współrzędne oraz zaproszenie do zejścia na dół.

– Nie podoba mi się to… – wymamrotał – Co przewidują procedury?

– Desant z eskortą. I chyba najlepiej będzie, jeśli obaj wejdziemy w jego skład, a okręt zostawimy naszym ludziom.

Spojrzeli sobie w oczy; było to dla obu wielce dogodne rozwiązanie.

– Wybornie – zaśmiał się szejk – W końcu najlepiej, będzie, jeśli wszystko zostanie w rodzinie. Zajmij się tym natychmiast.

 Odszedł dziarsko, odprowadzany przez spojrzenie Mirajewa. Stary wydał polecenia oficerom, zerknął jeszcze raz na uwięzioną w kablach maszynę i popędził do windy.

W niedługim czasie znalazł się w swej kwaterze. Skąpany w stonowanym świetle salon powitał gospodarza głosem autonomicznego lokaja. Głosem prześmiewczym i zgorzkniałym, jak u sprzedawcy butów, któremu się w życiu nie powiodło. 

 Mirajew przeszedł do barku w kuchni, zasypywany litanią rytualnych pytań organizacyjnych i raportów z mostka. Wyciągnął wódkę i oparłwszy się o stół, wychylił szybkiego.

– Czyżby spodziewał się pan gości? – zauważył lokaj – Mam przygotować świeżą pościel?

– Nie ma potrzeby, Al. Nie dziś.

– Czyżby jakaś waśń?

Stary nigdy nie mógł wyjść z podziwu nad stopniem dociekliwości syntetycznej inteligencji własnego domu. Obejrzał się w stronę jednej z wielu kamerek u sufitu i uśmiechnął się nieznacznie.

– Nie masz się o co martwić – uspokoił – To nic między mną a Ame, raczej, między nami wszystkimi, a Ziemią.

– Ziemią? – powtórzył głos. Przez chwilę panowała cisza – Swoją droga, winszuję, kapitanie, doprowadził nas pan do celu.

– Ja tu tylko robię za głowę, kolego. Beze mnie też by dolecieli, choć niekoniecznie na Ziemię.

– Jest pan poddenerwowany – oświadczył Al tonem lekarskim. Mirajew nalał sobie drugi kieliszek – A nawet, bardzo poddenerwowany, jak widzę.

– Dziwi cię to?

– Owszem, wszak zapewnił pan, że między panem a panią Ame nie doszło do nieprzyjemności. Nie rozumiem więc, co może stać za tym, że wypija pan właśnie trzecią porcję alkoholu.

Kapitan zachłysnął się, wypluwając wódkę na podłogę.

– Jesteś podpięty do sieci, masz moje uprawnienia, wiesz, co się wydarzyło – odparł zdziwiony, obserwując, jak mały robot wyjeżdża spod szafki i sprząta rozlany płyn – Syntetyczny czy nie, masz tam jakiś instynkt samozachowawczy, co?

– Owszem, lecz dane wskazują, że nie ma żadnego zagrożenia.

Jan podniósł oczy. Znał Ala i jego algorytmy już na tyle, że wiedział, w jaki sposób zadawać pytania.

– Al… Czy od czasu wejścia do układu słonecznego dowiedziałeś się czegoś, co mnie umknęło?

– Prawdopodobne. Proszę o chwilę cierpliwości.

 Mirajew zastygł z butelką w jednej dłoni i pustym kieliszkiem w drugiej, wsłuchując się w cichy szum wentylacji.

– Mam potencjalną niewiadomą – odezwał się nagle lokaj – Szum radiowy, który załoga całkowicie zignorowała.

– W istocie – przytaknął kapitan, marszcząc czoło – Były pilniejsze sprawy. W końcu to tylko szum.

– Owszem, lecz nie przypomina zwykłego promieniowania tła. Przede wszystkim, pochodzi z Ziemi.

Jan poczuł falę gorąca, niemal słyszał bicie własnego serca.

– Czy zawiera jakieś przekazy? – spytał przez zaciśnięte zęby.

– Całe mnóstwo – oświadczył Al, na co kapitan omal nie wypuścił szkieł z rąk – Ludzkie ucho odbiera to jako szum, ponieważ to niewyobrażalna ilość pędzących na tym samym paśmie, mocno skompresowanych danych o najróżniejszych, ale sensownych treściach.

Kiedy Al mawiał, że coś jest niewyobrażalne, oznaczało to tyle, że chodziło o wielo, wielocyfrowe liczby. Mirajew przejął się nie na żarty; w głowie się nie mieściło, że coś takiego mogło zostać przeoczone na naszpikowanym czujnikami, tęgimi łbami i autonomami okręcie.

– Dlaczego Ikarus nas nie powiadomił? Dlaczego żadne z SI na mostku się nie odezwało?

– Jesteśmy tylko narzędziami, kapitanie – wyjaśnił Al – Przedłużeniem woli załogi. Nikt nie wyraził chęci zbadania szumu, więc żadne z nas nie uważało za konieczne powiadamienie kogokolwiek o tym, co zarejestrowaliśmy, wszak potwierdzało to tylko, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.

– Cholera jasna… skąd ta pewność?

– Własnie ładuję wyizolowany fragment, na podstawie którego wyciągaliśmy wnioski. Jest to niewyobrażalnie mały skrawek szumu, ale na więcej nie starczyło nam mocy obliczeniowej. Proszę o chwilę cierpliwości.

Mirajew spojrzał na flaszkę, w której złotawej zawartości pławiło się dźbło trawy i pożałował, że w ogóle ją otworzył. Czym prędzej odstawił wszystko do barku i pognał do wejścia, bo oto zabrzmiał dzwonek. Za drzwiami stała odziana w skromną suknię z narzutką i szalem, piękna w swej dojrzałości kobieta o czarnych lokach i nienaturalnie niebieskich oczach. Wyglądała na mocno przejętą.

– Kochanie! – zawołała, rzucając się na szyję kapitana z gracją i elegancją. Pocałowali się przelotnie, kobieta popatrzyła zawadiacko – Podobno mój syn chce zejść z tobą na Ziemię? I nawet nie raczyłeś się ze mną porządnie pożegnać?

– Wierz mi, Ame – wciął się Jan – Że chciałbym. Ale coś mi się zdaje, że mój mózg nieprędko zechce podzielić się krwią z innymi narządami.

 Obejrzała się nutą rozczarowania, ale widząc, że Mirajewa coś gryzie, pozwoliła wprowadzić się do mieszkania bez słowa sprzeciwu. Usiedli na kanapie.

– No więc, co cię gryzie? – spytała, ujmując potężną dłoń i spoglądając dociekliwie w zmartwione oczy kapitana – Mnie możesz przecież powiedzieć.

– Nic nie gryzie – odparł półgłębkiem – Jestem zwyczajnie zmęczony. Prowadzenie tego okrętu dawno już przestało sprawiać mi przyjemność. Chyba robię się za stary na przygody… Wszystko, co mi dziś potrzebne do szczęścia jest w tym pomieszczeniu. No, może, jeszcze przydałby się domek nad górskim jeziorkiem. Ja bym pasł owce, a ty byś robiła ser i pędziła bimber.

Uraczył ją spojrzeniem, od którego aż zrobiło się jej cieplej. Zaśmiali się i pocałowali.

– Przepraszam najmocniej, że przerywam – odezwał się nagle Al – Właśnie skończyłem ładować fragment szumu.

– No to puszczaj! – ponaglił kapitan. Ame, wielce dotknięta, odsunęła się ostentacyjnie i przewróciła oczami z pokazowym westchnieniem. Wtem w pomieszczeniu rozbrzmiał odgłos promieniowania tła; głęboki, charczący, jakby wydobywający się z jaskini. Mirajew nadstawił uszu; coś jakby pojedyncze piski wybijało się nad dźwiękowy chaos. Były coraz wyraźniejsze, coraz liczniejsze i zdawały się łączyć w zwarte ciągi. Zaciekawiona Ame nasłuchiwała z uwagą. Nagranie nagle się urwało i kochankowie spojrzeli na siebie.

– Co to było? – spytała ni to z obawą, ni to z zaciekawieniem – Bo na pewno nie jakieś zjawisko naturalne…

– Z całą pewnością nie – oświadczył Al – To dźwięki, których treści SI nie potrafią całkowicie odkodować.

– A mimo to uznały, że nie ma niebezpieczeństwa? – skrzywił się kapitan

– Widać nie rozpoznały tam niczego, co mogłoby zwiastować zagrożenie.

– Muszę to usłyszeć na własne uszy… – wymamrotał – Naprawdę nie da się tego bardziej rozkompresować?

– Żałuję, ale nie. Zbyt wiele danych zostałoby utraconych, a nie mamy dość mocy obliczeniowej, by wygenerować klucz, wedle którego przeprowadzono kompresję.

– Klucz… – zamyślił się – A gdyby jako wzorzec wykorzystać wiadomość, którą otrzymaliśmy niedawno? To zaproszenie? Chyba nadano je na tym samym paśmie.

Cisza. Ame i Jan słyszeli tylko swoje oddechy; ścisnęli się odruchowo za ręce.

– Wykonalne, przeliczam – oświadczył Al. Minęła długa minuta, nim odezwał się ponownie – Uruchamiam.

Nadstawili uszu. Zaczęło się podobnie, od szumu. Lecz tym razem szybko zaczęli wyławiać nie piski, ale pojedyncze grupy dźwięków. Słowa. Potem całe zdania. W różnych językach. Tak ze sobą zmieszane, że człowiek nie wyłowiłby z tego sensu. Po wypowiedziach nadeszła fala śmiechów, na którą nałożyła się kolejna, i kolejna, ad infinitum. Kochankowie osłupieli; oto zdawało się, że słuchają śmiechu z taśmy, śmiechu niewyobrażalnie wielkiej masy ludzi.

 

3. Ostatnia Granica

 

Wielkie zbiorowisko maszynerii, ludzi i robotów, jakim był główny hangar Ikarusa przywodził na myśl rozkopane mrowisko o rozmiarach lotniska. Transportery i obsługa uwijały się tuż na granicy dozwolonej prędkości. Schodzący zewsząd żołnierze przywdziewali egzoszkielety z nerwowym entuzjazmem i zajmowali miejsca w ciężkich kanonierkach desantowych, które dozbrojono do granic ładowności. Nieco na uboczu rozpychał się pękaty prom, pod którym prowizoryczny korpus dyplomatyczny złożony z eskorty paladynów i kilku oficjeli z niemą konsternacją obserwował rozgrywającą się na rampie maszyny scenę. Pod jednym siłownikiem stali odziani w wyjściowe kombinezony El Chabir i Helena, pod drugim, Mirajew i Ame, a w powietrzu wisiała teatralna wręcz groza.

– Wy… – wydusił Sadek, patrząc obłędnie to na kapitana, to na uśmiechającą się pod nosem matkę – Od jak dawna…?

– Od dawna, synu od dawna – odparła z przekąsem Ame – Twój ojciec przestał o mnie dbać z chwilą, gdy się urodziłeś. Podejrzewał, ale że nie był całkowitą kanalią, i lubił nas oboje, nie zrobił niczego, żeby zniszczyć nasz mały skrawek szczęścia.

Szejk zacisnął zęby, dysząc wściekle. Helena nie podzielała jednak jego nastroju, i zerkając z niejakim podziwem na ojca i teściową, podeszła do męża i przytuliła go mocno.

– Spokojnie, kochany – wyszeptała do ucha – Przecież to niczego nie zmieni. Niech się cieszą, w końcu to twoja matka. Ty… Twój ojciec chcielibyście dla niej najlepiej, przecież.

Sadek wyrwał się z objęć i z bawolim rykiem spoliczkował Helenę, aż runęła na pokład. Kilkanaśce par oczu wytrzeszczyło się w niedowierzaniu. Nim szejk zdążył się obejrzeć, pięść Mirajewa posłała go na ziemię. Załoga skamieniała; przydupasy Chabira nie byli pewni, czy rzucać się na kapitana, którego podwładni stali w pobliżu z bronią.

– Bić ci się zachciewa?! – fuknął Mirajew – Chcesz, to spróbuj ze mną! Jeśli ojciec nie nauczył cię, jak się z babą obchodzić, to ja chętnie to zrobię!

Sadek rozglądał się otumaniony; kapitan pomógł córce wstać i upewniwszy się, że nic jej nie jest, jak gdyby nigdy nic ucałował Ame i dał rozkaz do odlotu, wchodząc na rampę. Żołnierze nie zwklekali i ruszyli za nim, kilku ludzi ze świty szejka rzuciło się, by wspomóc szefa.

– Zostawcie mnie! Umiem się wyprostować!

Helena podeszła ze zbolałą miną. Obejrzał się przepraszająco. Matka patrzyła sztywno.

– Wybacz, ja… – wydukał – Nie chciałem…

– To był ostatni raz – rzekła dziewczyna, obejmując go czule – Nie mamy co szargać więcej nerwów.

– Moja własna matka… – załkał niemal – Pozwoliłaś, by ten knur mnie uderzył… Czy źle cię traktowałem?

– Przypominasz sobie o moim istnieniu dopiero wtedy, gdy coś cię rozdrażni – odparła chłodno – To wystarczy. Do zobaczenia, synu, nie popełnij żadnego głupstwa.

Odmaszerowała, skrzętnie ukrywając zadowolenie. Helena spojrzała karcąco w oczy Sadeka.

– A na przyszłość, nie nazywaj mojego ojca knurem. Wiem, że chce dla nas wszystkich dobrze, choć okazuje to w taki przyziemny sposób.

Mętlik w głowie Sadeka zaczynał się rozjaśniać. Emocje opadały, nowe myśli wchodziły na miejsce starych. Helena mogła mieć rację. Mirajew poświęcał tyle czasu obowiązkom, prowadząc Ikarusa przez nieznane, że nie upilnował córki, która dzięki temu była teraz przy nim, przy El Chabirze. A matka, dla której nigdy nie znajdywał czasu, uśmiechała się przy tym człowieku. Wszyscy wygrali, a ucierpiała jedynie jego godność osobista. Sadek zaśmiał się w duchu; dla rozumnego, rozsądnego człowieka, a był nim w każdym calu, niewielka to była cena.

– Chodźmy, Heleno – rzekł uroczyście, prowadząc kochankę na rampę – Nie każmy na siebie czekać.

 

Ikarus wszedł na orbitę Ziemi, gdy słońce wschodziło nad Atlantykiem. Grodzie wypluły chmarę kanonierek, które ustawiwszy się w szyku, wzięły pomiędzy siebie szybko posuwający się prom. Pochód sunął pewnie w stronę planety, której szare lądy i błękitne oceany połyskiwały zapraszająco. Siedzący w loży pasażerskiej przestronnego kokpitu Mirajew, do bólu wzruszony, nie mógł się napatrzeć na znajome kształty uwięzione w bezdotykowym uścisku orbitalnego pierścienia. Istne cudo megainżynierii. Jakże zgodne i zgrane musiało być społeczeństwo, które to zbudowało! Śmiech jak z taśmy mimowolnie odtworzył się w pamięci.

– Kapitanie, kontakt – oznajmił pilot, wyrywając pasażerów z letargu – Nowe współrzędne.

– Gdzie nas prowadzą?

– Nad Afrykę środkową – wciął się nawigator – Tam wznosi sie jedna z podpór pierścienia i wygląda na to, że chcą, abyśmy tam zacumowali.

Mirajew zerknął na Helenę i Sadeka, zapatrzonych bezmyślnie w ogrom ziemskiej masy, po czym wydał odpowiednie rozkazy.

– Reve, jak sytuacja?

– Żadnych niespodzianek – zabrzmiał głośnik – Ale mostek się denerwuje, jak pana nie ma w pobliżu…

– Dasz sobie radę – zapewnił – W razie czego, wiesz, co masz robić, komandorze poruczniku.

– Tak jest, kapitanie. Z Bogiem.

Mirajew wierzył w ludzi, nie w Boga, ale to powiedzenie wydało mu się bardzo na miejscu. Prom zbliżył się na kilkaset kilometrów do pierścienia; rozmiary i szczegóły wielkiej konstrukcji uwydatniły się tu bardziej. Nie było to nieruchomy blok metalu, ani nawet pojedynczy pierścień, lecz cały zespół ruchomych, obracających się szybko obręków. Przyrządy wariowały od nagłego skoku odczytów energii; po szybkiej rekalibracji nawigator zaniemówił, widząc kilkusetcyfrową liczbę watów na monitorach.

– Kapitanie, to może być niebezpieczne – zawahał się pilot, prowadząc prom blisko ściany pierścienia – A co, jeśli…

– Daleko jeszcze?

– Widzę otwarty dok w podporze pod nami, to chyba tutaj.

– No, to ziemiujemy! Kanonierki, trzymajcie się w pobliżu. W razie kłopotów, natychmiast wracajcie na Ikarusa. Bez odbioru.

Prom wleciał pomiędzy metaliczne bryły, do ogromnego tunelu, i osunął się gładko na rozświetlonej platformie lądowniczej. Opuszczono rampę i tuzin paladynów czym prędzej rozstawił się wokół statku z odbezpieczoną bronią, mimo iż nie wykryto żadnych oznak ruchu. Pasażerowie wyszli na płyte, rozglądając się z podziwem, wciągając pachnące ozonem powietrze. Sadek miał właśnie pytać, co dalej, gdy na podłodze rozświetliła się ścieżka, prowadząca do niewielkich drzwi, daleko w ścianie. Kapitan zostawił kilku ludzi na straży i poprowadził resztę. Sadek i Helena szli w milczeniu, kurczowo ściskając karabiny, w które się wyposażyli na wszelki wypadek.

Za drzwiami panowała ciemność. Latarki odsłoniły ogromne, matowoszare bloki metalu, których szczyty niknęły w gęstwinie kabli i przewodów nad głowami. Pozostające jedynym punktem odniesienia światło podłogowe zlewało się z widocznym w oddali, wysokim słupem jasności, jakby droga pięła się po ścianie. Maszerowali, słysząc jedynie stupot butów, głębokie oddechy i drażniący uszy, mechaniczny szum. Jasna linia naprzeciw rosła w oczach i po chwili można było rozpoznać kształty wokół; metalowe klocki ustępowały niezliczonym rzędom i kolumnom trumniastych zbiorników, poupychanych ciasno na wielkich, okablowanych rusztowaniach. Wszystkie miały wieloznakowe, wielocyfrowe numery.

Przyglądający się z niedowierzaniem Mirajew przystanął; pochód rozglądał się nerwowo.

– Co się dzieje, tato?

– Coś mi to przypomina… – wymamrotał z niepokojem, podchodząc do najbliższego zbiornika – Sierżancie, prześwietlić mi to!

Jeden z paladynów złożył broń i przystawił metaliczne ramię do ścianki. Zaraz jego twarz przybrała wyraz ponurego przerażenia.

– Tam jest człowiek.

– Mój Boże…

 Sadek poczuł uścisk dłoni Heleny. Brat Mateusz, kapelan, opowiadał im co nieco o fobiach Epoki Przemocy, za jego namową przeczytali nawet trochę książek i obejrzeli parę filmów. Rzeczywistość przed oczyma niepokojąco przypominała jeden z najgorszych koszmarów człowieka. Koszmar, w którym ludzkość była marionetką w rękach niegdysiejszego narzędzia i nawet nie zdawała sobie z tego sprawy.

– Wynośmy się stąd czym prędzej – rzekł ze zgrozą szejk – Bo coś mi się zdaje, że czekają na nas puste mieszkania!

Mirajew obejrzał się, pozornie niewzruszony.

– Dokładnie tak, jak obiecywał Jezus – zadrwił, zabierając drużynowemu saperowi energołom – Możecie iść, ale ja nie mam zamiaru wracać, dopóki nie dowiem się, o co tu chodzi!

– Ojcze, przecież to oczywiste…! – załkała Helena – Zaraz, co ty chcesz--?

Kapitan nie słuchał. Szum przewijał się przez pamięć, przeplatał ze słowami Ala. Myśl, że SI Ikarusa celowo pominęły jakieś informacje z załogą wydawała się niedorzeczna. Ludzie polegali na komputerach nie tylko dlatego, że przyspieszały pracę; maszyny same z siebie nie potrafiły zadecydować o niczym, tym bardziej wprowadzać w błąd. Do tego potrzebny był czynnik ludzki. Pozostało pytaniem, czy ten czynnik zdołał się przemycić na pokład statku El Chabira.

 Wbił dźwignię pomiędzy spojenia zbiornika. Materiał puścił po dłuższej chwili. Ze szczelin wylał się potok śmierdzącego chemią płynu. Kapitan odrzucił łom i uniósł wieko, odsłaniając pogrążonego we śnie małego chłopca, którego nagie ciało oplatały szeregi elektrod. Nieopisana zgroza zmroziła przybyszy.

– Boże Wszechmogący… – wyszeptał sierżant – Czy on…?

– Żyje – stwierdził Mirajew. Tknięta instyktem Helena rzuciła się, by wyswobodzić dziecko. Obserwowali w milczeniu, jak kobieta nerwowo zrywa kable i przysłoniwszy uwięzionego narzutką, bierze go na ramiona.

– Żeby nawet takie dziecko… – załkała – Co za bestialski umysł to sobie umyślił?

Chłopiec poruszył głową; para sennych oczu spojrzała na umartwioną twarz, po czym nagle rozwarła się, strachliwie omiatając otoczenie.

– Nikt cię już nie skrzywdzi… – szepnęła, gładząc dziecko po włosach.

– Is this… the real world? – zabrzmiał drżący głos – Is this… The end of all I know?

– This is Earth – odparła – And we are humans, just like you.

– No… you are not… – rzekł ze zgrozą. Mieszanina strachu, gniewu i szału nadała jego obliczu upiorności – Why did you do this?! Why did you wake me up?!

Helena nic nie odpowiedziała, nawet się nie poruszyła, gdy małe ręce i nogi zaczęły ją okładać. Chłopiec wyrwał się i popędził z krzykiem przed siebie i byłby niechybnie uciekł, gdyby nie mocny chwyt Sadeka.

– What's going on here!? – wrzasnął szejk, potrząsając dzieciakiem – Tell us! What the hell is--

– Father! Mother!

Ciemność ryknęła jak dzika bestia. Ostre światło oślepiło przybyszy; na ścieżce wyrosły drzwi z czystej jasności. Paladyni podnieśli karabiny. Kilkanaście par oczu obserwowało z przerażeniem, jak wielki cień o ludzkich kształtach zaćmiewa przejście.

– Puść go – zabrzmiał głos, niczym potężny chór męski. Uwolniony chłopiec podbiegł i uchwycił się nieznajomego.

– Baba chciała z wami po dobroci, ale widzę, że znowu miałem rację. Ja was przypilnuję.

Mirajew poczuł, że nogi się pod nim uginają. Opadł na ziemię, ciemność zakryła widzenie, a uszy zdążyły tylko szepnąć, że towarzysze szli w jego ślady na spotkanie z krainą snów.

 

Noc była przepiękna. Rozgwieżdżone niebo wabiło spojrzenia, które w dole, w zaciemnionym mieście, i tak nie miały czego szukać. Monolityczne bryły drapaczy chmur odcinały się od nieba, nad opustoszałymi ulicami unosił się zapach spalenizny, świst wiatru błądził pomiędzy zabudowaniami, nie napotykając na żadne inne hałasy.

Ryknęły syreny alarmowe. W dole rozbrzmiały nawoływania, warkot setek silników, człapanie gąsienic. W górze kilkadziesiąt cieni przysłoniło horyzont; nuty symfonii odrzutowej i turbośmigłowej, z początku nieśmiałe, szybko zagłuszyły pochodzące z dołu hałasy. Spomiędzy zabudowań wystrzeliła chmara flar. Światło odsłoniło ciężko ufortyfikowane, zastawione licznymi wozami bojowymi, sztukami artylerii i piechotą ulice i dachy. Wymierzone w górę lufy rozbrzmiały ogniem, niebo zdało się eksplodować. Z opadającego dymu wyłoniły się ogromne pojazdy desantowe, które z demonstracyjną powolnością rozbiły szyk i rozproszyły się nad miastem; nadlatujące z ziemi i powietrza pociski rakietowe rozbijały się o delikatne jak pajęcze nici, połyskujące pola siłowe.

Pojazdy zajęły pozycje, spionowały silniki i otworzyły włazy. Setki mniejszych opuściły się na linach. Przypominające motyle larwy maszyny pobudziły obrońców, Zaczęto strzelać bez opamiętania. Desanty dotknęły bruku i rozpoczęła się jatka. Larwy rzucały się na czołgi i fortyfikacje, krusząc stal i beton, i z wielką sprawnością oddzielając od nich soczystą zawartość, która wierzgając i rycząc, lądowała spętana na ziemi. Krzyki i wołania o pomoc ginęły w zgiełku. Flary przestały wzlatywać, ostrzał ucichł, myśliwce zawróciły. Pojazdy desantowe wylądowały i przez resztę nocy przyjmowały zebrane, żywe łupy. Bardzo dbano, by były żywe.

 

Mirajew otworzył oczy, zlany potem. Powitał go zatroskany uśmiech Heleny.

– Ojcze! – zawołała radośnie, całując po czole – Już się bałam, że się nie obudzisz!

– Co się dzieje? – spytał niemrawo, podnosząc głowę z kolan dziewczyny i rozglądając się badawczo. Sadek i rozbrojeni paladyni stali przyklejeni do szklanej ściany wielkiego pomieszczenia, wyglądając z zachwytem na rozciągające się aż po horyzont lasy i góry. Wszędzie po podłodze i meblach walały się książki.

– Nie wiem – odparła – Ale coś mi się zdaje, że jesteśmy gośćmi.

Wskazała stół, zastawiony jak dla pułku wojska. Znajome kształty butelek rozbudziły kapitana zupełnie. Szejk, widząc stającego na nogi teścia, podszedł z poważnym wyrazem twarzy.

– Ktokolwiek tym kieruje, ma ciekawe pojęcie o gościnności – rzekł gniewnie – I co teraz? Będziemy tu tak siedzieć, napychać brzuchy i podziwiać widoki?

W odpowiedzi jedne z drzwi otworzyły się i do salonu weszli mężczyzna i kobieta w lekkich, lśniąco białych szatach. On, postawny, o twarzy wojowniczego dzikusa; Ona, piękna i powabna, uśmiechająca się figlarnie. Epatujące nieprzeciętną inteligencją oczy zdawały się prześwietlać gości na wskroś.

– Przepraszam państwa najmocniej – rzekła kobieta, kłaniając się i zerkając wilkiem na towarzysza – Ale mąż wszędzie węszy niebezpieczeństwo i czasem go ponosi, zwłaszcza, gdy idzie o dzieci.

– Jasne, że ponosi! – odparł żywo – Jakbyś zamiast bawić się w ten teatrzyk tajemnic pozwoliła mi ich powitać otwarcie, to by mnie nie poniosło!

Uśmiechnęła się do niego tak, jak tylko urażona dama potrafi.

– Cóż, proszę państwa podróżników – zwróciła się do gości – Witamy w domu!

Załoga Ikarusa patrzyła oniemiała. Ci ludzie jak z innego świata wydawali sie zupełnie nie na miejscu.

– Kim jesteście? – spytał wreszcie Mirajew. Obcy popatrzyli po sobie znacząco.

– Słowami nie da się tego oddać w pełni – odparł mężczyzna.

Szczęknęło metalicznie. Sufit rozszczelnił się i rozjechał na boki; potok światła zalał pomieszczenie. Goście unieśli zdumione oczy, na przeczący wszelkim prawom fizyki widok. Pośród widocznych w świetle dnia, miriadów jasnych gwiazd, unosiły się nieprzebrane zastępy planet. Niektóre tak blisko, że odsłaniały zarysy kontynentów, zachmurzenia, oraz megazabudowania. Wszystkie, bez wyjątku, błękitno-zielone, wszystkie, podobne do Ziemi.

– Oto nasza rodzina – oświadczyła z dumą kobieta – Robi wrażenie, nieprawdaż?

– Jak… jak to możliwe? – wydukał Sadek – To jakieś złudzenie?

– To najprawdziwsza rzeczywistość – wyjaśnił mężczyzna, nalewając sobie wódki i zachęcając pozostałych, do częstowania się – Tylko, że stworzona przez nas. Przez ludzi.

Mirajew obejrzał się zdumiony. On jeden pamiętał, w jakim stanie było społeczeństwo ziemskie, gdy Ikarus opuszczał układ słoneczny. On jeden nie miał wątpliwości, że to, co zostało im ukazane, mogło być prawdą. Podszedł do stołu i napił się wódki bez skrzywienia, ku wyraźnemu zadowoleniu mężczyzny.

– Pan się domyśla, co zaszło na Ziemi, kapitanie – rzekła wesoło kobieta – Pan widział, o co się kiedyś kłóciliśmy.

– Widziałem – odparł z przejęciem – Ale nie sądziłem, że to może urosnąć do takich rozmiarów, że ludzkość odetnie się zupełnie od wszechświata i zacznie żyć w gigantycznej symulacji.

– Jak to? – przeraziła się Helena – Więc to wszystko--

– Syntetyczna rzeczywistość – kontynuował – Zabudowali ziemię maszynami i przeobrazili w superkomputer o tak wielkiej mocy obliczeniowej, że był w stanie stworzyć od podstaw cały wszechświat. Czy tak?

– Zgadza się – przytaknęła Ona, uśmiechając się z podziwem – Zbudowaliśmy sobie nowe ciało, którego duszą stały się nasze organizmy biologiczne. Zastępy autonomów dbają o Ziemę i okolice i pilnują równowagi, a my żyjemy pełnią życia tutaj, gdzie czas płynie wolniej. My, Ziemia i wszystko co się na niej znajduje są Jednym, w którym wszystko się zawiera, w którym myśli i programy przenikają się wzajemnie i czuwają nad bezpieczeństwem.

– Więc… jesteśmy wewnątrz komputera? – spytałą drżącym głosem Mirajówna – Zamknęliście nas w trumnach, jak wszystkich pozostałych, jak tego chłopca?

– Nie było takiej potrzeby – pospieszyła z odpowiedzią Ona – Nasza symulacja jest tak doskonała, że jej granice można przekroczyć nie pozbywając się ciała.

– I będziecie tak sterczeć w kajdanach maszynerii, aż słońce nie wybuchnie? – zadrwił Sadek.

– W kajdanach? – zaśmiał się On – Wręcz przeciwnie. Tam na zewnątrz śmierć jest granicą, zza której nie sposób powrócić, której nie sposób zbadać. Ileż krwi przelano ze strachu przed jej przekroczeniem? Ileż tragedii wyrządziło szafowanie obietnicami bez pokrycia, bo pochodzącymi od żywych? Człowiek tak bardzo bał się otchłani, że przestał myśleć o życiu, i skupiony na tym co sobie obiecywał, przestał dbać o to, co się działo wokół niego. Po co nam taki wszechświat, który wzbudza w nas to, co najgorsze? Po co nam wszechświat, w którym jesteśmy więźniami czasu, skoro stworzyliśmy sobie własną kopię, z której zdjęliśmy to ograniczenie? Dopiero tutaj, gdzie śmierć jest oczyszczeniem, gdzie nieograniczona moc obliczeniowa naszych umysłów pozwala nam zachować wszelką świadomość, dopiero tutaj człowiek nauczył się być wolnym.

Patrzyli, słuchali, nie wiedzieli co powiedzieć. Dla tych, którzy wierzyli w obietnice, było to czyste bluźnierstwo. Dla pozostałych, czyste szaleństwo.

– Kim więc jesteście? – powziął Mirajew, który jako jedyny zachowywał przytomność umysłu – I gdzie ci ludzie, rzekomo tak szczęśliwi i wolni?

– Tam w górze – odparła Ona, chwytając Jego pod ramię i uśmiechając się przyjemnie – Żyją swoimi życiami, jak im się podoba, ile im się podoba, pamiętając i zapominając o czym tylko chcą. A my tutaj, na granicy wszechświatów, jesteśmy tylko biegunami ich zbiorowej świadomości. Wszystko co wiemy, wiedzą oni. Wszystko, co czynimy, czynią oni. Jesteśmy nimi, oni są nami. Rzeczywistość, to nasz wspólny sen.

– Daj spokój, widzisz ich miny? – wtrącił On – Przepraszam państwa, żona lubuje się w przekazywaniu prostych informacji pokrętnymi słowami.

Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.

– Rzecz jest prosta – kontynuował – Człowiek jest jedyną istotą, która dostrzega własną śmiertelność. Nie widząc innego sposobu na pokonanie śmierci, szukał ratunku w istotach, których ona nie dotyczyła. Najpotężniejszy swój wymysł nazwał Bogiem i obdarzył Go najwznioślejszymi przymiotami w nadziei, że wybawi go od złego. Lecz bogowie wszelcy pozostawali tylko konstruktem wyobraźni, słowem, wymysłem. Do czasu – uśmiechnął się – "Jestem, który Jestem", znacie to? Tam gdzie istnienie, Bóg jest. Tam gdzie śmierć, Bóg nie jest. A tutaj, gdzie śmierci nie ma i nigdy będzie, gdzie na wieki wieków jesteśmy my, słowo stało się ciałem. Tutaj, Bóg stoi obok was. Czyż to nie jest piękne?

Mirajew zaśmiał się pusto; paladyni patrzyli po sobie osłupieni. Helena nie mogła oderwać oczu od nieboskłonu. Sadek zacisnął pięści.

– Sam nie wiem, co gorsze – warknął – Czy to, że uzurpujecie sobie tożsamość Wszechmocnego, czy to, że nazywacie go wymysłem naszych słabości! Człowiek winien klękać w proch przed Jego potęgą, a nie--

– Więc klękaj!! – ryknął On, aż zatrzęsły się ściany. Sadek poczuł wciskającą się do głowy, obcą wolę. Obrazy i dźwięki materializowały się jeden po drugim, przedłużając trwającą chwilę agonię do rozmiarów małej wieczności. Nogi ugięły mu się w kolanach, a czoło i dłonie dotknęły ziemi. Pozostali zamarli, przerażeni.

– Kochanie, daj spokój – rzekła Ona, pochylając się nad jęczącym z bólu szejkiem. Ten uniósł zalaną łzami twarz, chwycił się jej stóp.

– Przepraszam… – załkał – Skąd mogłem…

– No i widzisz, co narobiłeś? Ty i te twoje wypróbowane sposoby… – zrugała Go małżonka – Wojna dawno już się skończyła! Mówiłam, powoli i metodycznie! Po co ich zmuszać, skoro są w stanie sami dojść do prawdy? Przecież nie są głupi, a ten w szczególności!

– Tym lepiej dla niego – ciągnął On niezrażony – Przynajmniej od razu zgodzi się z nami współpracować.

Helena rzuciła się Sadekowi na szyję. Szeptali przez chwilę, po czym szejk wstał dziarsko i obejrzał się na Mirajewa z lekkim uśmiechem. Tak spokojnym, tak pewnym, że kapitana aż ciarki przeszły.

– Współpracować w czym? – spytał ponuro, nie odrywając wzroku od szejka.

– Macie wybór – rzekł poważnie On – Zechcecie zapomnieć, zapomnicie. Zechcecie przeżyć życie na nowo, przeżyjecie. Zażądacie czasu, by sprawdzić prawdziwość naszych słów, damy wam go. Ale zachęcamy, byście nie pozbywali się waszych cennych doświadczeń i podjęli wyzwanie, które od dawna nam chodziło po głowach. 

– Jakie wyzwanie?

– Ikarus przetrwał próbę, jaką mu postawiono – wcięłą się Ona – Światło, które zebraliście, wiedza, którą przywieźliście: wykorzystamy je, zbudować flotę tytanicznych okrętów, których misja będzie dosłownie prometejska – zachichotała – My, Ludzkość, rozniecimy ogień życia, rozprzestrzenimy go na całą galaktykę. A gdy wszystkie gwiazdy będą nam posłuszne, zaniesiemy ich światło jeszcze dalej, aż cały wszechświat rozbłyśnie naszą chwałą i przegoni śmierć raz na zawsze.

– Staniemy się agentami Boga, Jego aniołami – odezwał się natchnionym głosem Sadek – Opuścimy raj z własnej woli, żeby głosić chwałę tam, gdzie jej nie słyszą.

– Gdybyś siebie słyszał, szejku… – zaśmiał się Mirajew, zerkając na zmartwione oblicze Heleny – I po co? Po co to wszystko?

– Bo potrafimy.

– Bo chcemy.

– A jeśli się okaże, że tam na zewnątrz wszystko jest częścią jeszcze większej symulacji? – rzekł kapitan – Że jest tam inny Bóg, którego w swoim zaślepieniu nie dane wam było zauważyć?

– Jeśli faktycznie jest, to musi być niezłym skurwysynem – odparł spokojnie On – Pewnie nie ma nawet pojęcia, że jego niewolnicy szykują mu powstanie.

Mirajew miał dość. Nieprzygotowana na takie doznania głowa pękała od nadmiaru. Po raz pierwszy od wielu lat, poczuł w sobie skrajne zmęczenie.

– Mnie w to nie mieszajcie – rzekł ciężko, siadając na krześle – Ja swoje zrobiłem. Chcę nacieszyć się szczęściem, które sobie wypracowałem – podniósł oczy na gospodarzy – Dajcie mi odpocząć.

Sadek przytaknął w zrozumieniu; Helena załamała ręce. On i Ona obejrzeli się porozumiewawczo.

– Cóż… może w następnym życiu, kapitanie.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem to opowiadanie. Ale nie nadążałem ze zrozumieniem fabuły. Opowiadanie nie jest na tyle ciekawe, abym czytał je jeszcze raz. Dla mnie to mix space opery, metafizyki i informatycznych fantazji autora. Być może, innym czytelnikom ten tekst się spodoba. O stronie literackiej nie piszę, ale błędów nie brakuje. Pozdrawiam.

Prawdę powiedziawszy, niewiele zrozumiałam z tego opowiadania. Pojęłam tylko, że po odbyciu bardzo długiej podróży kosmicznej, ludzie wracają na Ziemię i spotykają na niej coś/ kogoś, czego/ kogo zastać się nie spodziewali i otrzymują propozycję nie do odrzucenia. Jedni godzą się z takim stanem rzeczy, inni nie. Ale o co tak naprawdę chodzi, nie wiem. :-(

Opowiadanie czyta się źle, jest bowiem napisane niestarannie. Autor nie zadbał o prawidłową interpunkcję, pozostawił w tekście sporo literówek i powtórzeń, zdarzają się nie najlepiej skonstruowane zdania i inne błędy. :-(

 

W oko­li­cach or­bi­ty Plu­to­na, gdzie słoń­ce ja­wi­ło się le­d­wie jako naj­ja­śniej­sze ze świa­teł, a blask Drogi Mlecz­nej roz­pły­wał się po czer­ni ko­smo­su, prze­strzeń za­drża­ła. Gwiaz­dy spły­nę­ły w ka­łu­żę ja­sno­ści, która nagle za­pa­dła się w sobie. Świa­tłość opa­dła na dno ciem­ne­go wiru, two­rząc ro­sną­cy w oczach, jasny punkt. Za­krzy­wio­na do gra­nic moż­li­wo­ści prze­strzeń wy­peł­nia­ła się bla­skiem, aż na­stą­pi­ła niema eks­plo­zja; ogrom­na masa me­ta­lu wy­strze­li­ła z po­wsta­łej bramy nad­prze­strzen­nej. Cie­kaw­skie gwiaz­dy rzu­ci­ły świa­tło na ma­syw­ny, ja­jo­wa­ty ka­dłub Ika­ru­sa… – Powtórzenia. Czy nie powinno być Słońce?

 

– Panie i pa­no­wie, Zie­mia na ho­ry­zon­cie – za­brzmia­ło ze­wsząd – Za kilka dni bę­dzie­my mogli na­cie­szyć się błę­ki­tem nieba i zie­le­nią trawy. – Dlaczego po ostatniej półpauzie zaczynasz wielka literą, choć poprzedniego zdania nie zakończyłeś kropką? Ten błąd powtarza się w całym opowiadaniu.

Sugeruję, abyś, mając problemy z zapisywaniem dialogów, zajrzał tutaj: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

In­ten­syw­ny za­pach ro­ślin­no­ści ude­rzał po no­sach… – Zapach może uderzyć w nozdrza; nie może uderzyć po nosie.

 

Dwóch ubra­nych na be­du­iń­ską modłę męż­czyzn, se­mi­taazja­ta, wy­ro­sło jak spod ziemi.Dwóch ubra­nych na be­du­iń­ską modłę męż­czyzn, Se­mi­taAzja­ta, wy­ro­sło jak spod ziemi.

 

do przy­zdo­bio­nej na bli­skow­schod­nią modłę kan­ce­la­rii… – Literówka.

 

Mam na­dzie­ję, że to fak­tycz­nie coś waż­ne­go – rzekł spode łba… – Spode łba można patrzeć/ spojrzeć, ale nie można mówić.

 

Jeśli tak, to za­raz-- – Co oznaczają te dwa dywizy? Ten błąd powtarza się w opowiadaniu kilkakrotnie.

 

Ka­pi­ta­nie? – ode­zwał to­wa­rzysz… – Ka­pi­ta­nie? – ode­zwał się to­wa­rzysz

 

w przej­ściu do sy­pial­ni stała młoda ko­bie­ta w je­dwa­bi­ście bia­łym szla­fro­ku. – Jaki to kolor jedwabiście biały?

 

jak bar­dzo czuł się upo­ko­rzo­ny przez całą sy­tu­ację. – …jak bar­dzo czuł się upo­ko­rzo­ny przez całą sy­tu­ację.

 

Roz­mo­wy uci­chły, szejk zajął miej­sce na szczy­cie stołu… – Roz­mo­wy uci­chły, szejk zajął miej­sce u szczytu stołu

 

Pro­szę pań­stwa, oto sy­tu­acja – oświad­czył Mi­ra­jew, sta­jąc na nogi… – Czy istniała możliwość, że stanąłby nie używając nóg?

 

A mało to zie­mio­pla­net od­kry­li­śmy!? – wy­buchł nagle, zry­wa­jąc się na nogiA mało to zie­mio­pla­net od­kry­li­śmy!? – wybuchnął nagle, zry­wa­jąc się.

 

Mi­ra­jew do­padł swego sta­no­wi­ska i za­sia­dłw­szy w fo­te­lu… – Mi­ra­jew do­padł swego sta­no­wi­ska i za­sia­dł­szy w fo­te­lu

 

wszyst­kie świa­tła nagle zga­sły, za­ta­pia­jąc chwi­lę w ciem­no­ści, która za­tka­ła gar­dła za­ło­gi. – W jaki sposób chwila topi się w ciemności i jak ciemność zatyka gardła?

 

Wiel­ki szyb tech­nicz­ny przy ge­ne­ra­to­rze za­ro­ił się od ludzi i ma­szyn. – Szyb jest kanałem pionowym. Czy wyrojeni ludzie, stali sobie wzajem na głowach, w piramidzie?

 

dwo­ili się i troli przy uszko­dzo­nych prze­wo­dach… – Literówka.

 

Stary wy­rzu­cał sobie cza­sem mięk­kość… – Stary wy­rzu­cał sobie cza­sem mięk­kość

 

Je­dy­ne, co można przy­pusz­cząć… – Literówka.

 

Wy­cią­gnął wódkę i oparłw­szy się o stół… – Wy­cią­gnął wódkę i oparłszy się o stół

 

żadne z nas nie uwa­ża­ło za ko­niecz­ne po­wia­da­mie­nie ko­go­kol­wiek o tym, co za­re­je­stro­wa­li­śmy… – Literówka.

 

Obej­rza­ła się nutą roz­cza­ro­wa­nia… – Co to znaczy?

 

Nic nie gry­zie – od­parł pół­głęb­kiem… – Literówka.

 

Scho­dzą­cy ze­wsząd żoł­nie­rze przy­wdzie­wa­li eg­zosz­kie­le­ty z ner­wo­wym en­tu­zja­zmem i zaj­mo­wa­li miej­sca w cięż­kich ka­no­nier­kach… – Na czym polegał nerwowy entuzjazm egzoszkieletów?

 

Żoł­nie­rze nie zwkle­ka­li i ru­szy­li za nim… – Literówka.

 

Matka pa­trzy­ła sztyw­no. – Jak można patrzeć sztywno?

 

Sadek za­śmiał się w duchu […] – Chodź­my, He­le­no – rzekł uro­czy­ście, pro­wa­dząc ko­chan­kę na rampę – Nie każmy na sie­bie cze­kać. – Wcześniej napisałeś: He­le­na nie po­dzie­la­ła jed­nak jego na­stro­ju, i zer­ka­jąc z nie­ja­kim po­dzi­wem na ojca i te­ścio­wą, po­de­szła do męża i przy­tu­li­ła go mocno. – Kim była Helena, żoną czy kochanką Sadeka?

 

Tam wzno­si sie jedna z pod­pór pier­ście­nia… – Literówka.

 

Nie było to nie­ru­cho­my blok me­ta­lu… – Literówka.

 

cały ze­spół ru­cho­mych, ob­ra­ca­ją­cych się szyb­ko ob­rę­ków. – Co to są obręki?

 

No, to zie­miu­je­my! – Czy chodzi o lądowanie na Ziemi? Czy na Marsie się marsjuje?

 

Pa­sa­że­ro­wie wy­szli na płyte… – Literówka.

 

Ma­sze­ro­wa­li, sły­sząc je­dy­nie stu­pot butów… – Literówka.

 

Po­zo­sta­ło py­ta­niem, czy ten czyn­nik zdo­łał się prze­my­cić na po­kład stat­ku El Cha­bi­ra.Pozostało pytanie

 

para sen­nych oczu spoj­rza­ła na umar­twio­ną twarz… – Kto z obecnych umartwiał się?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ryszard wyraził przypuszczenie, iż znajdą się czytelnicy, którym tekst co najmniej się spodoba. Ja do tej grupy nie należę, niestety; swoiste samozamknięcie się ludzkości w hiperultrasuperduperkomputerze i trwanie w złudnym poczuciu wszechmocy nie przekonuje mnie ani trochę.

Mnie też tekst nie przekonał. Pomysł z powrotem na Ziemię i reagowaniem na zmiany interesujący, ale mam wrażenie, że zbyt małą częścią swojej wizji podzieliłeś się z czytelnikami. Może odbiór byłby lepszy, gdybym wiedziała więcej o witającej parce.

miastostatku z końca XXI wieku, zbudowanego w celu powtórzenia wyczynu Magellana na galaktyczną skalę.

Eeee, czyli oblecieć Drogę Mleczną dookoła? W czterdzieści kilka lat? Z hamowaniem przy ziemiopodobnych planetach? Nieee… Nie wspominasz o jakiejś cudownej technologii i prędkościach nadświetlnych.

Ale tytuł naprawdę niezły.

Babska logika rządzi!

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka