- Opowiadanie: Braesthvar - Zorza

Zorza

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Zorza

 

Był ktoś, kto patrzył. Siedział na dywanie przy oknie i wpatrywał się w niebo, klęcząc z dłońmi obok kolan nieco zgarbiony. Miał marzycielski wzrok i nieobecny wyraz twarzy. Patrzył. Na czerwień.

*

Odłożył młot na warsztat, wytarł dłonie w fartuch i rzucił go na krzesło. Wyszedł na zewnątrz i zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu kluczy.

– Tato! – usłyszał syna. Spojrzał na niego, stojącego na niskich schodkach prowadzących do pracowni. – Popatrz tam, tato!

Popatrzył. W niebo, gdzie wskazywał chłopak. Na czerwień.

– Synu, bierz się do miechów – powiedział stanowczo i wrócił do warsztatu. – Możemy być niedługo potrzebni – dodał już sam sobie po cichu.

Jego syn jednak patrzył.

*

Niedosłownie wyturlał się z karczmy z na pół pełnym kuflem w dłoni. Zatoczył się, wpadając na ścianę lokalu, ale szybko się pozbierał i poczłapał dalej uliczką. Spojrzał w górę. Był niesamowicie pijany, ale, o dziwo, był bardzo świadomy tego, że był pijany. W związku z tym, udało mu się nawet wywnioskować, że to czerwone światło, to muszą być zwidy. Ostatnie, co zapamiętał to uderzenie o bruk, poprzewracane domy.

*

Stuknęła kilka razy drutami o siebie, nałożyła kilka czerwonych oczek. Usłyszała skrzypienie, rzuciła okiem w prawo i zobaczyła swoje dzieci.

 – Mavin, Nuela, czemu nie śpicie?

Podeszły leniwym krokiem i wskazały na okno.

Spojrzała. Na czerwień.

Rozpłakała się, rzuciła robótkę na kolana i przytuliła dzieci mocno do siebie, żeby nie patrzyły.

*

Kroki przychodziły mu ciężko. Czuł, jakby miał nogi z ołowiu, więc ich ciężar skutecznie miażdżył kwiaty, które gubił po drodze. Kwiaty, które powinna mieć teraz jego ukochana. Anila. Włosy ze złota, oczy z diamentów, usta z koralu. To wszystko nienależące do niego. Zadarł głowę, chcąc wykrzyczeć cały swój smutek do księżyca. Powstrzymała go czerwień. Zdziwił się.

– Zabobony – stwierdził po chwili i rozdeptał czerwonego tulipana.

*

Tymczasem kilka kroków dalej, w piętrowym domu ktoś miał odmienne zdanie. Prawdopodobnie jak większość ludzi tej nocy, siedział przy oknie. Pisał, a nad nim świeciła…

Czerwona Zorza. Powrócił? Czy powróciła? Wszystko powróciło. Nie mogę dociec, jakie będą tego skutki. Trzeba będzie po niego posłać.

*

Gdyby jednak posłaniec dotarł do niego, zawiódłby on jego oczekiwania. Leżał on bowiem w łóżku, w swoim domku na Wzgórzu. Umarł.

*

A on patrzył. Siedział na dywanie przy oknie i wpatrywał się w niebo, klęcząc z dłońmi obok kolan nieco zgarbiony. Miał marzycielski wzrok i nieobecny wyraz twarzy. Patrzył. Na czerwień.

*

Obudziła go jasność. Jednak nie jasność Zorzy, lecz słońca. Złote promienie wdzierające się do jego pokoju przez okno, przy którym spał. Czerwień zobaczył potem.

Usiadł, przetarł twarz dłońmi i ziewnął przeciągając się. Wstał, włożył spodnie, które jak zwykle zostawił na krześle przy biurku, a następnie buty stojące pod siedzeniem. W każdym razie but, bo drugiego nie mógł znaleźć. Wtedy właśnie rozejrzał się po pokoju, wtedy właśnie spojrzał przez okno i zobaczył Zorzę. Zdawało mu się, że wszystko wokół niego zwolniło. Serce zabiło mu mocniej, choć nie znał wyraźnego powodu. Nie wiedział nawet, co to jest. Wcale się nie bał, nie czuł się podekscytowany czy też znudzony. Mimo tego, zerwał się z krzesła i pobiegł do pokoju brata, zrzucając but z nogi. Bez wyraźnego powodu.

Fala gorąca, która go uderzyła w momencie wejścia do pokoju odebrała mu oddech. Pot momentalnie zaczął zalewać mu ciało, jakby ktoś wylał na niego przed chwilą wiadro wody. Przetarł dłońmi oczy, bo pot spływający z czoła ograniczał widoczność, ale skutek był marny, bo ręce też były spocone. Spojrzał na przeciwległą ścianę, na puste łóżko. Kątem oka dostrzegł brata przy oknie. Klęczącego na małym dywaniku, na którym lubił czytać, wpatrującego się w Zorzę. Był trochę przygarbiony, a dłonie miał złożone obok kolan.

– Benar! – chciał krzyknąć, ale temperatura spowodowała, że powstał z tego jedynie cichy skrzek. Podbiegł do brata, żeby nim potrząsnąć, kiedy jednak wyciągnął do niego ręce, przeszył je strumień bólu. Poczuł, jakby włożył je do garnka pełnego wrzątku.

Benar nie wykonywał żadnych ruchów. Jedynym jego zajęciem było patrzenie. Czerwonymi jak ogień oczami. Loth podążył za wzrokiem brata, owszem, Zorza wyglądała imponująco, ale chłopak, mimo że widział ją zaledwie dwa razy, już zaczynał czuć do niej uprzedzenie i bojaźń.

Czym prędzej wybiegł z pokoju i ruszył po schodach na dół do sypialni rodziców. Wbiegając do pomieszczenia, prawie wyrwał drzwi z zawiasów.

– Mamo… – zaskrzeczał niewyraźnie. – Tato… – zaczął szturchać rodziców. – Wstawajcie… chodźcie na górę szybko… Coś się stało z Benarem… W ogóle się nie rusza… klęczy tylko przed oknem i patrzy się… na to coś na niebie. Ma takie straszne, czerwone oczy… W jego pokoju jest strasznie… gorąco, a jego się nie da ruszyć… Chodźcie szybko, nie wiem co robić, pomóżcie.

Jego rodzice już w połowie wypowiedzi byli na nogach. Ojciec wyrwany nagle ze snu z początku nie pojmował o czym jego syn właśnie mówił. Loth wyglądał jednak jakby dopiero co wrócił po całodobowej pracy w kuźni, więc kiedy w swoim wywodzie wspomniał o temperaturze, do burmistrza zaczęło w końcu docierać, co się dzieje. Zwłaszcza, że zdawało mu się, że chłopak płacze. Nie mógł tego wiedzieć na pewno, bo mógł to być po prostu pot, ale ton charczącego głosu wskazywał raczej na płacz.

Popędził na piętro w samych spodenkach do spania, a za nim jego żona w białej koszuli nocnej. Na końcu Loth, sapiąc przeraźliwie.

Wizyta w pokoju Benara nie była długa. Po kilku nieudolnych próbach dojścia do chłopaka, rodzina stwierdziła, że nic nie wskóra i opuściła pokój. Wtedy dopiero burmistrz dostrzegł czerwone plamy na rękach syna i cała trójka zbiegła do kuchni. Loth siedział teraz z rękami włożonymi po pachy do kotła z zimną wodą, jego ojciec siedział na ławce i ścierał z siebie pot, a matka biegała po domu i szukała jakichś lekarstw.

– Wyjmuj już te ręce, synu – nakazała, wchodząc nagle do pomieszczenia.

Loth posłusznie wynurzył ręce z wody, żeby matka wytarła je ostrożnie i nasmarowała jakąś maścią.

– Kellen – odezwał się ojciec chłopaka – muszę iść do urzędu, a ty, synu, kiedy matka już się z tobą upora, pójdź do kapłana, na pewno zdziała więcej. Ty, kochanie, czuwaj przy Benarze, ale nie wchodź do jego pokoju, to zbyt niebezpieczne.

– Wiem, Murriku.

– Pa, kotku – pożegnał się, całując żonę w czubek głowy, ponieważ była zajęta bandażowaniem rąk ich syna. – Będzie dobrze. Acha, i synu, jak wrócisz od Nelheriego, to zasłoń okno Benara, wszyscy z ulicy będą go widzieć, nie możemy na to pozwolić. Ale oczywiście zasłoń od zewnątrz, do pokoju nie wchodź.

– Dobrze.

– No to do wieczora.

– Pa, kochanie.

Kiedy szedł do urzędu, każda osoba, bez wyjątku, wpatrywała się w górę. Najgorsze było jednak to, że nie na Zorzę, a na jego syna w oknie. Witał ludzi, tak jak co dzień, ale mało kto mu odpowiadał. Wszyscy zapatrzeni byli w opętanego Benara. Zwykłe „dzień dobry” usłyszał dopiero, kiedy skręcił w inną ulicę, skąd ludzie nie mogli dostrzec Benara, ale wieść szybko się rozeszła i z sąsiednich ulic nadciągały już tłumy ludzi.

Oby Loth szybko go zakrył – pomyślał Murrik. – Ludzie nie mogą go tak oglądać.

*

Drzwi do gabinetu otworzyły się i ktoś wszedł. Burmistrz stał tyłem do wejścia i wpatrywał się w Zorzę, ale i tak wiedział, kto to był. Tylko aptekarza nie zapowiadano.

– Witaj, Murriku – usłyszał, gdy tylko drzwi się zamknęły.

– Witaj, Asvalu – odrzekł pan miasta po długiej chwili, ale nie spojrzał na przyjaciela. Wpatrywał się w czerwień.

– Coś się stało?

Znów odpowiedź nie padła od razu. W końcu również zrewanżował się pytaniem, jakby nie usłyszał w ogóle, co mówił Asval.

– Chcesz coś do picia?

Nie czekając na reakcję aptekarza podszedł do stolika z napojami wciąż nie spoglądając nawet na przybysza.

– Ja poproszę czerwone z Anklee – odparł Asval, kiedy burmistrz nalewał już sobie lampkę czerwonego wina z Sorstari.

Nie odzywali się, dopóki Murrik nie podał przyjacielowi kieliszka. Wtedy burmistrz spojrzał na niego pierwszy raz i Asval dostrzegł u Murrika zaczerwienione policzki i szklisty błysk w zielonych oczach, a także mokre koniuszki długich czarnych wąsów.

Płakał – pomyślał aptekarz.

– Nie jesteś pewnie w nastroju – zaczął niepewnie, kiedy podchodzili do okna – ale mam ważne wiadomości.

Burmistrz patrzył w czerwień Zorzy, zaś aptekarz utkwił wzrok w czerwieni wina.

– Mów.

– Więc, wczorajszą noc spędziłem z masą dzienników rodu Khalerów. Kiedy tylko pojawiła się Zorza rozpocząłem obliczenia. Nie spałem w ogóle, nieustannie prowadziłem badania. Studiowałem Zorzę bez przerwy. Dowiedziałem się, skąd ród Khalerów wiedział, kto zostanie naznaczony.

Asval dostrzegł nagłą zmianę wyrazu twarzy burmistrza i przerwał na chwilę.

– Kontynuuj – ponaglił jednak Murrik.

– Otóż, w określonych dniach Zorza przykrywa sobą określone gwiazdozbiory. Oczywiście zależy skąd się patrzy, ale ród Khalerów i z tym sobie poradził. Co pięćdziesiąt lat, dwudziestego Vesnera, kiedy pojawiała się Zorza, Khalerowie stawali w miejscu głównej studni Iratonu. Patrząc stamtąd, Zorza przykrywa sobą wtedy gwiazdozbiory Skrzydła, Jednorożca i Młota. Jeśli odpowiednio przeanalizuje się drogę przez gwiazdozbiory, nie będę się w to zagłębiał, można określić miejsce gdzie nastąpi naznaczenie.

– I gdzie powinno nastąpić naznaczenie w tym roku?

– Moje obliczenia wskazują na to, że na Wzgórzu.

– Nie. Goeffther nie będzie naznaczony.

– Musi, dokonałem obliczeń w najbardziej precyzyjny sposób…

– Wierzę. Wierzę ci Asvalu, ale naznaczenie już się dokonało.

– Co? Skąd wiesz? Kto?

Murrik westchnął głośno.

– Mój syn.

– Co? Który?

– Benar.

– Jesteś pewien?

– Tak, jestem pewien! Siedzi w oknie bez ruchu i gapi się na tę cholerną Zorzę, nie da się do niego podejść, chyba że chcesz się spalić. Nie może być innej możliwości, mój syn został naznaczony.

– A może to coś innego? Warto wysłać kogoś na Wzgórze, może coś się wyjaśni, kiedy sprowadzimy Goeffthera.

– A co ma się wyjaśniać? Nie czytałem żadnych dzienników o okresach Zórz, ale nasłuchałem się o nich wiele, między innymi od ciebie. Co pięćdziesiąt lat przylatuje smok, którego podobno nawet nikt nie widział z odległości bliższej niż kilka kilometrów, ktoś w mieście zostaje naznaczony, dzieją się z nim i wokół niego dziwne rzeczy, aż w końcu najczęściej umiera. Mój syn siedzi bezczynnie i pali wszystko dookoła, patrząc się w tą pieprzoną Zorzę i tak już jest. Nie ma się co wyjaśniać, mój syn umrze i za tydzień Zorza zniknie i wszystko wróci do normy.

– Może w tym roku coś się zmieniło.

– Od kilkuset lat nic się nie zmienia, czemu miałoby się zmienić akurat teraz?

– A czemu nie miało by? Mogłoby się coś zmienić w dowolnym momencie, może akurat trafiło to na nasz okres, nigdy nic nie wiadomo, mówię ci, że wysłanie kogoś do Goeffthera to nie jest zły pomysł. To przecież jedyny dostępny nam czarodziej, na pewno będzie mógł rzucić jakieś światło na tą sprawę. I tak nie mamy nic do stracenia.

Burmistrz znów westchnął ciężko.

– Dobrze. Kogo proponujesz?

– Twój drugi syn? Loth?

– Loth nie jest teraz zdolny do jazdy. I przyda się Kellen w domu. Wiem, kogo poślę. Orto!

Osobisty strażnik natychmiast wsunął głowę do pomieszczenia.

– Tak?

– Sprowadź do mnie Hathuna.

– Tak jest.

Orto zniknął tak samo szybko jak się pojawił. Podczas jego nieobecności Murrik z Asvalem zajęli się pisaniem listu do Goeffthera. Po jakimś czasie strażnik wrócił z podaną osobą.

Mężczyzna był wysoki, dobrze zbudowany i szczególnie barczysty. Miał krótko przystrzyżone, może półcentymetrowe brązowe włosy i długi obwisły wąs, sięgający aż do sterczącej koziej bródki.

– Witam, panie burmistrzu – zaczął głębokim głosem, kłaniając się lekko.

– Witam – Murrik skłonił głowę w odpowiedzi. – Hathunie, mamy dla ciebie bardzo ważną misję. Musisz przekazać list Goefftherowi na Wzgórzu.

– Oczywiście.

– Oto list – Murrik podał mu kopertę. – Musisz wyjechać natychmiast, masz maksymalnie trzy dni na powrót. Daj Goefftherowi ten list i przyjedź z nim do Iratonu

– Tak jest – Hathun znów wykonał lekki ukłon i wyszedł.

– Mam nadzieję, że wróci o wiele szybciej, niż wyznaczony termin – odezwał się Asval, kiedy za rycerzem zamknęły się drzwi.

– Hathun jest, zaraz po moim osobistym strażniku, drugim najbardziej zaufanym człowiekiem jakiego mam na swoich usługach. Jego honor jest niemal jak wyjęty z pieśni.

– Oby był równie szybki. No, ale ja też już się będę zbierał. Dziękuję za rozmowę.

– To ja dziękuję. Spotkamy się, jak Goeffther będzie w mieście. Bywaj.

– Bywaj.

*

– Kochanie, wróciłem! – krzyknął Murrik, zamknąwszy drzwi wejściowe. – Kellen? Loth?

Niespokojny przeszedł korytarzem obok domowej poczekalni, będąc koło sypialni, zerknął do środka w poszukiwaniu żony, jednak jej tam nie znalazł. Nie słyszał też żadnych dźwięków z kuchni, więc, nie zaglądając nawet do niej, skręcił w lewo na schody na piętro. Na górze w korytarzu poszedł na prawo prosto do pokoju Benara. Nie wiedział czemu, ale najpierw zapukał. Odpowiedzi nie było. Po wejściu zemdlał.

*

Drewno. Pierwsze co zobaczył to drewniane belki na drewnianym suficie. Było mu ciepło, po chwili zorientował się, że był przykryty kołdrą i leżał w łóżku Lotha. Obok niego stało krzesło, a na nim szklanka z wodą. Tak, leżąc i patrząc w wypełnioną szklankę, przypomniał sobie co zobaczył zanim się tu znalazł. Ani kropli krwi, tylko popiół i kilka kości. I jego syn, klęczący obok z zanurzonymi w tym rękami. Nie „w tym”, wzdrygnął się, „w niej”. Z tej rozpaczliwej zadumy wyrwał go Loth, który wszedł właśnie do pokoju. Powoli podszedł do łóżka ze spuszczoną głową.

– Masz, napij się – powiedział ochrypniętym głosem, podając ojcu szklankę. Murrik zauważył, że ręce nie były tak dobrze zagojone, jak przypuszczał, że będą po wizycie u kapłana.

– Dziękuję, synu. – Chciał zapytać o Kellen, ale nie miał pojęcia, co miałby powiedzieć? „Czy posprzątałeś matkę?” – Dobrze sobie radzisz – wydusił w końcu.

Loth jedynie pokiwał głową.

– Pójdę jutro wieczorem do świątyni – odezwał się więc po chwili Murrik. – Pomodlę się i porozmawiam z Nelherim o Kellen. Ty zostań w domu, na wypadek jakiejś wizyty. Zresztą i tak nie masz teraz gdzie pójść. I pamiętaj nie wchodź do pokoju brata. Choćby nie wiem co się działo, nie wchodź tam i koniec. I czemu nie zasłoniłeś okna?

– Próbowałem,  ale zasłona spaliła mi się w rękach, więc odpuściłem.

 – To dobrze, trudno. A teraz idźmy spać, jestem strasznie zmęczony. Ty z pewnością też – ścisnął syna za rękę, żeby dodać mu pewności. – Prześpij się dzisiaj w mojej sypialni.

Loth wyszedł w milczeniu, a Murrik po raz ostatni tego dnia spojrzał w niebo. Na czerwień.

*

Poklepał konia po karku, zeskoczył na ziemię i z uśmiechem ruszył w stronę małego drewnianego domku, który wyglądał na tym wzgórzu jak wisienka na torcie. Nawet Zorza nie mogła popsuć mu humoru, słońce świeciło, a do szczęścia niczego więcej mu nie było potrzeba.

Chałupę z dachem ze strzechy otaczały trzy smukłe świerki, a przed nią, po prawej stronie drzwi, pod małym okrągłym okienkiem, pod parapetem z kwiatkami stała wąska ławeczka. Taki był cały krajobraz tego miejsca.

Zapukał trzykrotnie, nie było jednak żadnego skutku, zapukał więc ponownie. Wiedział, że Goeffther praktycznie nigdy nie opuszcza swojego domku, więc kiedy nie doczekał się żadnej odpowiedzi, nieco się zaniepokoił.  Okazało się, że drzwi nie były zamknięte, więc po prostu wszedł. W środku panowała niesamowita ciemność, co jednak nie było niczym zaskakującym, zważając na wielkość i ilość okien. Był jednak już do tego przyzwyczajony, nieraz odwiedzał poczciwego czarodzieja.

Chałupa posiadała w zasadzie tylko trzy pomieszczenia i to bardzo malutkie. Fanor po wejściu znalazł się w kilkumetrowym korytarzyku, który kończył się okrągłym stolikiem, dwoma krzesłami i niewielkim okienkiem nad nimi zwisającym. Po prawej znajdowało się coś na podobieństwo kuchni, po lewej zaś był właśnie pokój Goeffthera umeblowany w biurko, szafę i łóżko. Na nim na plecach leżał łysy starzec z długą siwą brodą.

Instynkt leśniczego od razu podpowiedział mu, że coś jest nie w porządku.

– Goefftherze – zagadnął, podchodząc do łóżka. – Goeff… – urwał, gdyż zorientował się, że czarodziej się nie rusza.

Fanor podsunął mu palec pod nos, lecz nic nie poczuł. Przestraszony przyłożył mu więc palec do szyi. Tętna również nie wyczuł. W tej chwili wnętrze domu całkowicie pogrążyło się w mroku. Zerwał się na równe nogi wystraszony. Nie podobało mu się przebywanie z trupem, nawet przyjaciela, w takich ciemnościach, więc spróbował wydostać się z mieszkania. Fanor ledwo widział swoje dłonie, kiedy wyprostował ręce, żeby nie wpaść na żadną ścianę. Dom jednak nie był zbyt duży, więc szybko udało mu się przerażonemu wyjść na zewnątrz. Zemdlałby ze strachu, gdyby to, co tam zobaczył nie było tak nieziemsko piękne.

Pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to olbrzymie rozmiary. Nie potrafiłby jednak wyrazić słowami czy też gestami jak wielkie to, lub on, lub ona, było. Kolejne były kolory: czerwone, lekko pozłacane, podbrzusze, również czerwony i czerniejący od spodu ogon, bordowe skrzydła, przechodząca w pomarańcz szyja, znowu czerwona jak krew paszcza oraz żółte jak słońce oczy. Najpiękniejsza była jednak błona wokół głowy, wyrastająca od linii skroni w tył. Przy samej czaszce czerwona, potem jaśniejąca w kolor pomarańczowy, następnie ponownie przeistaczająca się w mroczne bordo, dalej złota, aby wreszcie osiągnąć niebiański błękit. Piękna nadawały jej jeszcze przetykające pionowo cienkie czułki wystające jeszcze poza nią. Fanor nie był w stanie stwierdzić, jak długie one były.

Jednak po zachwycie wdziękami smoka, uległ zastraszeniu przez jego drapieżne części. Skrzydła zakończone grubymi ostrymi kolcami, ogon naszpikowany na całą długość podwójnymi ostrymi płytami, zakończony zaś dwoma tęczowymi jak skrzydła ważki półksiężycami. Niewątpliwie jednak śmiercionośnymi, mimo swego piękna. Do tego umięśnione długie łapy uzbrojone w przerażające białe szpony. Co jednak robiło największe wrażenie,to kły, którymi była wypełniona cała paszcza, na nich zaś złożony rozdwojony, wężowy, różowy język.

Fanor klęczał na trawie, ze zwieszonymi rękami i wpatrywał się w stwora marzycielskim wzrokiem. Nie potrafił nawet w myślach określić swoich uczuć co do tego, co właśnie widział. Jednak gdyby był w stanie skłonić się do jakiegokolwiek działania, czy chociażby myślenia, z pewnością określiłby smoka mianem majestatycznego, co podkreślały jeszcze słoneczne promienie, rozpraszając się na grzbietowych i skrzydłowych łuskach oraz tworząc tym samym złotą aurę wokół istoty.

– Gha dhav Shivnah, yh ihri pfesya nondorel! – usłyszał, a raczej poczuł gardłowy i potężny głos. Czuł go w każdej najmniejszej części swego ciała, czuł go w trawie, na której klęczał, w ziemi, z której wyrastała, w powietrzu, nawet w drzewach, rosnących wzdłuż zbocza Wzgórza. Dziwnym było to, że mimo tego, że głos nie należał do łagodnych, towarzyszyły mu odgłosy jakby kapiącej wody, szumu zboża, fanfary, kojąca melodia fletu i delikatne drgania strun harfy. Takie zróżnicowanie dźwięków naturalnie nie powinny w żaden sposób ze sobą współgrać, zwłaszcza w towarzystwie gardłowego smoczego głosu, a jednak tym razem efektem była najpiękniejsza muzyka, jaką Fanorowi kiedykolwiek dane było usłyszeć.

Gdyby posiadał w tej chwili jakąś świadomość, z pewnością byłby zawiedziony tym, że widok tak pięknej istoty zacząć zacierać się w mroku, a nieziemska muzyka się wyciszała. W końcu wszystko pochłonęła czerń, nawet jego samego. Cokolwiek było jeszcze sekundę temu w zasięgu jego wzroku, teraz zniknęło w całkowitej pustce. Nie trwało to jednak długo, gdyż chwilę później z ciemnej materii wyłoniła się dłoń w błękitnej rękawicy pokrytej złotymi kwiecistymi wzorami. Zaraz znikąd pojawił się gruby łańcuch obwiązany wokół węża. Rękawica ścisnęła łańcuch i wydzieliła z siebie oślepiający blask, który spalił metal, uwalniając gada. Ten wpełzł zaś w stertę siana, które znów się pojawiło nie wiadomo skąd, na nią z kolei spadła kropla jakiegoś zielonego płynu od czego zajęła się ogniem. Zaraz jednak zgasł, pozostawiając siano w nienaruszonym stanie, a z dymu, który powstał utworzyła się ciemna chmura, obsypująca pieniędzmi bruk, który właśnie się ukazał.

Nagle wszystko zniknęło, znów pozostawiając jedynie czarną pustkę. Ostatnie co się w niej pojawiło to klęczący przed oknem chłopak, który patrzył. Na czerwień.

*

Najpierw zaskoczyła go Zorza, potem ogarnął go niepokój po tym, jak zobaczył syna burmistrza, ale z całą pewnością nie był przygotowany na nic z tego, co zastał na Wzgórzu. Nie spodziewał się innych przybyszy u Goeffthera, kiedy więc Hathun natrafił na leśniczego, majaczącego w gorączce przed chałupą czarodzieja, zdziwił się dosyć mocno.

Zsiadł z konia i ostrożnym krokiem zaczął posuwać się w stronę domu, z dłonią na rękojeści miecza. Gadający od rzeczy, rozgorączkowany człowiek przed chatą kogoś, kto uprawia magiczne rzemiosło, nie było zbyt dobrym znakiem na powitanie. W dodatku drzwi do domu były otwarte na oścież, skrywając za sobą ciemne, naprawdę ciasne wnętrze. Właśnie dopiero wtedy, kiedy zorientował się, jak mała jest ta chata, zrozumiał, że miecz na nic mu się tu nie przyda. Położył więc drugą dłoń na sztylecie, puszczając głowicę miecza wolno i wszedł do środka.

Widok zmarłego Goeffthera całkowicie zbił go z tropu. Jego rozkazy nie uwzględniały takiego biegu wydarzeń, więc, nie mając pojęcia, co czynić, wyszedł na razie na zewnątrz, aby zaopiekować się Fanorem. Jedyne co mu przyszło do głowy, to napojenie leśniczego mizerną dawką eliksiru leczniczego, który zawsze nosił przy sobie. Poza tym, nie mógł zdziałać tak naprawdę nic więcej.

Moja misja polegała na dostarczeniu listu do Goeffthera – powiedział Hathun sam do siebie w myślach, próbując poukładać sobie wszystko do kupy. – Czarodziej nie żyje, więc list nie ma już znaczenia. Muszę wrócić maksymalnie jutro do Iratonu. Przydałoby się pochować starego, ale należy mu się jakiś pogrzeb, więc trzeba będzie najpierw porozmawiać z Nelherim, a poza tym, na pewno miał jakąś rodzinę, też trzeba będzie ich najpierw powiadomić. Trzeba po prostu wracać. Goeffthera na razie zostawię, a leśniczego trzeba zawieźć jak najszybciej do aptekarza. No to postanowione.

Przerzucił Fanora przez siodło, po czym sam wskoczył na miejsce za nim. Wbił pięty w konia i odjechał, zostawiając Wzgórze za sobą.

*

– Ludzie! – rzekł kapłan Nelheri, podchodząc do ołtarza. – Kochani. Wszyscy wiemy, że pojawiła się Zorza. Wszyscy znamy legendy, ale właśnie, są to tylko legendy. Oczywiście niektórym z was, zresztą mnie również, dane jest życie tak długie i życzliwe, że przeżyliśmy już jeden okres Zorzy. Z pewnością wiele osób jest w stanie opowiedzieć o kilku osobliwościach, które się w tamtym okresie zdarzyły, jednak nie były to rzeczy nad wyraz przerażające, ani niebezpieczne. Były, jak już powiedziałem, osobliwe. Nie macie się czego obawiać, do zniknięcia Zorzy pozostało już jedynie osiem dni. Co prawda na razie minął tylko jeden, ale Ovesar ma nas w swojej opiece. Smok nawiedza te okolice od kilkudziesięciu stuleci, ale z naszych świątynnych kronik, a także dzienników rodu Khalerów, które są, jak wiadomo, w posiadaniu naszego zacnego aptekarza Asvala, wynika, że tak naprawdę stwora widziano tylko kilkakrotnie. Naprawdę poważne konsekwencje obecności tej istoty odnotowano jedynie tuzin razy. Wiem, że nawet te kalkulacje, mimo, że dają niskie wyniki, dają wam małe pocieszenie, ale zapewniam was, że Ovesar sprzyja nam w ostatnich dniach. Podczas modlitw otrzymałem ostatnimi czasy wiele przychylnych znaków od naszego boga i na ich podstawie mogę stwierdzić, że ta Zorza nie jest dla nas realnym zagrożeniem.

– Mylisz się! – warknął ktoś z tłumu, podnosząc się z ławki. Kapłan rozpoznał w nim Murrika. – Wybacz mój gniew, ale owe znaki zsyłane przez naszego Pana musiały zostać przez ciebie źle odczytane, kapłanie. Większość tu zebranych, ty również Nelheri, z pewnością widziało mojego syna – po zebranych przeszedł głośny szmer. – Benar jest przykładem, który mówi, że Zorza jest jednak zagrożeniem. Przepraszam za te wieści, ale lud ma prawo znać prawdę. Zorza jest niebezpieczna, a znaki Ovesara musiały zostać błędnie zinterpretowane.

Ostatnie zdanie znów wywołało bojaźliwą falę pomruków.

– Wybacz, burmistrzu. To prawda, twój syn uległ jakiejś mocy Zorzy, ale poza swoim stanem bezruchu, nie wiadomym jest dla mnie, żeby miało to jakieś większe konsekwencje. Nasz pan jest z nami, a ty musisz wykazać się wielką cierpliwością, aby doczekać zniknięcia Zorzy i odzyskania syna.

– Nie wiadomym jest dla ciebie?! Mi jednak jest! Mój syn stracił bezgranicznie swoją wolę, wszelki kontakt z otaczającą go rzeczywistością, pod wpływem cholernej Zorzy spalił nieświadomie swoją własną matkę! Tak, moja żona nie żyje! Kellen jest martwa z powodu Zorzy! Wydaje mi się, że Ovesar…

W tej chwili drzwi do świątyni otworzyły się i pojawił się w nich Hathun. Był widocznie zmęczony, gdyż oddychał tak gwałtownie, że wdechy słyszał nawet kapłan stojący pod drugiej stronie wielkiej sali. Minęło kilka długich chwil zanim był zdolny do przekazania informacji.

– Panie burmistrzu… aptekarz wzywa cię… do siebie… najszybciej jak to możliwe.

*

– Majaczył od razu, jak przyjechał? – spytał Murrik.

– Nie – odparł Asval. – Był już nieprzytomny. Ocknął się niedawno, ale Hathun mówił, że podczas jazdy budził się kilka razy.

– Ile?

– Dwa.

– Wieki… – wystękał przez sen Fanor, leżący na łóżku aptekarza, mokry od potu, z wilgotną szmatą na czole. – Noldoroh… Szpon.

– Rzuca pojedyncze hasła. Jak się przebudzi na jakieś kilka sekund, zdąży czasem powiedzieć coś dłuższego, ale wcale nie bardziej sensownego.

– Masz zapisane to, co mówił?

– Oczywiście – odszedł kilka kroków do niewielkiej komody, żeby przynieść mały granatowy notesik. – Słowa, które powiedział przez sen to: era, Noldoroh, Egborth, gady, wieki, więzienie i Karmazynowy Szpon.

– A zdania?

– Powiedział : „Zapłacisz za Noldoroh i cały Nehsir Yntla” zanim dotarłeś do mnie i „Ugrzęźniesz na wieki”, podczas jazdy. Tak mówił Hathun.

– Rzeczywiście równie mało sensowne. Jest możliwość, że umrze?

– Raczej nie. Ma naprawdę wysoką temperaturę, jeszcze chyba nigdy nie spotkałem się z tak wysoką, ale moim zdaniem nie umrze.

– Byłoby bardzo dobrze, gdyby wrócił do przytomności nawet jutro. Nie wiemy czy Goeffther był martwy, jak już do niego dotarł. Zorza zniknie za kilka dni, a ja z wielką chęcią chciałbym się w końcu dowiedzieć co tu robi ten przeklęty smok. A to jest z pewnością jego sprawka. Taka wysoka temperatura, podobnie jak u mojego syna. Do tego te dziwaczne majaki, wiesz co mogą oznaczać niektóre słowa?

– Kiedyś obiło mi się o uszy wyrażenie Karmazynowy Szpon. To była chyba jakaś organizacja, sekta czy coś takiego. W każdym razie jakieś zgrupowanie, ale poza tym nic mi te wyrazy nie mówią. Przydałyby się jakieś książki ze zbiorów świątynnych, ale muszę pilnować Fanora, nie mógłbyś wysłać Lotha jutro z rana do świątyni?

– Loth musi zostać w domu, nie mogę zostawić domu pustego, kiedy Benar jest w takim stanie.

– Pustego? A Kellen? Czyżbyś już zapomniał, że posiadasz żonę?

W oczach Murrika Asval dostrzegł błysk niemiłosiernego bólu i niemocy oraz łzy.

– No tak… – westchnął burmistrz głośno. – Ty jeszcze nie wiesz.

– Czego? Co się stało?

– Kellen zginęła.

– Ja… Jak to? W jaki sposób?

– Spłonęła.

– Jak?

– Nie wiem. Kiedy wróciłem do domu znalazłem już tylko prochy. Loth był wtedy w domu, ale nie zdążyłem jeszcze z nim tego omówić, zemdlałem, jak to zobaczyłem. To było w pokoju Benara. On dysponuje teraz jakimiś smoczymi mocami. Nie kontroluje się. Nie wiem czy on w ogóle żyje. Siedzi przy tym oknie i nie pozwala nikomu się do niego zbliżać. Patrzy na Zorzę, nie wiem w…

– Wy i tylko wy jesteście odpowiedzialni za Egborth.

*

Stał na rozległej, zielonej łące, gęsto usłanej głazami. Były to pozostałości po Yhthizar. Te kamienie były jednymi z ostatnich reliktów, które dawały jakieś światło na historię początków Nehsir Yly Egborth. Mało kto jednak jest teraz świadomy istnienia tego miejsca. Wiedział, że to sprawka Shivny, ale, mimo to, dziwiło go, że ta cała masa wścibskich historyków i badaczy naprawdę jeszcze tego nie odkryła. Już niedługo, nie zostało dużo czasu, żeby im to umożliwić. Shivnah zniknie z tego świata tego dnia, jej przeklęte czary, które rzuciła na to miejsce osłabną, świat będzie wolny o jednego smoka mniej.

Wolnym, ale zdecydowanym krokiem wszedł nieco wyżej na wał zieleni. Jego czarna jak węgiel matowa zbroja jakby sprawiała, że słońce ją omijało. Nie dało się dostrzec na niej żadnego błysku, cały czas pozostawała kruczoczarna. Z kolei spiczasty kołnierz stworzony z łusek ubitych smoków mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Peleryna z czerwonym symbolem szpona w środkowej części łopotała głośno na wietrze. Podpierał się również czarnym kosturem o nieregularnym kształcie z grubym krwistym kryształem na zakończeniu, chociaż wcale tego nie potrzebował. Był w pełni sił, laska miała całkiem inne znaczenie.

Stanął na szczycie wału i rozejrzał się po krajobrazie, identycznym do tego, który zostawił za sobą. Zdjął hełm uwieńczony dwoma wirowanymi rogami wydartymi jednemu z zabitych smoków, położył go przy stopach i wyciągnął z kostura szpon. W rzeczywistości był to bowiem róg. Wziął głęboki wdech i zadął w niego z całej siły.

– Shivnah! Pokaż się! To już nasze ostatnie spotkanie!

Przez dłuższy czas odpowiadała mu tylko cisza.

 – Czyżby? – usłyszał w końcu gdzieś z góry gardłowy głos w towarzystwie dziwnej muzyki. Był już jednak do niej przyzwyczajony i nie dał się jej omamić.

Smoczyca nadciągała z północnego-zachodu, czyli z tyłu po jego lewej. Zrobiła nad nim kilka okrążeń i w końcu przysiadła na wprost w odległości około stu metrów.

– Tym razem przyszedłem, aby to zakończyć. W końcu zapłacisz za Noldoroh i cały Nehsir Yntla. To wasza rasa, jest odpowiedzialna za całe zło. To wy i tylko wy jesteście odpowiedzialni za Egborth. Doprowadziliście pierwszą erę do ruiny. Żyjecie wyłącznie dlatego, że bogowie zlitowali się nad wami.

– Zlitowali? Żyjemy, bowiem bogowie stwierdzili, że zasługujemy na więcej, bogowie nam sprzyjają i dali nam drugą szansę.

– Której nie będzie. Zostało was zbyt mało, jeśli dotąd nie poczyniliście żadnych działań, nie uda wam się to w przyszłości. Uważasz, że zawdzięczacie życie bogom, bo dali wam drugą szansę? Może, ale nie skorzystaliście z niej. Poza tym, czemu więc bogowie stworzyli ludzi, elfy, krasnoludy, a nawet orków? Cały świat jest zdominowany przez nasze rasy, nie macie najmniejszych szans.

– Stworzono was po to, byśmy mieli co jeść. A nawet jeśli bogowie nie są po naszej stronie, jak wiele istot musieli stworzyć, żeby poradzić sobie z nami. Jest was dużo, ale wciąż zbyt mało. Wszyscy jesteście niedoskonałościami. To my jesteśmy idealni, my jesteśmy boskim cudem. Obarczasz nas winą za Egborth, zatem, gdyby nie my, ty nawet byś nie powstał. To torowie użyli czaru. To oni spowodowali wybuch, oni zniszczyli Nehsir Yntla, ale to my przetrwaliśmy. To my jesteśmy ulubieńcami bogów.

– Dość tych łgarstw. Dość czasu spędziłaś w tym świecie. Ugrzęźniesz na wieki. – Wyjął zza pasa zwój pergaminu, rozwinął go i zaczął czytać. – Saayeln voques oppax fji pos…

Dalszej części klątwy nie słyszał nawet on sam, gdyż zagłuszył go ryk Shivny. Zerwała się do lotu ale granica między planami zaczęła się już zacierać. Szczelina Sfery Przejścia stała już na drodze smoczycy, chciała skręcić, ale jej skrzydła już częściowo zniknęły z tego świata. Prędko zatapiała się w Sferę Zawieszenia.

 – Voxqeghasentsi! – zakończył, drąc się na całe gardło i niebo przeszył czerwony błysk. Po chwili między chmurami pojawiła się piękna zorza. Smoczyca w końcu zniknęła z jego świata. To był główny cel jego życia, po tylu latach w końcu tego dokonał, ale zamiast się radować on tylko stał… i wpatrywał się w czerwień. Aż zniknęła.

Kiedy w końcu otworzył oczy, zobaczył ją znowu. Czerwoną jak krew. Chciał odwrócić wzrok, ale nie potrafił, powstrzymał go dopiero łagodny męski głos:

– Wreszcie się obudziłeś, Fanorze.

Kiedy spojrzał w bok, zobaczył uśmiechniętego aptekarza.

*

– Murriku! – krzyknął znowu, tłukąc w drzwi. – Murriku!

Szaleńczo bił w drzwi już od połowy minuty i przez swój stukot nie usłyszał kroków we wnętrzu domu, więc kiedy burmistrz otworzył drzwi, aptekarz stracił równowagę i obaj runęli na podłogę.

– Co robisz tu tak wcześnie? – spytał Murrik, kiedy wstali. Istotnie, godzina była wczesna, gdyż słońce dopiero wyłaniało się zza horyzontu, nie było widać nawet jego ćwiartki.

– Fanor się obudził. Co dziwne, gorączka spadła natychmiastowo, błyskawicznie doszedł do siebie i opowiedział mi wszystko. Wiem już co…

– Czekaj, chodźmy do kuchni, opowiesz wszystko przy kawie.

Poszli więc do kuchni, burmistrz przygotowywał napoje, a Asval siedział przy stole i opowiadał:

– Fanor opowiedział mi co się stało na Wzgórzu i opisał swoje wszystkie sny. W połączeniu z tym, czego się dowiedziałem przez cały wczorajszy dzień, cała ta sprawa naprawdę nabiera sensu. Posłuchaj, musimy pomóc temu smokowi.

– Co?! – ryknął, zrzucając czajnik z brzękiem na podłogę. – Jak to pomóc? Za to wszystko co zrobił, mamy mu teraz pomagać? Zabrał mi syna i zabił żonę! Nie ma mowy, żebym choć kiwnął palcem, żeby mu pomóc.

– Murriku, posłuchaj. Usiądź. Nie wiem jakie były jej zamiary wobec twojej rodziny…

– Co się stało? – spytał Loth, który właśnie wbiegł do kuchni.

– Nic, spadł mi czajnik. Wracaj do pokoju. Nie mówimy o niczym, co by cię mogło interesować.

– Dobrze – odrzekł posłusznie, ale w jego głosie słychać było słabo skrywany żal.

Poczekali, aż chłopak wejdzie na schody, żeby kontynuować rozmowę.

– A ty – Murrik zwrócił się do Asvala – powiedziałeś „jej”?

– Tak, to smoczyca. Nazywa się Shivnah. Ale to akurat nie jest istotne. Tak jak mówiłem, Karmazynowy Szpon to była organizacja.

– Stój, nie chcę tego słuchać, nie będę pomagał… temu czemuś.

– Murriku! Nie przerywaj mi, usiądź i wysłuchaj.

– Ech… dobrze, ale streszczaj się.

Asval kiwnął głową i kontynuował.

 – No więc, Karmazynowy Szpon to była organizacja, istniała przez większość drugiej ery po Wybuchu i miała naprawdę wielki wpływ na dzisiejszą liczebność smoków. Nie mordowali bowiem wszystkich, polowali na samice. Szukali smoczyc, żeby zahamować ich rodzenie. Niemal całkowicie pozbawili smoczą rasę możliwości rozrodu. Shivnah była jednak zbyt potężna, nie potrafili jej zabić, odkryli więc zaklęcie, żeby ją zamknąć poza naszym światem. Czar był jednak niedopracowany, albo to Shivnah była aż tak potężna, że nie została tak uwięziona na stałe. Zaklęcie zostało rzucone pierwszego dnia jesieni, dlatego co pięćdziesiąt lat, dokładnie dwudziestego Vesnera granica między wymiarami się zaciera i smoczyca zdolna jest powrócić na tydzień do naszego świata. Jest jednak przywiązana do tego miejsca, więc nie może odlecieć dopóki czar działa. Potrzebuje naszej pomocy, aby przełamać czar. Z wizji Fanora wynika, że smoczyca będzie mogła odpłacić się nam przysługą za przysługę.

– Jaką przysługę? Uwolnimy ją, a ona spali Iraton i odleci w cholerę.

– Murriku, cały wczorajszy dzień spędziłem na czytaniu starych ksiąg, a całą noc słuchałem relacji Fanora. Śmiem twierdzić, że smoczyca nie kłamie.

– A w jaki sposób niby mielibyśmy jej pomóc?

– Tego jak na razie nie udało mi się wyczytać, ani z książek, ani z wizji.

– Więc nie masz czym sobie zaprzątać głowy, dopóki smoczyca nie powie czego chce, nie będziemy się kwapić z pomocą, bo i nie mamy jak. Lepiej powiedz, co z Goefftherem.

– Fanor mówił, że jak przyjechał na Wzgórze, czarodziej wcale się nie ruszał, leżał w łóżku bez żadnych oznak życia. Był stary, nie powinno to nikogo dziwić. Najważniejsze jest to, co się stało potem. Fanor spotkał Shivne, a ona zaczęła go zasypywać wizjami, przez co pojawiła się gorączka, aż w końcu znalazł go…

Urwał, kiedy usłyszeli rozdzierający krzyk z góry. Obaj zerwali się z krzeseł i pognali na piętro. Murrik, nie zastanawiając się, od razu wparował do pokoju Benara. Zaraz po nim pojawili się Asval i Loth.

Benar lewitował nad podłogą, zwrócony tym razem plecami do okna. Pierś miał tak wypiętą, że zdawał się nie mieć kręgosłupa. Oczy jarzyły się na złoto, a dokoła niego wirowała czerwona aura, przez co wyglądał jakby się palił. Nie wiedzieli czy naprawdę tak nie jest. Mimo tak przerażającego widoku chłopaka, nie dało się nie zauważyć przez okno ogromnej sylwetki smoka za miastem. Był on oddalony o kilka kilometrów, ale i tak wyglądał gigantycznie. Dostrzegli jak wyciąga szyję i chwilę potem przemówił Benar. Nie był to jednak jego głos, był gardłowy oraz towarzyszyła mu dziwna miła orkiestra z domieszką dźwięku kapiącej wody.

– Witajcie! Dobrze odczytałeś moje wizje. Poznałeś moją historię i mam nadzieję, że rozumiesz moją sytuację. Varlyx zdołał wygnać mnie z tego świata i moje życie leży w waszych rękach. Znam zaklęcie, które sprowadzi mnie na powrót, jednakże pobyt w innym wymiarze wyczerpuje moją energię i potrzebne mi jest pozyskanie jej od kogoś innego. To czyniąc, czynię to, co zwiecie Naznaczeniem. Muszę jednakże wytłumaczyć, że nie naznaczyłam tego, przez kogo teraz przemawiam.

– Nie naznaczyłaś?! – wypalił Murrik. – Czemu więc jest w takim stanie? Coś z nim zrobiła, poczwaro?!

– Tego nie jestem w stanie wytłumaczyć. Syn twój wykorzystał w pewien sposób Zorzę aby połączyć się ze mną, dzięki czemu mogę się z wami porozumieć.

– Skoro, potrafisz przemawiać przez ludzi, czemu przez tyle lat tego nie zrobiłaś?

– Wszyscy, których naznaczyłam nie byli wystarczająco rozwinięci w umyśle, aby przeżyć moje przekazy. On jednak samemu skierował fale Zorzy, to on naznaczył mnie.

– Nie słyszysz, co ona bredzi Asvalu? Że to niby Benar naznaczył tego gada?

– Murriku, zalecałbym ci odzywanie się do niej w bardziej rozsądny sposób, jeśli chcesz wyjść z tego cało i chcesz rozwiązać tę sprawę.

– A po co miałbym wychodzić z tego cało? Straciłem Kellen, Benar też pewnie nie przeżyje.

– Tego nie wiesz na pewno. Musimy z nią porozmawiać.

– Dobrze. Smoczyco, jeśli ci pomożemy, mój syn odzyska świadomość?

– Z całą pewnością.

– Dobrze więc, czego chcesz?

– Wspominałam już, że do mojego czaru potrzeba więcej mocy, której mi brakuje. Gdybym pozyskała energię od kogoś, kto ma jej więcej, mogłabym użyć czaru i powrócić do tego świata na stałe.

– Jedyną osobą, która posiadała taką energię, był Goeffther, ale on już nie żyje – zwrócił się Asval do Murrika. – Musimy posłać po kogoś do Ghallantu.

– Tak? I co powiesz? Witam, potrzebujemy czarodzieja, który odda swoją moc dla smoczycy? Nie wydaje mi się.

– A masz jakieś lepsze wyjście? Jestem otwarty na propozycje.

Na dłuższą chwilę zapadło niezręczne milczenie.

– Dobrze – przyznał w końcu burmistrz. – Nie widzę lepszego sposobu. Zauważ jednak, że do zniknięcia Zorzy zostały trzy dni, to trochę za mało na podróż do Ghallantu i z powrotem.

– Shivno – zwrócił się Asval do smoczycy po krótkim namyśle – wiem, że jesteś w pewien sposób przywiązana do tego miejsca, ale jaki zasięg ma to przywiązanie? Czy mogłabyś przenieść mnie przez góry?

– Niestety, nie mogę podróżować tak daleko.

– W takim razie przenieś mnie jak najdalej możesz na zachód. Oraz mojego konia oczywiście.

– To nie jest pomysłem dobrym. Moje szpony nie są przystosowane do transportu, a przynajmniej transportu istot żywych. Poza tym, wzbudzamy w zwierzętach strach, możemy kontrolować ich umysły przez krótki czas, jednakże na taką podróż nie uda się tego dokonać. Nie godzi się nam również nieść na swych grzbietach ludzi. Już nie, to nie jest Nehsir Yntla.

– Shivno, to jest twój jedyny ratunek. Rozumiem sytuację w sprawach konia, ale jeśli nie pozwolisz mi lecieć na twoim grzbiecie, spędzisz kolejne pięćdziesiąt lat poza tym światem.

– Asvalu – wtrącił się Murrik – a kto będzie się opiekował ludnością? I co z Fanorem?

– W mieście jest jeszcze kilku innych aptekarzy i zielarzy, no i są jeszcze kapłani, nie jestem niezbędny. A Fanor czuje się już doskonale.

– I zostawisz go samego w swoim własnym domu?

– Tak, i tak nie mam tam nic wartościowego. Zresztą, ufam mu. To rozsądny chłopak.

– Widzę, że nie uda mi się cię przekonać. Rób co chcesz.

– Uda nam się, Murriku, nie martw się. A więc, Shivno, co sądzisz o tym pomyśle? Przeniesiesz mnie na swym grzbiecie? Od tego zależy twoja wolność.

Jakiś czas panowała cisza i mężczyźni już myśleli, że Shivnah zerwała połączenie.

– Dobrze rozumujesz – usłyszeli w końcu jednak jej głos i tą dziwną muzykę. – Zgadzam się.

– Asvalu – wtrącił się jeszcze Murrik – nawet jeśli przeniesie cię na zachód, będziesz wtedy bez konia i zajmie ci to tyle samo czasu, jakbyś od samego początku szedł z koniem.

– W górach i tak lepiej jest podróżować pieszo. Zdążę, Murriku.

– Ech… Powodzenia zatem. Życie mojego syna leży w twoich rękach.

Asval pokiwał głową.

– Wyjadę przed miasto za pół godziny Shivno, bądź gotowa. Bywajcie.

– Bywaj – odpowiedzieli jednocześnie burmistrz z synem. Shivnah nie rzekła słowa.

Aptekarz opuścił pokój, ale Murrik stał i wpatrywał się w opętanego syna. W jego oczy. W złoto.

*

Dzisiaj był już ostatni dzień, w którym powrót Asvala mógł coś wskórać. Jeśli nie dotrze do Iratonu przed północą, próba uratowania smoczycy spełznie na niczym. Aptekarz umówił się z Shivną, żeby zaczekała na niego tam, gdzie go zostawiła, czyli na skraju lasu rozciągającego się pod górami na zachodzie. Dalej nie była zdolna polecieć, musiała go tam zostawić i teraz pozostało jej tylko czekać na jego powrót. Tak samo czekali na niego burmistrz i jego syn.

Północ zbliżała się wielkimi krokami, Murrik wraz z Lothem siedzieli w pokoju Benara, który powrócił teraz to poprzedniego stanu i znowu wpatrywał się w Zorzę. W pomieszczeniu nie było już tak gorąco, ale obaj mocno się pocili. Czekali właściwie nie wiedząc na co. Na to, że Zorza zniknie? Że Benar się obudzi? Że zobaczą coś za oknem? Czekali na cokolwiek, na jakieś odchylenie od obecnego stanu rzeczy.

Po długim wyczekiwaniu w końcu usłyszeli. Przeraźliwy ryk, który z pewnością był słyszalny w całym mieście i okolicach. Dalekich okolicach. Ryk pełen bólu, smutku i rozpaczy.

Burmistrz i jego syn zerwali się z krzeseł, za to drugi syn Murrika przewrócił się z głuchym uderzeniem o podłogę. Ojciec i brat podbiegli do niego natychmiast, ale tylko po to, by dowiedzieć się, że nie oddycha. Loth zwyczajnie znieruchomiał, nie wierząc w to, co widział. Murrik zaś zareagował całkowicie odmiennie; wstał, popatrzył się na swojego zmarłego syna i wyskoczył przez okno, nabijając się na spiczasty pręt w ogrodzeniu.

Loth zaś klęczał przy Benarze i po prostu wpatrywał się w niego, w jego blednącą czerwoną skórę. W końcu po kilkunastu minutach się ocknął i wolnym krokiem podszedł do rozbitego okna i spojrzał w dół. Na ojca. Na kałużę krwi, rozlewającą się pod płotem. Na czerwień. Stał tak przez długi czas, otoczony przez trupy członków swojej rodziny, ze smoczym rykiem brzmiącym jeszcze w jego głowie.

Zorza zniknęła, a wraz z nią smoczyca Shivnah, która miała powrócić za kolejne pięćdziesiąt lat z nadzieją na pomoc.

*

Był jednak jeszcze starzec, który leżał w łóżku, w swoim domku na wzgórzu. Spał, aby obudzić się za czterysta pięćdziesiąt lat, na dziewiątą z kolei od tego momentu Zorzę.

*

Mało kto też wiedział o Vyvithyanie, potomku Varlyxa z Karmazynowego Szpona, którego wcześniejszym potomkiem był Aslareth z Khazintaru, a także Fanor z Iratonu.

Koniec

Komentarze

Smok w potrzebie to niewątpliwie ciekawy wątek. Spodobałby mi się bardziej, gdybym więcej zrozumiała; dlaczego Karmazynowy Szpon prowadził swoją akcję, o co chodziło ze snem czarownika, dlaczego smoczyca nie próbowała w inny sposób wytłumaczyć ludziom, o co chodzi (mogła chociażby układać litery z kamieni)…

Jeśli chodzi o język, to zauważyłam jeden błąd ortograficzny, powtórzenie i jakieś zdeformowane zdanie, ale ogólnie jest nieźle.

Babska logika rządzi!

Początek nawet zaciekawił. Ta zorza i “przypadłość” Benara. Jednak później historia rozczarowuje. Lektura zaczyna nużyć. Najsłabszym elementem opowiadania są postacie. Takie bez wyrazu. Trudno wczuć się w wydarzenia, gdy los bohaterów nie za wiele nas obchodzi.

 

Jak na 17 lat to piszesz całkiem nieźle. Popracuj nad fabułą i postaciami, a będzie bardzo dobrze!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Ciekawy pomysł, przyzwoity warsztat – rzuciły mi się w oczy dwa zdeformowane zdania (coś o zastraszenia wyglądem). Wadą są płaskie postaci, niejasna logika działania smoczycy (patrz uwaga Finkli), niezrozumiałe samobójstwo burmistrza – przecież miał drugiego syna pod opieką!

 

To jest opowiadanie, które moim zdaniem, zdecydowanie warto dopracować po ogłoszeniu wyników. Poproś o betę, potem zmieniaj, będzie co czytać :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Za szybko, zbyt pobieżnie. Początek jest rzeczywiście zaciekawiający, chociaż niedopracowany. To jest fajny sposób na wprowadzenie – przedstawienie zagrożenia z punktu widzenia różnych osób. Tyle że ograniczyłeś się do krótkich, pobieżnych akapitów, nie dając poczuć grozy, emocji, strachu przedstawianych bohaterów.

Jak na rodzinę, którą dotknęła taka tragedia – rodzina burmistrza zachowuje się wyjątkowo beznamiętnie.

Pot momentalnie zaczął zalewać mu ciało, jakby ktoś wylał na niego przed chwilą wiadro wody – uważaj z takimi przesadzonymi porównaniami. Naprawdę – w momencie spocił się tak, że wyglądał, jakby ktoś na niego wylał wiadro wody?

Wizyta w pokoju Benara nie była długa. Po kilku nieudolnych próbach dojścia do chłopaka, rodzina stwierdziła, że nic nie wskóra i opuściła pokój. – No widzisz, potem zrozumiałam, dlaczego tak się stało, ale po tym zdaniu zastanawiałam się, o co właściwie chodzi. Nie mogli do niego dojść fizycznie? Nie reagował na to, co mówili? Fajny moment, by wprowadzić element grozy, ale spartaczony.

 

Jest w tym tekście jakiś potencjał, który bardziej czuję niż rozumiem, więc życzę więcej cierpliwości. :) A ćwiczyć możesz na przykład na tym portalu.

Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali i wysilili się na komentarz. Wasze uwagi rozumiem w sposób, że opowiadanie rewelacyjne nie jest, ale może być o wiele lepsze, jeśli się nad nim popracuje. Szczerze mówiąc, i tak nie spodziewałem się, że przyjmie się w taki sposób, bo totalnie zhejtowane w końcu nie zostało :) Dziękuję serdecznie, może kolejne opowiadanie wypadnie lepiej. Z tego, co widzę, muszę popracować nad klimatem i głównie postaciami, bo kiedy przeczytałem “Zorzę” po waszych uwagach, zauważyłem, że ci bohaterowie są naprawdę “bezpłciowi”. Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam. :)

Nawet całkiem niezły pomysł, ale mam wrażenie, że chyba brakło Ci konceptu na jasne wyłożenie wszystkich niedopowiedzeń, na klarowne poprowadzenie wszystkich wątków, skutkiem czego kończę lekturę nie do końca przekonana, czy właściwie pojęłam wszystko, co opowiedziałeś.

Do uwag wcześniej komentujących dorzucam zauważone błędy, potknięcia i usterki. I jeszcze prośba: staraj się ograniczyć zaimki; ich nadmiar bardzo przeszkadza w czytaniu.

 

dodał już sam sobie po cichu. – Raczej: …dodał już sam do siebie, po cichu.

 

Był nie­sa­mo­wi­cie pi­ja­ny, ale, o dziwo, był bar­dzo świa­do­my tego, że był pi­ja­ny. – Początki byłozy.

 

Kroki przy­cho­dzi­ły mu cięż­ko. – Raczej: Kroczył z trudem.

 

Gdyby jed­nak po­sła­niec do­tarł do niego, za­wiódł­by on jego ocze­ki­wa­nia. Leżał on bo­wiem w łóżku, w swoim domku na Wzgó­rzu. – Nadmiar zaimków.

 

Mimo tego, ze­rwał się z krze­sła… – Mimo to, ze­rwał się z krze­sła

 

Fala go­rą­ca, która go ude­rzy­ła w mo­men­cie wej­ścia do po­ko­ju ode­bra­ła mu od­dech. Pot mo­men­tal­nie za­czął za­le­wać mu ciało, jakby ktoś wylał na niego przed chwi­lą wia­dro wody. – Nadmiar zaimków.

 

Kha­le­ro­wie sta­wa­li w miej­scu głów­nej stud­ni Ira­to­nu. Pa­trząc stam­tąd, Zorza przy­kry­wa sobą wtedy gwiaz­do­zbio­ry Skrzy­dła, Jed­no­roż­ca i Młota. – Z tego wynika, że Zorza też patrzyła z tego miejsca.

 

A czemu nie miało by?A czemu nie miałoby?

 

bę­dzie mógł rzu­cić ja­kieś świa­tło na spra­wę. – …bę­dzie mógł rzu­cić ja­kieś świa­tło na spra­wę.

 

Po ja­kimś cza­sie straż­nik wró­cił z po­da­ną osobą. – Raczej: Po ja­kimś cza­sie straż­nik wró­cił ze wskazaną/ z oczekiwaną osobą.

 

Po­wo­li pod­szedł do łóżka ze spusz­czo­ną głową. – Łóżko miało spuszczoną głowę?

Proponuję: Po­wo­li, ze spuszczoną głową, pod­szedł do łóżka.

 

Zresz­tą i tak nie masz teraz gdzie pójść.Zresz­tą i tak nie masz teraz dokąd pójść.

 

Cha­łu­pę z da­chem ze strze­chy ota­cza­ły trzy smu­kłe świer­ki… – Masło maślane. Strzecha jest dachem.

Proponuję: Cha­łu­pę krytą strze­chą, ota­cza­ły trzy smu­kłe świer­ki

 

Co jed­nak ro­bi­ło naj­więk­sze wra­że­nie,to kły… – Brak spacji po przecinku.

 

Dziw­nym było to, że mimo tego, że głos nie na­le­żał do ła­god­nych, to­wa­rzy­szy­ły mu od­gło­sy jakby ka­pią­cej wody… – Proponuję: Dziw­ne było to, że mimo iż głos nie na­le­żał do ła­god­nych, to­wa­rzy­szy­ło mu brzmienie jakby ka­pią­cej wody

 

Takie zróż­ni­co­wa­nie dźwię­ków na­tu­ral­nie nie po­win­ny w żaden spo­sób ze sobą współ­grać… – Tak zróż­ni­co­wa­ne dźwię­ki na­tu­ral­nie nie po­win­ny w żaden spo­sób ze sobą współ­grać

 

Muszę wró­cić mak­sy­mal­nie jutro do Ira­to­nu. – Raczej: Najpóźniej jutro muszę wrócić do Ira­to­nu.

 

dane jest życie tak dłu­gie i życz­li­we, że prze­ży­li­śmy już jeden okres Zorzy. – Nie brzmi to najlepiej.

Może: …dane jest życie tak dłu­gie i dobre, że przetrwaliśmy już jeden okres Zorzy.

 

…nie wia­do­mym jest dla mnie… – …niewia­do­mym jest dla mnie

 

Nie wia­do­mym jest dla cie­bie?!Niewia­do­mym jest dla cie­bie?!

 

Mój syn stra­cił bez­gra­nicz­nie swoją wolę… – Mój syn całkowicie/zupełnie/ absolutnie stracił swoją wolę

 

Pod­pie­rał się rów­nież czar­nym ko­stu­rem o nie­re­gu­lar­nym kształ­cie… – Co to znaczy, że kształt kostura był nieregularny?

 

Smo­czy­ca nad­cią­ga­ła z pół­noc­ne­go-za­cho­du… – Smo­czy­ca nad­cią­ga­ła z pół­noc­ne­go za­cho­du

 

On jed­nak sa­me­mu skie­ro­wał fale Zorzy, to on na­zna­czył mnie.On jed­nak sa­m skie­ro­wał fale Zorzy, to on na­zna­czył mnie.

 

usły­sze­li w końcu jed­nak jej głos i dziw­ną mu­zy­kę. – …jednak usły­sze­li w końcu jej głos i  dziw­ną mu­zy­kę.

 

Dalej nie była zdol­na po­le­cieć, mu­sia­ła go tam zo­sta­wić i teraz po­zo­sta­ło jej tylko cze­kać na jego po­wrót. Tak samo cze­ka­li na niego bur­mistrz i jego syn. – jeszcze jeden przykład nadmiaru zaimków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka