Obudź mnie!
Podkowy gniotły błoto. Wędrowiec patrzył w dal.
Obudź mnie!
Było ciemno, jedyne światło dawała latarnia jeźdźca.
Obudź mnie!
Korytarz drzew prowadził przez krętą drogę.
Obudź mnie!
Deszcz smagał twarz, wdzierał się w każdy zakątek nie zakrytego ciała.
Obudź mnie!
Dym papierosa znikał momentalnie wśród wiejącego wiatru.
Obudź mnie!
Spiesz się wędrowcze. Spiesz się.
Musisz ją obudzić.
Raz dwa trzy, kroniki wschodzącego poranka.
– Nie idź tam – powiedział wieśniak do nadjeżdżającego wędrowca. – Tylko głupcy szukający śmierci tam podążają.
– Właśnie – odparł wędrowiec.
***
Jechał powoli wzdłuż drogi spadającej coraz bardziej w dolinę. Dzień nie był ciepły. Mżawka lekko smagała jego skórzany kubrak. Deszcz sprawiał, że kółka kolczugi były coraz chłodniejsze.
– Dolina śmierci…– Spojrzał na oderwany znak na trakcie, który pamiętał pewnie jeszcze króla Fryderyka.
– Niezbyt to oryginalne – powiedział spod kaptura w momencie kiedy koń skierował łeb w jego stronę. Zupełnie jakby go słuchał.
Wędrowiec skręcił w głuszę.
Nie był żadnym herosem. Niektórzy mogli go wręcz nazywać złodziejem. Przeciągnął dłonią konar zwisający obok jego głowy. Koń spokojnie mijał kolejne rozpadliny i połamane drzewa.
Odpalił papierosa.
,,Pomyśleć, że nigdy nie paliłem’’ – dumał wędrowiec. Koń w odpowiedzi jakby parsknął.
Był badaczem starych ruin. Przynajmniej tak oficjalnie ich nazywano. Inaczej mówiąc, był rzeczywiście po prostu złodziejem. Dostawał cynk, jechał w dane miejsce, brał co znalazł wartościowego i wracał sprzedać. Ot co, cała filozofia.
,,Trzeba jakoś żyć’’ – pomyślał. Koń dalej mijał przeszkody. On sam zgasił i wyrzucił niedopałek.
Tym cynkiem najczęściej była wiadomość o jakimś stworze. Co grabił, gwałcił i tak dalej to co robią wszystkie stwory. Przyjechał jakiś rycerzyk czy inny waligóra. Ubijał potwora. I wtedy pojawiał się on. ,,Wyzwoliciele’’ lokalnej ludzkości zazwyczaj otwierali drogę do wielu skarbów, które ich w drodze do ,,chwały’’ nie interesowały. A przecież wszystko można sprzedać. Czasem ten potwór zjadał nieszczęśnika. Wówczas więc zawsze można było jechać sprawdzić, czy zostało po nim coś wartego ograbienia.
– Przestało padać, zły znak, jakby powiedziała moja babcia – mówił i spojrzał w niebo, później na konia. Zbliżał się wieczór.
– Chyba mój, drogi przyjdzie nam tu przenocować. – Koń tylko znacząco parsknął słysząc jego słowa.
Jednak by sprawdzić pozostałości po nieszczęśniku pojawiał się jeden problem.
Stwór.
Skoro zjadł rycerzyka, to jaka była gwarancja, że nie zje i jego? Ryzyko było zbyt duże. Wędrowiec wybierał więc zazwyczaj pierwszy motyw. Stwór ubity, więc jedziemy my.
– Cóż, mój drogi. – Ciągnął wędrowiec do zwierzęcia – Dolina śmierci to już nie jest, stwór ubity. Możemy się spokojnie przespać.
Skończył i zaczął przygotowywać derkę i koc. Chwilę także zajęło mu rozpalenie ognia.
Tym razem miał szczęście. Zazwyczaj było tak, że ktoś podawał mu informację. Trzeba było oczywiście za nią płacić. I gdzieś dopiero po paru dniach pojawiał się na miejscu. Tym razem było jednak inaczej. Podsłuchał rozmowę w zajeździe i wiedział co się wydarzyło. Niejaki Willfred IV Kurza Stopa, ubił tutejsze wielkie monstrum. Jednak nikt parający się tą robotą o tym jeszcze nie wiedział. Było to dwa dni temu, więc wędrowiec wiedział, że będzie tu pierwszy. Stwór grasował tu przez lata więc liczył na dobry zarobek.
,,Kto wie, może wyślą mu jakiś list z podziękowaniami?’’ – myślał, marząc przykryty kocem, udając się do krainy snu. Stwór wybił w dolinie już wszystko, co było do wybicia. Planował więc dzisiaj spać wyjątkowo spokojnie.
***
Wiatr dął przeciągle przez uchylone drzwi od balkonu, rozwiewając firankę i jej sukienkę. Stała boso wpatrując się w morze. Sukienka była lekka i dobrze podkreślała jej kształty. Dwie piękne młode piersi, jakby chciały wyrwać się z niewoli jaką dawał im materiał. Spoglądał na nią z łóżka jak zahipnotyzowany. Jej włosy o kolorze powiewającej pszenicy podczas lata miała rozpuszczone do ramion. Jej sukienka wywoływała u niego podniecenie. Chciał by ta chwila trwała wiecznie. Żeby jakiś malarz uwiecznił ją, i żeby on mógł patrzeć na ten obraz co ranek. Lekko odwróciła głowę. Spod włosów zobaczył jak się uśmiecha.
Nagle chwyciła barierkę balkonu i zeskoczyła w bezkres morza.
***
– Mercedes! – wrzasnął wędrowiec jak oszalały, płosząc okoliczne ptaki i budząc swojego konia ze snu. Serce waliło mu jak oszalałe. Spoglądał otępiale na wschodzące słońce poranka. W końcu serce zaczęło bić normalnym rytmem. Wstał i zapalił papierosa.
– Sen…– Spoglądał dalej w czerwień poranka. – Mercedes, znikniesz kiedyś z moich myśli i snów?
***
Obudź mnie!
Agafia Malwina Krotoszyn Jaśminowa czekała.
Obudź mnie!
Wyglądała na udeptaną ubłoconą drogę ze swojej jaskini.
Obudź mnie!
Deszcz powoli skraplał drzewa. Zamieniając się w wichurę.
Obudź mnie!
Na jej łuskowatej twarzy pojawił się grymas, ktoś nazwałby go uśmiechem.
Obudź mnie!
Cień. Pojawił się cień. Nie potrzebowała go widzieć, wiedziała, nadchodzi.
Obudź mnie!
Śpiesz się wędrowcze. Śpiesz się.
Musisz ją obudzić.
Raz dwa trzy, kroniki wschodzącego poranka.
Nad wyraz ją to wszystko bawiło. Ludzie zawsze ją bawili. Kiedy wjeżdżała do miast, wsi, patrzyła po prostu na nich i się uśmiechała. Takie to ciekawe stworzenia…
Pamiętała człowieka, który robił koła do wozów. Widziała jego spracowane dłonie, i jaka to ciężka praca. Było w tym coś hipnotyzującego. Stała jak wryta, tak długi czas spoglądając na niego, aż mężczyzna podszedł do niej i spytał czy coś jej nie jest. Wziął ją chyba za niedorozwiniętą. Nie rozwiała jego przypuszczeń. Ukłoniła się i uciekła. Pamiętała też zajazd, w którym się ostatnio zatrzymała. Banda pijanych mężczyzn obmacywała pracująca tam dziewczynę, popychali ją i śmiali się do rozpuku. Później ją gdzieś zaciągnęli…
***
– Ty dziwko! – krzyczał najwyższy z nich, rozrywając dziewczynie giezło. – Lubisz to, prawda? Nas wszystkich trzech naraz? Szmato? –
Dziewczyna leżała przygwożdżona na sianie płacząc i próbując się uwolnić. Najwyższy trzymał ją za obie ręce i bił. Rudy obok niego śmiał się i rechotał jak ropucha. Ostatni z nich stał przy drzwiach stodoły i wyglądał przez uchylone drzwi.
– Bracia spójrzcie jaka dorodna ! – Pierwszy z nich bawił się jej piersiami i rozrywał dalej ubranie. Gdy ta zaczynała głośniej krzyczeć zaczął ją tłuc po twarzy i całym ciele.
– Dorodna, khe khe – Potwierdził tylko Rudy i zaczął ściągać spodnie. Ostatni spoglądał na to wszystko jeszcze głośniej się śmiejąc, po czym dołączył do nich.
Nie musiała tego widzieć. Wiedziała co się dzieje w środku. Narzuciła swój czerwony kaptur i ruszyła ciężko po wybrukowanej ulicy. Skręciła w zaułek. Wprost do stodoły. Tak jak się spodziewała, dobiegły ją krzyki. Coraz cichsze.
– Bracia, ale nam się trafiło ! – wrzeszczał najwyższy. – A zapowiadał się taki marny dzień.
– Khe, khe! – rechotał Rudy.
Dziewczyna przestała już stawiać opór. Po rozerwaniu ubrania mężczyźni przystąpili do dzieła. Nie płakała już. Z jej ust ciekła smużka krwi.
– Kurwa czekajcie na mnie! – Krzyknął ostatni.
Stodoła była dosyć spora. Miasto także. Znajdowała się na uboczu, więc wszelkie krzyki były daremne. Dziewczyna została pozostawiona samej sobie. Nie było dla niej nadziei i ratunku. Tylko siano dookoła. Myślała o polance pełnej kwiatów, po której biegała gdy była mała. Śpiewały wtedy ptaki, świeciło piękne słońce. Była boso i wpatrywała się w młyn w oddali, gdzie pracował jej ojciec. Szkoda, że tata nie żyje. Takie jest życie, pomyślała. Nie ma rycerzy w lśniących zbrojach…
Rycerzy nie ma. Ale jest ONA.
Agafia Malwina Krotoszyn Jaśminowa wpadła do stodoły. Mężczyźni kompletnie zdziwieni wpatrywali się w nią jak w boską ikonę. Rudemu ślina pociekła z ust.
– Puk, Puk…– Zastukała w drzwi. – Nie przeszkadzam panom?
Nienaturalny wiatr zamknął drzwi stodoły i trzasnął nimi robiąc wielki raban. Ściągnął także jej kaptur, odsłaniając blond loki.
– Co jest kurwa?! – wrzasnął ten najwyższy. – Co tu robi ta gówniara?
– Yyy? – Skwitował inteligentnie rudy.
Ostatni z nich zaczął ubierać spodnie, chciał sięgnąć po deskę leżącą obok niego.
– Entliczek pentliczek…– Dziewczyna powoli zbliżała się do mężczyzn. –
– Zapierdolę gówniarę! –
– Zielony stoliczek…– Nagle z jej ramienia z prawej strony wyrosło skrzydło. Gadzie skrzydło. Rozerwało jej płaszcz i bluzkę na plecach. Powoli stawiała kroki dalej w ich kierunku.
– Yyy?! –
– Na kogo wypadnie…-
– Na boga! Co to jest?! – Pierwszy z nich upadł na tyłek i zaczął cofać się do ściany. Pozostała dwójka także cofnęła się.
– Na tego BĘC! – Z jej prawej dłoni wyrosły pazury.
Mężczyźni widzieli grymas na jej twarzy. Ktoś nazwałby go uśmiechem.
***
– Kapitanie? –
– Tak? –
– Więc… co tu się wydarzyło? –
Sierżant Wichurka spoglądał na ściany stodoły. Gdy odwrócił głowę i zobaczył kawałek jelita, nie wytrzymał i zwymiotował. Długo i przeciągle. Kapitan Żwirko stał blady. Trzymał jednak gardę. Widział już niejedne zwłoki. Jednak tego co tu zobaczył… nie można już było nazwać zwłokami.
– Zabezpieczcie… to co zostało. – Powiedział łamiącym się głosem. – Chcę zbadać ślady i… -Spojrzał na ścianę, na której ktoś krwią ofiar napisał wielki napis ,,BĘC’’.
– Myśli pan… pan. Że to jakaś sekta? – Sierżant Wichurka po zwróceniu wszystkich treści żołądka wrócił do kapitana. Ten nadal, mimo że bledszy niż przed chwilą, trzymał poziom.
– Może tak być, sierżancie – ,,Czemu akurat… Bęc?’’ – pomyślał.
Sierżant Wichurka znowu zaczął wymiotować. Tym razem znalazł kawałek nogi.
– Sierżancie, co powiedziała dziewczyna? – Kapitan spojrzał na swojego podwładnego.
– Że przyszedł smok i wszystkich zapierdolił. –
***
Wiatr dął przeciągle kiedy wędrowiec zbliżał się do jaskini. Deszcz ustawał. Odwinął kołnierz i spojrzał przed siebie. Od zimna skostniały mu palce, koń pochrapywał cicho. Niedaleko opadła na ziemię urwana przez wicher gałąź. Coś było nie tak. Coś cholernie było nie tak.
– Spokojnie. – Zeskoczył z siodła i sam już nie wiedział, czy uspokaja siebie czy konia. – Poczekaj tu na mnie chwilę. Niedługo wracam.
Przywiązał zwierzę do pobliskiego drzewa, które chroniło je przed deszczem i wzrokiem nieznajomych. Robił to automatycznie, wiedział przecież, że nikogo nie ma w tej dolinie. Przypasał miecz do boku, podarunek z dawnych lat i ruszył w mroczną gęstwinę krzaków i konarów.
– Wszystko pójdzie jak z płatka. To tylko twoja wyobraźnia. –
Przecież nie były to jego pierwsze ruiny, jaskinie i pomosty, które przeszukiwał. Zawsze idealnie wyliczał czas kiedy pojawią się sępy i na pobojowisku będzie spokój. Tak też będzie i tym razem. Rękoma dotykał zimnego kamienia u wlotu do legowiska. W drugiej ręce trzymał nieodpaloną pochodnię. Trzęsącej się ręce. Oparł się plecami o ścianę i powoli zbliżał się do wejścia. Krok za krokiem. Nie wiedział dlaczego, ale paraliżował go strach. Coś było nie tak. Coś cholernie było nie tak.
– Jestem dużym chłopcem, nie boję się ciemno… Aaa! –
Wrzasnął jak opętany i usiadł na tyłku ślizgając się na błocie. Z jaskini wyleciał nietoperz.
– No to wszystkie ceregiele i tak poszły się je… -
Wstał czując duży przypływ animuszu. Odpalił pochodnię i wszedł do jaskini. W oddali słyszał chrapanie jego konia. Mógłby przysiąc, że brzmiało jak śmiech.
***
Agafia Malwina Krotoszyn Jaśminowa czekała. Wiedziała, że to już czas. Wymówiła zaklęcie. Zawsze ta chwila sprawiała trochę bólu. Skrzydło zaczęło powoli się chować i zanikać. Na jej twarzy pojawił się grymas, ktoś nazwałby go uśmiechem.
***
Wędrowiec spoglądał przed siebie. Jaskinia była mokra, lepka i nieprzyjemna. Jak wszystkie jaskinie. Strop był jednak dość wysoki. Szedł więc wyprostowany. W przejściu spokojnie zmieściłyby się dwie dorosłe osoby. Wypatrywał śladów walki. Mieniącego się złota.
– Gdzie ten Kurza Stopa ukatrupił tę bestię? – myślał głośno.
Rozglądał się dalej, coraz mniej ostrożnie stawiając i czując się pewniej. Wystraszył jeszcze kilkanaście nietoperzy. Tym razem był na to gotów. Poślizgnął się. Prawie złamał kostkę. Rękoma jednak przytrzymał się ściany. Kostka piekła jak diabli. Ruszył dalej.
– Kur… -
Zaklął pod nosem gdy wdepnął w jakąś zieloną maź. Wolał nie wiedzieć co to było. Wtedy doszedł do miejsca gdzie jaskinia zmieniała się jakby w ogromny hol. Kolisty hol. Wokół paliły się pochodnie co tylko sprawiło, że na powrót czuł ciarki na plecach. Kompletnie zdezorientowany i zaskoczony rozglądał się dookoła.
– Co to ma być? –
Pochodnia wypadła mu z dłoni i spadła na podłogę. Na środku sali stało coś wyglądające jak ołtarz. A na nim… blond włosa dziewczyna, przykryta jakimś białym atłasowym płótnem, które zakrywało ją poniżej szyi, odsłaniając kawałek dekoltu. Stał jak wmurowany.
– Widziałeś już różne rzeczy, zachowaj spokój. To przez tę maź, w którą wdepnąłeś. Pewnie uwolnił się jakiś trujący gaz… -
Wszystko mówiło mu : ,,uciekaj stąd jak najdalej’’. Odpalił papierosa i zwrócił korpus w stronę wyjścia po czym zrobił kilka kroków.
Sekundę później zawrócił i już po chwili był przy ołtarzu.
Dziewczyna wyglądała jak pogrążona we śnie. Wędrowiec spojrzał na jej twarz. Wyglądała bardzo młodo, może czternaście, szesnaście lat. Miała piękne blond loki. Oparł ręce o ołtarz i nie wiedział za bardzo co robić. Nieczęsto spotyka się takie dziewczęta, w takim miejscu. Jego wzrok spoczął na płótnie. Które uwydatniało jej sterczące piersi i figurę. Atłas leżał na niej jak zaklęty, przełknął głośno ślinę. Jego dłoń jak zaczarowana zaczęła sięgać w stronę materiału i jej biustu…
Wtedy otwarła oczy. Zobaczył grymas na jej twarzy. Nie, nie był to uśmiech.
Odskoczył jak oparzony. Potknął się o głaz na wzniesieniu gdzie znajdował się ołtarz. Upadł. Przeturlał się kawałek i przysiadł na podłodze. Był zbyt przerażony by szukać dłonią broni.
Obudź mnie…
Wstała z ołtarza, spadło płótno.
Obudź mnie…
Umrę przynajmniej szczęśliwy. Pomyślał
Obudź mnie…
Postąpiła dwa kroki, z jej lewego ramienia wyskoczyło gadzie skrzydło.
Obudź mnie…
Dłonią sięgnął do rękojeści miecza.
Obudź mnie!
Dziewczyna na jego oczach zmieniała się w jakąś parszywą kreaturę.
Obudź mnie!
Gdy skoczyła do niego, akurat wyjął miecz i sparował jej uderzenie.
I coś najlepszego uczynił wędrowcze?
Obudziłeś ją.
Odrzuciło go na kilka kroków. Ledwo utrzymał równowagę. Dziewczyna zmieniła się w prawie dwumetrowego smoka i wielkimi szponiastymi łapami właśnie próbowała go dekapitować. Ciął mieczem kilka razy, zręcznie uniknęła jego ataków. Kątem oka zauważył, że jej ogon chce go podciąć.
Odskoczył.
Ona przecięła powietrze. W życiu nie posądzałby siebie o taką zręczność. Adrenalina go rozsadzała. Kolejny raz sparował uderzenie wielkiej pazurzastej dłoni. Miał tylko jedno wyjście.
– Giń poczwaro! –
Wrzasnął jak opętany. Sięgnął dłonią za pas. Miał tylko jeden strzał.
Wystrzelił akurat gdy stanęła wprost naprzeciwko niego. Uśmiech losu. Pieniądze wrzucane do fontann, chwila niemożliwa. Trafił ją prosto w klatkę piersiową.
Wrzask. Tym razem gadzi, niemożliwy do wytrzymania. Upadł na kolana. Z poczwary ciekła jucha. Rzucała się i wiła na jego oczach. Umierała.
W jego uszach brzmiała muzyka. Skrzypce. Kontrabas. Coraz szybsza. Jakby ktoś śpiewał z wiatrem. Piękna muzyka. W jaskini zerwał się wiatr. Zaczynał zwiewać pochodnie. Smok stał na dwóch łapach, on był epicentrum tego wiatru.
Obudź mnie!
Na jego oczach dokonywało się coś niesamowitego
Obudź mnie!
Cała podłoga jaskini tonęła we krwi.
Obudź mnie!
Smok przemieniał się na jego oczach.
Obudź mnie!
Przed nim ponownie stanęła dziewczyna. Kompletnie naga.
Obudź mnie!
Wyrzucił broń, i ruszył złapać ją gdy upadała.
Obudź mnie!
Złapał ją w ostatniej chwili.
I coś najlepszego uczynił wędrowcze?
Uratowałeś ją.
***
– Nie idź tam. – Powiedział wieśniak do nadjeżdżającego wędrowca. – Tylko głupcy szukający śmierci tam podążają.
– A zamknij się… -
Wędrowiec właśnie wyjeżdżał z Doliny Śmierci. Za nim na koniu obejmując go w pasie, jechała blond włosa dziewczyna. Głowę opierała zamyślona o jego plecy.
– Ej… – Zagadała cicho, on trzymał lejce konia i palił papierosa.
– Hm? –
– Jak ty masz właściwie na imię? – Westchnęła głośno.
– Ja? –
– A widzisz tu kogoś innego… -
– Nazywam się… -
– Czekaj, nie mów. Mało mnie to w sumie obchodzi. –
Wędrowiec wzruszył ramionami. Jechali dalej. Poprzez pola i łąki. Świeciło słońce. Była piękna pogoda. Wieśniacy przygotowywali się do żniw.
– Ej… – Zagadała znowu do niego po dłuższej chwili.
– Hm? –
– Robiłeś to kiedyś ze smoczycą ? –
Odwrócił się i spojrzał na nią a papieros wyleciał mu z ust.