- Opowiadanie: Jedras091293 - Łowca Smoków

Łowca Smoków

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Łowca Smoków

 Tętent kopyt Siwka słychać było w najdalszych zakątkach lasu. Łowca pędził na swym wiernym rumaku, niczym wystrzelony z kuszy bełt. Na chudej szyi mężczyzny kołysał się w rytmie uderzających o ziemię kopyt, flakonik smoczej krwi, zawieszony na srebrnym łańcuszku, przekazywany w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Rasław był na granicy wytrzymałości. Pogoń za marzeniem kompletnie go wykończyła. Jedynym dzięki czemu utrzymywał się w siodle była myśl, że jest bliżej celu niż kiedykolwiek. Przecież na własne oczy widział przelatującego nad tutejszymi lasami czerwonego smoka. Nigdy nie zapomni huraganu powstającego za każdym uderzeniem ogromnych skrzydeł potwora, którego lot w przeciwieństwie do wszelkiego rodzaju legend, opowiadań, czy innych zapisków, nie był tak piękny i majestatyczny, w rzeczywistości smok wyglądał raczej, jak walczący z własnym ciężarem, ogromny wąż, z trudem utrzymujący się w powietrzu. Było w nim jednak swego rodzaju piękno, przerażająca siła i powiew grozy.

Rasławowi nie zależało ani na pieniądzach, ani na sławie, które na pewno spłynęłyby na niego, jak górska lawina, gdyby tylko zabił bestię. Dla mężczyzny znaczenie miał tylko i wyłącznie obowiązek, który odziedziczył po ojcu w momencie narodzin. Był synem Sambora, legendarnego Łowcy, którego przygody znał każdy mieszkaniec Centralnego Królestwa. Sambor, największy z pogromców w pojedynkę zmniejszył o ponad połowę smoczą populację, natomiast jego syn Rasław nie zabił jeszcze żadnej bestii, co było ogromnym rozczarowaniem. Wiele lat temu sprawiło to, że niezadowolony ze swego syna ojciec wyrzekł się go, wygnał z domu i zabronił wracać, dopóki ten nie przyniesie mu drugiego flakonika wypełnionego krwią magicznej istoty.

Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Chociaż Rasław nie jest już tym samym człowiekiem, którym był przedtem i wśród jego czarnych, krótko ściętych włosów zaczęła pojawiać się siwizna, to zapał, który prowadzi go przez gęstwiny lasu w pogoni za mitycznym stworzeniem, nie zmalał nawet odrobinę.

– Dzisiaj jest ta noc – pomyślał – w końcu go dorwę!

 

***

 

Siwek zarżał głośno, kiedy pan uderzył lejcami o jego grzbiet, zmuszając tym samym do zwiększenia tempa. Moment ten przyniósł rzecz niespodziewaną. Stało się coś, czego jeździec w żadnym wypadku nie mógł przewidzieć. Rumak gwałtownie wyhamował i stanął dęba, wymachując kopytami, wyrzucając z siodła mężczyznę, który nie zdążył zareagować, bezwładnie opadając na plecy, z ogromnym zdziwieniem na twarzy. Jeździec stracił przytomność od siły uderzenia i poturlał się po bardzo stromym zboczu.

Minęło kilka godzin, zanim otworzył oczy. Nad lasem zdążyło pojawić się już słońce. Rasław znajdował się w jakiejś jaskini, otaczały go ciemność i cisza. Przezwyciężył ból pleców, uniósł się powoli i podparł na rękach. Bystrym okiem obejrzał miejsce, które nie napawało go optymizmem. Zauważył światło dobiegające z końca ciasnego korytarza wydrążonego w skale. Szybko wszystko przekalkulował, nie miał wyboru, musiał wydostać się z ciemności. Nikomu nie mówił o swojej wyprawie, ponieważ nie chciał spotkać na swojej drodze innych łowców, jednak jeszcze bardziej nie chciał narazić się na kpiny po kolejnej porażce. Nie mógł więc liczyć na niczyją pomoc. Wstał, oparł się o ścianę, wewnętrzną stroną dłoni poczuł jej wilgoć. Był bardzo poobijany, kulejąc i lewą ręką kurczowo trzymając się skały, powoli stawiał krok za krokiem, z każdą chwilą zbliżając się do dziwnego, bladego blasku na końcu jaskini. Nie wiedział co go tam czeka. Miejsca takie, jak te, znajdujące się niedaleko wielkich miast ale ukryte głęboko w lesie, rzadko są niezamieszkałe. Najczęściej zakładają w nich obozy bandy złodziei, rzadziej morderców na zlecenie. Łowca nie raz spotykał ich na swojej drodze. Ilości pojedynków, które stoczył w swoim długim i barwnym życiu, nie był w stanie zapamiętać. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Cierpiał od odniesionych obrażeń a cały sprzęt, łącznie z kuszą i mieczem, został gdzieś w lesie razem z Siwkiem. Przy sobie miał tylko sztylet i drogocenny naszyjnik ze smoczą krwią, wokół którego zacisnął dłoń, jak to miał w zwyczaju. Najmniej prawdopodobna wydawała mu się opcja, że jaskinia jest zamieszkana przez jakąś bestię, na przykład niedźwiedzia. Możliwe było również to, że przebywa tutaj jakaś magiczna istota jak wilkołak, lub wampir. Pozostawiony bez wyboru, trochę zrezygnowany, choć zaciekawiony, szedł w stronę światła, odgarniając spod nóg obgryzione, stare, trzeszczące kości.

– Teraz już przynajmniej wiem, że mam do czynienia z bestią – wymamrotał cicho pod nosem – bez cienia wątpliwości są to ludzkie kości. Chyba, że na końcu tunelu czekają na mnie kanibale – uśmiechnął się ironicznie i szedł dalej.

Koniec końców musiało się to stać. Łowca dotarł do celu a to, co ujrzał, przerosło jego najśmielsze wyobrażenia. Zarówno te poważne, jak i te bardziej prześmiewcze. Na górze złotych monet, kielichów, mis, dzbanów, wszelkiego rodzaju zdobień i biżuterii, diamentów, szafirów, rubinów, a także pięknych mieczy i przebitych zbroi, wewnątrz których rozkładały się ciała śmiałków, którzy jakiś czas temu, podobnie do naszego bohatera znaleźli to miejsce, leżała ona. Piękna, niepowtarzalna, o wiele bardziej zniewalająca niż wszystkie skarby, które znajdowały się pod nią. Nigdy w życiu nie widział niczego piękniejszego. Jej nagość go paraliżowała. Dostrzegł na niej kilka siniaków i zadrapań. Nie odciągnęło to jednak uwagi Rasława od idealnych wręcz kształtów. Była zaokrąglona dokładnie tam, gdzie każda kobieta powinna być zaokrąglona i idealnie smukła, oraz gładka tam, gdzie taka być musi. Wszystko to podkreślały długie, sięgające okrągłego tyłka, czerwone włosy, delikatnie niczym puch układające się na jej plecach. Łowca nie marnował czasu, wiedział gdzie się znajduje i wiedział, że nie ma go zbyt wiele. Podszedł do Krwistowłosej piękności, pochylił się i zauważył, że przygląda mu się uważnie, spod czerwonej, długiej grzywki.

– Kim jesteś? – zapytał.

– Dewi – kobieta szepnęła bardzo cicho, kryjąc swoją twarz za grzywą.

– Co tutaj robisz Dewi? – Nie odpowiedziała, kuląc się tylko z przerażenia. – Spokojnie, chcę ci pomóc.

– Oni złożyli mnie w ofierze. – Po jej bladym policzku pociekła czysta niczym światło gwiazd, łza. Krwistowłosa opuściła wzrok w geście zrezygnowania.

– Nie próbowałaś się wydostać?

– Próbowałam. – Podniosła się powoli na kolana, palcem wskazując kilka siniaków i rozcięć na brzuchu.

– Proszę, ubierz to. Nie będę ukrywał, że czuję się lekko skrępowany, widząc cię nagą. – Rasław ściągnął czarną, twardą, grubą skórzaną kurtkę i podał ją kobiecie. –Pomogę ci uciec. Musi być stąd jakieś wyjście, w końcu jakoś się tutaj znalazłem. – Spojrzał w górę i ujrzał piękne, błękitne niebo. Znajdowali się we wielkim, głębokim dole. Wiedział, że w ich stanie każda próba wspinaczki, byłaby samobójstwem.

– Nie uda się nam, on niedługo wróci. – Krwistowłosa była wyraźnie przestraszona. Przewracała nerwowo piwnymi oczami i nerwowo się rozglądała.

– Smok? – mężczyzna rozejrzał się dookoła, ku zdziwieniu kobiety, cały czas zachowywał spokój – jak udało ci się tutaj przetrwać?

– Nie wiem. On tylko mi się przyglądał. To było naprawdę straszne. Może to była taka gra? – zamilkła na chwilę, odwróciła głowę i spojrzała w dół, po czym kontynuowała – taka zabawa. Zastraszenie ofiary, aż zwariuje, później łaskawe odebranie jej życia. Jestem tutaj tylko dwa dni, a już wielokrotnie błagałam bogów o śmierć.

– Wiem – Rasław przerwał niezręczną chwilę ciszy – wiem, jak nas stąd wydostać. Pójdziemy tunelem, którym tutaj przyszedłem. Widzisz te zwisające rośliny? Za nimi znajduje się wejście do korytarza, na końcu którego może być jakieś wyjście.

Nie czekali ani chwili, nie było czasu do stracenia. Łowca mocno chwycił Dewi za dłoń i poprowadził ją przez ciemny, mokry, wyściełany kośćmi korytarz. Kobieta powoli dochodziła do siebie. Zaczęła wierzyć, że razem mogą wydostać się z jaskini i uciec daleko od tego koszmaru. Posuwając się do przodu czuli lekki opór pod nogami. Był to bardzo dobry znak. Szli pod górkę co zwiększało ich szanse na ratunek. Po niekrótkim czasie spędzonym w całkowitych ciemnościach, ujrzeli światło. Doszli do końca tunelu. Stanęli przed stromą, gładką ścianą, prowadzącą na wolność. Nie była ona wysoka, więc Rasław nie zastanawiając się zbytnio podskoczył, złapał wystający kawałek skały, podciągnął się i szukając oparcia pod nogami, z trudem wyszedł na powierzchnię.

Niespodziankom nie było końca. Gdy Łowca wyprostował się i złapał oddech, tuż przed jego oczami ukazał się ubrany w szare, długie szaty nie z tej epoki, starzec, który w prawej ręce trzymał za lejce Siwka wraz z całym zaginionym ekwipunkiem, w lewej zaś dzierżył długi, prosty kij.

– Ona nie jest tym, za kogo się podaje Rasławie. – Wypowiadając te słowa nieznajomy patrzył głęboko w oczy mężczyzny, jakby szukał w nich ukrytych tajemnic.

– O czym ty do mnie mówisz? Kim jesteś? Skąd znasz moje imię? I gdzie do cholery znalazłeś mojego konia?

– Uważaj na nią. Niektórych rzeczy nawet ja nie jestem w stanie pojąć. – Starzec podał powoli mężczyźnie lejce, nie tracąc kontaktu wzrokowego.

– Hej! Pamiętasz o mnie?! – głos niósł się spod ziemi – ja wciąż tu jestem! – krzyknęła Dewi a Rasław odruchowo obrócił się w stronę dziury w ziemi. Momentalnie jednak, zaintrygowany słowami wypowiedzianymi przez nieznajomego, wrócił wzrokiem na miejsce, gdzie przed chwilą się znajdował. Starzec zniknął.

Nie czekał dłużej. Poklepał po szyi Siwka i wyciągnął z torby przytwierdzonej do jego boku linę, po czym rzucił ją kobiecie. Rozejrzał się jeszcze raz bardzo dokładnie. Po staruszku nie został najmniejszy ślad. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Krwistowłosa po chwili była już na powierzchni. Od razu rzuciła się Rasławowi na szyję, dziękując za ratunek. Zadowolony z widoku całego i zdrowego pana Siwek rżał wniebogłosy.

 

***

 

Jechali powoli, obydwoje głodni i wycieńczeni. Nie mogli od tak udać się do miasta. Musieli wcześniej znaleźć jakieś ubrania dla Dewi, ponieważ kurtka, którą miała na sobie, odsłaniała większość jej wdzięków. Całe szczęście, jak im się wydawało, na swojej drodze mijali skupisko trzech malutkich leśnych chatek pokrytych strzechą. Mężczyzna zsiadł z konia, zachowując bezpieczną odległość od domów, przywiązał Siwka do drzewa i zostawił go z Krwistowłosą. Rasław podszedł po cichu do zabudowań, kucnął za gęstym, zielonym krzewem i upewnił się, że nikt go nie zauważył. Nie musiał długo czekać aż mieszkanki tej malutkiej wioseczki skończą wieszać pranie. Rozejrzał się raz jeszcze, w okolicy nie było nikogo więcej, ruszył więc do ataku. Szybko zerwał z linki jeszcze mokrą suknię i bez zwłoki, po cichu wracał skąd wyszedł. Pech chciał, że zauważyła go najstarsza z wieśniaczek, która miała ogromną sklerozę i cofnęła się, żeby sprawdzić czy aby na pewno powiesiła pranie.

– A paczta kurwiego syna! Jak mu przypierdolę, to odechce mu się podkradania babskich gaci! Łapać go kobity! Łapać zboczeńca!

Nie minęła nawet sekunda a Łowca otoczony był ze wszystkich stron kobietami, których wyrazy twarzy mówiły absolutnie wszystko. Było ich sześć. Stare, młode i w średnim wieku, każda wyposażona w śmiercionośne narzędzie, takie jak tłuczek do mięs, czy wałek do ciasta. Jedynym, o czym myślał Rasław, słuchając rzucanych w jego stronę wyzwisk, było to, że ani z tego, ani z tamtego nie chciałby oberwać. Obserwując przez chwilę całe zamieszanie, Dewi postanowiła ratować mężczyznę. Szybko i zwinnie wskoczyła na Siwka i ruszyła w stronę zabudowań. Pech chciał, że pędząc między drzewami zahaczyła o gałąź, która zerwała z niej skórzaną kurtkę.

– A co to za dziwka?! – wykrzyczała najstarsza z uzbrojonych kobiet, kiedy Krwistowłosa wjechała na dziedziniec, prezentując wszystko co kobieta powinna raczej skrywać.

– Goła wierzchem jeździ! – Oburzyła się jej córka – cholera jasna! Cóż to za nieszczęsny dzień!

Wieśniaczki ruszyły niczym opętane przez złe moce w kierunku Dewi, dosiadającej starego, poczciwego rumaka, w którego stronę poleciały kamienie. Koń stanął dęba a później z impetem ruszył przed siebie, szarżujących na stado zdziczałych kobiet, które nie miały wyboru, musiały ustąpić, ratować się odskakując szybko na boki, żeby nie skończyć pod kopytami szatańskiego ogiera, jak nazwały go później, opowiadając tę historię reszcie mieszkańców.

– W dupę kota! Moje gnaty! – krzyknęła opadając na ziemię staruszka.

– Ni chuj. Nie wstanę – skomentowała córka, leżąc plecami w błocie.

Dewi zatrzymała się obok obficie okładanego gałęziową miotłą Rasława, który najwyraźniej uznał, że nie przystoi mu walczyć ze starszą kobietą. Zasłonił tylko głowę, lekko pochylił tułów i czekał aż skończy. Jadwiga, jak wynikało z jej monologu – Jadwiga ci pokaże! Łobuzie ty! Zboczeńcu! Jadwiga cię nauczy szacunku! – miała o wiele więcej wigoru niż przypuszczał i w ogóle się nie męczyła. Można było odnieść wrażenie, że uderzanie trzonkiem o plecy mężczyzny, sprawiało jej ogromną przyjemność. Krwistowłosa nie miała tyle cierpliwości co jej kompan. Mocnym, mierzonym kopniakiem bez ostrzeżenia, ogłuszyła Jadwigę i dała czas Rasławowi, żeby ten wsiadł na konia. Odjechali bardzo szybko, nie czekając na pewny kontratak. Łowca, czując się zobowiązany zadośćuczynić za skradzioną suknię, która zresztą była okropnie brzydka i przez cały zamęt niesamowicie ubłocona, na pewno nie warta tego zamieszania i wszystkich siniaków na jego plecach, rzucił kilka złotych monet w kierunku Jadwigi. Chciał dobrze, wyszło jak zwykle. Widząc lecące w ich stronę złote monety, podobno nie będące w stanie wstać, kobiety wystartowały z ziemi niczym lwy podczas ataku, wykrzykując przy tym, której z nich należą się pieniądze. Czy to z racji wieku, czy odniesionych obrażeń. Dopiero teraz rozpętało się prawdziwe piekło. Bitwa na pięści, trzonki, kije i wszystko, co wpadło im w ręce. Widząc to wszystko Rasław skomentował tylko jednym, krótkim ja pierdolę, zanim zniknął pośród drzew.

 

***

 

Zatrzymali się przy rzece, żeby chociaż trochę doprowadzić do porządku zdobyczną suknię, która i tak była za duża na Krwistowłosą.

– Lepsze to, niż nic – skomentował sytuację Rasław, patrząc na prany w Stróżce ubiór – chociaż nie – odwrócił się, spojrzał na zupełnie nagą, czerwonowłosą kobietę, głaszczącą delikatnie Siwka i sprostował tak, żeby nie słyszała – zdecydowanie lepsze jest nic.

Noc nadchodziła wielkimi krokami. Wspólnie postanowili nie jechać już dalej i odpocząć. Rozpalili ogień, ułożyli prowizoryczne posłania, Łowca wyciągnął z plecaka resztki swoich zapasów. Nie napełnili żołądków, jednak musiało im to wystarczyć. Robiło się co raz chłodniej. Leżeli na plecach i wspólnie oglądali niebo pełne gwiazd migoczących pośród ciemności, świecących bladym blaskiem niosącym nadzieję, że mrok przeminie i nastanie kolejny, piękny dzień.

– Jutro ruszymy do miasta – mężczyzna po chwili ciszy rozpoczął rozmowę – odwiozę cię do domu.

– Proszę, nie rób tego – Dewi wyraźnie spochmurniała – nie będę tam bezpieczna. Nie opuszczaj mnie, błagam. Zostałam złożona w ofierze, jeżeli wrócę do wioski, to znowu mi to zrobią, tylko tym razem połamią nogi, żebym nie mogła uciec. Nie rób tego, nie skazuj mnie na śmierć. – Kobieta była roztrzęsiona a po jej policzkach ciurkiem płynęły łzy.

– Co ja mam z tobą zrobić? Nie możesz cały czas jeździć ze mną na Siwku, zamęczymy biedaka.

– Zabierz mnie w jakieś bezpieczne miejsce i zostań tam ze mną. – Obróciła się na bok, przytuliła do Rasława i zaczęła wymowną zabawę jego naszyjnikiem z fiolką smoczej krwi, na którym skupiła całą swoją uwagę. Przestała płakać.

– Znam tylko jedno bezpieczne miejsce. Najbezpieczniejsze na ziemi. Nie sięga tam żadne zło. – Łowca spochmurniał nagle. Miał na myśli dom, z którego został wygnany i pod żadnym pozorem nie chciał do niego wracać. Nie miał jednak nic do powiedzenia w tej sprawie. Zanim zdążył otworzyć usta, wydusić z siebie cokolwiek, Dewi leżała już na nim. Podarowała mu najsłodszy pocałunek w królestwie i najostrzejszy seks na całym świecie. Tej nocy w lesie nie było cicho. Nawet przez chwilę.

 

 

***

 

Daleka wędrówka wreszcie zbliżała się ku końcowi. Mocny podmuch wiatru rozpędził mgłę a w oddali ukazała się piękna, usadowiona na stromej skale nad porośniętą gęstą puszczą krainą, Smocza Twierdza. Nazwę tą wymyślił Sambor, ojciec Rasława, który zbudował zamek od podstaw za złoto, które zdobył zabijając niezliczone zastępy magicznych istot. Była to warownia nie do zdobycia. Otoczona wysokimi murami i wieloma wieżami, na których montowane były specjalne działa, które największy spośród łowców zaprojektował sam, tak, aby żaden smok nie zbliżył się do jego domu. Ponad wszystko pragnął bezpieczeństwa swojej rodziny. Wbrew pozorom nie był złym człowiekiem. Gdyby tylko mógł, dałby swoim dzieciom wszystko, czego pragnęły. Najważniejszą jednak rzeczą w jego życiu był obowiązek, który nałożył na niego ojciec Dalebor i który on sam nałożył na swojego jedynego syna.

Rasław ruszył niepewnie w stronę Smoczej Twierdzy, miejsca, w którym spędził dzieciństwo. Nie spodziewał się ciepłego przywitania. Nie miał jednak prawa domyślić się okrucieństw, które go tam spotkają. Dewi, w przeciwieństwie do swojego ukochanego, emanowała pewnością siebie, cały czas pospieszając Łowcę i powtarzając, że ich przeznaczenie jest na wyciągnięcie ręki i że za chwilę wszystko się ułoży. Mężczyzna nie rozumiał tego zapału i przypływu energii u Krwistowłosej. Skupiał się jednak tylko na tym, co powiedzieć, kiedy po długich latach spotka rodziców.

Bez problemu przekroczyli bramę twierdzy. Żaden z pełniących wartę wojowników nie rozpoznał syna swojego pana. Nie widzieli go przecież wiele zim. Rasław sam zastanawiał się czy było ich dziesięć, czy może więcej. Rozmyślał o tym przez większość drogi znad Stróżki. Siwek został w miejscowej stajni, mężczyzna zapłacił za opiekę nad nim i podkucie kopyt, po czym powolnym krokiem, mocno trzymając Krwistowłosą za rękę, próbując utrzymać w klatce piersiowej serce, które usilnie próbowało z niej wyskoczyć, podążał w stronę domu, który znajdował się tuż za rogiem. Nigdy nie zapomniał tych wielkich, drewnianych, zdobionych złotem drzwi przed wielkim dziedzińcem, na którym często zbierali się mieszkańcy, handlując między sobą, rozmawiając o wyprawach, oraz oczywiście o legendarnych walkach Sambora, w których rzekomo uczestniczyli, wspierając władcę Twierdzy. Wspominali dawne, dobre czasy, kiedy łatwo było znaleźć bestię do upolowania. Dewi spochmurniała nagle, jakby z niewiadomych przyczyn tłumiła w sobie gniew. Rasław rozejrzał się raz jeszcze, pośród tłumu nie znalazł żadnych znajomych twarzy. Wziął głęboki wdech i dwukrotnie uderzył pięścią we wrota, na których znajdowały się dwa, walczące ze sobą smoki, herb jego rodu. Otworzył mu służący Piotrek, który na widok pary zrobił tak ogromne oczy, że ślepy łucznik by w nie trafił.

– Jak dziś pamiętam! Toć to Rasław! Mój ulubiony z podopiecznych! Wchodźcie, wchodźcie, na pewno jesteście głodni! Rybę ugotowałem. – Na jego ustach pojawił się szczery, szeroki uśmiech.

– Głodni, jak nigdy dotąd. – Dewi odwzajemniła uśmiech, lecz był on inny, bardziej tajemniczy.

Piotrek posadził wędrowców przy ogromnym stole, po czym przyniósł swoją specjalność, karpia w sosie koperkowym i pobiegł szybko na piętro w poszukiwaniu Sambora i Niny. Pierwsza na dół zeszła matka Rasława. Była wysoka i smukła, mimo zmarszczek i siwych włosów, które złotą spinką zgrabnie spięła w koka, wyglądała olśniewająco. Ona również przywitała wędrowców przepięknym uśmiechem, oprócz tego wyściskała ich serdecznie, nie potrafiąc powstrzymać łez wzruszenia. Bardzo kochała swego syna i nigdy nie pogodziła się z jego odejściem. Tuż za nią szedł wysoki mężczyzna mocnej postury i ciemnej karnacji, jego oczy były czarne niczym noc a twarz bardzo surowa.

– W końcu wróciłeś! – wykrzyknęła matka – to już tyle lat!

– Tak mamo, wróciłem. Tęskniłem za wami.

– Czyżbyś zabił jakiegoś smoka? – Ojciec stał niewzruszony na schodach, czekając na jedyną prawidłową odpowiedź.

– Och przestań. – Nina nawet nie chciała dopuścić do siebie myśli, że może ponownie stracić swoje dziecko.

– Przyniosłeś jego krew? Masz dowód? – Słowa żony przeleciały obok jego uszu, nie trafiając do celu. Zszedł na dół, splótł ręce na klatce piersiowej, stanął nad synem i patrzył na niego srogo.

– Przestań, porozmawiamy o tym później, teraz chcę nacieszyć się moim synkiem! – Nikt nie spodziewał się, jak bardzo stanowcza i przekonująca może być Nina. Jej słowa sprawiły, że schowany za skorupą twardziela Sambor ustąpił. W głębi duszy sam chciał spędzić czas z Rasławem. Przecież przez te wszystkie lata nie miał nawet pewności, że jego syn wciąż żyje.

– Dobrze, niech tak będzie – głos największego z łowców złagodniał nagle a jego postawa stała się bardziej przyjazna – przedstawisz może nam damę, z którą tutaj przybyłeś?

– Tato, mamo, to jest Dewi. Kobieta, która w mgnieniu oka skradła moje serce.

– Och nie Rasławie – na ustach Krwistowłosej pojawił się brzydki uśmiech a jej oczy zapłonęły żywym ogniem – to nie jest moje prawdziwe imię. Nazywam się Deathrine i widzisz, tak naprawdę przybyłam tutaj tylko i wyłącznie dla największego z największych łowców smoków, który kiedykolwiek stąpał po ziemi. Sambora, mordercy, który z zimną krwią zakończył wiele istnień.

Jej włosy, które dotychczas były krwisto czerwone, rozbłysły żarem. Świeciły niczym rozgrzana do granic wytrzymałości stal. Nie patrzyła już na nikogo niewinnym, dziewczęcym, uroczym wzrokiem, który tak długo musiała udawać. Była pewna swojej wyższości, agresywna. Prawą ręką odrzuciła wielki, drewniany stół, który obrócił się w powietrzu i spadł prosto na zszokowaną Ninę. Kobieta, przygnieciona przez ogromny mebel nie mogła się ruszyć. Była uwięziona, z trudem łapała oddech. Jedyne co jej pozostało, to przyglądanie się dalszym wydarzeniom. Widziała jak Dewi a raczej Deathrine lewą ręką odpycha jej syna, który stał nieruchomo, jakby w ogóle nie dotarło do niego to, co właśnie się wydarzyło. Uderzony padł na drewnianą podłogę, pojechał po niej kawałek i zatrzymał się na ścianie. Krwistowłosa szła wolno w stronę Sambora a jej ponury, mroczny śmiech odbijał się echem od gładkich, kamiennych powierzchni wielkiej komnaty. Stawiała krok za krokiem, nie przerywając co raz bardziej demonicznego rechotu. Czerpała z tej chwili niewyobrażalną przyjemność.

– Nie zbliżaj się, daję ci ostatnią szansę na wyjście stąd o własnych siłach. – Sambor nie żartował. Wyprostował się i napiął wszystkie mięśnie. Wyglądał niczym młody bóg wojny.

– Chyba nie wiesz do kogo mówisz robaczku. – Salę wypełniła cisza. Kobieta stanęła naprzeciw Łowcy, który dopiero teraz zauważył jej gadzie oczy.

– Czymkolwiek jesteś, ostrzegam cię! – wykrzyczał – z całych sił będę bronił mojej rodziny!

– Ależ ja właśnie na to liczę!

 

***

 

Dwóch mężczyzn wybiegło na pusty dziedziniec z walącego się budynku. Jeden z nich wielki, silny, ubrany w skórzaną, grubą kurtkę, w prawej dłoni dzierżący szeroki miecz z ciemnego metalu. Drugi chudszy, jakby trochę zdezorientowany.

– Synu, biegnij do działa – Sambor skorzystał z chwili, kiedy wróg zajęty był demolowaniem wnętrza sali – ufam, że nie spudłujesz. To nasza jedyna szansa. – Łowca spojrzał na Rasława, energicznym ruchem zerwał z jego szyi fiolkę smoczej krwi – udowodnij mi, że na to zasługujesz.

Przez okna wylatywał dym, we wielkich, frontowych drzwiach można było dostrzec płomienie. Sambor czekał na swojego przeciwnika. Od lat nie stoczył walki, zostawił to młodszym, pragnącym krwi łowcom. Był jednak w dobrej formie, starannie o to zadbał, wiedząc, że nie może odciąć się od przeszłości, która teraz postanowiła do niego wrócić. Jedno uderzenie ogromnego ogona sprawiło, że cała przednia ściana runęła, niczym domek z kart. Ogień wystrzelił z wnętrza tego, co dawniej nazywał domem. Czerwony smok uniósł się na chwilę nad ruiną, zatoczył koło nad murami zamku, niszcząc i paląc wszystko, co napotkał na drodze. Biegnący do jedynej mogącej przebić serce smoka broni Rasław otrzymał silny, na jego szczęście niezamierzony cios końcem ogona i spadł z blanki, prosto w stóg siana. Strzały i bełty posypały się w stronę Deathrine, jednak te, które sięgnęły celu, nie były w stanie wyrządzić najmniejszej krzywdy bestii. Rozwścieczona smoczyca zionęła w stronę przerażonych strażników ogniem tak gorącym, że topił kamień. Po ich ciałach nie została nawet kupka popiołu. Natychmiastowo wyparowały. Bestia jednym uderzeniem ogromnych skrzydeł wzbiła się wysoko w powietrze, po czym runęła z ogromną siłą na to, co zostało po dziedzińcu. Gdy wylądowała, w jej stronę nadciągała już kolejna grupa przerażonych, z trudem utrzymujących w dłoniach broń, wartowników. Deathrine wyprostowała się na potężnych, tylnych łapach, rozłożyła ogromne, błoniaste skrzydła i zionęła ogniem w niebo. Na zamek padł wielki cień. Mieszkańcy zaczęli wybiegać z domów i uciekać w stronę bram, zostawiając za sobą dorobek życia. Biegli nie patrząc wstecz, mając nadzieję, że uda im się przetrwać.

– Zostaw ich! Przecież jesteś tutaj dla mnie! Pragniesz śmierci, więc chodź i ją odbierz! – wykrzyczał Sambor, stojący kilkadziesiąt metrów za plecami smoczycy.

Obrońcy nie ustąpili. Podbiegli kawałek bliżej i rzucili w stronę bestii oszczepy, które prześlizgiwały się po łuskach, nie zostawiając na nich śladu. Nie mogli już nic zrobić, stali jak wryci, patrząc bestii w oczy. Mieli jednak dużo szczęścia. Deathrine zależało tylko i wyłącznie na jednym. Słysząc słowa znienawidzonego Łowcy, odwróciła się powoli, pożądając zemsty, o której marzyła od wielu lat. Wartownicy nie opuścili swojego dowódcy. Wiedząc, że on zrobiłby dla nich to samo. Podzielili się na dwie grupy i okrążyli smoczycę, atakując niespodziewanie ze wszystkich stron.

Dookoła szalały płomienie, czując ich ciepło Rasław odzyskał przytomność. Odgarnął siano, żeby móc zbadać sytuacje. Kiedy stwierdził, że smok poleciał dalej i okolica jest bezpieczna, wyczołgał się ze stogu, dokładnie w momencie, kiedy ten powoli zaczął zajmować ogień. – Mało brakowało. – Pomyślał i pomógł leżącej obok kobiecie wydostać się spomiędzy zrzuconych przez magiczną istotę głazów. Przez chwilę zastanawiał się co ma robić. Wiele razy planował walkę ze smokiem, nigdy jednak do żadnej nie doszło. Wszystkie pomysły, które przychodziły mu do głowy wydawały się bezsensowne w obliczu siły, jaką dysponuje bestia. – Ojciec na mnie liczy – myśli nie dawały mu spokoju – jego życie spoczywa w moich rękach. Ile czasu wytrzyma w tej nierównej walce? Ile czasu zostało matce? Wciąż jest uwięziona we wielkiej sali, być może już nie żyje – co raz więcej trudnych pytań rodziło się w jego myślach, jednak znalazł w sobie siłę, odwagę o której sam nie wiedział. Wyciszył umysł. Dokładnie tak, jak uczył go ojciec na początku każdego treningu. Całkowicie wyłączył z siebie wszystko, co go niepokoiło. Otworzył oczy i pobiegł w stronę jedynych niezniszczonych schodów prowadzących na mury.

Smok i Sambor stali nieruchomo, jakby obydwoje wyczekiwali na odpowiedni moment do ataku. Napięcie rosło z każdą sekundą. Przez czoło Łowcy przepłynęła kropla potu. Jego polowania zazwyczaj wyglądały zupełnie inaczej. Skradanie się, znalezienie odpowiedniej pozycji i strzał z wielkiej kuszy. Bełt tylko ranił gada, jednak specjalnie przygotowana trucizna kończyła dzieło. Paraliżowała bestię, sprawiała jej ogromny ból, żeby po dłuższych męczarniach doprowadzić do śmierci, zatrzymując bicie serca. Tym razem Sambor stał ze smokiem twarzą w twarz a raczej twarzą w pysk.

– Za chwilę przekonam się, na co cię stać – przemówiła niskim głosem Deathrine.

– Nie potrwa to zbyt długo – Sambor uśmiechnął się tajemniczo – to są ostatnie chwile twojego nędznego życia.

– Nie bądź taki pewny siebie. Jesteś stary, powolny. Czas już dawno cię pokonał. Ja tylko skończę to, co on zaczął

– Starczy mi sił, żeby zabić kolejnego smoka!

– Smoka? Z pewnością by tak było. Ja jednak jestem Deathrine, smocza matka i zamierzam pomścić wszystkie moje dzieci, które zginęły z twojej ręki! Zabiję ciebie i wszystkich tobie podobnych. Nie oszczędzę nikogo, kto choćby w najmniejszym stopniu przyłożył rękę do rzezi mojego gatunku! Na sam koniec zniszczę siedlisko zła, które nazywasz domem, żeby pamięć o Samborze zniknęła na zawsze!

Łowca nie czekał dłużej. Ruszył w stronę Deathrine niczym błyskawica, chcąc zaskoczyć zajętego monologiem, zaślepionego rządzą zemsty wroga. Przewidując zamiary swojego przywódcy, wojownicy zaatakowali bestię, absorbując jej uwagę, dając tym samym Łowcy czas na dotarcie do celu.

Biegł niczym wiatr, co chwilę przeskakując nad zmasakrowanymi ciałami wartowników. Nikt znajdujący się na murach nie przeżył spotkania ze smoczycą. Kątem oka obserwował panikę garstki ocalałych mieszczan, próbujących ratować życia swoje i swoich najbliższych. Był bardzo daleko od celu a czasu zaczynało mu brakować. Widział swojego ojca biegnącego w stronę bestii. Desperacki atak, który nie miał żadnych szans powodzenia. Rozpaczliwa próba znalezienia bohaterskiej śmierci. Jeszcze raz spojrzał w kierunku wieży, która usadowiona była na drugim końcu twierdzy. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, znajdując głęboko w sobie ukryte pokłady energii. Przeskoczył nad wyrwą w murze, którą smok zrobił swym krwistoczerwonym ogonem, zakończonym dwoma rzędami wystających ku górze kolców. Sprintem kierował się w stronę strażnicy. Została mu ostatnia prosta. Bardzo długa, męcząca prosta.

Plan się udał, pierwsza grupa wartowników odwróciła uwagę Deathrine swoją bardzo głośną szarżą. Przypłacili to jednak płucami poprzebijanymi przez żebra, które jednym uderzeniem ogona zostały roztrzaskane na dziesiątki drobnych kawałeczków. Nie pomogły nawet wysokiej jakości zbroje, w które byli ubrani. Ich ciała poleciały na kilkanaście metrów w tył i z hukiem runęły na kamienne podłoże. Umierali bardzo głośno i długo, w okropnych męczarniach. Druga grupa zdążyła podbiec bliżej. Niektórzy z wojowników, ci lżej ubrani, szybsi i zwinniejsi, zdążyli nawet zadać kilka nie przynoszących żadnej korzyści ciosów toporami. Po napastnikach została tylko czerwona, mokra plama, wśród której można było znaleźć fragmenty kości, rozgniecione na miazgę organy wewnętrzne, oraz płaty skóry. Ich poświęcenie nie poszło jednak na marne. Sambor zdążył dotrzeć niezauważony pod brzuch magicznej istoty a później do ogromnej tylnej kończyny, miażdżącej ludzkie ciała. Słyszał, krótki krzyk i strzały pękających pod wielkim ciężarem kości. Rzucił na ziemię miecz i tarczę, które przeszkadzałyby mu we wspinaczce. Wyskoczył z całych sił, chwycił się lśniące łuski i wdrapał na grzbiet Deathrine. Wystające z jej pleców kolce były idealnym miejscem, żeby pomyśleć, poszukać jakiegoś słabego punktu. Złapał się ich mocno, żeby nie spaść. Przez chwilę był bezpieczny, ponieważ smoczyca nie miała pojęcia gdzie mężczyzna się znajduje. Na dole zostało trzech ostatnich obrońców twierdzy. Stanęli bardzo daleko od siebie, rzucając kamieniami w łeb bestii, która nie mogła się zdecydować, którego zabić pierwszego. Dzięki temu Sambor swobodnie kontynuował wspinaczkę między kolcami. Był już przy samej szyi, kiedy zdecydował, że nie wejdzie wyżej niezauważony. Wyciągnął ukryty po wewnętrznej stronie kurtki sztylet, zrobiony z kła najpotężniejszego smoka, z jakim do tej pory się mierzył. Błękitnego Pożeracza z południa, który słynął z tego, że był nienasycony. Każdego dnia pochłaniał setki zwierząt, przemierzając Nieskończone Równiny. Mężczyzna wzniósł ramiona do góry i sprawnym, mierzonym między łuski uderzeniem wbił kieł bardzo głęboko, raniąc dotkliwie przeciwnika. Ryk, który usłyszał, sprawił, że ziemia drżała jak opętana a kamienie, z których zbudowane było wszystko dookoła, drgały tak szybko, że wysuwały się z budynków, wypadały i pękały. Dom, który miał dać schronienie setkom ludzi, rozpadał się na jego oczach.

Tylko kilka kroków dzieliło go od wejścia do wieży, kiedy pod wpływem ogromnego wstrząsu upadł prosto na twarz. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Był świadkiem śmierci setek ludzi zabitych przez smoka, którego sam przyprowadził do miasta. Miał ochotę zniknąć, zapaść się pod ziemię, zasnąć na zawsze. Nie mógł jednak zawieść bliskich, musiał walczyć. Podniósł się na kolana, opierając dłonie na skałach. Złapał równowagę i wstał. Drgania nie pozwalały mu biec, z trudem utrzymywał się na nogach. Zrobił dwa, bardzo ciężkie i niezgrabne kroki, kiedy kilka kamieni wysunęło się z muru, osuwając część ścieżki spod jego stóp. Przyparł ciało do ściany, kurczowo się jej trzymając podczas wstrząsów i patrzył, jak rozpada się przednia cześć strażnicy. Jedyne wejście do jej środka zostało zniszczone. Ogłuszający hałas ucichł, drgania ustały. Rozejrzał się dookoła, z jego domu nie zostało już praktycznie nic. Jedyne co ocalało to wieża i wąski kawałek mostu, na którym stał. Wszystkie budynki, wszystkie domy i otaczające je, mające zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom, mury runęły. Zostały po nich tylko wielkie kupy gruzu. Widział dziesiątki nie dających już żadnych oznak życia ciał, przygniecionych głazami. Drugie tyle, było ciał zwęglonych, poparzonych i stratowanych przez uciekające tłumy. Piach był czerwony, do oporu nasiąknięty krwią. Rasław klęknął i spojrzał na zawalone wejście do strażnicy. Cały wysiłek na nic. Zawiódł wszystkich.

Smoczyca wydawała z siebie przerażające dźwięki, rzucała się histerycznie na wszystkie strony, przez co trafiła skrzydłem najmłodszego z trzech ostatnich obrońców miasta. Kręgosłup wystrzelił mu z szyi a ciało opadło swobodnie na bruk. Pozostała dwójka z krzykiem i łzami w oczach podbiegła do martwego kompana. Umarł jeden z braci. Zawsze wesoły, optymistyczny. Dzień wcześniej wstąpił do straży miejskiej, żeby bronić swojego ukochanego miasta.

Smoczyca padła na brzuch, wijąc się niczym ranny wąż. Sambor walczył, żeby nie spaść z jej grzbietu, każdy gwałtowny ruch Deathrine był dla niego bardzo bolesny. Uderzał o pokryte łuskami plecy i wystające z nich kolce. Był na skraju wyczerpania, jednak cały czas mocno trzymał sztylet, który utknął między zakrwawionymi wypustkami. Niewiarygodnie głośny smoczy wrzask zagłuszał dźwięk walącego się miasta. Kieł w końcu nie wytrzymał ciężaru rzucanego na wszystkie strony ciała Łowcy. Sambor z bardzo wysoka poleciał w dół, łamiąc przy tym wiele kości. Przez większość swojego życia spodziewał się tego, że zginie w walce ze smokiem. Nie mógł jednak przewidzieć, że wszystko, co było mu cenne, jak jego rodzina, twierdza i jej mieszkańcy, zginą, znikną z tego świata razem z nim. Bestia bezwładnie runęła na pełen błyszczących w słońcu łusek brzuch. Nastała przerażająca cisza, od której dzwoniło w uszach. Mężczyzna nie mógł złapać tchu, krztusił się krwią, powoli umierał. Obrócił głowę na lewy policzek, żeby jeszcze raz spojrzeć na magiczną istotę, która powoli, oparta na leżących na ziemi skrzydłach, podnosiła swoje ciężkie ciało. – Zawiodłem. – Pomyślał.

Smoczyca bardzo ostrożnie obróciła się w jego stronę, po czym podpełzła kawałek i znalazła się nad dogorywającym Łowcą. Przycisnęła go dwoma, szeroko rozstawionymi, ostrymi pazurami, znajdującymi się w zgięciu lewego skrzydła. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym spojrzała na leżący obok sztylet.

– To należy do mojego syna – powiedziała po cichu.

– Kwiczał zupełnie jak ty, kiedy mu go wyrwałem – Sambor wydusił z siebie te słowa z największym trudem, jednak nie zrobiły one wrażenia na Deathrine, która spokojnie przyglądała się boleśnie i wolno umierającemu człowiekowi, czerpiąc ogromną przyjemność z od dawna wyczekiwanej zemsty.

Łzy jedna po drugiej opadały na ziemię. Był mężczyzną z krwi i kości, nie wstydził się płakać. Gdyby dotarł na miejsce na czas, oszczędziłby wiele istnień. Czuł na barkach olbrzymie brzemię. Wielu dobrych ludzi zginęło, ponieważ nie był wystarczająco szybki. Uniósł wzrok, zza chmur wyjrzało słońce, blaskiem ogrzewając twarz mężczyzny. Obrócił głowę, spojrzał w dół na dziedziniec, w oddali ujrzał leżącego na bruku ojca, do którego powoli zbliżała się bestia. Wykrzesał z siebie resztki sił, wstał i zaczął wspinać się po kamieniach, prosto do malutkiego okna, ukazanego przez padające na nie promienie. Dotarło do niego, że jest jeszcze nadzieja. Smok musi zginąć, być może w ten sposób ocali inne miasta od zniszczenia.

Błysk białego, jak śnieg, czystego, magicznego światła oślepił smoczycę, która zamknęła oczy, mocno odepchnęła się od ziemi i bardzo szybko odskoczyła kilka metrów w tył. Nie spodziewała się żadnych magicznych sztuczek. Nigdy wcześniej nie spotkała się też z rzeczą, która byłaby w stanie w jakimkolwiek stopniu ją osłabić. Promienie zniknęły a gad powoli obrócił się w stronę miejsca z którego dochodziły. Nad mocno poranionym Łowcą pochylał się staruszek, w jednej ręce trzymał smoczy sztylet, drugą dokładnie przeszukiwał znajdującą się na piersi Sambora kieszeń. Szybko znalazł to, czego potrzebował. Stanął wyprostowany, bez cienia strachu spojrzał Deathrine w oczy i z całych sił cisnął o ziemię fiolką smoczej krwi. Szkło rozsypało się na tysiące drobnych kawałeczków, rozlewając na bruk ognisto czerwoną plamę. Smoczyca nie zamierzała przyglądać się sytuacji, czekać na kolejny magiczny atak, wychyliła lekko do tyłu długą szyję, po czym z impetem, pchając swoje ogromne ciało w przód, zionęła piekielnym ogniem. Niewidzialna tarcza emitowana przez lewitującą przed mężczyznami drewnianą, długą laskę, ochroniła ich przed śmiercią. Czarodziej uniósł wysoko sztylet i wypowiadając skomplikowane zaklęcie wbił go prosto w smoczą krew. Niewidzialne łańcuchy oplotły bestię, zadając jej potworny ból, paraliżujący do tego stopnia, że nie mogła wydobyć z siebie dźwięku.

Ostatnie schody pokonał jednym susem, był już na szczycie wieży. Zaskoczony absolutną ciszą panującą na dziedzińcu, powoli podszedł do ogromnego działa i wycelował je w Deathrine. Przez chwile przyglądał się walce pomiędzy nią a człowiekiem, który wydawał się dziwnie znajomy. Wiekowy mężczyzna w pełni panował nad sytuacją, jak wskazywała na to jego postawa. Szeroko rozstawione nogi, uniesiona wysoko ku górze laska, z której wystrzelił promień światła. Druga ręka opuszczona nisko, mocno trzymająca zakrwawiony sztylet. Smoczyca stała na tylnych łapach, skrzydła trzymała przy ciele, jakby była skrępowana okrutnym czarem, odwracając tylko głowę od światła. Rasław nie czekał dłużej. – Teraz, albo nigdy. – Pomyślał a czas jakby zwolnił, stanął w miejscu. Nie słyszał nic oprócz co raz wolniejszego bicia swojego serca, które krok po kroku podchodziło mu do gardła. Paraliżowała go myśl, jak wiele teraz od niego zależy. Przymierzył, minimalnie obracając działem, po czym delikatnie, tak, żeby nie poruszyć dłoni, nacisnął na spust. Poczuł szarpnięcie a długa i gruba strzała z ogromną prędkością wystrzeliła z broni, zmierzając wprost w pierś bestii.

Potężny huk, eksplozja odrzuciła Czarodzieja na kilka metrów w tył. Strzała trafiła bestię prosto w serce. Fala uderzeniowa przebiegła przez dziedziniec, podnosząc tumany kurzu. Deathrine zniknęła. Staruszek otrzepał swoje szaty i zaintrygowany całym zdarzeniem podszedł do miejsca, gdzie przed chwilą znajdował się jego przeciwnik. Uklęknął na jedno kolano, dotknął gorącej ziemi i pokręcił głową. Spojrzał w niebo, smoczycy nigdzie nie było. Siwobrody westchnął, rozluźnił ramiona i wyciągnął rękę w stronę wieży. Zamknął oczy i wyczerpany padł na kolana. Stoczona chwilę wcześniej walka wiele go kosztowała. Za plecami starca pojawił się Rasław. Leżał na ziemi, trzymając się mocno za głowę. Dojście do siebie po teleportacji nie zajęło mu jednak dużo czasu. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, nie wiedząc właściwie co się stało; w jednej chwili znajdował się na wieży, w drugiej na dziedzińcu. Zauważył swego zakrwawionego ojca i nie czekając na kolejne niespodzianki podbiegł do niego. Uklęknął, pochylił się nad konającym Łowcą.

– Już po wszystkim – cicho powiedział Sambor.

– Smok nie żyje – potwierdził Rasław.

– Synu. – Zakrztusił się krwią, z trudem oddychał.

– Nie męcz się tato, oszczędzaj siły.

– Pochyl się niżej. – Kaszlnął, krzywiąc się boleśnie. Chwycił syna za ramię, po policzku pociekła pierwsza i ostatnia w jego życiu łza. – Przepraszam. Kocham cię.

Ta chwila trwała dla nich wieczność, jednak była zdecydowanie zbyt krótka. Legendarny Łowca smoków, nie najlepszy, jednak kochający ojciec, odszedł z tego świata. Rasław położył głowę na jego piersi, nie wiedząc co ma zrobić. Był całkowicie bezradny wobec śmierci, leżał tak w milczeniu.

Czarodziej odzyskał część utraconych sił. Podszedł do klęczącego nad trupem mężczyzny i położył dłoń na jego ramieniu.

– Teraz wszystko się zmieni. – Głos staruszka brzmiał bardzo spokojnie, jakby był kolejnym czarem, który miał wzbudzić zaufanie.

– Co mam zrobić? Całe moje życie legło w gruzach Twierdzy.

– Wcześniej miałeś inne życie. Cały świat stoi przed tobą otworem, jest wiele do zrobienia. Nawet nie masz pojęcia ile zła czai się w ciemnościach.

Rasław delikatnym ruchem dłoni zamknął mętne oczy ojca i wytarł plamy krwi dookoła ust. Powoli wstał i odwrócił się w stronę czarodzieja.

– To ty! – krzyknął wyraźnie zdziwiony.

– To ja.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś?

– Ostrzegałem cię. Byłeś zaślepiony.

– Mogłeś temu wszystkiemu zapobiec! – Gniew i rozgoryczenie powoli przejmowały kontrolę nad mężczyzną.

– Niektóre rzeczy po prostu muszą się wydarzyć i nie mamy na nie żadnego wpływu. Gdybyś żył tak długo jak ja, zrozumiałbyś.

Łowca nie odpowiedział, odwrócił tylko głowię i patrzył zrezygnowanym wzrokiem na to, co zostało po bramie na dziedziniec. Po gruzach kroczyła jakaś ludzka sylwetka, powoli zbliżając się do mężczyzn. Po chwili zauważył, że jest to kobieta. Zupełnie naga, ubrudzona, ranna. Uwagę Rasława przyciągnęły jej czerwone niczym krew włosy.

– Matkę odnajdziesz w pobliskiej wiosce, jest cała i zdrowa. Czeka na ciebie. – Deathrine zatrzymała się w bezpiecznej odległości, takiej, żeby czarodziej nie mógł zaatakować.

Mężczyźni zauważyli dużą ranę między jej łopatkami, z której strumieniem wypływała krew, zalewając część pleców. Nie poruszała ustami, bez wysiłku, zupełnie naturalnie używała telepatii.

– Ty żyjesz! – wykrzyczał co raz bardziej zdziwiony ciągiem nieprzewidzianych sytuacji Rasław. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.

– Żyję i mam się dobrze. Nigdy nie czułam się lepiej. Wielu morderców zniknęło z tego okrutnego świata. Próbowałeś przebić moje serce strzałą, ale ci wybaczam. Zabiłam twojego ojca, gniew w tym wypadku jest zrozumiały. Nie szukaj mnie jednak. Następnym razem, kiedy się spotkamy zginiesz.

– Po tym wszystkim tylko tyle masz mi do powiedzenia? Wykorzystałaś mnie. Zniszczyłaś twierdzę, zabiłaś jej mieszkańców i tak po prostu mówisz, że darujesz mi życie? – Nie potrafił ukryć swoich emocji. Kochał Dewi, jednocześnie nienawidząc Deathrine. Wewnętrzne rozdarcie nie pozwalało mu tak po prostu pozwolić jej odejść.

– Czasami czyny do szpiku kości przesiąknięte złem potrafią czynić dobro. Lepsze to niż bierność oznaczająca pozwolenie na bezkarne zabijanie moich dzieci. Żegnaj Rasławie. Przeżyłeś tylko dlatego, że nie jesteś mordercą. Lepiej, żeby tak zostało. – Kobieta zwinnie niczym baletnica obróciła się na palcach. Po kilku krokach rozpłynęła się w powietrzu, niczym mąka rozsypana na wietrze.

Czarodziej obserwował całe zdarzenie nie wypowiadając słowa. Słuchał Łowcy i odgadywał intencje Krwistowłosej. Nie potrafił wniknąć w głąb jej umysłu. Był na to zbyt osłabiony, albo po prostu brakowało mu umiejętności. Po wszystkim dmuchnął z całej siły w palce, przywołując starego, niezawodnego Siwka. Widok spisanego na straty rumaka nie był już w stanie zdziwić Rasława. Mężczyźni w milczeniu położyli ciało Sambora na wierzch konia i ruszyli w stronę szczeliny między gruzami, które zostały po murze.

– Sprowadziłem ją tutaj i nie potrafiłem powstrzymać. Ojciec liczył na mnie, jednak nie mogłem go uratować, tak samo jak mieszkańców Smoczej Twierdzy. Byłem zbyt słaby. Zawiodłem wszystkich, całe moje życie to pasmo niepowodzeń. – Łowca przerwał milczenie, podzielił się ze starcem wszystkim, co leżało mu na sercu. Nie oczekiwał rozgrzeszenia ani współczucia. Po prostu musiał to powiedzieć.

– Pieprzyłeś smoczycę, kto inny może o sobie powiedzieć to samo? – z uśmiechem skomentował Czarodziej.

Koniec

Komentarze

Pomysł mało oryginalny, fabuła zbyt przewidywalna (ale chociaż w końcówce drobny twist).

Jeśli chodzi o język, czasem używasz słów niezupełnie zgodnie z przeznaczeniem, popełniłeś co najmniej jeden z błędów zawzięcie tępionych na portalu. Wydaje mi się, że część przekleństw nie jest uzasadniona i tekst lepiej wyglądałby bez niej.

Babska logika rządzi!

Rumak gwałtownie wyhamował i stanął dęba, wymachując kopytami,

Na koń, kolego Jędrasie, zanim coś takiego napiszesz!

Koń staje dęba tylko, jesli uprzednio się zatrzyma, do zera kilokoni na godzinę, na conajmniej moment, ewentualnie dwa. Pędzący koń, który hamuje, zazwyczaj pochyla głowę, ściągając jeźdźca do przodu (sporny test siły), jednoczesnie brykając dupką do góry (test na zręczność). Niedoświadczony jeździec wyleci jak z procy do przodu, doświadczony – ma 25% do 50% szans na utrzymanie się w siodle. ;-)

 

Rybę ugotowałem.

No nie, na takie dictum, ja wysiadam, ja protestuję, ja będę pikietował!

 

 

A tak szczerze – przepraszam, przerwałem lekturę. Drogi Jedrasie, nie gniewaj się, ale uważam, że opowiadanie wymaga generalnego remontu: od warstwy językowej począwszy, przez logikę niektórych elementów, zapis dialogów, dizwaczne wtryniaie przekleństw na siłę (tekst, od przeklinania, nie robi się bardziej “dorosły” – człowiek klnie, gdy ku temu powód jakiś istnieje, a jesli nie istnieje, to wychodzi na prostaka), na fabularnej kończąc. Niby władasz jakoś słowem, ale masz całe mnóstwo bardzo niezręcznych, wadliwych stylistycznie sformułowań.

 

Proponuję przeczytanie opowiadania na głos i w ramach ćwiczenia – “wyciągnięcie” go z jakąś życzliwą duszą w stronę czytelnego tekstu,

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Niestety, nie zachwyciło. Może dlatego, że to zupełnie nie moja bajka, a może dlatego, że pomysł mało odkrywczy. Końcowa walka ze smokiem zdała mi się dość chaotyczna, ale nie wykluczam, że to wina mojej wyobraźni.

Mnie również poraził sposób wysławiania się leśnych praczek.

Opowiadanie przeczytałam z pewnym trudem, albowiem, delikatnie mówiąc, nie jest zbyt dobrze napisane. Część błędów poniżej, ale sporo jeszcze zostało.

 

Prze­zwy­cię­żył ból ple­ców, uniósł się po­wo­li i pod­parł na rę­kach. –…uniósł się po­wo­li i oparł na rę­kach. Lub: …uniósł się po­wo­li i pod­parł rę­kami.

 

Ni­ko­mu nie mówił o swo­jej wy­pra­wie, po­nie­waż nie chciał spo­tkać na swo­jej dro­dze in­nych łow­ców… – Zbędne zaimki.

 

Łowca nie raz spo­ty­kał ich na swo­jej dro­dze.Łowca nieraz spo­ty­kał ich na swo­jej dro­dze.

 

Krwi­sto­wło­sa opu­ści­ła wzrok w ge­ście zre­zy­gno­wa­nia. – Gest, to ruch ręki podkreślający np. treść wypowiedzi. Wzrokiem nie wykona się gestu.

 

Pro­szę, ubierz to. Nie będę ukry­wał, że czuję się lekko skrę­po­wa­ny, wi­dząc cię nagą. – Ra­sław ścią­gnął czar­ną, twar­dą, grubą skó­rza­ną kurt­kę i podał ją ko­bie­cie. – Dlaczego Rasław, zamiast okryć czymś kobietę, kazał jest przystroić swoją kurtkę? ;-)

Ubrań się nie ubiera, ubrania się wkłada, zakłada, wdziewa…

 

Prze­wra­ca­ła ner­wo­wo piw­ny­mi ocza­mi i ner­wo­wo się roz­glą­da­ła. – Powtórzenie.

 

Po­kle­pał po szyi Siwka i wy­cią­gnął z torby przy­twier­dzo­nej do jego boku linę… – W jaki sposób torba była przytwierdzona do boku konia? ;-)

 

Lep­sze to, niż nic – sko­men­to­wał sy­tu­ację Ra­sław, pa­trząc na prany w Stróż­ce ubiór… – Jak się pierze w takiej ważnej dozorczyni, pisanej wielką literą?

 

Nazwę wy­my­ślił Sam­bor… – Nazwę wy­my­ślił Sam­bor

 

i si­wych wło­sów, które złotą spin­ką zgrab­nie spię­ła w koka… – …i si­wych wło­sów, które złotą spin­ką zgrab­nie spię­ła w kok

 

Jej włosy, które do­tych­czas były krwi­sto czer­wo­ne, roz­bły­sły żarem. Jej włosy, które do­tych­czas były krwi­stoczer­wo­ne, roz­bły­sły żarem.

 

nie prze­ry­wa­jąc co raz bar­dziej de­mo­nicz­ne­go re­cho­tu. – …nie prze­ry­wa­jąc coraz bar­dziej de­mo­nicz­ne­go re­cho­tu.

Ten błąd powtarza się w opowiadaniu wielokrotnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie jest dość przeciętne. Walka zajmuje zbyt dużo objętości tekstu i jest chaotyczna. Reszta – choć nie grzeszy oryginalnością – od biedy może być. Magiczny starzec jest trochę z dvpy, znaczy się – ex machina. Językowo również nie jest najlepiej. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka