- Opowiadanie: Shershen - Antyk

Antyk

Był kiedyś taki program, “Twój pierwszy raz” czy coś w tym stylu. No i to jest mój pierwszy raz. Nie sądzę, że to, co tu naskrobałem, jest super, ale jeżeli nikt mi tego nie powie to się przecież nie dowiem. 

W sumie to jest to troszke opowiadanie dygresyjne. Gl&hf.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla, PsychoFish

Oceny

Antyk

 I

Obudziłem się zły. Zapomniałem wczoraj zrobić zakupy i kolejny dzień z rzędu będę jadł znowu to samo.

Zrobiłem moją czwartą jajecznicę w tym tygodniu. Chleba nie mam, więc nie zagryzę, ale kawa na szczęście jest. W ogóle z zaopatrzeniem w pokarmy cielesne słabo, nie mam jakoś ostatnio czasu, żeby kupować jedzenie. Za to trucizn ho, ho, cały regał. I paraliżujące, i uśmiercające, i usypiające, czasowe i natychmiastowe, do wyboru do koloru, a do tego pełno halucynów, parę flaszek z odtrutkami i jedna wielka butla uniwersalki. Uniwersalka to odtrutka na większość znanych jadów, leczy prawie wszystko za wyjątkiem najmocniejszych trucizn, które i tak działają w takim tempie, że w żyłach powinna płynąć odtrutka, żeby przeżyć ich działanie. Recept na uniwersalkę ma już kupę lat, kilka wieków, dokładnie nie pamiętam, ale nic się nie zmienił. Prosty, skuteczny – niezbędnik w domu każdego, kto się zajmuje magią. Uniwersalka, jak każda odtrutka, ma bazę na bezoarze (kamień z żołądka kozy, to dlatego potrafią zeżreć dosłownie wszystko i nic im nie jest), sproszkowanym, rzecz jasna, zmieszanym z mocną aloesową nalewką, do tego świeżo wyciśnięty sok z cytryny, garść mielonego imbiru, świeżo siekana babka zwyczajna i w końcu psi smalec. Mieszankę podgrzewamy, ciągle mieszając, w kociołku z miedzi. Jako paliwa dla ognia koniecznie należy użyć brzozy. Za pierwszym razem zapaliłem sosnę i wysadziło mi mieszankę w powietrze. Podobno chodzi o rodzaj dymu. Chociaż w sumie w alchemii nigdy nic nie wiadomo. Na przykład mój znajomek, Tytus, matoł jakich mało, chociaż dobrze sobie radził z różnymi dekoktami, stwierdził, że zmiana kociołka na srebrny nada uniwersalce nowych właściwości. Wymyślił sobie, że skoro potrafi ona zniwelować każdą truciznę (a nasączony uniwersalką opatrunek leczy każdą ranę w przeciągu godziny), to dzięki potężnym właściwościom srebra, poprzez podgrzanie, wydzieli się ukryta w srebrze moc czy coś w tym stylu, uniwersalka ją przejmie i napój będzie wskrzeszał martwych, byle świeżych. No i zagotował uniwersalkę w srebrnym kociołku – drogim jak cholera, nie wiedziałem, skąd miał tyle kamyków, dopiero później się dowiedziałem, że szmuglował Czarne Paciorki ze Wschodu. Efekt był taki, że roztwór zmienił barwę na czarną, a konsystencję na płynny beton, po czym nie wiadomo czemu zaczął w niesamowitym tempie kipieć i zwiększać swoją objętość. Tytus uciekł, a tymczasem ów czarny płyn zalał całą kamienicę od trzeciego piętra w dół, wypełniając każdą lukę. Ofiar było niewiele – dwa bezdomne koty i kilkanaście myszy – ale roboty co niemiara. Brygada, która przybyła posprzątać, orzekła próbę przejęcia Bożej mocy, ukaraną przez czynniki Najwyższe w zarodku i poszedł biedny Tytus na trzy dekady do Lochów. Szczęście miał, że go nie spalili.

Ze starymi przepisami lepiej nie kombinować. "Kto gotowy dekokt zmienia, nie doczeka się zbawienia" jak mówi jedno z przykazań alchemickich. Jeżeli wyszedł jakiś eliksir – Bogu podziękuj, że nie wysadziło, przepaliło czy oślepiło. Albo nie zmieniło w jakieś bydlę, bo i takie przypadki są powszechnie znane.

Ciężkie jest życie tych, którzy magię czynią, jak mawiał mój dziadek. Był druidem, jak każdy posiadający moc z Dąbrowy. Tak w ogóle każda Dąbrowa, a jest ich cała masa, pochodzi stąd, że był tam za dawnych czasów druidzki zbór. Stąd druidów było niegdyś bardzo dużo, to była chyba największa grupa na ziemiach polskich. Druidzi mają oczywiście swoje stopnie wtajemniczenia, jak każda gałąź, a ja jestem ledwo na pierwszej, nie chciało mi się kompletnie uczyć tych druidzkich rytuałów. Moce, nie powiem, ciekawe – kontrolowanie rozrostu drzew, tak, że można nakazać drzewu wydać z siebie gałąź w kształcie miecza na przykład, przyspieszanie tego rozrostu – choć czerpie to od cholery mocy, możliwość okiełznania każdego zwierzęcia, nawet takiego, które samo ma wielką magiczną moc – ponoć mój prapradziadek jeździł na bazyliszku – no i słynna moc uzdrawiania. Ja sam potrafię ledwie cząstkę z tego – obłaskawię co słabsze zwierzę, oplotę kogoś pnączami, coś tam z drzewa wyciągnę, takie tam proste zaklęcia. Ale żeby drzewo od nasiona do dorosłego przeprowadzić w dziesięć minut – to nie jest w moim zasięgu. I w sumie, na dobrą sprawę, jest mi to niepotrzebne. Obecnie druidzi tyle z tego mają, że prowadzą szkółki leśne, a ci młodsi robią za ogrodników albo projektantów przestrzeni, albo prowadzą gospodarstwa agroturystyczne.

Mnie to nie interesowało. Znacznie bardziej pociągała mnie moc od strony matki – telekineza. O tak, to jest potęga. Nawet nie wiedziałem, jak wielka. Obecnie jestem na poziomie drugim. Matka była na poziomie boskim, jak to się mówi, czyli wykraczającym poza normalne skale, zakazanym. Ojciec mówi, że jak wpadła w złość, to potrafiła wszystkie domy w wiosce podnieść z fundamentami do góry i obracać do woli. Straszne. Ja, na moim poziomie, mogę przenieść każdy obiekt w zasięgu mojego wzroku, który nie przekracza trzydziestokrotnie ciężaru, który może unieść moje ciało – co daje mniej więcej dwie tony udźwigu. W związku z tym pracuję dorywczo na rozładunku, na nocną zmianę. Właściciel firmy jest genetycznie obciążony po matce, potrafi mianowicie zamrażać wzrokiem, w związku z czym otworzył hurtownię mrożonek. Pracowników w sumie ma bodajże dziesięciu – jeden telekinetyk-piromanta na taśmę, kilku druidów do dostarczania owoców i warzyw, mistrz ostrzy do rozdrabniania no i on mrozi. A ja potem to wszystko ładuję albo rozładowuję w nocy. Zajmuje mi to zwykle godzinę na cztery tiry. Także praca łatwa, nawet dobrze płatna w zwykłej walucie.

No i w związku z tym mam dużo wolnego czasu. Bardzo dużo nawet. Skutkuje to tym, że jestem wynalazcą, tworzę nowe artefakty albo dekokty. Ale akurat dzisiaj nic nie zrobię. Jestem na etapie tworzenia broni palnej, i to dosłownie, bo robię z ogniostali wyrzutnię ognia. I mam wielki problem z nabojami. Wymyśliłem takie na podstawie gleju i smoczej krwi, ale po primo są diabelnie drogie, smocza krew chodzi po kamyk za 5ml (na jeden nabój idzie 20ml!), secundo – smoków mało zostało, trzeba sprowadzać z daleka, długo się czeka… A jeden nabój starcza na dwa strzały. Tyle co nic. Rzecz jasna, moc jednego strzału jest niesamowita, ogniste kulki piromantów to iskierki w porównaniu z tym. Na razie jednak zarzuciłem projekt, ale że cały czas chodzi mi po głowie, nie mogę się skupić na czymś innym.

Chyba pójdę do Wojaka. Wojak prowadzi sklep z militariami dla zwykłych, a tak naprawdę ma kupę magicznego sprzętu na zapleczu dla tych z mocą. Sam jest telepatą, ale słabym, łatwo zamknąć mu dostęp do umysłu, jak się wie jak. Za to wiedzę ma niesamowitą, jeżeli chodzi o wszelakie artefakty. Poznałem go, gdy szukałem kogoś, kto będzie chciał się zająć dystrybucją mojego wynalazku – monokla, którym można widzieć przez ściany, zwanego obecnie Przewidką. Składa się z drewnianej, hebanowej oprawki (wybrałem heban, bo jest ładny, a akurat znalazłem wtedy wyrzuconą na śmietnik drewnianą nogę od stołu), w środku jest zwykła soczewka ze szkła. Na oprawce wyrzeźbiłem odpowiednie runy – widzieć, przejście, jedność – zaś samą soczewkę pokryłem stworzonym przeze mnie dekoktem, zbudowanym na podstawie miażdżonych sokolich oczu i mielonych mózgów nietoperzy. No i taki przedmiocik pozwala widzieć przez ściany. Co prawda można się przed tym uchronić, jak się ma odpowiednie zabezpieczenia w ścianach (np. srebrne, poświęcone ćwieki albo zaklęcie zaciemnienia wzroku), ale nie każdy coś takiego ma, a prócz tego zwykłych ludzi można podglądać do woli. Są też uniedogodnienia – Przewidka nie przybliża, a kiedy patrzymy nią przez teleskop, jej moc nie działa. Ale bardzo się przydaje. Szczególnie Brygada była nią zainteresowana – na początku, jak rejestrowałem, miałem problemy, myśleli, że to na cel zbrodniczy – ale w końcu się przekonali do wynalazku i mają na podstawowym wyposażeniu. A to wszystko dzięki Wojakowi, który dostrzegł potencjał i zaproponował masową produkcję. Od tego czasu mam nawet przyzwoite dochody (mniej więcej ósemkę na miesiąc). Wiadomo, jak się jest wynalazcą, to zawsze brakuje, ale przy dobrych chęciach jakoś się udaje żyć na pewnym dobrym poziomie.

Trzeba się zbierać. Tylko najpierw – spakować i zobaczyć, czy coś nie jest potrzebne. Czyli tak, ze sobą trzeba zabrać sakiewkę i parę kamyków (czasem Wojak dostaje jakieś wypasione artefakty, można wyhaczyć coś naprawdę świetnego), wykrywaczkę (amulecik, strzałkę z drewna z wprawionym berylem – dowolnego rodzaju, ja mam akwamaryn w hebanie, rzecz jasna – na sznureczku, wiesza się na szyi, wykrywa, czy ktoś gdzieś obok nie używa magii), amulecik z tarczami, i taką mentalną, i taką fizyczną (osobiście posiadam bransoletę z wprawionymi w srebro trzema kamykami, na każdym inna tarcza, srebro z runą spokoju w drewnianej, dębowej oprawie) no i broń. Z bronią jest ten kłopot, że mieć trzeba, bo atakowanym się jest często, z drugiej strony niebezpiecznie mieć na widoku, bo Brygada się jeszcze doczepi, zacznie maglować i koniec, konfiskata. Tylko mistrzowie ostrzy paradują z wielkimi mieczami, ale to specyficzna grupa, zdecydowanie większa część ma głęboko w dupie wszelkie prawa magiczne i tłuką się za każdym razem, jak się zetkną. Reszta społeczności z mocą jest w miarę ogarnięta, ale zawsze zdarzy się wariat, który chce walczyć o artefakty. Obecnie w cenie są sztylety. Łatwo schować, łatwo wyjąć, a jak się je odpowiednio podrasuje magią, to pistolety zwykłych ludzi mogą ci naskoczyć. Mam dwa. Jeden dostałem od ojca, zanim się przeniosłem do Wrocławia. To potężna broń, legenda – a to oznacza, że jest tylko jedna sztuka na całym świecie i nikt nie wie, jak zrobić kolejną. Sztylecik mój jest zwany Żelaznym Kolcem i wystarczy kogoś drasnąć, a można go od razu wyeliminować, bo broń ta ma moc zmiany krwi w żelazo. Przyznam się osobiście, że ani razu jej nie użyłem. Zwykle używam zrobionego przeze mnie sztyleciku, unikat, drewno z ponadtysiącletniego dębu. Udało mi się wydobyć z niego całą moc i ukształtować z tego sztylecik, dąb co prawda usechł, ale teraz mam świetną broń, drewno jest mocniejsze niż stal i potrafi przyjąć dowolną formę, byle zachowane było prawo masy. Można np. wydłużyć go w długi, bardzo długi szpikulec i kogoś przebić, można zmienić w bicz, a jak się go komuś wbije, to można na przykład rękę unieruchomić albo inaczej zablokować, dokonując transformacji w środku ciała. Tym głównie walczę, jak ktoś mnie zmusi, a jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym dostał, ba, żebym został poważnie ranny – telekineza i mocna broń to zabójcza mieszanka. Ale zawsze uważałem, że te walki to debilizm i głupota, na Areny chodzę tylko, jak jest naprawdę genialna nagroda, a zaczepiać kogoś i żądać Próby nigdy nie próbowałem, bo i po co. Znacznie fajniej w sumie jest tworzyć magiczne przedmioty niż zdobywać gotowe, które przy dobrych chęciach i odpowiednich warunkach można skopiować. Tylko na legendy mam chrapkę. No nic.

Zobaczmy, czy czegoś potrzeba do eksperymentów… Zastanawiałem się, czy by kolejnej ładowaczki nie kupić, albo zrobić nawet, ale chyba nie ma potrzeby. Mam teraz pięć, wystarcza. Składniki na eliksiry są… Można by trochę ewentualnie spirytusu… Ale to nie u Wojaka, jak skoczę na zakupy spożywcze to zaopatrzę się w parę butelek.

A propos zakupów, jeszcze zwykłe pieniądze do sakiewki no i jakąś torbę, żeby to popakować. Szkoda, że noszenie takich ze skór magicznych bydląt wygląda raczej średnio, ludzie się dziwnie przyglądają, jak pakujesz zakupy do siaty ze skóry hydry. A skóra z hydry jest jak termos, i ciepło trzyma, i mrożonki w szronie. A do tego bardzo wytrzymała na obrażenia fizyczne. Tylko ogień coś tam robi.

Dobra, kupi się zwykłą w sklepie już. Trzeba się zbierać. U Wojaka zwykle ruch zwykłych się zaczyna koło szesnastej, rano mało kto przychodzi, zwykle turyści pooglądać katany czy broń palną. Z naszych, tych z mocą, to raczej bardzo późnym wieczorem. Ostatnie macanie po kieszeniach i chyba wszystko mam. No to tylko kurtka na plecy i wio.

 

II

Wojaka jak zwykle zastałem w tym samym miejscu, za ladą ze szkła, która jednocześnie była gablotą na atrapy granatów. Wszędzie stały gabloty, a w nich pełno różnych pistoletów, karabinków, atrap broni siecznej i nie-atrap broni siecznej, sprzęt do ASG i różne stroje maskujące.

Wojak w sumie wygląda trochę jak emerytowany komandos. Rysy twarzy ma takie ostre, groźne, ale widać, że ciało sflaczałe i nie ćwiczy specjalnie.

Jego sklep ma genialne dzwoneczki przy drzwiach, które dzwonią inną melodią, w zależności od tego, jaki typ człowieka wchodzi. Zestroił je chłopak ze swoją telepatią i od razu wie, czy klient będzie się awanturował, czy rozglądał, czy przyszedł coś kupić, czy tylko pooglądać. Mało kto ze zwykłych nosi zabezpieczenia. Czasami wpadają złodzieje – dzwonki prawie wtedy krzyczą. Natomiast gdy wchodzi ktoś z mocą, nucą taką delikatną, usypiającą melodię… Czasami wchodzę i wychodzę przez drzwi, żeby ją po prostu usłyszeć.

– O, cześć Zbyszek – powitał mnie Wojak, coś tam skrobiąc na kartce papieru – Dobrze, że wpadłeś. Miałem nawet cię do kuli wzywać. Przyszło spore zamówienie na Przewidki.

– Siema – odparłem, podchodząc do lady – Kto i ile?

– Brygada, trzydzieści sztuk. Robią ponoć nowy oddział prewencyjny, więc to pewnie dla nich – odpowiedział, odkładając kartki do szafki i spoglądając na mnie. Ma niesamowite, fioletowe oczy, jak każdy telepata – W ile się wyrobisz?

– Myślę, że ze dwa tygodnie, jak nic nie wypadnie – stwierdziłem, robiąc w głowie przegląd zadań na najbliższy czas. Świetna sprawa w ogóle z tym zamówieniem, będzie sporo kamyków, poszaleje się po zapłacie – Możesz im wysłać wiadomość, że się biorę do roboty.

– Spoko – odpowiedział, po czym poszedł na zaplecze, zapewne wysłać wiadomość przez kulę. Wrócił po jakichś trzech minutach z dwoma składanymi krzesłami – Gramy?

– A co, mały ruch? – odpowiedziałem pytaniem, siadając na drewnianym krześle. Granie w naszą ulubioną planszówkę, Runnerów, wymaga trochę czasu i skupienia.

– Ano jak to zwykle przed południem. I tak dzisiaj otwarte tylko do czternastej. Nie widziałeś wywieszki? – odpowiedział, wyciągając plansze do gry wraz z całym potrzebnym zestawem kart i figurek.

– Nie zwróciłem uwagi. A co, kroi się coś?

– Ano kroi – odparł z powagą, wybierając Mnicha – na Ślęży Brygada wykryła smoka, idziemy na polowanie, ja jako konsultant do spraw artefaktów. W sumie – spojrzał na mnie krytycznym okiem – masz coś dzisiaj do roboty? Powiedzieli mi, że mogę zabrać kogoś do pomocy.

– Na smoka?! No pewnie! – ucieszyłem się i wziąłem Szamana – Ostatni raz byłem na polowaniu jeszcze w Dąbrowie, zatłukliśmy ostatniego w okolicy Zielonka z ojcem. Świetna zabawa była.

– No to gitara. Masz płaszcz ognioodporny?

– Cholera, nie – stwierdziłem ze smutkiem – oblałem kwasem demonim przez przypadek i się rozpuścił.

To był właśnie płaszcz zrobiony z tego Zielonka. Do tej pory nie mogę odżałować. A wszystko przez moją głupotę. Robiłem nowy kwas. Znaczy, chciałem zrobić nowy kwas. Mieszałem różne składniki, aż w końcu wyszło mi coś, co po wylaniu na próbnik zaczęło go palić. I to bardzo szybko. Wyjąłem więc mój płaszcz i polałem na niego. Natychmiast się rozpuścił. Dosłownie zmienił się w syczący płyn, który ściekł ze stołu. Potem odkryłem, że tworząc nowy dekokt w szale zrobiłem demoni kwas, jeden z trzech najmocniejszych. Spala wszystko, co nie jest wzmacnianym metalem, a to, co ognioodporne z natury, topi. Takie są właśnie ciemne strony talentu.

– Dobra – po chwili namysłu powiedział Wojak – to szybka partyjka i na zaplecze. Wybierzemy coś dla ciebie. Rzucaj…

 

III

Zaplecze u Wojaka jest świetne. Mnóstwo składników do eliksirów, sztaby metali wspomaganych, rzadkie substancje ciągną się przez regały, zwoje skór na rolkach, osobna półka na sztylety, osobna na amulety, olbrzymia szafa z artefaktami, które mają poważniejsze gabaryty. Czasami, jak tu jestem, to napada mnie taka twórcza wena, że mógłbym tylko siedzieć i tworzyć arcydzieła. Ale jak kupuję co potrzeba do moich pomysłów i wracam do siebie, do warsztatu, wszystko gdzieś odpływa i zostaje tylko zimna pracowitość profesjonała, która nie ma nic wspólnego z tym wspaniałym szałem…

Ale to, co na wierzchu, to jeszcze nic. Znacznie ciekawsze rzeczy znajdują się ponoć w piwnicy. Prowadzi do niej jedna jedyna żelazna klapa z drabinką. Nigdy tam nie byłem. Wojak nikogo tam nie wpuszcza, a Brygada chyba wie, co tam leży, bo też specjalnie go o to nie męczą.

– Dobra – powiedział Wojak, wyciągając z szafy pięknie wykonany płaszcz, czerwone łuski genialnie łączyły się ze złotymi zapięciami. – Smocza skórka, z Czerwońca Rogatego, wytrzymuje temperaturę do trzech tysięcy stopni. Do tego wytrzymała, można ją rozciąć dopiero ostrzami kategorii siódmej i wzwyż. Pranie tylko i wyłącznie ręczne.

– Boski – nie kryłem zachwytu. Taki płaszcz to prawdziwe dzieło sztuki. – Skąd sprowadzałeś?

– A z Bułgarii – machnął ręką, widocznie łączą go z tym jakieś złe wspomnienia, bo twarz mu się wykrzywiła – Zostały mi takie trzy, już więcej nie będzie.

– Ile? – zapytałem rzeczowo.

– Jak dla ciebie za czwórkę.

– Stoi. Daj przymierzyć.

O dziwo, lekki. Zarzuciłem na ramiona, zapiąłem klamrę pod szyją i od razu poczułem rozkoszne ciepło.

– Grzeje? – zapytał z uśmiechem, widząc błogi wyraz mojej twarzy.

– I to jak.

– I tak być powinno. Czerwoniec Rogaty widzisz…

– Wiem – przerwałem mu, może niezbyt grzecznie, skoro zaraz mamy handlować, ale nie lubię jego pseudoprofesorskiego tonu, w który zwykł wpadać za każdym razem, gdy chce coś tłumaczyć. Czuję się wtedy tak, jakby traktował mnie jak debila. – Rodzaj Czerwońców ma zwyczaj zamieszkiwać wnętrza jaskiń, które wypełniają ogniem. Ich skóra przez to jest najbardziej odporna na ogień, a do tego najlepiej utrzymuje ciepło. Czytałem chyba wszystko, co jest o smokach, a Almanach Smoczy Gristoja znam prawie na pamięć.

– Widać – kiwnął głową – A jak tam twoja strzelba?

– A, nawet nie przypominaj – wzruszyłem ramionami – Co ma z nią być? Gotowa jest, tylko niepotrzebnie ją robiłem, nie sprzeda się, nieekonomiczna. Naboje za drogie.

– Hmm… – podrapał się po podbródku – a gdybyś tak, zamiast takiej mieszanki, zastosował coś o mniejszej mocy?

– Kamienie naładowane z zaklęciem? Dziecinada. Nie, to nie tędy droga. Jakbym miał coś, co da mi nabój, rzekłbym, nieskończony, o sporej mocy. Co prawda wtedy musiałby się ładować po każdym strzale, odnawiać ogień. Potrzebne mi jest…

– Pióro feniksa – dokończył Wojak cicho. I z uśmiechem podszedł do klapy do piwnicy – Idź do sklepu, albo nie, idź do domu, skocz po strzelbę i co jest potrzebne do naboju. I wracaj szybko, niedługo musimy iść.

– Masz pióro feniksa? Przecież dawno je wybito!

– No cóż, dobre układy z Brygadą i liczne źródła zaopatrzenia sprawiają, że mam najlepiej zaopatrzony magazyn w Polsce. Leć. Może przyda nam się ta twoja strzelba.

No to poleciałem.

 

IV

– Wszyscy są, myślę – stwierdził Szef, patrząc po naszych twarzach, albo maskach, jak w przypadku Dymka.

Staliśmy u stóp Ślęży, wśród pięknych drzew i licznych, olbrzymich głazów. Przed nami, jakieś dwieście metrów, może troszkę więcej, ziała gigantyczna dziura, której wcześniej, pewien jestem, nie było – może nie jestem tutaj bardzo często, ale kilkakrotnie wybierałem się w te okolice. Jest szlak archeologiczny, są rzeźby starych bóstw, zawsze coś do zbadania. Dookoła leżało mnóstwo porozwalanych głazów, uwalanych ziemią. O dziwo ani jedno drzewo nie było złamane czy nadpalone.

– Skąd wiecie, że to smok jest? – zapytałem, poprawiając strzelbę, którą poprawiliśmy w sklepie Wojaka – Nie ma tu żadnych oznak bytności gada.

– Czujnik nam tak pokazał – wyjaśnił Dymek zza swojej drewnianej maski. – Też się zdziwiliśmy, ale czujnik nie zwykł kłamać.

– Dobra, ekipo, wszyscy ogarnięci, nie pierwszyzna każdemu zapewne, to i czas zaczynać, myślę – Szef widocznie w dupie miał moje wątpliwości. Sztywny jest jak pal i jak mu dali rozkaz zabić tu smoka, to zabije, choćby miał go tu sam przywieźć.

Ale ekipa rzeczywiście galantna. Jest nas w sumie ośmioro, o każdym słyszałem. Wojak to Wojak, wiadomo. Dymek to najlepszy znachor, jakiego znam. Potrafi złożyć człowieka do kupy w kilka chwil. Ponoć w latach młodości jeden z piromantów, którego leczył, stracił totalnie kontrolę. Dymek jest poparzony, całe ciało ma w bliznach. Przeżył wybuch ognia tylko dlatego, że potrafił natychmiast sam zaaplikować sobie pomoc. Nosi teraz drewnianą maskę, aby ukryć zmasakrowaną twarz. Maska, jak mówią, to potężny artefakt, ale nikt nie wie, jaki i co potrafi. Dalej, obok niego, Synek. Przezwisko dostał od ciągle wypowiadanego przekleństwa, którym zwykł tytułować matki wszystkiego, nawet kamieni. Inna wersja głosi, że to dlatego, bo zabił własną matkę, likantropkę, a dokładniej niedźwiedziołaka, która chciała pożreć go po przemianie. Jest synem jakiegoś mistrza ostrzy, ale że więcej w nim niedźwiedzia niż finezyjnego szermierza, ojcu udało się mu wpoić tylko zamiłowanie do broni. Synek biega z toporem. Topór jest wielkości, nie przymierzając, mnie samego. Dalej, dwóch bliźniaków, magowie, jeden wody, drugi ziemi. Nazywają się, jak dobrze pamiętam, Tomasz i Bartosz Pumperniklowie, ale i tak wszyscy nazywają ich Bracia Błotko. Są niesamowicie zsynchronizowani, łączą swoje żywioły i atakują błotem. I to jakim! Widziałem raz, w jakim stanie zostawili Arenę podczas walk drużynowych. Wyglądało, jakby sama Ziemia porzygała się na zawodników. Jest jeszcze Ciszek, wysokiej klasy teleporter, on nas tu przeniósł. Niestety, jest niemową, stracił język w nieznanych mi okolicznościach. No i Szef. Szef, jak wieść niesie, nie ma kompletnie żadnej mocy. Nie odziedziczył po rodzicach kompletnie nic, chociaż i matka, i ojciec moc mają. Ale Szef nadrabia czym innym – ma łeb do dowodzenia ludźmi, świetny z niego wojskowy. A do tego, jak się uprze, to wszystko zrobi. Zaopatrzył się w taką ilość amuletów antymagicznych, że robi za przenośną blokadę. Potrafi wszystkie włączyć w ciągu sekundy, blokuje wypuszczane w niego fale energii, powstrzymuje efekty zaklęć w bardzo dużym kręgu dookoła siebie. Do tego ćwiczył i cholernie dobrze włada mieczem. Zaiste, będzie na co popatrzeć.

– No to tak, najpierw bliźniaki walą wodą do jaskini. Smok wyłazi, łapiecie go w pułapkę z błota i unieruchamiacie. Ty, Zbyszek, telekinetykiem jesteś? – Szef, jak zwykle, pamięta wszystko o wszystkich.

– Ta.

– No to podnosisz Synka i miotasz nim w smoka. Synek odrąbuje mu głowę i koniec pieśni, myślę. Jakieś pytania?

Oczywiście nikt nie miał. Szef, jak zwykle, w chwilę przedstawił świetny plan działania.

– To jak nie ma to proszę bardzo, zaczynamy, myślę.

Jeden z bliźniaków wyciągnął różdżkę – o ile się nie mylę, wrzos z czaszką węgorza, wzmacniany błękitnymi topazami – i wyrzucił z siebie zaklęcie. Z ziemi wytrysnął potężny strumień wody, jakby ktoś rozwalił pięć hydrantów obok siebie i poleciał do jamy. Usłyszeliśmy ryk wody i silne trzeszczenie.

Wyszło.

Nie żyję może na tym świecie wystarczająco długo, ale niejedno już widziałem. Ale takiej bestii nigdy.

Wyobraźmy sobie olbrzymie drzewo – tak wielkie, że porównać to można tylko chyba z największym dębem w Polsce, jakieś czterdzieści metrów, a do tego jest znacznie, znacznie grubsze od tego dębu. Ze cztery razy.. Zamiast olbrzymiej korony, drzewo ma zaledwie cztery gałęzie. Każda ma z osiem, dziewięć metrów obwodu i zakończona jest kilkunastoma cieńszymi gałązkami. Dwie wyrastają bliżej górnej warstwy, dwie bliżej dolnej, bliżej miejsca, gdzie drzewo normalnie powinno mieć korzenie. Ale nie ma. Zamiast nich teraz dodajmy drzewu kolosalny ogon, ot, z dodatkowe piętnaście metrów. No i na samym szczycie – wielka, bezzębna gadzia głowa, jak smoczy łeb, tylko z trochę bardziej wydłużonym pyskiem.. Drzewo leży, jest poziome, stoi na swoich czterech gałęziach. A na "plecach" ma, niczym skrzydła, monstrualne dwa liście. I najważniejsza rzecz. Drzewo ma oczy. Dwoje oczu osadzonych w swojej wielkiej głowie. Oczy wyglądają jak setki maleńkich szmaragdów z czarną, onyksową źrenicą.

I teraz to wyobrażenie osadzamy w naszym świecie i pozwalamy mu żyć. Chodzić. Patrzeć.

Ewidentna robota druidów. Na sto procent rodzina moja wielka palce w tym maczała. Smok ma zbyt wiele charakterystycznych cech, by nie widzieć, kto powołał go do życia. Stwór, ociekając wodą, podniósł do góry swój drewniany łeb, niby węsząc. Mocno wbił swoje gałązki w ziemię, szerzej rozłożył swoje „skrzydła” i znieruchomiał.

– Kurwa wasza mać! – ryknął Synek, aż mu topór wpadł w wibracje – Co to, kurwa wasza mać, jest?

– A nie widać? – flegmatycznie odparł Dymek – Smok z drewna.

– Tosz, kurwa wasza mać, widzę! – znów ryknął Synek, aż się obślinił – Kurwa wasza mać zatracona, chyba w chuja lecicie, że mam się z tym klocem tłuc! Miał być, kurwa wasza mać, smok, a jest kurwa jakieś drzewo!

– No to jak z drzewa, to w sam raz dla toporka, nie? Tak się cykasz nowego, Synek?

– Zamknij, kurwa twoja mać, ryj!

– Spokojnie – wmieszał się Wojak, przechodząc na ten swój pseudoprofesorski ton – Mamy przed sobą ewidentne dzieło rąk ludzkich. Ową istotę możemy zakwalifikować dwojako – jako golema bądź też jako drakonida. Golem, moi państwo, jest istotą bezrozumną, poruszającą się wyłącznie na magiczny rozkaz twórcy bądź też osoby, dla której został zbudowany. Historia zna przypadki budowania golemów o innym kształcie, niż standardowy, humanoidalny typu hebrajskiego – przykładem mogą być chociażby słynne Lwy Strażnicze. Drakonid natomiast, czy to smok, czy też jakikolwiek inny gatunek, jak wywerna czy lewiatan, jest istotą naturalną, żywą, posiadającą własne cele i poddającą się rozkazom tylko i wyłącznie pod przymusem siły fizycznej lub też z własnej woli. Musimy zatem rozstrzygnąć, czym owa istota jest.

– Niby, kurwa wasza mać, jak? – spytał Synek, który chyba niezbyt zrozumiał wywód Wojaka.

– Poproszę kogoś, aby rzucił jak najpotężniejsze zaklęcie antymagiczne, na jakie go stać. Dowolne, ma tylko blokować moc.

– Po co? – zapytał jeden z bliźniaków.

– Logiczne – nie lubię się wtrącać w czyjąś dyskusję, ale jak mus, to mus – jeżeli bestia przestanie się poruszać, znaczy, że napędza ją zaklęcie. Jeżeli nic specjalnego jej się nie stanie, znaczy, że drakonid…

– Dokładnie tak – potwierdził Wojak.

– Tyle że – odezwałem się – jest to niepotrzebne. Wiem, co to jest.

– Odchrząknąłem i poczekałem, aż wzrok wszystkich będzie skierowany na mnie. Jak Wojak może rżnąć profesora, to czemu mnie by nie wolno?

– Moi państwo! Jak zapewne niektórym z państwa wiadomo, jestem potomkiem druidów. Mało tego, sam pewien stopień druidzkiego wtajemniczenia posiadam. Potrafię między innymi bezbłędnie rozpoznać dzieło rąk moich konfratrów.

– Insynuujesz, że…

– Stop. Mówię. Moi państwo, to, co przed sobą mamy, jest ewidentnie druidzką robotą. Druidzi bowiem posiadają niebywałą zdolność nadawania za pomocą bardzo dużych ilości mocy samoświadomości drzewom. Tak powstały właśnie słynne enty, zwane przez nas, druidów, Pasterzami. To, co przed sobą mamy, możemy nazwać pełnoprawnym drakonidem, smokiem. Tyle tylko, że nasz smok wykonany jest z drzewa. Dlatego też wyświetlił go czujnik, który wszak, wedle mej wiedzy, nie pokazuje obrazu bestii, a jedynie przepływ mocy, jak ona wewnątrz bestii się układa. A w tym przypadku układa się jak w każdym innym smoku. To unikat, moi państwo. Aby stworzyć tak wspaniałą, potężną bestię, potrzeba mocy, której nie jestem w stanie ogarnąć rozumem, do tego tworzyć go musiała zapewne około setka druidów. Kroniki, które niejednokrotnie przeglądałem, nic o smoku tym nie mówią. Z pewnością ma ponad tysiąc lat, tyle mniej więcej ma najstarsza kronika, inaczej ktoś by o nim coś napisał.

– Fiuu – zagwizdał Szef – No to ładnie. Znaczy, unikatowy antyk, tyle, że żywy, z mózgiem i tak dalej.

– Powiedzmy. Zamiast mózgu ma potężny kryształ. Przy takich rozmiarach, zapewne setkę. Albo i większy.

– A czemu on tak stoi, jakby miał nas, za przeproszeniem, w dupie? – zapytał ten sam bliźniak.

– No bo jak drzewo, to pewnie przeprowadza fotosyntezę – odpowiedział mu Szef – Dostał wody, wpił korzonki w ziemię i się grzeje na słoneczku, myślę. Ciekawe, czy wydala tlen.

– No to kwestię mamy chyba rozwiązaną, co? – uśmiechnął się Dymek –  Z takiego kryształu, jaki ten smok ma w głowie, i to naładowanego, można zrobić w końcu źródło mocy, które będzie ciągle produkowało energię. Z tego, co wiem, dawno już przecież mamy na ten cel budynek z całą praktycznie konstrukcją, brakowało tylko mocy.

– Jest taki projekt – potwierdził Szef – No to w takim razie, jak ten kawał drzewa to smok, to tniemy, myślę. Dowództwo się ucieszy. Bliźniaki, błotem!

Drugi bliźniak też wyjął różdżkę – tym razem dąb, czaszka grzechotnika, onyksy – i razem zalali biednego smoka czarnobrunatną mazią.

– Dobra, trzymaj się, Synek! – krzyknąłem i użyłem telekinezy na jego zbroi. Poleciał, nie powiem, pięknie, mam cela.

– Lać kurwiego syna! – ryknął Synek i w pobliżu unieruchomionej głowy zamachnął się potężnie toporem. Nic to nie dało. Smok, zdaje się, ledwo to poczuł. Topór delikatnie tylko zarysował bestię. Ta ostro machnęła głową, wyrwała się przednią częścią ciała z błota i rozwarła szczękę. Szczęściem, bydlę było powolne, zdołałem przywołać Synka na powrót. Wylądował z nieopisanie głupim, przerażonym wyrazem twarzy.

– Fiuu, co to, Synek, topora zapomniałeś zaostrzyć? – gwizdnął Szef, ale zauważyłem, że tak naprawdę wcale mu nie do śmiechu. Potwór zaczął wydobywać się z błota, a bliźniacy z coraz większym trudem pokrywali go kolejnymi jego warstwami. Jednemu już zaczęła krew ciapać z nosa.

– Gówno z tego będzie, panowie – odezwał się Wojak – Jak widzimy, skóra, czy też kora na ciele tego smoka jest niesamowicie twarda. Ja Synka znam, on takim ciosem behemota potrafi załatwić. Zbyszek – odwrócił się w moją stronę – myślę, że czas wypróbować strzelbę.

– Ano trzeba – stwierdziłem z przekonaniem i zacząłem ładowanie.

– A co wy tu strzelbą chcecie zrobić? – odezwał się Szef – Jak go Synek toporem lekko zarysował, to waszej zabaweczki nawet nie poczuje, myślę.

– Poczuje, poczuje. Strzelaj. W kadłub najlepiej.

– Wiem.

Broń ładowała się już w sklepie Wojaka, więc wskaźnik szybko zaczął błyszczeć piękną, czerwoną poświatą. Nowy nabój – a w zasadzie stary, tylko wpakowaliśmy z Wojakiem do środka pióro feniksa – strzela już nie samą mieszanką, a czystym ogniem, który produkuje piórko. Jego moc jest zwiększona przez glej i krew smoka, ale płynów nie wyczerpuje. Płomienie powinny mieć też większą temperaturę, chociaż zapewne mniejszy zasięg. Wycelowałem w kadłub. Smok akurat wygrzebał się do połowy z gęstego błota. Nacisnąłem spust i zdążyłem tylko zobaczyć, jak gwintowana lufa rozgrzała się do białości. Zdołałem uruchomić bransoletę. A potem szarpnęło i została tylko ciemność.

 

V

Obudziłem się, leżąc na mchu. Poczułem dym i otworzyłem oczy. Nade mną stali, pochyleni, Dymek razem z Wojakiem. Widziałem ich jak przez mgłę, a głowa mocno łupała.

– Wszystko gra? – zapytał Dymek – Porządnie przywaliłeś. Jakby nie ta tarcza, to by było po tobie.

– Głowa…

– Zaraz poradzimy. Broń bez licencji, co, Wojak?

– Ano to był jej pierwszy test. I ostatni – oparł Wojak, z lekkim uśmiechem.

Zacząłem się podnosić, ale Dymek mocno przytrzymał mnie i rzucił jakieś zaklęcie. Ból znikł, mgła z oczu zaczęła schodzić.

– Co się… stało?

– Ano, trochę przesadziliśmy – odpowiedział mi Wojak – Jak nacisnąłeś spust, to z broni wyleciała kula ognia, mała dosyć, ale temperaturę to miała chyba jak słońce. Spaliła wszystko na swojej drodze, nawet ziemia popękała. Smok od uderzenia rozwalił się na kawałeczki i zaczął hajcować. Tak jak wszystkie drzewa dookoła. Jeden bliźniak nam zemdlał, ten od wody, więc ten od ziemi starał się gasić, ale ciężko mu szło. Nawet Szef nie mógł tego ognia amuletami stłumić. Cziszek poleciał po posiłki i wpadła ekipa gasząca z Brygady, i pogasili wszystko, chociaż, powiem ci, ciężko im było. Ciebie odrzuciło z kilkanaście metrów, przywaliłeś w drzewo. Strzelba się stopiła, tylko nabój ocalał, ale gorący diabelnie jest.

– A… kryształ?…

– Ocalony. Na nim się skupiły wszelkie wysiłki. Ale wszystkie szmaragdy z oczu poszły w diabły. Kryształ już zabrali. Miałeś rację. Setka, jak nic.

Wstałem. Trochę chwiejnie, ale zawsze. Widać, że Dymek nie próżnował – pobliskie drzewo leżało złamane, dziwne, że nie złamałem kręgosłupa, skoro nawet tarcza nie wytrzymała, a już nic nie bolało. Tylko osłabiony byłem potwornie.

– No dobra, smok zabity – odezwałem się już pewniejszym głosem – Dostaniemy jakieś profity?

– A owszem – odpowiedział wesoło Szef, który właśnie nadszedł – Nie zamkną was do Lochów za używanie niezarejestrowanej broni o sile destrukcji przekraczającej normy.

– Nie wiedzieliśmy przecież…

– Spokojnie. Profitów jako takich, namacalnych, nie będzie, myślę. Ale profity ogólne, społeczne, będą olbrzymie. Kamień już jest w miejscu przeznaczenia, montują go. Będzie pierwsze w Polsce publiczne źródło mocy. I to najbardziej wydajne na świecie, myślę. Jesteście zaproszeni na otwarcie. Dymek, chodź ze mną, jeden z bliźniaków nie może się podnieść.

– Służę.

Gdy poszli, Wojak z uśmiechem na twarzy zerknął najpierw na mnie, potem na leżący nabój.

– No cóż, może nie do końca o to chodziło, ale przyznasz, że efekt całkiem, całkiem.

– Jak cholera – splunąłem gęstą śliną na ziemię – strzelba w diabły poszła, czas zmarnowany…

– Nie przesadzaj. Chociaż teraz wiemy, na co ten nabój stać. I wiesz co?

– No?

– W piwnicy mam pewien materiał, który po przetopieniu staje się niemal niezniszczalny.

– Na święte drzewa – jęknąłem – Jeszcze ci mało?

– Bierz nabój telekinezą i lecimy do mnie do sklepu – Wojakowi aż błyszczały oczy. – Jak się uda, to idziemy zarejestrować nowy, wybitny artefakt.

– Albo lecimy na cmentarz. Nie, Wojak. Nabój wezmę, ale mam ważniejsze rzeczy teraz na głowie.

– Niby co? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Muszę iść na zakupy. Rzygać mi się chce, jak pomyślę, że znowu by mnie czekała jajecznica.

Koniec

Komentarze

Świetne. Dawno się tak nie ubawiłam. Czytałeś może “Grillbar Galaktyka” Kossakowskiej? Twój styl bardzo przypomina mi tę książkę. Masz bogaty język, kreujesz ciekawy świat i potrafisz zachęcić do czytania, mimo że naprawdę nie piszesz o niczym specjalnym. Duży plus. Fabuła prosta, ale przyjemna.

Mam tylko jedno zastrzeżenie. Co robił smok, gdy członkowie brygady zwalczającej dziwowali się nad nim z otwartymi japami? Czemu nie atakował? Że pozwolę sobie zacytować Ziemiańskiego “Pił? Czy z pannami się zadawał?”

Poza tym jednak bardzo mi się podobało.

Piszta wincyj!

Już chyba tak zostanie. Trza się przyzwyczaić, że Tomba bywa na NF mocno nieregularnie. "Gdy ktoś pyta, czy może coś wziąść, należy mu odpowiedzieć że owszem, może to braść."

Sympatyczna historia, ładny świat, zadbałeś o wiele szczegółów, bardzo oryginalny smok – o takim jeszcze nigdy nie słyszałam. Tekst ogólnie wesoły, chociaż puenta mnie nie powaliła – nie ten format.

Gorzej z wykonaniem: masz sporo literówek, trafiają się powtórzenia. Liczby zwykle piszemy słownie.

Babska logika rządzi!

Bardzo dziękuje za komentarze. Ze szczerego sirca, myślałem, że zostanę iście zgnojony, lękałem się tu coś wstawić jak diabeł święconej wody, bo za grosz nie mam poczucia własnej wartości, a tu proszę, jednak nie warto było się lękać. Co do literówek etc., już szukam. I poprawiam.

@turboTomba 

Niestety, nie, nie czytałem jeszcze, ale nie ma wątpliwości, że przeczytam. A co do smoka w stagnacji… no cóż, mea culpa, wiem, co on robi, a tego nie zapisałem.

Mam w związku z tym pytanie: jak tu można edytować teksty? Bo rozumiem, że literówki czy błędy to raczej okej, bo każdemu się mogą oczy w zeza od ekranu rozjechać i “e” pochłonie jego umysł. Ale czy można dodać fragment tekstu? Coś, co wpadło, wypadło, a chce znowu wpaść?

Technicznie – na górze z prawej masz napis “edytuj”.

Moralnie – to tekst na konkurs, do 15 stycznia masz czas na wprowadzanie zmian, potem już IMO nie wypada, dopiero po ogłoszeniu wyników znów można. Z tekstami pozakonkursowymi – bez ograniczeń. Tutejsi komentatorzy raczej lubią, kiedy ich sugestie są uwzględniane i nie czują się, jakby rozmawiali z obrazem.

Babska logika rządzi!

Komentarze też można edytować i to ze szczerego sirca ;)

Już chyba tak zostanie. Trza się przyzwyczaić, że Tomba bywa na NF mocno nieregularnie. "Gdy ktoś pyta, czy może coś wziąść, należy mu odpowiedzieć że owszem, może to braść."

Szerszeniu, jeśli to zaiste pierwszy tekst, który prezentujesz szerszej publice, to muszę przyznać, że naprawdę nieźle Ci wyszło.

Tekst nie jest wolny od błędów – jak zauważyła Finkla, jest troszkę literówek czy potknięć interpunkcyjnych – ale ogólny poziom językowy jest dobry. Posługujesz się słowem swobodnie, Twój język jest całkiem bogaty, przedstawiony świat jest ciekawy, cały czas coś się dzieje. Nie zapamiętam tego tekstu na wieki wieków, ale czytało się go dobrze, mimo średniej długości. Zdecydowanie masz potencjał i możesz jeszcze nas (a potem świat ; ) niejednym zaskoczyć.

 

Tym, co mi zgrzytało, były różdżki magów – takie zalatujące Harrym Potterem, nieoryginalne. Takie a takie drewno, taki a taki magiczny składnik. I dodanie jakichśtam kamyczków wcale nie pomogło.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ciężkie jest wyłapywanie literówek, oj, ciężkie. Trochę znalazłem, z tego, co widzę, mam problem z ogonkami. Muszę sobię chyba zakupić zeszyt w linię i kaligrafować ę.

Dorzuciłem też, co smok robi, jak się toczy rozmowa. W sumię trochę popił i zaczął jeść, jakby nie patrzeć.

@joseheim

Bardzo dziękuję za opinię. Bardzo a bardzo. Skoro czytało Ci się to dobrze, znaczy to, że powolutku można próbować z czymś poważniejszym. I dłuższym ;) Mam nadzieję, że nie zawiodę i stworzę coś, co sprawi, że utkwię w Twej głowie ;)

Co do różdżek – kompletnie o Potterze nie pomyślałem. Mocniej w głowie siedzą mi różdżki z Diablo II, poważnie, jak teraz tak spojrzałem, to istny sklep u Akary. Myślę, czy ich nie wywalić. W sumie, mała strata, bo pojawiają się bardziej jako wtrącenie i zastąpić je może kompletnie wszystko, od palca wskazującego po wydobywającą się z błyszczącego owalu rurę kanalizacyjną. Nie wiem, nie wiem. Muszę pomyśleć.

@turboTomba

sr'dьce -> sirdce -> sirce -> sierce ->serce! :) Niech żyje gramatyka historyczna języka polskiego! ;)

 

Ja w Diablo nigdy różdżek nie używałam, to i mi się nie skojarzyło, hihi. Ale te pióra feniksa i tym podobne jakoś od razu mi HP przed oczami postawiły.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Niech żyje ewolucja wyrazów, tak ładnie tu przedstawiona!

Już chyba tak zostanie. Trza się przyzwyczaić, że Tomba bywa na NF mocno nieregularnie. "Gdy ktoś pyta, czy może coś wziąść, należy mu odpowiedzieć że owszem, może to braść."

Serszeniu, bardzo udany debiut! Sympatyczna, sprytnie pomyślana opowiastka magicznie alchemiczne. Językowo nieźle, ale to można szlifować i poprawiac. Dałem punkt do Biblioteki na zaś – po ogłoszeniu wyników zmień  czcionkę, wydrukuj, weź ołówek, czytaj sobie na glos i sam zobaczysz, jak się błędy namierzą. Potem popraw na portalu.

Wstęp – o, to mogę skrytykowac. Osobiście wolę, gdy świata nie objaśnia mi narrator, nawet tak sympatyczny jak twój bohater, lecz gdy poznaję jego większość przez fabułę, zdarzenia, drobiazgi podawane mimochodem. Za to różdżki mi nie przeszkadzały, potraktowałem ich opis jako podkreślanie gadżeciarskiej osobowości bohatera :-)

Dziękuję za przyjemną lekturę!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

A ja bardzo dziękuję i za komentarz, i za zawartą w nim radę ;) Z pewnością zastosuje ją w praktyce.

Najbardziej, wyznam szczerze, podoba mi się fragment, w którym doskonale dobrana i świetnie zorganizowana drużyna śmiałków wyrusza na spotkanie ze smokiem, a potem pokonuje go. Opis owego wyczynu wynagrodził mi chwile znużenia monotonnym nieco początkiem. Zaś sam smok – znakomity, zarówno pod względem pomysłu jak i wykonania.

Bardzo udany debiut i mam nadzieję, że to nie jest Twoje ostatnie słowo. ;-)

 

Re­cept na uni­wer­sal­kę ma już kupę lat… – Literówka.

 

Ja, na moim po­zio­mie, mogę prze­nieść każdy obiekt w za­się­gu mo­je­go wzro­ku, który nie prze­kra­cza trzy­dzie­sto­krot­nie cię­ża­ru, który może unieść moje ciało… – Powtórzenia.

 

Także praca łatwa, nawet do­brze płat­na… – Tak że praca łatwa, nawet do­brze płat­na

 

kamyk za 5ml (na jeden nabój idzie 20ml!)… – …kamyk za pięć mililitrów (na jeden nabój idzie dwadzieścia mililitrów!)

Liczebniki zapisujemy słownie, nie stosujemy symboli.

 

ale przy do­brych chę­ciach jakoś się udaje żyć na pew­nym do­brym po­zio­mie. – Powtórzenie.

Może: …ale przy do­brych chę­ciach jakoś się udaje żyć na przyzwoitym po­zio­mie.

 

ani razu jej nie uży­łem. Zwy­kle uży­wam zro­bio­ne­go prze­ze mnie szty­le­ci­ku… – Powtórzenie.

Proponuję: …ani razu z niej nie korzystałem/ jej nie wykorzystałem. Zwy­kle uży­wam zro­bio­ne­go prze­ze mnie szty­le­ci­ku

 

a za­cze­piać kogoś i żądać Próby nigdy nie pró­bo­wa­łem, bo i po co. – Powtórzenie.

Może: …ale za­cze­piać kogoś i żądać Próby – nie, nigdy tego nie robiłem, bo i po co.

 

U Wo­ja­ka zwy­kle ruch zwy­kłych się za­czy­na koło szes­na­stej, rano mało kto przy­cho­dzi, zwy­kle tu­ry­ści… – Powtórzenia.

Może: U Wo­ja­ka ruch zwy­kłych się za­czy­na koło szes­na­stej, rano mało kto przy­cho­dzi, przeważnie tu­ry­ści…

 

która jed­no­cze­śnie była ga­blo­tą na atra­py gra­na­tów. Wszę­dzie stały ga­blo­ty… – Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu: Wszę­dzie stały oszklone szafki/ witryny

 

Ostat­ni raz byłem na po­lo­wa­niu jesz­cze w Dą­bro­wie, za­tłu­kli­śmy ostat­nie­go w oko­li­cy Zie­lon­ka z ojcem. – To znaczy, że zatłukli dwa – Zielonka i ojca Zielonka. ;-)

Proponuję: Ostat­ni raz byłem na po­lo­wa­niu jesz­cze z ojcem, w Dą­bro­wie za­tłu­kli­śmy ostat­nie­go w oko­li­cy Zie­lon­ka.

 

Z ziemi wy­try­snął po­tęż­ny stru­mień wody, jakby ktoś roz­wa­lił pięć hy­dran­tów obok sie­bie i po­le­ciał do jamy. – Dlaczego ktoś obok siebie rozwalił hydranty i poleciał do jamy? ;-)

Może: Z ziemi wy­try­snął strumień wody tak po­tęż­ny, jakby z jednocześnie rozwalonych przez kogoś pięciu hy­dran­tów i po­płynął do jamy.

 

Dwoje oczu osa­dzo­nych w swo­jej wiel­kiej gło­wie. – Czy mogło mieć oczy w cudzej głowie? ;-)

 

Stwór, ocie­ka­jąc wodą, pod­niósł do góry swój drew­nia­ny łeb, niby wę­sząc. Mocno wbił swoje ga­łąz­ki w zie­mię, sze­rzej roz­ło­żył swoje „skrzy­dła” i znie­ru­cho­miał. – Zbędne zaimki.

 

Czi­szek po­le­ciał po po­sił­ki i wpa­dła ekipa ga­szą­ca z Bry­ga­dy… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajna historia. Początek jest trochę przydługi, ale potem opowieść nabiera rumieńców. Jak na debiut – super. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka