- Opowiadanie: mateusz312 - Smocza Kronika

Smocza Kronika

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Smocza Kronika

Nie chciałbym, aby ta historia wyglądała jak pamiętnik, ale początek jednak muszę napisać tak, a nie inaczej… To ja może zacznę od tego początku.

Osiemset lat temu, nieopodal pewnej wioski, niedużej, zwykłej wioski Trauntak, leżało niewielkie, ale jednak nadzwyczajne pasmo górskie. Składało się ono z gór zarówno wysokich, jak i niskich, a żadna z nich wówczas jeszcze nie została zdobyta. Mieszkańcy Trauntak nazywali je Górami Smoków lub Smoczymi Górami. Właśnie tak, ponieważ wielu mieszkańców widziało przelatujące z gór lub w stronę pasma smoki. Tak, najprawdziwsze smoki. Większość osób jednak w to nie wierzyła i wyśmiewała świadków gadzich lotów, ponieważ ostatniego udokumentowanego smoka widziano ponad sto lat wcześniej. Ci zaś, którzy je widzieli, uparcie twierdzili, że gady żyją, tylko nie chcą się ujawniać, ponieważ wojownicy zabijali je hurtowo.

W tamtych czasach zabicie smoka znaczyło wiele. Trudno było pokonać takie potężne stworzenie, więc coraz częściej nieczysto zaczęto używać zakazanej magii, na co Wielka Rada, czyli rada największych i najpotężniejszych magów i królów, nie miała wpływu, bo Pogromcy (jak nazywano zabójców smoków) mieli duże wpływy w kręgach potężnych starych rodów. Skrzydlate jaszczury zaczęły znikać, aż w pewnym momencie praktycznie nikt już ich nie widywał. No… prawie nikt, bo byli jeszcze mieszkańcy Trauntak.

Wróćmy jednak może do Gór. Po pewnym czasie znalazł się człowiek, który był pisarzem spisującym legendy z całego królestwa o dumnie brzmiącej nazwie Miz. Dotarł on do naszej wioski. Opowieści o smokach, które zasłyszał od chłopów spotkanych w karczmie, zaintrygowały go i postanowił tymczasowo się osiedlić okolicy, by sprawdzić prawdziwość opowiadanych historii.

Miesiąc obserwacji gór nie poszedł jednak na marne. Cierpliwość została nagrodzona. Pisarz w końcu zobaczył smoka. Leciał na Zachód. Nie chcąc tracić czasu, postanowił zorganizować wyprawę w Góry. Zebrał ze sobą ludzi, którzy chcieli poznać prawdę o tych bestiach, ich rodziny, cały dobytek oraz bydło i inne zwierzęta domowe, zamówił najnowocześniejszy sprzęt kopalniany z bogatego Południa i ruszyli.

Szli wolnym marszem siedem dni, odpoczywając tylko w nocy. Podróż była ciężka i niebezpieczna. W każdej chwili mogli ich zaatakować jacyś rozbójnicy lub wojownicy, chcący zabrać kosztowności niesione przez podróżnych.

Gdy dotarli do Gór okazało się, że są wyższe, niż wydawały się z daleka. Pięciu mężczyznom udało się przejść Góry dookoła. Miały zaledwie (albo aż, jak kto uważa) trochę ponad pięćdziesiąt kilometrów obwodu. Nigdzie jednak nie było żadnego przesmyku, którym można by przejść na drugą stronę. Ale udało się znaleźć, „na oko” cieńszą część Gór. Bezzwłocznie zabrali się do roboty.

Kopanie trwało dwa miesiące. Podróżnym po kilometrze rycia udało się przebić do dużej groty. Z niej prowadził jeden tunel. Wyruszyli. Tunel miał długość dwóch kilometrów. Gdy dotarli do końca, ich oczom ukazał się widok zapierający dech w piersiach. Okazało się, że Góry tworzą olbrzymi krąg o średnicy kilku kilometrów, na którego dnie leżała dolina przecudnej urody.

Nietknięta, dzika puszcza, łąki pełne kwiatów oraz niezliczone ilości strumieni górskich tworzyły z tego miejsca raj. Tak też nazwali swe „znalezisko” – Rajem. Zawiedli się jednakże faktem, iż nie było tam smoków. Musiały usłyszeć łomot kilofów oraz łopat walących w górę i uciekły w inne, nowe miejsce. Byli obywatele Trauntak postanowili jednak stworzyć w Raju własne, niezależne miejsce, gdzie ludzie będą wolni od wszelkich zbójów, urzędników podatkowych i innych niechcianych osób. Miejsce odosobnione od wszystkiego z zewnątrz.

Od tamtej chwili minęło trzysta lat, pięć pokoleń. I tu zaczyna się moja historia, właśnie w wiosce Raj.

 

 * * *

 

– Ozil! – nic, żadnej odpowiedzi – Ozil! W tej chwili zejdź na dół. – wciąż nic.

Ozil w tym czasie sobie wygodnie drzemał w łóżku. Jedyne, co zrobił to odwrócił się na drugi bok i głośno zachrapał.

– Co za chłopak. On chyba lubi mnie denerwować – powiedziała do siebie Tria wchodząc szybko wąskim przejściem po stromych schodach, cudem nie łamiąc sobie nóg.

Z hukiem weszła do pokoju chłopaka i zaczęła odsłaniać płótno z okna. Chłopiec lubił zasłaniać okna na noc, nie wiedziała, dlaczego, skoro rano i tak musiał wcześnie wstać. Popatrzyła na pokój – Kiedy ten dzieciak ostatnio sprzątał? Muszę się wziąć za niego. – pomyślała.

W pokoju faktycznie było brudno. Ubrania leżały porozrzucane na krześle i szafce. Jego książki też były wszędzie, gdzie się tylko spojrzało. Tria westchnęła i odwróciła się w stronę śpiącego syna.

– Wstawaj, powiedziałam! – krzyknęła mu do ucha matka – Obiecałeś wyprowadzić kozy na pastwisko!

Ozil podskoczył i usiadł skołowany, nie wiedząc, co się dzieje. Zauważył matkę. Ta zaś spojrzała na niego w taki sposób, że wolał jej posłuchać. Zaczął się więc pospiesznie ubierać.

– I posprzątaj pokój, bo czuję się tu jak w chlewie pana Tustra. Sam wiesz, jak tam śmierdzi, więc lepiej uporządkuj swoje rzeczy – wychodząc, powiedziała tym razem spokojnie, choć wciąż z nutką nieukrywanej goryczy w głosie.

Ozil czuł, że lepiej się nie spierać. Kochał matkę, lecz wiedział, że gdy naprawdę się zdenerwuje, to potrafi być straszna. Zabrał się do sprzątania. Zajęło mu to blisko pół godziny, ale się jakoś uporał z porządkowaniem pokoju. Zasłał nawet łóżko, co nie leżało w jego zwyczaju.

Zszedł na dół, tam Tria już czekała na niego w kuchni ze śniadaniem. Kuchnia była główną izbą w ich domu. Na środku stał duży prostokątny stół z sześcioma krzesłami. Na ladzie, pod oknem, leżały przyrządy kuchenne, a obok matka robiła kanapki. Gdy go zobaczyła, zebrała, co miała i podała na stół.

– Nie jestem głodny – powiedział, po czym skierował się w stronę spiżarni, zabrał z niej kilka jabłek i gruszek, których mieli pełno, bo ich rodzina od zawsze handlowała owocami z mieszkańcami wioski.

– Mówiłam ci, żebyś nie ruszał owoców, bo mogą mi być potrzebne – warknęła Tria.

– Masz ich przecież pełno, a poza tym muszę je wziąć, bo obiecałem panu Grapanowi, że przyniosę mu gruszkę – mówił, spokojnie pakując owoce, Ozil.

– A co z resztą? – zapytała wskazując na resztę spakowanych owoców.

– Z resztą? – spojrzał na nią z uśmieszkiem – Reszta jest dla mnie! – zawołał i wybiegł z domu w stronę małej stodoły, w której trzymali kozy.

Wpadł do środka i zastał zwierzęta leżące na sianie w rogu. Były tylko trzy: dwie młode i jedna starsza kozica. Kiedyś mieli też jeszcze capa, ale ten zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. To było pół roku temu. Tego samego dnia również zmarł jego ojciec, Pawedir. Zginął, gdy w Górach Wschodnich zawaliła się kopalnia cyny, w której pracował (chociaż – prawdę powiedziawszy – nie musiał). Ich gospodarka dobrze prosperowała, dochody ze sprzedaży owoców z sadu też były dobre. Jednak właśnie w Górach Wschodnich odkryto złoże cyny. Ta praca od początku stanowiła zagrożenie, ponieważ skała tam była bardzo krucha. Lecz i tak w pewnym momencie został ustanowiony pobór do prac w kopalni. Ojciec Ozila się zgłosił, chociaż wszyscy mu odradzali – rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. On jednak był uparty, bo kierowała nim ciekawość. Od pokoleń mieszkali w dolinie między Górami. Pawedira magnetycznie ciągnęła chęć zobaczenia, co jest poza nimi. Praca w kopalni mu to umożliwiała. Jednak los zaplanował inaczej. I skończyło się tragicznie. Wraz z nim zginęło osiemnastu innych mężczyzn. Ich ciał do teraz nie odnaleziono, bo były tak głęboko zasypane.

Tria, matka Ozila załamała się i zamknęła w sobie na blisko dwa miesiące. Przestała dbać o gospodarstwo, a co gorsza, o swojego syna. Właśnie wtedy Ozil poznał pana Grapana…

… Chłopak spiął kozy sznurem i wyprowadził ze stodoły. Wiódł je drogą w stronę pastwiska. Rosło tam kilka drzew, w których cieniu chłopak uwielbiał siedzieć i patrzeć. Po prostu patrzeć. On ogólnie lubił się przyglądać ludziom przechodzącym drogą, obserwować ptaki lecące na niebie, strumień przepływający w pobliżu. Myślał o panu Grapanie, który był potomkiem wielkiego pisarza, założyciela Raju. Lubił słuchać jego opowieści o elfach, krasnoludach, gryfach, ale najbardziej w świecie fascynowały go smoki. I właśnie dziś pan Grapan miał Ozilowi o nich opowiedzieć.

…Z obłoków na ziemie nagle ściągnęło go beczenie kóz. Zwykle siedziały cicho. Coś było nie tak. Obejrzał się w ich stronę, brakowało jednego młodego. Rozejrzał się dookoła. Zobaczył je. Było już po drugiej stronie strumienia i szło dalej w stronę lasu. Olbrzymiego lasu, zajmującego całą północną część doliny.

Szybko się zerwał, przywiązał pozostałe kozy do drzewa i pobiegł za kózką.

– Wracaj tu! – krzyczał za nią – Mama mnie przez ciebie zabije!

Przeskoczył strumień i pobiegł w miejsce, gdzie zniknęła koza, ale jej tam już nie zastał. Wszedł za nią do lasu. Nigdzie jej jednak nie było, więc zaczął iść przed siebie – Gdzie ona może być?… – przemknęło mu przez głowę i krzyknął:

– Kózko, gdzie jesteś?! Chodź tu do mnie!

Odpowiedziała mu cisza.

Szedł dalej. Ściółka była wilgotna. Pewnie jeszcze nie wyschła od deszczu sprzed kilku dni. Ozil więc szedł i szukał uparcie swojej zguby. Po drodze mijał różne inne zwierzęta, ale wciąż nie mógł sobie wyobrazić jak zwykła koza, której jedynym zadaniem było dawanie mleka, mogła tak się schować.

W końcu ją zobaczył. Zaplątała się raciczkami w jakiś krzew. Podbiegł do niej i pomógł jej się wyplątać. Złapał za sznur i zaczął ją ciągnąć za sobą.

Szli, było spokojnie, aż nagle koza zaczęła się wyrywać. Pociągnął ją mocniej, ale sam nagle poczuł się nieswojo, nie wiedział, dlaczego. I wtedy zdał sobie sprawę, że wszystkie zwierzęta, które do tej pory spotykał często, nagle poznikały. Rozejrzał się. Wokół nie było żywej duszy, nawet ptaszka na drzewie. Koza wciąż wierzgała i w żaden sposób nie dawała się uspokoić. Pociągnęła sznur tak mocno, że wyrwała się Ozilowi z rąk i przy okazji jeszcze go przewróciła. Wylądował prosto w błocie. Głową uderzył się o coś twardego.

– Auuu! Co do…?! – Ozil podniósł się i zaczął wyklinać przedmiot, o który się uderzył – Przeklęty kam…! Co to jest?

Podniósł feralny przedmiot. Okazało się, że jest to jajko. Jak kurze, tylko o wiele większe, bardziej chropowate i w kolorze fioletowym. Zaczął je dokładnie oglądać. Jajko wydawało mu się niezwykłe i to nie tylko ze względu na niespotykany kolor. Coś tym jaju go pociągało, ale nie wiedział, co… Schował je do torby z owocami i znów zaczął szukać kozy. Tym razem nie musiał się bardzo wysilać, ponieważ zwierzę było w zasięgu wzroku. Podszedł do kózki i chwycił za linę.

– Jesteś głupim zwierzęciem, ale już mi nie uciekniesz – powiedział do koźlątka, niestety ono wciąż nie dawało się ciągnąć, więc chłopak mocno owinął sobie sznur dookoła ręki i ruszył.

Droga powrotna trwała krócej, niż ta w czasie poszukiwań uciekinierki. Już po chwili dotarli na polanę leżącą przed lasem, a stamtąd trafili na pastwisko. Reszta kóz cały czas na nich czekała. Nie były same. Stał przy nich pan Grapan, podstarzały kronikarz, przez wielu uważany za dziwaka. Tak go nazywali, ponieważ wierzył w istnienie stworzeń i istot, których nikt nie widział od pięciu pokoleń. Ozil go uwielbiał. Pisarz był dla niego kimś więcej, niż zwykły pisarz. Zastąpił mu ojca. Gdy Pawedir zginął, a matka się załamała, Ozil często przebywał na tym pastwisku. Wtedy też, któregoś dnia, znalazł tam go pan Grapan. Chłopak nie chciał jednak początkowo z nim rozmawiać, ponieważ – tak jak inni – uważał go za nienormalnego. Kronikarz w końcu siadł koło niego i zaczął opowiadać historie, które przeczytał w książkach swojego pradziadka. Ozil z początku nie chciał tego słuchać, ale w końcu uległ i zaczął zadawać pytania, na które staruszek odpowiadał. I tak od rozmowy do rozmowy; od spotkania do spotkania narodziła się ich przyjaźń. Chłopiec wiele się od niego nauczył.

– Pan Grapan! – krzyknął na widok pisarza – Co pan tu robi?

– Miałeś do mnie przyjść dziś rano – odrzekł starzec z uśmiechem ledwo widocznym spod gęstej brody – lecz się nie zjawiłeś, więc pomyślałem, że mogłeś się zasiedzieć właśnie tutaj. Jednak, gdy przyszedłem to – na Azalkona – nie było cię tutaj i tylko kozy przywiązane do tego dębu spały spokojnie w cieniu konarów – mówił, gwałtownie machając rękami – To teraz może mi powiesz, gdzie się podziewałeś?

– Koza mi uciekła – odpowiedział Ozil z wyrzutem.

– Nie potrafisz przypilnować kozy? – zaśmiał się pan Grapan.

– To nie jest zabawne – Ozilowi nie podobało się, że jego mentor się z niego śmieje.

– Jest i to bardzo – dalej śmiał się pisarz.

– Niech panu będzie. Aha, mam dla pana obiecaną gruszkę – powiedział, wciąż obrażony i zaczął grzebać w torbie. Nagle przypomniał sobie o leśnym znalezisku i wyciągnął fioletowe jajo.

– Wie pan może, co to jest? – zapytał, pokazując mu najnowsze trofeum.

-Na Azalkona, to przecież… Na Azalkona, to niemożliwe… – pan Grapan pobladł i upodobnił się w momencie do kawałka pergaminu. Począł nerwowo wykrzykiwać imię jakiegoś starożytnego bóstwa z Zewnątrz, co – nawiasem mówiąc – robił nieczęsto.

– O co chodzi panie Grapan? Co to jest? – począł wypytywać Ozil, zdziwiony nagłym wybuchem zawsze spokojnego kronikarza.

– Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie znalazłeś? – starzec wciąż się trząsł.

– N-nie… – zająknął się, wciąż zdziwiony chłopak, ale pisarz go już nie słuchał i zaczął biegać dookoła drzew, trzymając jajko i mówiąc do siebie.

– Panie Grapan! – krzyknął chłopiec.

– O co chodzi? – spytał, dziwnie patrząc się na Ozila.

– Co to jest za jajo? – odpowiedział pytaniem.

– Ach! No tak, ty nie wiesz. No, ale nie miałeś prawa wiedzieć, co to jest – mówił wyraźnie rozdygotany – To jest mój chłopcze, na Azalkona, smocze jajo. Jajo potężnych bestii sprzed wieków. I to w zaskakująco dobrym stanie.

Chłopca zamurowało.

– C-co to… znaczy? – zapytał zaskoczony.

– Dokładnie tyle, że w tym jaju może się znajdować żywe smoczątko, na Azalkona. Chwila… – ze swojej torby wyciągnął dziwny przyrząd, podobny do scyzoryka Ozila, ale mający więcej funkcji. Z tego przyrządu wyciągnął jakieś narzędzie pomiarowe i zaczął mierzyć jajo, jego wysokość i obwód w najszerszym miejscu. Ozil nie wiedział, o co chodzi, więc stał i się tylko przyglądał.

– Tak, tak… Wszystko się zgadza… Na Azalkona… – mówił do siebie, wciąż wymierzając. Nagle zwrócił się do chłopaka – Gdzie je znalazłeś?

– W lesie – odpowiedział, zdziwiony gwałtownością mentora.

– Ale dokładnie gdzie? – naciskał stary.

– Na moczarach.

– Tak… coś tak czułem. Na Azalkona, To znaczy, że to stworzenie w jaju może się w każdej chwili wykluć. Na Azalkona – znowu mówił do siebie, rozradowany jak małe dziecko.

– Wykluć? Smok? W tym jaju? – Ozil już drugi raz w tym dniu był skołowany, ledwo wiedząc, co się dzieje.

– Tak, ale… – zamyślił się pan Grapan.

– … Ale o co w tym wszystkim chodzi?

– Nie mogę zatrzymać tego jaja. – powiedział stary już spokojniejszym tonem.

– Jak to? – Ozil jednak wciąż był zestresowany.

– Ty znalazłeś to jajko, więc… jest twoje – kronikarz wepchnął mu znalezisko w ręce.

– Jak to moje? – zapytał i zaczął znów oglądać znalezisko.

– Tak, ty je znalazłeś, więc jest twoje. Ale uważaj! – prawie krzyknął – To smoczątko może w każdej chwili się wykluć.

– Zrozumiałem. Aż za dobrze.

– To ja może już pójdę. Dasz mi moją gruszkę? Dziękuję. Aha, pamiętaj, że jajo musi być trzymane w cieple. – ostrzegł na odchodnym i poszedł przed siebie, nawet nie żegnając się, chociaż chłopak miał jeszcze tyle pytań.

Nie wiedząc, co zrobić Ozil też postanowił wrócić do domu. Zabrał kozy, schował jajo, wziął jabłko i ruszył. Droga powrotna zeszła mu szybko na rozmyślaniach. Gdy dotarł na podwórko, zaprowadził kozy do stodoły i wypatrzył swoją mamę daleko w sadzie, zbierającą winogrona. Jej pszeniczne włosy widać było z daleka. Nawiasem mówiąc – tylko Tria w ich rodzinie była blondynką. Ozil odziedziczył kolor włosów i niebieskie oczy po ojcu, a jego jedyna jeszcze żyjąca babka także w młodości miała ciemne włosy.

Chłopiec wszedł do domu i szybko wbiegł na górę do swojego pokoju, rzucił torbę na łóżko, okrył jajo zimowymi kożuchami, wręcz dosłownie wkopał je pod pościel i – tym razem ostrożnie – położył obok miecha. Potem pobiegł do sadu pomóc Trii pozbierać owoce z drzew, bo ta bała się wchodzić na drabinę.

– Co tak wcześnie wróciłeś? – zapytała zdziwiona szybkim powrotem syna, który zawsze znikał, aż do obiadu.

– Pan Grapan był dzisiaj zajęty – skłamał, co Tria wyczuła, ponieważ kronikarz nigdy nie był tak zajęty, by wygonić Ozila, ale nie zadawała więcej pytań, bo wciąż gryzło ją sumienie po tym, jak rano na niego nakrzyczała.

Po skończonym zbieraniu zanieśli owoce do drugiej, większej niż ich kuchenna, spiżarni, gdzie trzymali owoce na sprzedaż. Tria zabrała się za robienie obiadu. Zjadłszy posiłek, chłopak poszedł do stodoły i zaczął strugać w drewnie. Czynił tak, gdy był zdenerwowany. Matka wiedziała o tym i nie chciała mu przeszkadzać, więc poszła na targ popatrzeć, co tam ciekawego dziś wystawili.

Gdy wieczorem wróciła do domu, Ozil już spał, koc leżał na ziemi, a świeca była zapalona. Tria przykryła chłopaka troskliwie i spojrzała nań z nieskończoną miłością – Jakiż on podobny do Pawedira. – pomyślała i wtedy jedna jedyna samotna łza spłynęła jej po policzku. Podeszła do syna, pocałowała go w policzek i zdmuchnęła płomień.

 

 * * *  

 

Następnego dnia Ozil obudził się bardzo wczesnym rankiem – już świtało – w końcu był środek lata. Słyszał chrapanie matki za ścianą. Próbował na nowo zasnąć, ale nie mógł. I nagle… W ciągu sekundy przypomniał sobie wydarzenia z wczoraj. Nie mógł w nie uwierzyć. Myślał, że to był sen. Tak, tak – na pewno… to przecież musiał być sen. Takie rzeczy dzieją się tylko w opowiadaniach. Leżał tak jeszcze blisko trzydzieści minut, aż w końcu postanowił iść do stodoły postrugać w drewnie.

Usiadł na łóżku. Postawił stopy na podłodze, i prawą nogą nadepnął na coś twardego, ale zarazem mokrego i śliskiego.

– Cooo…?! – prawie krzyknął, ale przypomniał sobie o śpiącej matce.

Jednym szarpnięciem zdjął płótno z okna. Popatrzył pod nogi. Leżał tam ogryzek z jabłka, a raczej to, co z tego ogryzka pozostało, a mianowicie resztka owocu niedbale rozczłonkowana na trzy części. Na największą z nich właśnie nadepnął – Co u diabła, przecież ja wczoraj nie jadłem tu jabłek… – przemknęło mu przez myśl. Wstał i podszedł do szafki po ubrania. Zauważył, że na ziemi leżało więcej resztek z innych owoców – Skąd one się tu wzięły? Hmm… może jadłem przez sen…? – ubierając się, usiłował sobie przypomnieć coś, cokolwiek…

– A może… ten sen był prawdziwy? – uparcie prowadził dialog z własną pamięcią – Chwila…

W końcu zajrzał pod łóżko. Leżała tam jego torba, którą rzucił po powrocie do domu i… ubrania, których użył do okrycia jaja. Wyciągnął je. Były potargane, a wśród nich leżały… fioletowe skorupki z rozbitego jajka. Przeraził się nie na żarty. – To przecież z tego jaja, a więc… gdzie to jest? – myślał rozdygotany.

Nagle za nim z półki spadła jedna z jego drewnianych figurek orła. Spojrzał w górę, pod sufit, gdzie stała kolekcja posążków. Znajdowały się w niej ptaki takie jak orły, szpaki, dzięcioły, łabędzie. Obok były zwierzęta leśne: sarny, niedźwiedzie, wilki, rysie. Dalej ustawione stały wystrugane stworzenia i istoty z opowiadań pana Grapana. Chłopak wyciął je, tak, jak sobie to wyobraził (bo w rzeczywistości ich nigdy nie widział)… Krasnolud, cyklop, troll, smok, feniks… Chwila… Smok? Przecież on nigdy jeszcze nie robił figurki smoka. Okazałej, granatowej, mającej około metra długości… Skądże więc ona tutaj…? Ta jaszczurka z krwistoczerwonymi skrzydłami, pazurami i kolcami na plecach.

Wtem… gadzina lekko poruszyła ogonem. Chłopak złapał scyzoryk z półki i ruszył bojowo, acz powoli i ostrożnie w jej kierunku. W ciągu ułamka sekundy stworzenie otworzyło oczy. Ozil gwałtownie się cofnął. Ślepia gada miały barwę czerwoną. Były jak żywy płomień i miały w sobie coś pociągającego, a zarazem odpychającego, niebezpiecznego. U Ozila w końcu ciekawość wzięła górę nad strachem i chłopiec przybliżył się nieco śmielej. Zwierzę jednak się nie poruszało.

– Aha, więc tak wygląda smok? – zapytał sam siebie Ozil.

– A myślałeś, że jak? – nagle usłyszał nieznany głos. Zaczął się jeszcze baczniej przyglądać zwierzęciu

– No i co się tak gapisz, młokosie? – tym razem wyraźnie zauważył, jak jaszczur poruszał szczęką.

– Co się tutaj dzieje…? – ponownie się zdziwił Ozil – Ty… mówisz!

– A co myślałeś, że będę tylko ryczał jak jakiś dziki niedźwiedź, co? – smok zeskoczył z półki i rozłożył się na łóżku – Ależ to legowisko jest twarde. – wciąż narzekał.

– Złaź! – prawie krzyknął Ozil.

– Spokojnie. Od dziś jesteś skazany na mnie, więc się przyzwyczajaj – powiedział smok i zaczął się rozciągać – Jak dobrze jest się rozprostować. Dwanaście lat czekałem, aż ktoś mnie znajdzie.

– Jak to dwanaście lat? – spytał Ozil, nie wiedząc w dalszym ciągu, o co chodzi.

– Smocze jajo nie jest takie jak kurze, nie wykluwa się w dowolnej chwili – smok mówił leżąc i wciąż badawczo przyglądając się chłopcu – Smocze jajo wyczuwa istotę, która je dotknęła i zapamiętuje. Ten dotyk sprawia, że smok w jaju… hmm… Można powiedzieć – „ożywa”. Budzi się ze snu po trzystuletnim dojrzewaniu. Coś podobnego do narodzin potomstwa ssaków, czyli między innymi – ludzi. Smok z jaja przywiązuje się do znalazcy, więc… jestem od teraz na ciebie skazany.

– Czekaj. Jak to „przywiązuje się”? – Ozil ledwo rozumiał, o co chodzi temu stworzeniu.

– To znaczy, że teraz nasze dusze są połączone. Znam twoje myśli, marzenia, zamiłowania. – zaśmiał się gad.

– Nie… To niemożliwe. Ty… ty musisz kłamać – chłopiec się przestraszył.

– Tak myślisz? – jaszczur popatrzył na niego jak na małe dziecko – Z jakiegoż to powodu miałbym cię okłamywać?

– Nie wiem – myśli chłopaka były w stanie najwyższego chaosu. Nie mógł tego wszystkiego ogarnąć rozumowo. Nagle… w głowie zakołatało mu nieznane słowo „Tator”. W tym momencie zdał sobie sprawę, że jest to imię stworzenia leżącego przed nim.

– Ty… ty nazywasz się Tator. – stwierdził chłopiec.

– Brawo. To znaczy, że miałem rację i musisz mi uwierzyć – smok się ucieszył pierwszy raz, odkąd się poznali.

– Ale skąd ja to wiem? Jak to się…?

– Już ci mówiłem, że nasze umysły są połączone, więc prędzej, czy później musiałeś się tego dowiedzieć. To proste – przerwał Ozilowi smok – Aha. Mam coś dla ciebie – powiedział i zaczął drapać się po głowie. Po kilku sekundach drapania zaczęła mu z łba schodzić skóra. Ozil, widząc to myślał, że zaraz zwymiotuje, a jaszczur dalej drapał całe ciało. Już po chwili zdjął z siebie skórę niczym wąż. Zgniótł ją i włożył sobie do pyska. Potem zaczął intensywnie przeżuwać, a Ozil tylko stał osłupiały patrząc, co to stworzenie robi. Po kilku minutach niezręcznej ciszy przerywanej tylko niekiedy chrząknięciem smoka, gad w końcu wypluł to, co pożarł, z tym, że to już w ogóle nie wyglądało jak smocze łuski… tylko jak medaliony. I faktycznie, były to dwa medaliony z dużymi, błyszczącymi, rubinami w środku. Pierwszy podłużny, a drugi okrągły. Oba były złote i posiadały znaki wygrawerowane na brzegach – dla Ozila kompletnie niezrozumiałe.

– Weź to – wykrztusił, zmęczony żuciem, Tator i wręczył chłopakowi okrągły wisior – Dzięki niemu zjawię się, gdy będziesz znajdować się w trudnej sytuacji.

– Dziękuję, ale… to zdecydowanie jest nie normalne – wyszeptał chłopiec i cofnął się zaniepokojony.

– Tak myślisz? – odparł Tator. – Dobrze. To ja może dam ci to wszystko przemyśleć i już sobie pójdę – otwarł okno i wyskoczył. Ozil szybko podbiegł do okna, popatrzył w dół i zobaczył jak jaszczur rozwija skrzydła i odlatuje w kierunku lasu.

Chłopak nie mógł tego wszystkiego zrozumieć, postanowił więc… o wszystkim zapomnieć. Poszedł do stodoły znów strugać. Siedział tam wiele godzin, aż w końcu postanowił wyjść. W domu Tria czekała już na niego z posiłkiem. Zjedli i poszli do sadu zbierać owoce. Po zbiórce postanowili w końcu sprzedać dotychczasowe zbiory. Zebrali owoce do wielkich koszy, a te do dwóch taczek i ruszyli na targowisko. Tam rozłożyli swój stragan i zaczęli handlować. Szybciej schodziły te, które dłużej leżakowały w spiżarni, ponieważ były najdojrzalsze i najsłodsze. I siedzieli tak na targu do wieczora. A wówczas tłum ludzi zaczął blednąć mocniej i mocniej… Utarg – jak zazwyczaj – był niezły, ponieważ tylko ich rodzina w całym Raju trudniła się sprzedażą owoców.

Następny dzień okazał się być całkiem zwyczajny. Żadnych niespodzianek. Tator także już się nie pokazywał. I tak minęło mu kilka kolejnych dni.

 

 * * *

 

W kilka dni po wspomnianej sytuacji, Ozil w końcu postanowił przejść się do pana Grapana. Wiedział, że kronikarz zacznie go wypytywać o smocze jajo i o to, czy się coś z niego wykluło. Co prawda chłopak za nic w świecie nie chciał wracać pamięcią do tamtych dni, ale w końcu się przemógł i poszedł spotkać się z Grapanem. Pisarz mieszkał na samym krańcu Raju. Nie był też duszą towarzystwa, wolał więc żyć w odosobnieniu, z dala od reszty mieszkańców wioski. Ozil dochodził do staruszka z reguły w czasie około dwudziestu minut. Chata pana Grapana nie wyróżniała się niczym szczególnym. Wyglądała jak wiele innych domów w tej okolicy. Była piętrowa. Zbudowana na planie kwadratu i wykonana z drewna bukowego, którego pełno było w tych lasach. Okna miała duże, po cztery z każdej strony chaty (osiem na parterze i osiem na piętrze). Ogród Grapana był zaniedbany w takim stopniu, że ledwo było widać kamienny chodnik prowadzący do drzwi wejściowych.

Był późny wieczór. Ozil wszedł do środka bez pukania. Parter składał się zaledwie z dwóch izb: głównej – nazywanej przez Pana Grapana salonem – oraz kuchni. Były tam też duże, ciężkie dębowe drzwi. Ozil nie wiedział, co za nimi się znajduje, a kronikarz niegdyś o nie zapytany, za nic nie chciał mu powiedzieć ani słowa. Dodał jedynie, że młody dowie się „w swoim czasie”. Wszystko to było co najmniej dziwne.

Chłopiec wszedł na piętro. Tam pomieszczeń było więcej – gabinet, sypialnia oraz biblioteka z okazałym księgozbiorem pana Grapana i jego przodków. Kronikarz przebywał właśnie w tej czytelni. Ozil wchodząc przez próg, zastał go siedzącego w wielkim fotelu. Starzec w blasku ognia buchającego z kominka z wielkim skupieniem nieomal pożerał treść jednej ze swoich książek. Był tak zaczytany, że nawet nie zauważył gościa, dopóty, dopóki ten nie stanął wprost przed nim i nie powiedział:

– Dzień dobry panie Grapanie.

– Chciałeś powiedzieć „Dobry wieczór”, zgadza się? – poprawił go dziejopisarz z uśmiechem, zdejmując okulary i odkładając książkę na stoliczek obok fotela. Wstał, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.

– Co cię sprowadza w me skromne progi? Długo tu nie zaglądałeś, nieprawdaż?

– Tak, to prawda – chłopiec cały się zaczerwienił ze wstydu – Przepraszam.

– Za co ty mnie przepraszasz. Przecież ja nigdy nie kazałem ci do mnie przychodzić, robiłeś to z własnej woli i z chęci poznania świata. – pisarz mówił, nie zmieniając wyrazu twarzy – Nie mogę mieć ci za złe tego, że mnie nie odwiedzałeś.

– Rozumiem – odparł Ozil, ciesząc się, że mentor nie jest na niego zły.

– No więc… z czym przychodzisz? – zapytał pan Grapan, ale Ozil czuł, że z góry zna odpowiedź.

– Ciągle męczy mnie myśl o tym smoku – zaczął żalić się chłopiec.

– I co…?

– Wątpię, żeby pan wiedział, no bo i skąd… ale ten smok się wykluł. – chłopak wyrzucił z siebie jednym tchem – Potem uciekł i zostawił mi to. – mówiąc to, wyciągnął z torby medalion. Pan Grapan, gdy tylko zobaczył medalion, powiedział sucho – Nie powinieneś go nosić w torbie.

– Co…? Dlaczego? – Ozila zdziwiła bardzo ta nagła zmiana zachowaniu pisarza.

– Ponieważ jest to rzecz zbyt potężna, by obchodzić się z nią w taki bezceremonialny sposób – zmarszczki na jego twarzy także zmieniły kształt, przez co wyglądał jeszcze starzej – Masz to nosić na szyi, czyli tam, gdzie jest miejsce każdego wisiora.

– Teraz już będę wiedział – nieco uspokojony Ozil przytaknął i bezzwłocznie założył medalion na szyję. – Aaa… co to właściwie jest? – dodał zaciekawiony, bawiąc się medalionem i obracając go w palcach jak jakąś zabawkę.

– Ostrożnie! – pisarz przeraził się nie na żarty w obawie, że chłopiec zniszczy cenny przedmiot – To jest tak jakby… namacalna wersja waszej więzi.

– Czyli, że… Zaraz, zaraz… a skąd pan wie o tej, jak to pan określił, więzi ? – chłopiec szybko nabrał podejrzeń.

– Chodź ze mną, a wszystko ci wytłumaczę – na twarz starca wrócił znany i lubiany przez Ozila uśmiech – Chyba nadeszła odpowiednia pora.

Pan Grapan wyszedł z pokoju i skinął na Ozila ręką, by ten poszedł za nim. Zeszli na parter. Pisarz zaprowadził go do salonu i kazał czekać. Wyszedł do kuchni i po chwili wrócił z wielkim starym kluczem. Podszedł do dębowych drzwi. Otworzył je. Do pokoju wdarł się podmuch chłodnego powietrza i odór stęchlizny. Za drzwiami były kamienne schody prowadzące spiralą w dół. Pan Grapan nakazał chłopcu gestem, aby ten zszedł za nim. Ozil bez zbędnych pytań podążył za przewodnikiem.

Droga w dół była niezwykle długa i męczyła. W wyprawie nie pomagały śliskie, porośnięte mchem stopnie i duchota panująca w tunelu. Szli długo, bardzo długo, a ich kroki tworzyły hałaśliwą kakofonię. Drogę oświetlały im pochodnie rozstawione co jakieś dwadzieścia metrów. Ozil po drodze doliczył się ponad dwóch tysięcy stopni. W pewnej chwili całkiem stracił rachubę. Gdy dotarli na sam dół i tak wciąż wydawało mu się, że jest ich ze trzy razy tyle. W pewnym momencie skończyły się stopnie, a u ich kresu ujrzeli kolejne drzwi. Podobne do tych z domu pana Drapana. Też były dębowe, z tym, że te wyglądały na o wiele starsze. Kronikarz znów wyciągnął stary klucz, włożył w dziurkę od klucza i przekręcił. Zamek zazgrzytał i drzwi z głośnym skrzypieniem się otworzyły. Za nimi Ozil zobaczył długi kamienny wiadukt prowadzący do olbrzymiej bramy. Most także oświetlało kilka pochodni. Chłopak zaczął z ciekawością rozglądać się dookoła. Nie było widać sklepienia, ani żadnej ze ścian, lecz Ozil domyślił się, że znajdują się w olbrzymiej podziemnej jaskini.

Pan Grapan jednak wciąż szedł szybkim marszem przed siebie, więc chłopak, nie mając większego wyboru, przyspieszył kroku, by nie zgubić przewodnika. Podeszli do bramy. Kronikarz zastukał w nią rytmicznie sześć razy. W prawym skrzydle odsunęła się dziwna zasuwa tworząc otwór, z którego spoglądała na nich para całkiem czarnych oczu.

– Kto tam i czego chcesz? – odezwał się skrzekliwym głosem właściciel oczu.

– Tutaj Grapan Strażnik – odparł uroczystym tonem pisarz. – Przybyłem w interesie własnym.

– A co to za interes, jeśli można wiedzieć? – wypytywał głos.

– Nie, nie można, więc otwieraj w tej chwili – rozkazał twardo pan Grapan.

– Niech ci będzie. – głos zgodził się jakby od niechcenia i ktoś z drugiej strony zamknął zasuwę. Po chwili usłyszeli głośny rozkaz otwarcia bramy. Skrzydła zaczęły się rozsuwać powoli, lecz widocznie nikt nie miał zamiaru otwierać ich do końca, bo zostały uchylone tylko w takim stopniu, by zmieściła się jedna osoba.

– Proszę. Wejdź pierwszy – historyk odezwał się znów z uśmiechem na twarzy do rozdygotanego ze strachu chłopca. Ozil, chcąc nie chcąc, musiał wejść do środka.

Po drugiej stronie bramy było całkiem prawie całkiem ciemno. Paliły się tu zaledwie dwie pochodnie. Ozil zauważył kryjące się w cieniu niskie, bo sięgające mu zaledwie do klatki piersiowej, postaci.

– Nie przejmuj się nimi. Oni tylko tu pilnują – powiedział idący z nim pisarz, ktoś ze stojących w cieniu głośno chrząknął i splunął w stronę kronikarza. Ten się jednak tym zbytnio nie przejął i ruszył dalej.

Skręcili w lewo i szli w stronę wąskiego i niskiego przejścia tak, że obaj musieli się schylać, by przejść. Tunel miał zaledwie dziesięć metrów długości. Gdy wyszli z całkowitej ciemności, Ozila na moment oślepiła wielka jasność. Jego oczom ukazał się piękny widok. Stali na czymś przypominającym balkon. Na dole krzątały setki ludzi. Tak wielkiej ilość osób Ozil nigdy jeszcze nie widział. Cała komnata, w której się znajdowali, była olbrzymia. Musiała mieć kilka kilometrów długości i szerokości. Poprzecinana była wielkimi i grubymi filarami podtrzymującymi sufit. Wszystko dookoła się błyszczało i wszystko było oblepione warstwą metali różnego pokroju. Od zwykłego żelaza po złoto. Ze sklepienia zwisały olbrzymich rozmiarów lampy z diamentów, szafirów, rubinów, czasami też ze zwykłej soli. Ta cała oszałamiająca mieszanina wyglądała niesamowicie. Wręcz niemożliwym jest, by całe piękno tego miejsca odtworzyć na papierze.

Pan Grapan pozwolił Ozilowi przyglądać się komnacie przez dłuższą chwilę, ale potem stwierdził, że już muszą iść dalej. Znowu zaczęli schodzić schodami, lecz tym razem Ozilowi droga się nie dłużyła. Mógł podziwiać piękno tunelu, którym szli. Zachwycał się nad starannością, z jaką wszystko wykonano, każdy drobiazg był wręcz idealny. Każda przypadkowa szczelina jakby stworzona dla tego miejsca. Zachwyt Ozila nie miał granic. Wiedział jednak, że tymczasowo musi odsunąć na bok dziecinny zachwyt kunsztem wykonania tych cudowności i skupić się na drodze.

Po chwili dotarli do jakiegoś przejścia w ścianie i wyszli nim ze spirali. I wtedy… chłopakowi zaparło dech z zadziwienia. Przed nim stały postaci, jakich nigdy przedtem nie widział. Wszystkie miały około półtora metra wzrostu, ale bez trudu można je było podzielić na dwie różne grupy. Ustawieni oni byli w dwa jednakowe rzędy wzdłuż wielkiego i długiego korytarza, każda grupa z innej strony. Ci po lewej mieli całkiem białą skórę, niczym śnieg w środku zimy. Nie mieli też żadnego owłosienia na ciele, a ich uszy na czubkach były spiczaste. Wszyscy byli dobrze zbudowani oraz (mimo białej skóry i dziwnych uszu) przystojni. To samo tyczy się ludzi po lewej. Równie umięśnieni, wysportowani i atrakcyjni. Ci nie różnili się wyglądem od ludzi w żaden sposób – no może poza wzrostem. Ozilowi się wydawało, że ich spojrzenia koncentrują się na nim, przez co czuł się jeszcze bardziej zdenerwowany. Blady ze strachu podszedł do pana Grapana i zapytał:

– Kim oni są?

– Oh, po twojej lewicy stoją gobliny, a po prawicy – krasnoludy – wytłumaczył z uśmiechem starzec.

Ozil otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Gobliny od dawna wyobrażał sobie jako małe, słabe, brzydkie, tchórzliwe, lecz zarazem sprytne istoty. Krasnoludy kojarzyły mu się podobnie – małe, złośliwe stwory, zawsze śmierdzące i brudne od codziennego kopania w tunelach oraz z nadmiernym owłosieniem. A tu proszę wszystkie ładnie ogolone, tylko nieliczne miały ładnie przystrzyżoną bródkę lub kilkudniowy zarost. Strach i zdenerwowanie zastąpiła ciekawość.

Szli tak jeszcze jakieś dwie minuty, mijając wciąż zadziwiające istoty, gdy trafili do kolejnej bramy bramy. Ta była inna od poprzedniej. Zdobiły ją piękne grawerunki zwierząt i roślin. Tak jak wszystko dookoła, była wykonana pięknie i z wyczuciem. Po bokach stało dwóch strażników. Pan Grapan w ogóle nie zwrócił na nich uwagi. Podszedł do prawego skrzydła i mocno je pchnął. Strażnicy popatrzyli na niego tak, jakby ich jedynym marzeniem było ubrudzić swoje miecze jego krwią. Lecz pisarz zignorował także to.

Skrzydło otworzyło się lekko, bez jakiegokolwiek dźwięku. Pan Grapan wmaszerował przez próg dostojnym krokiem. Ozil poszedł jego śladem unikając wzroku strażników. Weszli do okazałej komnaty w całości wykonanej ze złota i drogich kamieni. Chłopakowi oczy się zaświeciły, gdy zobaczył ten cały przepych. Wszystko tutaj było piękniejsze niż gdziekolwiek indziej. W sali prawdopodobnie odbywało się jakieś przyjęcie, bo wszyscy tańczyli, pili i świętowali. Na drugim końcu sali stały dwa wielkie trony. Obaj skierowali się w ich stronę. Ozil zaczął przypuszczać, że na tronach siedzą królowie tych dwóch ras – goblinów i krasnoludów. Gdy strażnicy przy tronach zauważyli nieproszonych gości, ruszyli w ich kierunku wyciągając broń.

– Zostawcie ich w spokoju! Niech podejdą bliżej!- usłyszeli donośny głos. Jeden z królów musiał zauważyć przybyszy – Czego tu szukasz Strażniku? – tym razem słowa skierował do pana Grapana. Ozil się nie mylił. Jeden z siedzących był krasnoludem, niewiele różniącym się od reszty swych pobratymców; drugi – goblinem, tyle, że… większym. Miał ze dwa metry wzrostu. Ozil jednak wciąż nie rozumiał, po co oni się znaleźli w tym podziemnym królestwie. Zaczął się też powoli czuć zmęczony i chciał wrócić do domu. Dziwnym trafem zniknęły też strach i zdenerwowanie i to na dobre.

– Mam wieści, panie – pan Grapan skłonił się obu królom.

– Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo jeśli nie, to za przerywanie naszego świętowania poniesiesz surową karę. – tym razem odezwał się król goblinów – I co to za pomiot przytargałeś ze sobą, i z jakiej racji? – oburzył się, wskazując palcem na Ozila, który zaraz się cały zaczerwienił. Spuszczając głowę, spojrzał na dłonie króla i innych goblinów – ze zdumieniem spostrzegł, że mają tylko po trzy palce.

– Ja właśnie w tej sprawie. Ten chłopiec znalazł kilkanaście dni temu smocze jajo. – zaczął tłumaczyć, w całej sali nagle zapadła dziwna cisza. Nikt już nie świętował, wszyscy zaczęli patrzeć na przybyłych jakby nie wierząc w to, co właśnie usłyszeli.

– Mów dalej – rozkazał spokojnie król krasnoludów. Ale Ozilowi to wszystko coraz mniej się podobało, miał dość, denerwowało go, że rozmawiają o nim.

– …No więc smok się wykluł… – pan Grapan próbował mówić dalej, lecz przerwał mu nagły szum wywołany w sali tą nowiną – Wykluł się i uciekł.

– Jak to uciekł? – zdenerwował się król goblinów.

– To znaczy… On wciąż jest w Dolinie – zaczął szybko tłumaczyć, przestraszony zdenerwowaniem króla, kronikarz – Ten chłopiec jest jego Fentem i …

– Chwila, chwila! – chłopak przerwał swemu mentorowi – Czy ktoś mógłby mi to wszystko wytłumaczyć? Dlaczego nazwał mnie pan „Fentem”? Dlaczego pana wszyscy nazywają „Strażnikiem” i gdzie my do diabła jest…

– Głupcze! – krzyknął władca goblinów – Jak śmiesz przerywać istotom od ciebie potężniejszym i starszym o setki lat?!

– Uspokój się Grotarze – odezwał się król krasnoludów – Chłopak chyba ma prawo znać prawdę, bo to przecież o niego chodzi, nie uważasz?

– Niech będzie – zgodził się po dłuższym zastanowieniu Grotar. Wyglądało to tak, jak gdyby bardzo nie chciał przyznać rozmówcy słuszności – ale… to ja wszystko mu opowiem. – wydawał się być nieugięty.

– Zgoda – skinął głową krasnolud.

– Jak się zwiesz kmiocie? – zapytał, uważnie patrząc na chłopca.

– Ozil – ledwo wyksztusił młody.

– Głośniej! W ogóle cię nie usłyszałem! – krzyknął władczo goblin.

– Ozil! – odkrzyknął jeszcze donośniej chłopiec – Nazywam się Ozil, jaśnie panie!

– No, i to ja rozumiem – lekko uśmiechnął się Grotar – A teraz słuchaj i niech nikt nie waży się mi przerywać! – mina goblina znów spoważniała i począł opowiadać:

– Chciałeś wiedzieć, gdzie jesteś, prawda? – chłopiec pokiwał głową – Znajdujesz się w najpotężniejszym i najpiękniejszym królestwie, jakie kiedykolwiek powstało. Jest to państwo Lator. Zamieszkane jest od ponad tysiąca lat przez gobliny i krasnoludy żyjące obok siebie niczym bracia. Kiedyś zajmowaliśmy też tereny na powierzchni ziemi. Była to nasza zagroda dla smoków, które hodowaliśmy. Lecz smoki po pewnym czasie się zbuntowały i jeden za drugim zaczęły uciekać. W końcu wykorzystały sytuację, że wy, ludzie, postanowiliście dostać się do Doliny. My tutaj musieliśmy ratować swoje jaskinie przed wami i waszą chciwą naturą, a smoki w tym czasie się uwolniły i uciekły. Wówczas tereny na powierzchni były nam już niepotrzebne, więc oddaliśmy je wam – przerwał na moment, przyglądając się wszystkim, czy na pewno go słuchają – Teraz opowiem, dlaczego nazywamy ciebie „Fentem”. Fent to „posiadacz” smoka. Chociaż… smoka nie można posiadać, bo jest on całkiem usamodzielniony. Chcesz też wiedzieć pewnie, dlaczego twój mistrz to Strażnik? – chłopiec znów przytaknął – Wiesz chyba, jakie jest zadanie każdego strażnika. Ma on pilnować. To samo robi Grapan – pilnuje. Pilnuje, by nikt z waszej wioski nie dowiedział się o Lator. Nie dopuszcza do prac podziemnych, ani by ktokolwiek odkrył nasze kopalnie w górach. Niszczy je, na przykład jak tą ostatnią. Ludzie prawie dokopali się do naszego złoża cyny. Co to by było, gdyby nie on? – skończył i usiadł na tronie.

Ozil w jednej sekundzie zaczął wszystko kojarzyć. Kopalnia cyny. Przecież jego ojciec w ostatniej pracował. Została zawalona? Wtedy też Pawedir zginął. Pan Grapan ją zawalił. Strażnik zabił jego ojca.

– Jak mogłeś? – Ozil odezwał się przez zaciśnięte zęby i sięgnął do torby – Jak mogłeś to zrobić?! Wiedziałeś, że on jest w tej kopalni! Że tam kopie! – zaczął krzyczeć, wyciągnął z torby swój scyzoryk i rzucił się z nim na swego nauczyciela.

– Zatrzymać go! – Ozil ledwo usłyszał, ze zdenerwowania rozkaz wydany przez jednego z króli. Po chwili już klęczał na ziemi bez scyzoryka i torby, pilnowany przez dwa gobliny z toporami. Krew mu buzowała w żyłach. Nie mógł wybaczyć panu Grapanowi tego, co zrobił.

– Musiałem to zrobić – tłumaczył się – Gdybym nie zniszczył tej kopalni, ludzie zakłóciliby spokój tego królestwa, a to oznaczałoby wojnę. Cały Raj zostałby zniszczony.

Ale Ozil go nie słuchał. Myślał teraz nad planem ucieczki. Nic jednak mu nie przychodziło do głowy. Nie znał tego terenu, więc i z ucieczką byłoby trudno. Wtedy… przypomniał sobie medalion od Tatora i jego słowa „Dzięki niemu zjawię się, gdy będziesz znajdować się w trudnej sytuacji.” I to była właśnie ta sytuacja. Sięgnął za koszule po wisior. Wyciągnął go. Wtedy usłyszał krzyk:

– On ma Smocze Oko!

Wszystkie głowy znów zwróciły się w jego stronę. Królowie także przerwali zażartą dyskusję o dalszych losach Ozila.

– Zabrać mu to! W tej chwili! – nakazał król krasnoludów.

Ozil w ciągu sekundy nabrał jakby dziwnej energii. Poczuł się silniejszy. Podświadomie wiedział, że nic i nikt już go nie powstrzyma. Odepchnął pilnujących go stróżów i pędem rzucił się w stronę najbliższego wyjścia. Otworzył bramę jednym pchnięciem. Trafił na całkiem inny korytarz, niż przedtem. Ten był mniej strojny i nie tak piękny.

Był też o wiele dłuższy. Ozil jednak zaczął biec przed siebie. Za sobą miał pościg składający się kilkunastu goblinów i krasnoludów.

– Tator! Ratuj! – krzyknął do medalionu. Nie wiedział, czy to zadziała, ale taką miał nadzieję. Zauważył też nagle, że… biegł cały czas przed siebie, wcale się nie męcząc. Co chwila mijał jakiegoś strażnika, ale tak błyskawicznie, że tamci nie mieli szans zdania sobie sprawy, że właśnie przemknął obok nich uciekinier. Biegł więc wciąż przed siebie. Zdążył już zrobić kilka zakrętów, nim dotarł do wyjścia z korytarza. Natknął się na kolejna dużą bramę. Podobną do poprzednich, z tą jedyna różnicą, że w jednym ze skrzydeł był otwór drzwiowy. Chłopak miał szczęście. Nie było zamknięte. Wyjścia pilnował tylko jeden goblin. Ozil wypadł pędem przez uchylony otwór i wykorzystując siłę rozpędu, pchnął strażnika na ścianę.

Zatrzymał się, aby przemyśleć, co dalej robić. Pościg zostawił kilka zakrętów w tyle. Rozejrzał się dookoła… Iii… nagle poczuł, że traci całą energię… Przed nim już nie było drogi, tylko olbrzymie urwisko. Podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Na dolę zauważył drewnianą płytę, która przy pomocy systemu bloczków i dźwigni unosiła się, a na niej stało… około dwudziestu uzbrojonych po zęby w łuki, miecze i topory krasnoludów. Chłopiec zaczął się rozglądać gorączkowo za inną drogą ucieczki. Znalazł. Za lewą ścianą wisiała kładka… Wystarczyłoby do niej doskoczyć. Była oddalono tylko o kilka metrów. Ozil przeraził się. Wiedział, że to dla niego jedyna droga ucieczki. Mógł też co prawda też poczekać i poddać się pościgowi, ale nie chciał nigdy więcej widzieć na oczy pana Grapana. Postanowił więc zaryzykować i skoczyć. Musiał się spieszyć, słychać już było odgłosy pościgu, a i płyta zbliżała się coraz szybciej.

Cofnął się pod przeciwną ścianę dla uzyskania lepszego rozpędu… Biegł w stronę krawędzi i krzyczał, by dodać sobie odwagi. Skoczył. Lot wydawał mu się wiecznością. Udało się! Dał radę złapać jedną z lin na kładce. Musieli też zauważyć go ci na płycie, bo usłyszał dwa słowa: „łucznicy” i „ognia”. Przeleciał obok niego grad strzał. Żadna na szczęście go nie trafiła, więc zaczął się energicznie podciągać. Po kilku sekundach znów usłyszał rozkaz wystrzału i świst strzał. Tym razem jednak poczuł ból w prawym barku. Krzyknął i odruchowo złapał się lewą ręką za bark, tym samym puszczając kładkę i utrzymując się jedynie jedną nogą obwiązaną liną. I znów świst strzał! Żadna nie trafiła… na szczęście! Chłopak zmagając się z bólem, próbował lewą nieobolałą ręką złapać linę. Nie udało się! Następna strzała rozcięła sznur, o który był zaczepiony. Spadł.

Myśli zaczęły kotłować mu w głowie. Nie mógł uwierzyć, że to koniec. Leciał w dół i myślał o swoim krótkim życiu. Niewiarygodne, ile myśli potrafi przejść przez głowę w ciągu kilku sekund. Poczuł ból jeszcze w lewej nodze. Pewnie znów został ugodzony strzałą… I wtedy poczuł, że… już nie spada. Unosił się. Popatrzył w górę i zobaczył nad sobą coś krwisto-czerwonego. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jest to brzuch, gadzi brzuch. Z jednego końca spoglądały na niego czerwone ślepia, dobrze widoczne na srebrzysto-granatowym łbie.

– Nie sądziłem, że to powiem… ale dobrze cię widzieć! – zakrzyknął uradowany – Musisz mi pomóc!

– A co ja właśnie robię?! – zawarczał Tator.

– Wydostaniesz nas stąd?!

– Postaram się, ale wszystkie wyjścia zostały zabarykadowane! – odpowiedział jaszczur i przerzucił Ozila na swój grzbiet.

-Aaa! – krzyknął chłopak – Uważaj trochę!

– Nie ma sprawy, ale lepiej mocno się trzymaj – przestrzegł Tator

– Ale czego, mam się trzy… – nie zdążył dokończyć, bo smok gwałtownie zanurkował w stronę wciąż strzelających łuczników, więc Ozil wtulił się w jego kark. Smok wylądował na półce skalnej i zaatakował wojowników. Gryzł ich, drapał i zrzucał z przepaści. Gdy się wszystkich pozbył, na nowo wystartował. Leciał między wiszącymi lampami, biegające dołem istoty wskazywały na nich palcami. Cos krzyczały. A oni po prostu… lecieli dalej. Tator wyraźnie wiedział, jaki obrać kierunek.

Po kilku minutach lotu Ozil wyraźnie zobaczył tunel prowadzący na zewnątrz. Brama była właśnie zamykana.

– Nie zdążymy! – chłopak tracił pewność.

– Nie ufasz mi? – Tator odpowiedział z pewnością, jakiej Ozil jak dotąd nie usłyszał nigdy w niczyim głosie.

Podleciał do najbliższej lampy, złapał pazurami i zerwał z łańcucha. Rozhuśtał ją mocno i rzucił w stronę bramy. Trafiła nie tam gdzie trzeba, ale z równie dobrym skutkiem. Cała jaskinia się zatrzęsła. Z sufitu zaczęły spadać inne lampy oraz skały. Strażnicy się wystraszyli i zaczęli uciekać w panice. Żelazna brama zachwiała się i lewe skrzydło odpadło. Mieli wolną drogę ku wolności. Wylecieli.

– Dzięki! Rany… naprawdę ci dziękuję! – powiedział szczęśliwszy, niż kiedykolwiek, Ozil – Zdaje mi się… czy ty naprawdę urosłeś?

Tator się zaśmiał.

– A tak poza tym, skąd znasz ludzką mowę?

– Nie znam. To ty znasz mowę smoków.

Ozil uśmiechnął się. Oddalali się coraz bardziej od Smoczych Gór. Smutno mu było, że opuszcza matkę, ale wiedział, że tam będzie bezpieczniejsza. Przelecieli nad jakąś wioską, w której od trzystu lat nikt nie widział smoka. Ozil nareszcie poczuł się wolny.

 

 * * *

 

No i tak zakończyła się nasza pierwsza przygoda. Od tamtej chwili minęło pięćset lat. Pięćset. Potem było więcej przygód, ale tak naprawdę… to całkiem odrębne historie i na osobne opowiadanie. Wszak nie można wszystkich tajemnic zdradzać od razu…. Powiem jedynie, że teraz obaj mamy się dobrze. Ozil właśnie teraz wygrzewa się w fotelu obok i czyta jedną ze swoich starych ksiąg.

Koniec

Komentarze

Gdy dotarli do Gór okazało się, że są wyższe, niż wydawały się z daleka.

Doprowadziłeś mnie tym zdaniem do łez:)

Nie mam z tym nic wspólnego. Sprawy same się komplikują.

Historia strasznie podobna do Eragona.

Warsztat jeszcze do szlifowania – interpunkcja kuleje, zapis dialogów masakryczny, powtórzenia. Momentami język śmiesznie sztywny – opis chaty wygląda jak z policyjnego raportu.

Kozy leżały na sianie i go nie zeżarły? Długo czekały na wyprowadzenie. A co się z nimi działo następnego dnia?

Kożuch sam z siebie nie grzeje, tylko izoluje termicznie. Jeśli położysz kożuch na łóżku, to wcale nie zrobi się pod nim cieplej.

Diamentowe latarnie z płomieniem w środku? Ojj… Diament to czysty węgiel. Spaliłby się w trymiga.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja też przeczytałem.

Dołączę się do tych, którzy przeczytali.

 

Zgodzę się, że powiewa tu mocno Eragonem. Opowieść jest dość naiwna, a nade wszystko – niedokończona. To raczej rozdział, początek przygód, niż zamknięte opowiadanie.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Bardzo prostoduszna, nie najlepiej napisana opowieść, bez satysfakcjonującego zakończenia. Niczym mnie, niestety, nie ujęła i w pamięci raczej nie zostanie.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dużo znaków, mało treści – tj. nie wydarzyło się nic konkretnego, a opowiadanie stanowi raczej wstęp do dłuższej i raczej naiwnej opowieści. Wspomniana zaś naiwność charakteryzuje się przede wszystkim uproszczonym i banalnym sposobem nawiązania relacji na linii człowiek-smok, co – jak się wydaje – powinno było stanowić clou opowieści. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka