- Opowiadanie: Krasicok - Wieczność u stóp Demawendu

Wieczność u stóp Demawendu

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wieczność u stóp Demawendu

Petar Ilić był znanym w świecie i cenionym podróżnikiem, odkrywcą, himalaistą, geologiem, intelektualistą. Na pewno słyszeliście o nim. Tak dużo się teraz mówi na jego temat w telewizji, prasie, internecie faktów, pogłosek, plotek. Tak dużo pisze się artykułów, biografii, prac związanych z działalnością Petara. Jego dorobek naukowo-badawczy, cenne znaleziska archeologiczne i tezy historyczno-kulturowe, stawiają go obok Heinricha Schliemanna, Muhammada Ibn Battuty, Roalda Amundsena, Otto Lidenbrocka, Indiany Jonesa, Lary Craft oraz innych wybitnych pasjonatów, narażających nieraz swoje życia w poszukiwaniu prawdy, sławy, przygody, a może po prostu guza. Wiele osób twierdzi, że zasłużył na pomnik z brązu albo czekolady.

Naprawdę nie kojarzycie?

Może to dlatego, że obszar jego zainteresowań był naprawdę wąski: mieścił się w promieniu paru kilometrów od domu. Miał w końcu siedem lat. Mama nie pozwalała mu daleko odchodzić. A tata? Poznał już kilku, ale żaden nie był prawdziwy. Aleksandar bił jego i mamę, Mijat wiecznie chodził nieogolony i pachniał brzydko alkoholem, Branko miał niedowład w jednej ręce i nie mógł przez to pracować (zwłaszcza, że mu się nie chciało), inny przychodził tylko na noc, kiedy Slavko wychodził i znikał zanim ten nie wrócił z zarobionymi nie wiadomo jak pieniędzmi.

Podobno to wojna tak namieszała. I dlatego budynki są zniszczone. Petar wiele o niej słyszał, ale zawsze były to informacje podsłuchane z z rozmów dorosłych, z ich wspomnień wypełnionych bólem albo innymi nieprzyjemnymi uczuciami, których nie potrafił jeszcze nazwać, ale już odczuwał jako złe. Ludzie często o niej mówili albo od niej uciekali, ale jej temat wisiał wtedy w powietrzu i pojawiało się dziwne milczenie i napięcie. Wtedy Petar odwracał się na pięcie i uciekał poza domostwami ku ciągnącym się w nieskończoność bezdrożom, zagajnikom, porzuconym stertom gruzu i złomu. To właśnie tam odkrywał tajemnicze miejsca, ukryte skarby, przyszłość, karty, spotykał porzucone zwierzęta, przedmioty, plany, nadzieje, zbierał kamyczki, zabawki, doświadczenie, łomot. Codziennie odbywał swoje małe podróże, gry wyobraźni, które całkiem poważnie traktował jako odważne wyprawy w nieznane, podczas których zajmował się epistemologią, ontologią i próżniactwem, co ma więcej wspólnego ze sobą niż na pozór by się mogło wydawać. Czasami zdzierał kolana do krwi, wpadał w pokrzywy, do dołów i rowów, to znowu wybił sobie zęba, gonili go ludożercy, strzelał z palców do kosmitów, goniły go wychudzone psy. Wracał do domu padnięty i brudny. Jego mama mawiała bez złośliwości, że nie byłby sobą, gdyby się nie pobrudził i że jego ojciec był taki sam: ledwo się czegoś tknął a już miał na koszuli kurz, smar, olej, jakieś resztki, bóg wie co. Wtedy pytał, jaki był jego ojciec, a ona milkła, więc wracał do swoich zajęć, wyciągał spod łóżka wielkie pudełko, zdejmował wieko i kładł do środka rzeczy, które padły jego znaleziskiem owego dnia. Nikt nie mógł tam zaglądać, chociaż kilka razy zrobiła to mama podczas jego nieobecności. Zrobiła to z rodzicielskiej ciekawości, która w jej mniemaniu usprawiedliwiała wszystko, świadoma, że gdyby jej zachowanie wyszło na jaw, syn zrobiłby jej w domu niezłą awanturę. Taką, jaką siedmiolatkowie potrafią urządzić: okraszoną piskami, krzykami, miotaniem się i płaczem. Jest to broń, która zastosowana poprawnie w wykonaniu dziecka, potrafi skutecznie zniechęcić rodziców do nieposłuszeństwa.

Poza tym zadręczał matkę pytaniami: “Mamo, mamo, a widziałaś kiedyś Zachodnią Bramę Belgradu? A Wschodnią też w telewizji? A ile to jest osiem razy osiem? A można mieć nieskończoność? Kto to jest Tito? Na pewno to jakiś dobry piłkarz. Czy on mieszka na Tito Wrw? To bardzo wysoko. Mamo! Dokąd płynie Sitnica? Co to jest meczet? Kto to są Gorani? Pójdziemy jeszcze do hammamu? Kim jest ten pan na koniu i z szablą? Czemu była wojna? Kto się bił? Mama, a kto zaczął? Oni byli źli, a my dobrzy? Chciałbym mieć piłkę.”

Mały Petar nie mógł czekać: sam posklejał kawałki gazet w jedną całość. Odbijał ją, kopał, podrzucał, trafiał nią w cel. Czasami ta sztuka nie udawała mu się, wtedy piłka zawisała na gałęziach, na dachu, znikała w chaszczach lub jakimś dole, porywał ją figlarny pies, wpadała do wody i rozmakała. W powojennych zniszczeniach i w szczelinach krasowych skał czyhało wiele niebezpieczeństw dla papierowej piłki. Petar już nieraz ją uratował. Wiele razem przeszli. Zżyli się.

– Nie! Nie! Nie! – krzyczał głos w głowie chłopca, gdy papierowa kula po raz kolejny znikała w jakiejś dziurze.

Szybko rzucił się za nią, ale tym razem sprawa wydawała się o wiele poważniejsza niż kiedykolwiek. Piłka zniknęła we wnętrzu głębokiej dziury w skale. Środka nie rozświecało słońce, dlatego nie można było określić jej głębokości. Prawdopodobnie woda rozpuszczała skały krasowe i w ten sposób powstała wąziutka studnia krasowa. Dorosły człowiek nie zmieściłby się w jej wnętrzu, ale dla siedmioletniego chłopca była w sam raz. W poszukiwaniu piłeczki Petar postanowił zejść w głąb rozpadliny. Nie wiedział tylko, że takie studnie krasowe potrafią być głębokie do kilkuset metrów.

Chłopiec schodził już dobre kilka minut. Szerokość komina pozwalała mu w miarę bezpiecznie i wygodnie zsuwać się wzdłuż niego. Nie mógł spojrzeć na dół, dlatego nie wiedział, ile drogi zostało mu jeszcze do pokonania. Prawdopodobnie i tak nic nie mógłby dojrzeć w tych ciemnościach. Światełko u góry stawało się coraz węższe i węższe. Kto inny wpadłby w tej chwili w w panikę, zaczął dusić się, krzyczeć o pomoc i próbował wydostać się z tego niekorzystnego położenia jak najszybciej, ale to dziecko miało w sobie zbyt wiele odwagi i ciekawości, aby odpuścić w tym momencie. Prawda jest bowiem taka, że Petar szukał tylko powodu do zejścia na dół i rzucał piłkę obok studni, dopóki ta nie stoczyła się do niej.

– Tak!

Światło słoneczne przestało już zupełnie docierać do wnętrza skalnego szybu. Petar pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Poruszał się przez to wolniej i ostrożniej niż dotychczas. Strasznie był ciekaw, co znajduje się na dole i gdzie jest koniec. Ta ciekawość pchała go równo mocno co grawitacja.

– Może dostanę się do wnętrza Ziemi? A jeśli tam jest piekło? Będzie bardzo gorąco. Może nawet dotrę do Chin? Tam mają takie śmieszne skośne oczy. A może ten tunel prowadzi do Australii? Ludzie chodzą tam do góry nogami i jest dużo kangurów, bo u nas nie ma żadnego, to tam na pewno muszą być wszystkie. Tu jeszcze może być dużo kretów albo bardzo duże glisty, albo jakieś potwory, ale ja się nie boję bo jestem mały, a małego chłopca nie można bić ani gryźć, ani nic mu nie można robić złego, tylko dobre rzeczy. Jak mnie będą goniły to im ucieknę, bo jestem mały, szybki i zwinny, i tylko ja zmieszczę się do tej dziury, pogrożę im palcem, pokażę język, później powiem mamie o wszystkim. To powinno je…

Chłopcu poślizgnęła się noga na kamieniu i runął w dół, obijając się porządnie. Na szczęście nie było już daleko do podłoża i nabawił się jedynie kilku siniaków, a nie zrobił sobie coś poważnego. Petar zebrał się szybko na nogi i począł rozglądać się w niezmierzonych ciemnościach, nie tylko za piłką, ale za czymkolwiek.

– Halo, halo! Halooo! Hej, hej! Buuuuu! Jest tu kto? Echo? E-cho! To piekło? Ho ho! Hop hop! Haha! Czy tu nikogo nie ma? Czeeeeść! Jestem w Chinach? Gdzie są wszyscy? Heeej! Nazywam się Petar i nikogo nie skrzywdzę. Mam siedem lat. Nie bójcie się! Kici kici potworki! Taś taś! Cip cip! Nic nie działa… Zamknę oczy i policzę do dziesięciu, i lepiej niech moja piłeczka się odnajdzie! Jeden, dwa… Nic nie widzę.

Chłopiec już dawno wróciłby do komina i wspinał się z powrotem na górę, gdyby nie ogromna chęć przeżycia przygody, która kiedyś w przyszłości, a nawet tego dnia, mogła narazić go na niebezpieczeństwo.

Petar usłyszał brzęk monet pod stopami. Schylił się, by je podnieść. Kiedy był schylony, uderzył go mocny, ale cieplutki podmuch, jakby oddech jakiegoś olbrzyma. Wszystkie monety wypadły mu z rąk. Przewrócił się na plecy, ale szybko zebrał na nogi. Nadal nic nie widział, ale słyszał cichutkie szelesty, szmery, takie jak dobywają się z pracujących ciężko płuc. Wtedy rozległ się gruby, lekko syczący głos:

– TEN SKARB NALEŻY DO AŻDACHY, WŁADCY ARIANA WAEDŻO, STWORZONEJ PRZEZ ORMUZDA, DO AŻDACHY, OBDARZONEGO CHWARENĄ ZE WZBURZONYCH GŁĘBIN WOURUKASZY, ODEBRANĄ DŻAMSZIDZOWI, SYNOWI WIWAŃHANTA, PIERWSZEMU KRÓLOWI LUDZKOŚCI, PANU ZAŚWIATÓW, ZHAŃBIONEMU ZABICIEM KROWY, HA-HA. DZIĘKI TEMU AŻDACHA DOSTĄPIŁ CHARYZMY POD POSTACIĄ OGNIA. DZIĘKI TEMU AŻDACHA ZOSTAŁ WŁADCĄ ARIANA WAEDŻO. CZY JUŻ WIESZ KIM JESTEM?

– Nie wiem, kim Pan jest, ale to bardzo pięknie wszystko brzmi. Ja w ogóle bardzo lubię opowieści. Mama często mi je opowiada – mówił z wrodzoną mu odwagą i ufnością Petar.

Odpowiedział mu gromki śmiech i nieco bardziej łagodny głos.

– JESTEM O WIELE STARSZY OD WSZYSTKIEGO, CO WIDZIAŁEŚ, CHŁOPCZE, NIE TYLKO OD TWOJEJ MATKI. I ZNAM WIELE DAWNO ZAPOMNIANYCH OPOWIEŚCI, ZAPOMNIANYCH W CZASACH, KIEDY AŻDACHA BYŁ WIELKIM KRÓLEM I TYRANEM. MÓGŁBYM NAPISAĆ KSIĘGĘ O WIELE BOGATSZĄ OD KTÓREJKOLWIEK WASZEJ SZACHNAME.

– Naprawdę byłeś królem? To dlaczego siedzisz tutaj w ciemnościach? Król powinien królować. Zbierać podatki, rządzić poddanymi, nosić długą brodę, drapać się po niej, mieć zmarszczone czoło i siedzieć na wysokim tronie. W moim kraju przydałby się dobry król. Właśnie skończyła się wojna i dużo ludzi zginęło, a wiele budynków jest zniszczonych.

– MÓJ BLASK JUŻ NIE JAŚNIEJE TAK, JAK KIEDYŚ. NAWET DZIECI NIE SŁYSZAŁY O AŻDZASZE. MATKI NIE STRASZĄ ICH JEGO CZARNYMI WĘŻAMI. ŚMIEJĄ SIĘ PEWNIE Z AŻDACHY, KTÓRY DAŁ PRZECHYTRZYĆ SIĘ SWOIM KUCHTOM. ŚMIEJĄ SIĘ Z AŻDACHY, KTÓRY POKONAŁ DŻEMSZIDA, KTÓRY PRZECIĄŁ NA PÓŁ UKRYWAJĄCEGO SIĘ W PNIU DRZEWA SPITURA, BRATA DŻEMSZIDA. TYSIĄC LAT PANOWAŁEM NAD ARIANE WAEDŻO. TYSIĄC LAT! TO BYŁO JAK MRUGNIĘCIE OKIEM. A TERAZ CIERPIĘ WSTYD I OPUSZCZA MNIE FARR… PRZYKUTY PRZEZ FERIDUNA, SYNA DŻEMSZIDA, DO SKAŁ DEMAWENDU, KTÓRY NIE CHCIAŁ BYĆ KRÓLOBÓJCĄ. TEŻ MI. CODZIENNIE CZEKAM NA KONIEC ŚWIATA. ANIOŁ ZDRADZIŁ MI, CO SIĘ ZDARZY.

Ażdacha zajęczał, zasyczał jakby. Zapachniało siarką.

– Uch, co to za zapach? – zapytał Petar wykrzywiając nos.

– TO ZAPACH SUSZY NAD ARIANE WAEDŻO.

– Pachnie gorzej niż w łazience – stwierdził poważnie chłopiec.

– ZAPACH DAWNEJ CHWAŁY. DZIĘKI NIEMU ROZPALAŁEM W PŁUCACH POTĘŻNY OGIEŃ WYPEŁNIONY CHWARENĄ, KTÓRY PRZEZ TYSIĄC LAT ODGANIAŁ SROGIE ZIMY.

– Potrafisz ziać ogniem?

– DAWNO TEGO NIE ROBIŁEM.

– Ale potrafisz?

– PRAWDOPODOBNIE NIE. ODKĄD FERIDUN… MÓJ FERR SŁABNIE I BĘDZIE SŁABNĄĆ DO KOŃCA CZASU.

– Tak myślałem… – rzekł Petar zawiedziony.

– POMÓŻ MI ZABIĆ FERIDUNA – rzekł entuzjastycznie głos, aż silny podmuch uderzył w chłopca. Dwa duże ślepia zabłysły w mroku pełne chciwości – DAM CI ZA TO, CO ZECHCESZ: ZŁOTO, KOBIETY, ZIEMIĘ, WŁADZĘ. DAM CI KIELICH DŻEMSZIDA – ZWIERCIADŁO BOGA, ALBO JEGO SZTYLET. JEGO SIOSTRY ZOSTANĄ TWOIMI NAŁOŻNICAMI. POMÓŻ MI TYLKO ZABIĆ FERIDUNA. O NICZYM INNYM NIE MYŚLĘ OD WIEKÓW, TYLKO O ZEMŚCIE NA NIM. UWAŻAJ NA JEGO MACZUGĘ W KSZTAŁCIE KROWIEJ GŁOWY… ZNAM SEKRETY PAŁACU. WIEM, JAK ZGŁADZIĆ GO PO CICHU.

– Mam tylko siedem lat. Nie mogę nikogo zabić, ani odchodzić daleko od domu. Nie znam żadnego Feriduna, ale widziałem wiele ruin. Nasz król chodzi w garniturze i nigdy nie widział maczugi. Teraz ma się pistolety albo karabiny, albo jeździ się czołgami i nikomu nie przynosi to chwały, ani nikt nie zieje ogniem. Małe dzieci siedzą w domu i marzą tylko, żeby nie było wojen i miały normalne dzieciństwo.

– WIELE SIĘ ZMIENIŁO – westchnął rozczarowany Ażdacha – MAM WRAŻENIE, ŻE NADESZŁY OSTATECZNE DNI, A TY JESTEŚ OBIECANYM GARSZASPEM W SKÓRZE DZIECKA I TYLKO CZYHASZ BY MNIE ZABIĆ, A WSZYSTKO, CO MÓWISZ TO WIERUTNE KŁAMSTWO, KTÓRE MA OSŁABIĆ MOJĄ UWAGĘ…

– Nie widziałeś mojej piłki?

Po chwili zastanowienia:

– PODEJDŹ BLIŻEJ TO CI POKAŻĘ.

Petar zawahał się krótko, ale ciekawość w nim zwyciężyła. Oprócz tego, chciał po prostu dostać swoją piłkę z którą tak wiele przeżył. Znowu ją zobaczyć, kopnąć, zgubić gdzieś. Zbliżał się w kierunku obcego powoli, krok po kroku, ostrożnie, ale przecież po omacku. Wielka łapa chwyciła go nagle, przysunęła do siebie, wtedy poczuł gęsty zapach siarki i znikąd zajaśniał piękny blask ognia. Jego podmuch przysmażył chłopcu kosmyki włosów, ale tylko przy okazji: zapalił bowiem resztki świec, jakie pozostały rozłożone na podłodze.

– TERAZ MI WIERZYSZ?

– Oczywiście. Od początku wierzyłem, chociaż niewiele rozumiałem. Do tej pory nie rozumiem. Jestem jeszcze dzieckiem. Ty jesteś smokiem. O ile dobrze poznaję. To nic szokującego w dobie telewizji, bo tam cię już widziałem. Nic mnie już nie zdziwi w tym wieku. W dwudziestym pierwszym albo w wieku siedmiu lat. Mamy bomby, które spalają za jednym zamachem więcej ludzi niż wszystkie smoki spaliły w ciągu całej historii. Mamy statki, które nie tylko latają wysoko na niebie, ale też takie, które fruwają aż do kosmosu. Niepotrzebne nam złote runo, wyrocznia w Delfach, źródła, których strzeżecie, mamy internet, wanny z jacuzzi i hydromasażem, smartphony. To znaczy ja nie mam, ale niektórzy mają. Może to dlatego wyginęłyście.

– CHYBA CHCESZ ZOSTAĆ DZIŚ ZJEDZONY, MAŁY.

– Niestety, moja mama kazała mi wracać na obiad. Jest już późno. Puść mnie. Muszę iść. Będzie się martwić. Szukać mnie. Lepiej nie kazać jej czekać. Bywa wtedy bardzo zła. Przyjdę do ciebie później. Teraz muszę już pójść. Nie jedz mnie, bo pójdziesz do więzienia albo będzie cię bolał brzuch. Małych ludzi się nie je, to tylko tak w bajkach straszą, żeby być grzecznym, rozumiesz?

– NIECH CI BĘDZIE – rzekł Ażdacha rozbawiony i puścił go wolno. – JESTEŚ CAŁKIEM CIEKAWYM CZŁOWIEKIEM. WYROŚNIESZ NA PEWNO NA WIELKIEGO WOJOWNIKA ALBO PRZYWÓDCĘ.

– A ty jesteś, jaki stary, taki głupi – powiedział mały Petar stojąc już przy kominie krasowym i zaraz czmychnął do niego.

Powrót na powierzchnię zajął mu dwa razy dłużej niż schodzenie w głąb, ale sztuka ta udała mu się. Wracając do domu radośnie podbijał piłkę (tak, nawet nie zauważyliśmy, kiedy ją odnalazł). O swojej przygodzie nikomu nigdy nie opowiedział. Do końca życia często wracał do owej rozpadliny, siadał na jej brzegu, rzucał do środka kamyczek i czekał aż z wnętrza wydobędą się zapach siarki i syczące, grubo brzmiące szmery, które czasami układały się w znajome wyrazy: “Ażdacha”, “Ariana”, “Feridun”, w których nieraz rozpoznawał również przeklinanie na małego chłopca. A może to tylko wiatr dął tak dziwnie w wydrążonych przez wodę jaskiniach, kto wie.

Zbliżając się do kresu swojego życia, Petar zasypał przejście kamieniami. Na wszelki wypadek, bo jak nieraz sam przed sobą zauważał, nie pamiętał już, czy tamto spotkanie wydarzyło się naprawdę, czy było tylko wytworem jego wyobraźni, tak jak krasnoludki wykradające mleko z lodówki czy elfy grające i śpiewające w lesie folk rock. Z tamtych historii wyrósł, ta wyrastała wprost z niego. Smoki, królowie, koniec świata, chwała – to wszystko było takie niezwykłe. Można się było poczuć znowu człowiekiem zmagającym się z siłami wykraczającymi poza jego rozumowanie, a nie człowiekiem, który wszystko już zdobył, wszystko już zrobił i tylko się nudzi – tak jak Ażdacha, czeka na koniec świata. Gdyby Petar urodził się wcześniej, zostałby na pewno wielkim podróżnikiem, znanym odkrywcą. A tak pisał bajki dla dzieci.

Koniec

Komentarze

Ciepły, sympatyczny humor, spodobał mi się kontrast między smokiem i jego oczekiwaniami a bohaterem. Trochę mało się dzieje fabularnie – właściwie to tylko jedna rozmowa.

Pod względem językowym mogło być dużo lepiej. Masz powtórzenia, dwa paskudne błędy ortograficzne. Źle się czyta takie duże litery – to nie błąd, tylko uwaga na przyszłość.

Nie wspominasz o odnalezieniu piłki.

Babska logika rządzi!

“Źle się czyta takie duże litery – to nie błąd, tylko uwaga na przyszłość.“

Jak Pratchett zastosował coś takiego to wszyscy piali z radości… Wielkim to jednak wszystko uchodzi na sucho xd

Może Mort ma krótsze kwestie. Poza tym, jeśli dobrze pamiętam, to Pratchett miał wersaliki (których nasz edytor nie oferuje), a nie woły. A może i czytanie z monitora swoje robi…

Babska logika rządzi!

Fakt – Śmierć (nie Mort), miał zdecydowanie krótsze kwestie. Nie mam żadnej książki pod ręką żeby sprawdzić, ale rzeczywiście czcionka była taka, że nawet dłuższe zdanie nie przeszkadzało.

Sorki – zaczęłam czytanie od komentarzy (”jadąc” na dół widziałam te wykrzyczane monologi) i na razie też je komentuję.

A teraz wracam do tekstu.

 

 

EDYCJA (żeby nie mnożyć komentarzy)

Do wymienionych już błędów dorzucę interpunkcyjne. Poza tym smok o sobie mówi raz Ażdach, raz Ażdacha.

W trzecim akapicie na końcu pojawia się jakiś Slavko, nad którym się zastanawiałam kto zacz – a nie lubię się zatrzymywać , bo zamiast płynnie zmierzać przez tekst, czuję się jakbym utykała na mieliźnie.

 

A teraz kapka miodu – dialog między smokiem i chłopcem bardzo fajny. Każdy mówił sobie, a tak się czasem czuję rozmawiając z bratankami (wprawdzie młodszymi niż Petar, ale co tam).

Popraw błędy, a będzie całkiem dobra opowieść.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zgadzam się że pod względem językowym trochę do poprawki, ale sam pomysł i niektóre sceny – po prostu świetne, udało Ci się uchwycić specyficzny styl wyobraźni dziecka mieszającej fikcję z rzeczywistością i wydarzenia ważne z nieważnymi z punktu widzenia dorosłych. Podoba mi się też zdanie “Z tamtych historii wyrósł, ta wyrastała wprost z niego“. Taka perełka :)

Przeczytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“rzeczy, które padły jego znaleziskiem owego dnia“ – rzeczy, które padły znaleziskiem…?

 

“Szerokość komina pozwalała mu w miarę bezpiecznie i wygodnie zsuwać się wzdłuż komina.“

 

Fajnie piszesz, w takiej sympatycznej, bajkowej konwencji. Można polubić głównego bohatera, przypadł mi do gustu. Smok zresztą też i cała ich rozmowa. A jednak pozostał pewien niedosyt, trochę mnie rozczarowało zakończenie. Aż się prosi by smok z chłopcem przeżyli jakąś przygodę…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Takie zakończenie wydawało mi się piękne – chłopiec dorasta i każdego dnia wraca do owego miejsca, słucha odgłosów wydobywających się z komina krasowego, wrzuca kamyczki, żeby rozdrażnić spędzającą tam wieczność istotę, a pod koniec życia zasypuje wejście. Nie mogłem poprowadzić tego całkiem inaczej – opowiadanie stałoby się zbyt mroczne i krwawe, gdyby Ażdacha, irański smok-tyran, wydostał się na wolność. Na pewno wróciłby do Arianem Waedżo, ale zamiast Dżemszida zastałby Chameneiego albo Rowhaniego i… Nie chciałbym być w ich skórze ;p Wyobraźmy sobie, jakie niebezpieczeństwo niosłyby dla świata rządy smoka w kraju, który już straszy atakiem atomowym :P Co wyrosłoby z naszego chłopca, który stałby się świadkiem śmierci wielu osób, wojen, spisków smoka-tyrana? Na pewno niezłe ziółko xd Najważniejsze, co powstrzymało mnie przed przedłużeniem wątku i uwolnieniem smoka na wolność jest wierność mitologii, która wyraźnie mówi, że Ażdacha czeka uwięziony u stóp Demawendu na koniec świata, podczas którego zabije go Garszasp. Jedyna licentia poetica na jaką sobie pozwoliłem, dotyczy właśnie góry Demawend, która leży w Iranie. Akcja utworu rozgrywa się jednak w Kosowie. Powiedzmy, że aż tam sięga Demawend korzeniami xd Ta sytuacja, obecność smoka, tłumaczą jednak wojny domowe. Jego demoniczny wpływ przyczynia się do powstawania konfliktów w regionie bałkańskim, czyli… do końca świata nic się tam nie zmieni :P

Zwraca uwagę stylizacja – świetnie uchwycony, “rozbiegany” styl małego dziecka, przerzucającego uwagę co rusz z zagadnienia na zagadnienie. Podobał mi się również dialog  smoka z siedmiolatkiem – najbardziej opancerzona żelazem logika kapituluje, bywa, w starciu z paradygmatami młodych obywateli :-)

Ciepłe, życzliwe, odrobinę metaforyczne – ale takie właśnie bajkowo-przypowieściowe. Przez obcość Ażdacha, jego sytuacja nieco niezrozumiała, zostawia czytelnika z dużym znakiem zapytania i koniecznością wertowania internetów. Nie, żeby to było źle, ale wybrałeś mało popularnego kulturowo smoka, więc nie można liczyć na ogólną znajomość tej legendy, więc temat aż się prosi o jakieś rozbudowanie, by więcej opowiedzieć o parze bohaterów.

To potężnie osłabia możliwość docenienia żartu. Trochę wciąż interpunkcja…

 

Bardziej in plus, jak dla mnie.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Historia opowiedziana w sposób  zajmujący i pełen naturalnego wdzięku. Współczesna, a jednocześnie bardzo bajkowa. Oszczędna, ale nie skąpi garści szczegółów. Bardzo miła lektura.

 

na­ra­ża­ją­cych nie­raz swoje życia w po­szu­ki­wa­niu praw­dy… – …na­ra­ża­ją­cych nie­raz swoje życie w po­szu­ki­wa­niu praw­dy

Życie nie występuje w liczbie mnogiej.

 

ale za­wsze były to in­for­ma­cje pod­słu­cha­ne z z roz­mów do­ro­słych… oraz: Kto inny wpadł­by w tej chwi­li w w pa­ni­kę… – Jeden spójnik wystarczy.

 

Ta cie­ka­wość pcha­ła go równo mocno co gra­wi­ta­cja.Ta cie­ka­wość pcha­ła go równie mocno, co gra­wi­ta­cja.

 

Nie wiem, kim Pan jest… – Nie wiem, kim pan jest

 

Po­wrót na po­wierzch­nię zajął mu dwa razy dłu­żej niż scho­dze­nie w głąb… – Po­wrót na po­wierzch­nię zajął mu dwa razy więcej czasu niż scho­dze­nie w głąb… Lub: Po­wrót na po­wierzch­nię trwał dwa razy dłu­żej niż scho­dze­nie w głąb

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie, przyznam, najbardziej podobał się ten wstęp o rodzinie i kraju protagonisty. Potem jest jakby słabiej, bo opowieść przeradza się z dość ciekawej panoramy rzeczywistości w łażenie w dziurze w ziemi ; P Smok jest bez szału, bo – jak się wydaje – wprowadzenie mało znanej kreatury z mitologii – wymaga czegoś więcej niż rzucenia paroma antycznie brzmiącymi nazwami. Całkiem fajnie natomiast wyszło obrazowanie z perspektywy dziecka. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka