- Opowiadanie: vieviór - Jeremiasz i Smok

Jeremiasz i Smok

Opowiedziałem sobie tę historię ponad pół roku temu, by na długie miesiące wrzucić ją do jakiegoś zapomnianego przez menadżera plików katalogu na dysku. Gdy Wujek Google przyniósł wieść o konkursie na portalu pisma, w którym, z wypiekami na twarzy, zaczytywałem się niemal od momentu jego powstania, nie mogłem się powstrzymać. Dopieściłem, doszlifowałem nieco i wysyłam bez głębszego namysłu. To mój pierwszy raz, więc proszę o wyrozumiałość, jeśli zrobię coś nie tak przy publikacji.  Oto moja historia. :) 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

bemik, PsychoFish

Oceny

Jeremiasz i Smok

 

 

Greemworth otworzył oczy, gdy pierwsze promienie słońca zakradły się przez wejście do pieczary i roztańcowały szalonymi rozbłyskami na jego lepkich od snu powiekach. Przez krótką chwilę tolerował wspaniałomyślnie ich igraszki, aż w końcu powiedział „dość”. Przewrócił się na grzbiet, wyprężył jak struna i prostując odrętwiałe kończyny przeciągnął, ziewając leniwie. Niemal usłyszał, jak jego własne stare kości zachrzęściły pod srebrzysto zieloną łuską. Jął tarzać się na plecach po rozkosznie szorstkim, żwirowatym podłożu i pomrukiwać z zadowoleniem. W końcu ociężale uniósł się na łapach i powlókł w stronę jaśniejącego wyjścia. Kusiła go już perspektywa wylegiwania się przez dłuższy czas w porannym słońcu. Stanąwszy w progu siedliska, rozejrzał się, wypatrując swego stada owiec. Dostrzegł je, pasące się nieco dalej niż zwykle, na prawo od wejścia do pieczary. „Dziwne”, pomyślał. Owieczki nie zmieniają swoich przyzwyczajeń bez powodu. Zawsze o tej porze pasły się na lewo od wejścia. Coś w umyśle Greemwortha zazgrzytało. W jego świadomości, wciąż jeszcze mamionej wietrzejącym snem, dojrzewającej ledwie do podjęcia codziennej pracy, zrodziła się nagle myśl, że ten dzień będzie inny, niż wszystkie poprzednie. Jego dni były trochę jak paciorki różańca nanizane na rzemień, którego oba końce związał w supeł solidny rzemieślnik Los. Trudno było odróżnić je od siebie, choć jedne wykute były z lodu, zmatowiałe od tańczących wewnątrz śnieżnych zawiei, inne pachniały ziołami i mieniły się kolorami dojrzewających owoców. Wszystkie jednak miały ten sam rozmiar i kształt. Tak. Los Greemwortha był solidnym rzemieślnikiem, lecz od dawna już brakowało mu polotu. Może to i lepiej.

W oddali, po lewej stronie, tam gdzie zwykle pasły się owce, dostrzegł jakiś ruch. Wytężył słabnący wzrok. Pokaźnych rozmiarów dziewoja o długich blond włosach wiła się w trawie ledwie sto metrów od jego pieczary. Pojękiwała przy tym cichuteńko i wykonując nieco chaotyczne, wężowe ruchy, mozolnie, lecz konsekwentnie, próbowała przepełznąć w kierunku pobliskiego gąszczu niewysokich zarośli. Najwyraźniej usiłowała zniknąć z pola widzenia smoka. W takim tempie mogło jej się to udać nie wcześniej, niż przed zachodem słońca. Greemworth poruszył niepewnie błoniastymi skrzydłami, i chociaż poczuł ów nieodłączny ból w stawach, który od lat towarzyszył tej czynności, rozprostował je na całą szerokość. Kolejny element porannej gimnastyki. Westchnął ciężko i poczłapał w kierunku dziewoi. Pochylił się nad nią, obserwując z zainteresowaniem niezbyt owocne, lecz pełne zapału wysiłki. Dopiero teraz spostrzegł, że przeguby rąk i nóg dziewczyny spętano grubym, konopnym sznurem. W ustach tkwił szmaciany knebel. Przysiadł niezgrabnie na tylnych łapach. Jedną z przednich podparł plecy dziewczyny tak delikatnie, jak tylko potrafił. Pomógł jej w ten sposób przybrać pozycję siedzącą, pomimo gwałtownie demonstrowanej przez nią niechęci do wchodzenia w bliższe relacje ze smokiem. Widział dzikie przerażanie w wytrzeszczonych oczach i wyczuł jak sztywnieje cała, gdy balansował pazurem nad jej twarzą, to w lewo, to w prawo, gdyż głowa dziewczyny wciąż wykonywała gwałtowne uniki, jak łepetyna szmacianej lalki w ręku potrząsającego nią dziecka. W końcu przemówił lekko zniecierpliwiony, starając się nadać głosowi możliwie łagodne brzmienie.

– Próbuję wyciągnąć knebel. Mogłabyś przestać się wiercić? – Słowa odniosły skutek. Greemworth nie wiedział, czy zadziałały kojąco, czy spotęgowały jeszcze przerażenie, wprawiając dziewczynę w stan zupełnego osłupienia. Dość, że w końcu udało mu się zahaczyć pazurem o końcówkę knebla i wyrwać go z jej ust.

– Tfu, tfuj, jestem mężczyzną i w dodatku wcale nie dziewicą! – wycharczała dobitnie dziewoja jak najbardziej męskim głosem.

Greemworth jeszcze raz przyjrzał się stworzeniu z uwagą, po czym pazurem trącił włosy, które naraz zsunęły się z czoła niczym skalp i sfrunęły w dół, okazawszy się lichą peruką wykonaną z lnianej przędzy. Smok miał teraz przed sobą wcale dorodnego, nastoletniego młodzieńca o jasnych kręconych lokach, odzianego w niezbyt schludne kobiece suknie. Odsunął się odrobinę i przywarował naprzeciwko, lustrując go uważnie spojrzeniem, czekając aż chłopak się uspokoi. Zmysł słuchu starego smoka rejestrował przyspieszone bicie ludzkiego serca, lecz w wylęknionym umyśle młodzieńca zaczynała już kiełkować refleksja, że ma przed sobą oswobodziciela, a nie oprawcę. Instynktowny lęk, jaki odczuwał przed tym mitycznym stworzeniem, o którym słyszał tyle strasznych historii, kazał mu jednak mieć się na baczności. Milczenie zaczynało powoli nabierać wszelkich cech niezręcznej sytuacji, toteż Greemworth pierwszy postanowił przełamać lody.

– Kim jesteś i kto cię tak urządził? – spytał

– Nazywam się Jeremiasz. Jestem pierworodnym synem króla Abigena, któremu zmarło się tydzień temu. Moja macocha wraz ze swoim synem uknuli spisek przeciwko mnie. Kazali mnie pojmać swoim zbirom, wywieźć aż tutaj i rzucić na pożarcie smokowi. Dlatego przebrali mnie za dziewicę. Wiadomo wszak, że okrutne smoki przyjmują daniny z dziewic, które następnie bezlitośnie pożerają. Jeno kości ostają się w polu.

– Ja nazywam się Greemworth. Kto naopowiadał ci tych wszystkich bzdur o dziewicach? – Smok obruszył się trochę na pokaz, bo doskonale znał wszystkie ludowe brednie na swój temat, powielane przez bezmyślnych wędrownych bajarzy.

– Więc to nieprawda? – W oczach młodzieńca zatańczył ognik zainteresowania. – Nie jadasz dziewic?

– Tere fere – parsknął Greemworth – Gdy tylko w okolicy pojawia się jakiś smok, liczba dziewic w wioskach spada drastycznie, ale z pewnością nie za sprawą smoczej diety. Pomyśl tylko, komu to na rękę? Wszystkim. Dziewicom, młodzieńcom… Nawet przykładnym mężom swych żon, którzy mogą otrzymać rozgrzeszenie, zbawiając w stogu siana jakąś dziewicę od śmierci w smoczej paszczęce. To taki ludowy obyczaj. Wystarczy, że do wioski przybiegnie ktoś z okrzykiem "widziałem smoka!", a już we wszystkich okolicznych stodołach rozlegają się jęki miłosnych uniesień.

– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. – Zafrasowanym umysłem Jeremiasza na krótką chwilę zawładnęła myśl o potencjalnych korzyściach płynących z bliskiej przyjaźni ze smokiem. Profity wydawały mu się teraz takie oczywiste, lecz szybko powróciła świadomość położenia, w jakim się znalazł. – Myślę, że ci, którzy mnie tu zostawili czają się gdzieś w pobliżu, aby upewnić się, że smok zrobił swoje – rzekł, rozglądając się z niepokojem.

– Spoza skał po twojej prawej stronie obserwowała nas jeszcze niedawno grupa ludzi. – Greemworth wypowiedział te słowa bardzo spokojnym tonem. – Teraz schodzą do doliny. Czuję ich zapach. Bardzo intensywny. Z pewnością od dawna nie zażyli kąpieli. Mnóstwo zapachów. W tym również zapach surowej koniny. Są także psy.

– To niedobrze. I co teraz będzie? Chyba nie odważą się tu podejść, prawda?

– Już tu zmierzają. Zniecierpliwili się widocznie.

– Jesteś w stanie unieść mnie na swoim grzbiecie? Możemy stąd odlecieć? – spytał Jeremiasz spoglądając niepewnie w oczy smoka. Ten chrząknął wyraźnie zakłopotany.

– Niestety, nie latam od pewnego czasu. No wiesz… problemy zdrowotne. Kontuzje, utarczki z rycerzami. Starość nie radość.

– Ale smoki potrafią zionąć straszliwym ogniem, prawda? – Jeremiasz nie dawał za wygraną, próbując za wszelką cenę utrzymać w sercu choćby opary ulatniających się naprędce resztek optymizmu. – Możesz zionąć straszliwym ogniem, kiedy tu przyjdą i spalić ich na popiół?

– Nie – odparł smok, spoglądając w dal zafrasowanym wzrokiem. – A ty możesz?

– Nie. – Umysł Jeremiasza pracował teraz bardzo szybko i wydajnie, lecz młodzieniec czuł, że to, jak zwykle nie wystarczy, aby rozwiązać wszystkie dręczące go problemy.

 – Reasumując, nie jadasz dziewic, nie latasz, nie ziejesz ogniem. Można by pomyśleć, że smoki budzą postrach jedynie dzięki starannie przemyślanym działaniom wizerunkowym. Wiesz… Nie chciałbym abyś pomyślał, że się narzucam, ale czuję…. Nie, nawet jestem przekonany, że to, co zamierzasz teraz zrobić, będzie miało istotne znaczenie dla mojej najbliższej przyszłości. Ja nie mam chwilowo żadnych pomysłów. – Im dłużej Jeremiasz mówił, tym ton jego głosu stawał się wyższy, a słowa płynęły coraz prędzej.

Greemworth nie odpowiadał. Warował wciąż w zamyśleniu, z nosem lekko uniesionym ku górze i węszył.

– Jest z nimi kobieta – oświadczył po chwili. – Czuję wyraźnie zapach wonnych olejków, których wojownicy raczej nie używają. Są już bardzo blisko. Spodziewam się, że mają ze sobą łuczników. Nie znoszę łuczników. Chodź ze mną.

Rozszarpał ostrym pazurem więzy krępujące dłonie i nogi Jeremiasza, po czym, nie oglądając się nawet za siebie, ruszył niespiesznie w stronę pieczary. Jego ośmiometrowej długości cielsko sadziło jednak tak ogromne kroki, że Jeremiasz musiał biec, by nie pozostać w tyle. Przed wejściem do jaskini chłopak odwrócił się jeszcze i ujrzał jezdnych, którzy pojawili się właśnie u podnóża skały, wpadając z impetem na dziedziniec smoczego siedliska. Nie zwlekając, czmychnął w ślad za Greemworthem. Uderzył go lodowaty chłód bijący od kamiennych sklepień. Brnął coraz dalej i dalej, dziwną szeroką aleją, jakby wykarczowaną pośród skamieniałego lasu wyniosłych stalagmitów. Potykając się o nierówności skalnego podłoża, baczył wciąż, by pozostawać poza zasięgiem ruchliwego smoczego ogona, swawolnie kołyszącego się na lewo i prawo w rytm kroków olbrzyma. Ciemności gęstniały z każdą chwilą, aż w końcu światło poranka powiedziało "dosyć, dalej nie idę" i stanęło wpół drogi. Jeremiasz także zastygł w bezruchu na granicy mroku. Nie miał pojęcia dokąd zmierza. Jego źrenice, w odróżnieniu od smoczych, nie radziły sobie zbyt dobrze z ciemnościami. Czuł, że ogarnia go rozpacz. Nagle, tuż przed jego nosem, spośród smolistej otchłani, wyłonił się czubek smoczego ogona.

– Złap mnie za ogon – rzekł smok, dostrzegając wahanie na twarzy Jeremiasza. Młodzieniec jęknął z wyraźną niechęcią. Myśl o tym, że za chwilę będzie kroczył niczym ślepiec w nieznane, uczepiony ogona krwiożerczej bestii, zdany całkowicie na jej łaskę, nieodmiennie prowadziła do wniosku, że całe jego krótkie życie zmierza w niewłaściwym kierunku.

– Naprawdę myślisz, że oni odważą się tu wejść?

– Już tu weszli. Stoją teraz i naradzają się. Zaraz pójdą naszym tropem. Siła ich, a zatem zadziała instynkt stadny. W stadzie będą czuli się mocni.

Jakby na potwierdzenie jego słów, Jeremiasz wyczuł woń płonącego łuczywa. Prześladowcy zorganizowali naprędce pochodnie, albo postanowili zebrać chrust i rozpalić ognisko przy samym wejściu, by dymem wykurzyć ich ze środka. Zaklął w duchu i ujął oburącz czubek smoczego ogona zastanawiając się, czy zdoła utrzymać go w dłoniach. Gdy ponownie ruszyli przed siebie, stwierdził z ulgą, że smok przestał tak natrętnie wymachiwać ogonem, choć marsz wyraźnie sprawiał mu teraz więcej trudu. Wciąż jednak poruszali się szybko.

– Dokąd zmierzamy? Jest stąd drugie wyjście?

– Nie

– Ojej, niedobrze. Powinieneś był mnie zjeść.

– Wszyscy czasem popełniamy błędy, których nie da się naprawić ot tak. Powiedz mi Jeremiaszu, dlaczego oni zwyczajnie nie poderżnęli ci gardła i nie wrzucili do rzeki? Takie rozwiązanie stosuje się z powodzeniem na królewskich dworach już od wieków. Ma ono wiele zalet. Między innymi taką, że nie musieliby wysłuchiwać twoich opinii przez całą, zaiste dość długą drogę, z zamku aż tutaj.

– Mama powiedziała, że koniecznie chce zobaczyć, jak mnie zjadasz. Taki miała kaprys.

– Aha – mruknął Greemworth – i powiedziała to tak po prostu? Patrząc ci w oczy?

– Tak. Mama potrafi być bardzo bezpośrednia. Daleko jeszcze?

– Jakieś dziesięć minut marszu, w tym tempie. Żyjąc samotnie w górach, zdążyłem zapomnieć już o wszystkich zawiłościach waszego człowieczego sposobu myślenia.

– Naprawdę uważasz, że za dużo mówię? – Jeremiasz gotów był przysiąc, że smok uśmiechnął się wypowiadając ostatnie słowa.

– Przecież nie przywieźli cię tutaj i nie porzucili związanego przed moją jaskinią bez żadnego powodu, prawda?

Jeremiasz analizował intensywnie tę smoczą sugestię przez kolejne minuty, toteż resztę drogi przebyli w absolutnym milczeniu.

*

Grupa trzydziestu zbrojnych stała u wejścia do jaskini. Wszyscy mieli na sobie kolczugi i hełmy. Uzbrojeni byli w długie włócznie, miecze przytroczone do bioder i przepasani dodatkowo łukami. Zza pleców groźnie sterczały kołczany ze strzałami. Na tle tej grupy, dwoje wyróżniało się ubiorem i rynsztunkiem. Należało mniemać, że również urodzeniem. Nienagannie wypucowana łuskowata zbroja królowej Arveny, słusznego wzrostu kobiety o kruczoczarnych włosach i drapieżnym spojrzeniu, połyskiwała olśniewająco w porannym słońcu. Jej miecz był krótszy i lżejszy, niż toporny oręż pozostałych. Pozłacaną rękojeść zdobił pokaźnych rozmiarów rubin. Plecy królowej okrywał jedwabny, krwistoczerwony płaszcz ze złotymi zapinkami na ramionach. Stała tak, wysmukła, wysunięta przed szereg, trzymając hełm pod pachą, z dłonią na rękojeści broni i spoglądała w czeluść pieczary. Sprawiała wrażenie osoby świadomej, że przybrana poza wybornie podkreśla dorodne atrybuty jej kobiecości. W głębi ducha czuła, że żołnierze pójdą za nią w ogień, dodatkowo zagrzewani do walki chęcią zademonstrowania w boju swej niepodważalnej męskości. Obok niej stał Gotfryd, szesnastoletni może młodzieniec, odziany równie kunsztownie jak matka. Potencjalny, wciąż jeszcze, następca tronu, zaszczycał surowy górski krajobraz znudzonym spojrzeniem. Od początku optował za otruciem Jeremiasza. Ewentualnie z opcją uprzedniego oślepienia. Jego usta milczały, lecz oczy zdawały się pytać z wyrzutem "a nie mówiłem?"

– Grymmarze, co wiemy o tym smoku? – spytała Arvena lodowato władczym głosem. Pułkownik królewskiej straży wystąpił z szeregu. Zrobił kilka kroków poskrzypując podrdzewiałą stalą, w którą był odziany. Stanął obok królowej i wyprężył się odruchowo.

– To bardzo stary smok wasza wysokość. Mieszka tu od niepamiętnych czasów. Tam pod lasem pasie się jego stado. Miejscowi powiadają, że nigdy nie opuszcza doliny i nikomu się nie naprzykrza. Po prostu hoduje owce i całymi dniami wyleguje się na słońcu.

– To już mówiłeś mi wczoraj. Jak bardzo jest niebezpieczny? Damy mu radę takim oddziałem jak nasz?

– Podobno unika walki jak ognia. W ciągu ostatniego roku było tu trzech błędnych rycerzy i za każdym razem, gdy rzucali mu wyzwanie, smok chował się w jaskini. Nawet nosa nie wyściubił, ani nie zaryczał. A ta jaskinia to istny labirynt. Niełatwo będzie go odnaleźć.

– Smok bez jaj – roześmiała się Arvena. Jej śmiech, tak powszechnie kojarzony przez poddanych ze świstem opadającego katowskiego topora, był dla wojaków nie lada bodźcem do zdwojenia wysiłków. – Dobrze. Zatem przygotujcie więcej pochodni. Rozpoczynamy wielkie królewskie polowanie na smoka. Trzeba jakoś wykurzyć ich ze środka, albo dopaść w inny sposób jeszcze przed zmierzchem.

*

Jeremiaszowi zdało się nagle, że widzi światełko w tunelu. Całkiem dosłownie. Wlokąc się, uczepiony niczym rzep smoczego ogona, dostrzegał blask majaczący w oddali. Początkowo był, jako ta pierwsza gwiazdka migocąca na bezchmurnym niebie. Im bardziej zbliżali się do niego, tym lśnienie wzmagało się, aż zaczął przypominać księżyc w pełni, skryty częściowo za obłokiem. Jeremiasz wychylał się niecierpliwie zza smoczego zadu, by ocenić, ile jeszcze drogi przed nimi. Wkrótce znaleźli się w zasięgu źródełka światła. W jego blasku zaczął dostrzegać już kontury Greemwortha i swoje własne dłonie ściskające kurczowo smoczy ogon. Jakież było jego rozczarowanie, gdy zrozumiał, że jest to jedynie kolejna skalna komnata, rozświetlona dziwną, nienaturalną poświatą. Jego nozdrza nie wyczuły podmuchu świeżego powietrza. Przeciwnie, wszędzie panował okropny zaduch. Suchy chłód zaczął ustępować miejsca niezwykłej, ciepłej, tropikalnej wręcz wilgotności.

– Jesteśmy na miejscu – oświadczył Greemworth. – Przeciśnij się teraz obok mnie i wejdź do środka. Pospiesz się, proszę. Oni mają ze sobą co najmniej dwa ogary. Nie zdołamy zgubić ich w tych korytarzach.

– Co to za komnata? Skąd to światło?

– Światłem emanują magiczne kamienie, umieszczone na sześciu wielkich lichtarzach stojących pod ścianami. Sam zobacz. Musisz podejść do kamiennego pulpitu znajdującego się pośrodku sali. Znajdziesz na nim księgę w czarnej oprawie inkrustowanej srebrem. Musisz mi ją przynieść. Ale uważaj. Księga będzie bardzo ciężka. O wiele bardziej, niż wskazują na to jej rozmiary. Będziesz musiał użyć wszystkich swoich sił, aby ją do mnie przytaszczyć.

– Czy to aby na pewno jest bezpieczne? Dlaczego sam po nią nie pójdziesz? Co to za księga? – Jeremiasz zrobił się nagle bardzo nieufny. Po raz kolejny narastało w nim przeświadczenie, że cała ta sytuacja zaczyna go przerastać. Nigdy nie uważał się za stworzonego do bohaterskich czynów i miał w tym względzie absolutną rację.

Greemworth spojrzał młodzieńcowi głęboko w oczy. Poczuł gwałtowny odpływ energii. Walczył ze zmęczeniem, z pokusą, by zwyczajnie lec w mroku korytarza, zamknąć powieki, oprzeć brodę na kamieniu i spokojnie czekać. Poddać się. Okiełznać tę przyrodzoną wszystkim, mniej lub bardziej rozumnym, lecz tak głupio rezolutnym istotom, absurdalną wolę przetrwania. Zdusić ją w sobie raz na zawsze. Tu i teraz zapisać ostatnią stronę ostatniego rozdziału. Bo przecież każda księga ma swój początek i koniec. Ten koniec nie jest niczym złym. Ten koniec nie jest niczym dobrym. Żaden to powód do udręki, czy euforii, że gdy przewracamy kolejną stronę księgi, uświadamiamy sobie nagle, że dalej są już tylko białe kartki papieru. Przecież są jeszcze inne księgi. Są księgi budzące grozę, zachwyt, pogrążające czytelnika w otchłani rozpaczy, albo przepełniające jego serce wiarą i nadzieją, ale zawsze, nieodmiennie, każda z nich, ma swą ostatnią stronę. Świat jest wielką biblioteką. Gdybyś mógł Jeremiaszu dotknąć mnie, wejrzeć w mój umysł, zrozumieć, zachłysnąć się choć raz euforią namiętności i doświadczyć bólu jej utraty. Gdybyś mógł poczuć wiatr w skrzydłach, lawirować w powietrzu pomiędzy górskimi szczytami, albo poznać gorycz samotności tak głębokiej, jak studnia, z której nie możesz się wydostać. Lecz co ty możesz o tym wiedzieć Jeremiaszu? Moja księga jest dla ciebie zamknięta, a twoja własna, ledwie rozpoczęta. Ledwie otwarta. No właśnie…

Greemworth uśmiechnął się.

– Ja zbudowałem tę komnatę przed laty. Rozmieściłem w niej magiczne kamienie, by móc studiować księgę zaklęć. Zrozum, bez niej obaj będziemy zgubieni, a rządy w królestwie obejmie twoja macocha. Nie musisz ufać mi całym sercem. Zaufaj swemu rozsądkowi.

– Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie

– Słucham.

– Dlaczego sam po nią nie pójdziesz?

– Nie lubię o tym mówić. To dość krępujące

– Nalegam.

Smok wywrócił oczami i westchnął.

– Przyjrzyj się uważnie wejściu. – Jeremiasz poszybował wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem. – A teraz równie uważnie przyjrzyj się moim rozmiarom.

Jeremiasz oszacował gabaryty wzdętego smoczego brzucha i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili uświadomił sobie, że byłoby to co najmniej niewłaściwe w tych okolicznościach.

– Przez jakiś czas nie korzystałem z komnaty – ciągnął Greemworth – ani nie studiowałem księgi. Wiodłem sobie spokojne, sielskie życie. Hodowałem owieczki, jadałem regularne posiłki. Dość obfite posiłki…

– Roztyłeś się tak, że nie mogłeś latać, ani wejść do komnaty? Nie ma na to jakiegoś zaklęcia?

– Oczywiście, że jest – warknął coraz bardziej poirytowany smok. – Trzeba jednak zajrzeć do księgi. Przecież mówię, że nie studiowałem jej od lat. Gdy w końcu naszła mnie ochota, było już za późno.

– Nie mogłeś schudnąć, że tak powiem, w naturalny sposób?

– Nie odczuwałem takiej potrzeby. Aż do dzisiaj.

Jeremiasz zmrużył oczy i po raz pierwszy tego dnia sam się uśmiechnął.

– Więc nie czyhają tam na mnie żadne niebezpieczeństwa?

– Nie. Za to te, które podążają naszym śladem są już bardzo blisko. W dodatku nie mogę obrócić się w tym korytarzu, a zatem wszystkie niebezpieczeństwa skumulują się na moim tyłku, jeśli szybko nie spełnisz mojej prośby. To wielce kłopotliwe. Wbrew ludowym przesądom, ani smocze głowy, ani tyłki nie odrastają, jeśli raz zostaną odcięte, a wierz mi, wolałbym nie przejść do historii, jako ten legendarny smok, któremu odrąbano tyłek zamiast głowy.

Jeremiasz wspomagany wewnętrznie wspomnieniem wściekłego spojrzenia macochy, przełknął głośno ślinę, odwrócił się i wkroczył odważnie do komnaty. Dosłownie oniemiał z zachwytu. Ściany wyłożone były wspaniałymi mozaikami z kamieni szlachetnych, przedstawiającymi przeróżne sceny z życia smoków. Smoki latające, smoki u wodopoju. Smoki polujące, wznoszące się w powietrze i opadające na zdobycz, ulatujące ze zwierzyną w paszczy. Uwagę Jeremiasza przykuła największa mozaika. Dwa smoki splecione czule w miłosnym uścisku, z głowami złożonymi wzajem na swoich grzbietach, warujące na skalnym urwisku.

– To jest piękne! – krzyknął w kierunku korytarza. – Sam układałeś te mozaiki?

– Tak – odrzekł Greemworth stłumionym głosem, przeklinając w duchu własne artystyczne zacięcie, bo wiedział, że czas nagli i nie pora na zachwyty. – Znalazłeś księgę?

Jeremiasz zreflektował się. Całe to oszałamiające i zagadkowe otoczenie, w jakim znalazł się nagle, zrodziło w jego umyśle tak wiele pytań… Ale żeby móc kiedyś poznać na nie odpowiedzi, musiał działać szybko. Księga leżała na masywnym pulpicie wykonanym z czarnego marmuru. Pochwycił ją w dłonie i usiłował unieść. Osiągnął jedynie tyle, że zdołał zrzucić ją z łomotem na kamienną posadzkę. Ciężar księgi dosłownie przyszpilił go do podłogi. Rozpaczliwie zaparł się nogami, naprężył mięśnie i usiłował niezdarnie przesunąć ją, ale szmaciane łapcie ślizgały się po gładkiej, kamiennej posadzce, nie pozwalając na znalezienie punktu oparcia. Błyskawicznie zrzucił je z nóg i spróbował zaprzeć się bosymi stopami. Stwierdził, że tym sposobem udaje mu się przesunąć księgę za każdym razem o kilkadziesiąt centymetrów w kierunku wyjścia, gdzie oczekiwał zniecierpliwiony Greemworth. Smok słyszał już wyraźnie echo kroków i ujadanie psów w korytarzu. Zapach dymu drażnił jego nozdrza. Smocze zmysły wyławiały z mroku czyjeś niespokojne szepty i oddechy.

– Czemu to jest takie… Ciężżżżżżkie!? – stęknął rozpaczliwie Jeremiasz, po raz kolejny przesuwając księgę o pół metra i opadając na pośladki. Zerwał się jednak szybko i ponowił wysiłki. Pot zrosił mu czoło, a serce biło jak oszalałe. Po raz pierwszy w życiu czuł się kimś. Czuł, że coś od niego naprawdę zależy. Coś bardzo ważnego. Nie potrafiłby powiedzieć, co właściwie, poza życiem jego i Greemwortha, ale w głębi ducha pragnął, aby wszyscy go teraz obserwowali i podziwiali. Zwłaszcza jedna taka… Dama dworu.

– Zabezpieczenie przed kradzieżą. – Greemworth starał się opanować drżenie głosu. Czuł, że potwornie swędzi go ogon. – Tylko prawdziwy mag może unieść tę księgę bez żadnego wysiłku.

*

– Stójcie i uciszcie się. – Sceniczny szept zabrzmiał nazbyt głośno, jeśli wypowiedziane nim słowa miały na celu ukrycie ich obecności. – Tam – rzekł pułkownik wbijając palec wskazujący w oleisty półmrok, rozpraszany jedynie pożółkłym blaskiem pochodni. 

Unieśli żagwie. W ich słabym świetle ujrzeli nieruchomy fragment smoczego ogona znikającego za załomem. Przewodnik zrobił jeszcze kilka kroków. Tuż za nim bezszelestnie stąpała królowa. Zbrojni kroczyli ostrożnie zwartą grupą za jej plecami.

– Utknął – szepnęła Arvena. – Mamy go. Czy wszyscy zamoczyli groty w truciźnie?

Łucznicy stojący za jej plecami, z napiętymi do połowy cięciwami i łukami opuszczonymi ku dołowi pokiwali tylko głowami.

– No to strzelajcie.

Mężczyźni ustawili się w nieuporządkowanym szyku, na ile pozwalała na to szerokość zwężającego się tunelu. Naciągnęli cięciwy maksymalnie, bacząc jednak, by pomimo skórzanych rękawic, nie dotknąć grotów umoczonych w lepkiej, zielonkawej truciźnie, którą podsunęła im w buteleczce królowa, tuż przed wejściem do pieczary. Arvena zapewniała, że trucizna zadziała szybko, lecz oni bardziej liczyli na swoją dogodną pozycję. Smok najwyraźniej dał się zapędzić w kozi róg i nie będzie mógł zaatakować. W najgorszym razie dobędą mieczy i poszatkują go bez litości. Potem wrócą do zamku i będą opowiadać przy piwie, jak to usiekali gadzinę. Może nawet przejdą do historii?  Może bajarze wymienią ich imiona w swoich opowieściach?

– Teraz! – Głos pułkownika eksplodował w ciemnościach, a w ślad za nim, świst pierzastych strzał przeszył ciszę wiszącą w zatęchłym powietrzu. Cel był duży, strzelali z niewielkiej odległości, więc nie sposób było chybić, a jednak zdarzyło się coś całkiem nieoczekiwanego. Strzały przeszyły na wylot smocze ciało, jakby było ono zupełnie niematerialne, po czym w nieodgadniony sposób, zawróciły gdzieś w ciemnościach i ze świstem nadleciały trującym gradem z naprzeciwka, siejąc straszliwe spustoszenie w szeregach łuczników, zupełnie zaskoczonych, wciąż stojących w luźnym szyku. Ludzie padali z krzykiem i ranni wili się w konwulsjach. Arvena z jakąś dziką mieszaniną wściekłości i fascynacji obserwowała to, co dzieje się wokół niej. Dotąd jej mężne i bezwzględne serce nie zadrżało ani razu. Dopiero gdy ujrzała, jak jeden z łuczników, stojący ledwie metr od niej, wyrywa sobie strzałę z krwawiącego oczodołu wraz z gałką oczną nadzianą na drzewce, po czym z przerażającym wrzaskiem pada u jej stóp i kona w męczarniach, coś w niej pękło. Z głębin korytarza dobiegł potworny ryk i buchnęły płomienie. Wszyscy pozostali przy życiu, rzuciwszy broń gdzie popadnie, w popłochu, dzierżąc w dłoniach jedynie zbawienne pochodnie, pierzchli przed siebie w nieodgadniony świat mrocznych tuneli. Jak potem śpiewali wędrowni bajarze, niektórzy podobno błądzili w nich jeszcze przez wiele dni, w absolutnych ciemnościach. Wśród tych nielicznych, którzy wydostali się z pieczary na światło dzienne, byli Gotfryd i Arvena. Wraz z grupką ocalałych z pogromu zbrojnych dopadli koni i puścili się galopem ku wylotowi doliny. Wylęknieni, z głowami skrytymi w ramionach, widzieli tylko smagany końskimi kopytami potężny cień smoka, krążącego nad ich głowami, lecz nikt zaprawdę nie znalazł w sobie dość zuchwałości, by spojrzeć w górę, czy za siebie. Niemal czuli, jak fale powietrza wzniecane przez ruch jego majestatycznych skrzydeł przetaczają się nad ich głowami. Opowiadali potem, że smok towarzyszył im aż do granic doliny, a potem po prostu zniknął. Tak, jakby nigdy go nie było.

*

Siedzieli obaj przy ognisku. Przed chwilą zjedli dobrze wypieczony barani udziec i popili czymś, co smok nazwał swoim „pierwszym magicznym piwnym eksperymentem”, całkiem zresztą udanym. Tyle, że Greemworth nie był już smokiem. Był teraz dostojnym starcem z długą, siwą brodą. Wsparty na lasce maga, w spiczastym kapeluszu z szerokim rondem, wpatrzony w płomienie, snuł swoją opowieść.

– Byłem młodym, niedoświadczonym, choć nadzwyczaj utalentowanym magiem. Ona była piękną, silną i mądrą smoczycą. Urzekła mnie jej potęga, prostota jej zwierzęcej natury. Poznałem ją tutaj, w tych górach, prawie pół wieku temu. Przybyłem w te strony, odpowiedziawszy na wezwanie tutejszych mieszkańców, by walczyć ze smokiem dziesiątkującym stada należące do okolicznych pasterzy. To miała być moja pierwsza walka z gadziną. Smoki są odporne na zaklęcia. Uznałem więc, że najlepiej będzie samemu zmienić się w smoka, by móc się z nim zmierzyć. Gdy jednak spojrzeliśmy sobie w oczy, ona i ja… Potem zaczęliśmy rozmawiać… Stało się coś nieprzewidzianego. Ech, Jeremiaszu. Od razu zrozumiałem, że to ta jedyna, że nie znajdę drugiej takiej na całym świecie. Przez długie lata rządziliśmy wspólnie tu, w dolinie. Nigdy wcześniej nie czułem się tak szczęśliwy, prawdziwie wolny, niczym nieograniczony i potężny, jak wówczas, gdy bez skrępowania mogłem oddawać się we władanie zwierzęcym instynktom. Stało się dokładnie to, przed czym zawsze przestrzegali mnie moi nauczyciele. Gdy na zbyt długi czas zmienisz się w zwierzę, zatracisz swe człowieczeństwo. Ja je zatraciłem, Jeremiaszu. Stałem się wolny od przekleństw ciążących od wieków nad człowieczą naturą, od żądzy zysku, władzy i zaszczytów. Stałem się, wolny od kultu posiadania, od sztucznie kreowanych wartości, tak skrzętnie wykorzystywanych do tego, by jedni ludzie mogli dzierżyć władzę nad innymi. Któregoś dnia, ona wróciła z polowania ze strzałą w łopatce. Grot był zatruty. To był nowy „ludzki” sposób na niepokorne smoki, a ja nie pamiętałem już wtedy zaklęć, którymi mógłbym ją uzdrowić. Smocze instynkty przytępiły umysł, który w połowie stał się zwierzęcy, a w połowie ludzki, niezdolny jednak do przechowywania nawet podstawowej wiedzy, którą niegdyś chłonął z taką lekkością. Nie umiałem już zmienić się w człowieka. Wszystkie zaklęcia zapisane były w księdze, którą złożyłem w komnacie w czasach, gdy bywałem jeszcze człowiekiem. Dlatego rozpaczliwie szukałem człowieka, który mógłby mi ją przynieść, ale żadnego nie spotkałem. Wszyscy bali się mnie, Jeremiaszu i nienawidzili. Umykali przede mną, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, poprosić o pomoc. Przez długie godziny patrzyłem bezradnie, jak moja ukochana kona w męczarniach. Pochowałem ją na zboczu ośnieżonego górskiego szczytu. Potem zostałem zupełnie sam i przez długi czas było mi wszystko jedno.

Przez chwilę obaj spoglądali w milczeniu w ogień. W końcu młodzieniec przerwał ciszę.

– Odzyskałeś księgę i dawną moc. Zawdzięczam ci życie, ale chciałbym prosić cię o coś jeszcze, panie Greemworth.

– Nim poprosisz mnie o to, bym pomógł ci odzyskać tron, musisz zrozumieć, że nawet jeśli stajemy się tym kim chcemy, dostajemy to czego pragniemy, wcale nie czyni nas to szczęśliwymi. Szczęśliwymi czyni nas zdolność do akceptowania tego, co przynosi nam los. Jak myślisz, ilu jeszcze ludzi musiałoby zginąć w imię twojej słusznej walki o spuściznę po ojcu, Jeremiaszu?

– Nie chodzi o żaden głupi tron. Nie chcę być królem. Chciałbym zamieszkać w dolinie i zostać twoim uczniem. Chciałbym móc kiedyś poszybować w przestworzach. Chciałbym poczuć się naprawdę wolny. Chciałbym wyzbyć się ograniczeń.

Mag westchnął. „Nim staniesz się wolny, musisz nauczyć się być odpowiedzialnym, młody człowieku. Nawet mnie samemu nigdy nie udała się ta sztuka” pomyślał. Wiedział jednak, że tej prośbie nie zdoła odmówić. Po latach beztroskiego życia, brzemię odpowiedzialności za los Jeremiasza i tych wszystkich, których ten młodzieniec miał spotkać w przyszłości na swej drodze, spoczywało na jego barkach. Stało się tak w chwili, gdy z woli przeznaczenia, wyciągnął knebel z jego ust. Greemworth rozumiał, że musi udźwignąć ten ciężar.

 

Koniec

Komentarze

od rządzy zysku, władzy i zaszczytów. – żądzy

wszystkie liczby zapisujemy słownie

wszystkie Cię  i Panie małą literą

zły zapis dialogów, ale podam Ci  link, gdzie poczytasz o poprawnym zapisie

A poza tym? A poza tym dostarczyłeś mi chwilę z bardzo przyjemnym i niebanalnym tekstem. Zanurzyłam się w Twojej baśni z przyjemnością i popłynęłam do samego końca.

Bardzo udany debiut na portalu.

Jak poprawisz błędy – klepnę bibliotekę.

A tu obiecany link: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki. Jestem wzrokowcem i nigdy nie musiałem uczyć się zasad ortografii, bo pisownię zwykle utrwalam sobie w umyśle, ale ma to swoje ciemne strony.  Wyrazy, które brzmią podobnie, lecz mają odmienne znaczenie, czasem zlewają się w jedno w mojej pamięci. W tym wypadku “rządzenie” – “żądza”.  Poprawiam i pozdrawiam. :) 

Sympatyczna historia, ciekawe wyjaśnienie fluktuacji w liczbie dziewic, po bajkowemu wredna macocha, jej chytry spisek… To wszystko sprawia przyjemność. Nad warsztatem musisz jeszcze trochę popracować, błędy wytknęła Ci Bemik.

Babska logika rządzi!

To tylko taka teoria. ;) Problem dziewictwa w baśniowych światach nigdy nie był przedmiotem moich dociekań. Przyznam, że pisałem ten tekst z myślą o innym konkursie. Pisałem w pośpiechu, bo czas niestety nie bywa moim sprzymierzeńcem i poza zarysem fabuły nie miałem niczego. Większość pobocznych wątków, myśli, ornamentów wszelakich, przychodzi mi do głowy w trakcie pisania. To mój naturalny sposób pracy nad tekstami. Nieco chaotyczny. Tak jest ciekawiej.  Zwykle wiem dokąd zmierzam, ale nie zawsze wiem, co spotka mnie w drodze. :) 

 Zwykle wiem dokąd zmierzam, ale nie zawsze wiem, co spotka mnie w drodze. :)  – to bardzo ciekawe, ja mam podobnie, chociaż często nawet cel podróży ulega zmianie!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Patrząc Ci w oczy? Dokąd zmierzamy?

Jest… drugie wyjście? …..niedobrze…. popełniamy błędy, których nie da się naprawić ot tak.

To dość krępujące.

Jeśli stajemy się tym kim chcemy, …… nie czyni nas to szczęśliwymi,

 

Rozumiał, że musi udźwignąć ten ciężar…

 

Smok bez jaj…

Czasem warto pójść za impulsem twórczym, ale przeraża mnie myśl o przebudowie całej fabuły. Pisanie wcale nie przychodzi mi z łatwością, choć uwielbiam to. Podobnie jest chyba z tymi, którzy biorą udział w maratonach. ;) Już. Dokonując korekty pożałowałem, że nie napisałem czegoś krótszego, a zwłaszcza mniej rozgadanego. Wtrąceń “nieodpaszczowych” używam na całkiem dużą skalę. Uważam, że pomagają zachować płynność narracji. 

Przeczytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No no no… Klasyczny, już klasyczny żart o wpływie obecności smoka na liczebność miejscowej populacji dziewic nadal bawi, a nieklasyczne zakończenie pozwala traktować tekst jako wyłączony ze schematu.

Gdybyś tak jeszcze raz przejrzał, Autorze, i do końca popoprawiał… Na przykład uporządkował niektóre zdania, jak to:

Jej śmiech kojarzony przez poddanych niejako automatycznie ze świstem opadającego katowskiego topora, tradycyjnie wywoływał gęsią skórkę u wszystkich, którzy znaleźli się w jego zasięgu.

“Za daleko” kojarzenie z jego automatyzmem, “zasięg śmiechu” wydaje mi się nieco dziwnym określeniem, no i brak przecinka.

To akurat ciekawa uwaga o tyle, że w zdaniu tym, pewien dysonans wywołuje u mnie słowo “automatyzm”, bardzo współcześnie brzmiące i niekoniecznie wpisujące się w baśniowy klimat  “smoczej epoki” ;) Potrafiłbym poprawiać własne teksty bez końca, ale wtedy nigdy nie byłbym  w stanie ich publikować.  Dzięki za koment.  :) 

Vieviórze, schematyczne żarciki o nieszablonowym, ciekawym finale.

 

Czyli, tak w skrócie, podobało mi się.

 

Na pewno brakuje sporo przecinków (szczególnie przed imiesłowami), niektóre zdania proszą się o ponowną redakcję – Adam dał jeden przykład. Są to jednak usterki w ilości, powiedzmy, wskazującej raczej na pośpiech i brak drugiej, poprawiającej pary oczu niż nieudolność.

 

Interesujący pomysł, refleksyjna puenta – a co mi tam, awansem cyknę punkt do Biblioteki i proszę o jak najszybsze, po wynikach, wprowadzenie korekt :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki. Problemy z przecinkami nie wynikają z pośpiechu, tylko z faktu, że zwyczajnie nie jestem mistrzem interpunkcji.  I może z nadmiernej wiary we własną intuicję. ;) Spróbuję jeszcze raz sczytać tekst w najbliższy weekend. Minęło już sporo czasu od ostatniej korekty i ten dystans pewnie dobrze mi zrobi. 

Przeczytałam z zadowoleniem, bo opowieść to przyjemna i choć oparta na tradycyjnych wątkach, to w treści zaskakująca i zakończona w sposób odmienny, już nie tak oczywisty do przewidzenia.

 

Uzbro­je­ni byli w dłu­gie włócz­nie, mie­cze przy­tro­czo­ne do bio­der i prze­pa­sa­ni do­dat­ko­wo łu­ka­mi. – Przepasać, to owinąć się czymś w pasie. Jak można przepasać się łukiem? ;-)

 

Po­zła­ca­ną rę­ko­jeść zdo­bił po­kaź­nych roz­mia­rów rubin. Plecy jej okry­wał je­dwab­ny, krwi­sto­czer­wo­ny płaszcz… – Czy naprawdę plecy rękojeści okrywał płaszcz? ;-)

 

Po pro­stu ho­du­je owce i wy­le­gu­je się po ca­łych dniach na słoń­cu. – Wolałabym: Po pro­stu ho­du­je owce i całymi dniami wyleguje się na słoń­cu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uwaga odnośnie płaszcza uwzględniona. To ewidentne uchybienie. Poprawiam.

“całymi dniami” też brzmi ładnie. Zgoda. Szlifujemy. ;)

Spostrzeżenie odnośnie łuków budzi już moje wątpliwości:

„Otaczająca bowiem Księcia Zbarawskiego młodzież, jaśniała orężem i ubiorem, skóry Lamparcie spływały z ich barków, spojrzenie wszystkich, jak zwykle u wolnych ludzi, wesołe i śmiałe. Sam Poseł w bogatej szacie, bogatym kołczanem i łukiem był przepasany; lubił on wspaniałość, wiedział bowiem, iż ta niemało ludzi uprzedza.”

/Zbiór pamiętników historycznych o dawnej Polszcze z rękopisów …, Tom 2

Julian Ursyn Niemcewicz/

 Słownik Języka Polskiego przytacza następujące przykładowe  zastosowania: 

Sukienka przepasana szarfą.

Przepasać kapelusz wstążką.

Jeziora przepasane groblą.

Z tekstu Niemcewicza wynika jasno, że już w XVIII-XIX wiecznej literaturze “przepasanie” nie musiało odnosić się wyłącznie do obwiązania np. pasem kontuszowym powyżej linii bioder. 

 

Domyślam się, że łuki były włożone skosem na tułów, a cięciwa i ramię łuku znajdowały się, odpowiednio, na plecach i na piersi. Ponieważ jednak, Vieviórze, napisałeś: „Uzbrojeni byli w długie włócznie, miecze przytroczone do bioder i przepasani dodatkowo łukami”. – ja, na tej podstawie, mając przed oczyma okolice bioder, wyobraziłam sobie łuki założone w pasie i sztywno sterczące na boki. ;-)

Vieviórze, to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy jakimi słowami opiszesz łuczników.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja widziałem to oczyma duszy w powszechnym (można rzec hollywoodzkim) ujęciu, dokładnie tak, jak opisałaś w poście powyżej. Szczodrze obdarowałem wojów orężem i kazałem im jeszcze utrzymać się w siodle z całym tym morderczym inwentarzem. :-) Czytam właśnie, że niektóre rodzaje łuków wymagały zdjęcia cięciwy na czas transportu i nałożenia jej dopiero przed walką. Oczywiście nigdy nie wyzbędziemy się całkowicie mimowolnych uproszczeń. 

W końcu na smoka szli, to uzbroiłeś ich obficie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajna historia. Gładko udało Ci się przejść od lekko czerstwych (ale zabawnych) żarcików do nieco bajkowo moralizatorskiej, ale stylowo dopasowanej do historii, puenty. Opowiadanie ma ładną strukturę, odpowiednie tempo. Ogólnie na plus.

 

 

I taki detal:

 

Zza pleców groźnie sterczały kołczany ze strzałami.

 

Jest taki filmik w internetach, ilustrujący, jak wygląda bieganie z kołczanem na plecach – znaczy się: kołczan wisi raczej przy pasie. Zresztą ta sama informacja wynika z tych źródeł historycznych, przytoczonych w komentarzach wyżej. 

 

 

I po co to było?

Powyższa dyskusja skłoniła mnie już wcześniej do przejrzenia rycin przedstawiających łuczników. Jedna z nich przedstawiała dwóch tatarskich jeźdźców. Pierwszy z nich miał kołczan przymocowany w okolicy bioder, drugi na plecach tak, że strzały wystawały ponad ramiona. Indywidualne preferencje? Czemu nie? Również ryciny przedstawiające angielskich łuczników pozwalają domniemywać, że oba sposoby noszenia kołczanu były stosowane i to jeszcze przed nakręceniem filmu z Kevinem Costnerem. ;-) “Wszechwiedząca” Wikipedia także dopuszcza opcję “przez ramię”.  

Nowa Fantastyka