- Opowiadanie: uradowanczyk - Najwłaściwszy rodzaj miłości

Najwłaściwszy rodzaj miłości

Jest to humoreska, druga część dyptyku. Zainteresowanym zaleca się zatem przeczytanie tekstu ‘Operacja mikro’ w pierwszej kolejności (poczekalnia), bo niektóre postacie i wątki się powtarzają.  Link do pierwszej części :   http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12659

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Najwłaściwszy rodzaj miłości

Trzynasty maja nie został zaliczony przez Jonatana Morwina do udanych piątków. Owego dnia doświadczył bowiem kłopotliwych odwiedzin. Zaszczyciło go wizytą troje gości, z czego jeden zjawił za się grubo przed czasem, jeden się spóźnił, a jeszcze inny wparował nieproszony.

Już około dziewiątej rano zaanonsował się arabski kupiec Harun ibn Bulbaba. Rozsiadł się wygodnie na sofie, zażądał kawy, fajki wodnej i fistaszków. A wszystko z taką miną, jakby miał zaraz-za-minutkę stokrotnie zrewanżować się gospodarzowi za te drobne uprzejmości.

– Wielce szanowny Jonatanie, synu Eryka – rozpoczął Harun oficjalnie. – Wiem, że jesteś w posiadaniu urządzenia, które bardzo by mi się przydało. Mianowicie alembiku.

– Wielce szanowny Harunie – równie uprzejmie odparł Morwin. – O ile wiem, Arabia, twoja ojczyzna, słynie z produkcji znakomitych alembików i stamtąd właśnie je sprowadzam.

– Zgoda – pokiwał głową Harun – ale tak się złożyło, że kupiłeś kiedyś prototyp urządzenia, które daje destylat przedniej jakości i to już po pierwszym pędzeniu. Jest to jedyny egzemplarz na świecie. Postępując wbrew zasadom kupieckiego fachu i chcąc uniknąć zbędnych targów, oferuję ci od razu niewyobrażalnie korzystną cenę pięciu dinarów.

– O ile pamiętam, dałem za niego trzy razy więcej – zauważył Morwin oschle. – I zdążyłem go użyć zaledwie raz.

– Widzę, że jesteś twardym negocjatorem – zaśmiał się Harun. – Dobrze, daję ci zatem szesnaście złotych krążków.

– No, nie wiem – zawahał się Morwin. – Co prawda ten sprzęt nie jest mi specjalnie potrzebny, ale jak mówi słowiańskie przysłowie: kto szybko bierze, połowę bierze.

– Och, cóż za elokwencja. Niech będzie siedemnaście.

Morwin zawahał się. Uznał jednak, że lepiej będzie trochę podroczyć się z handlarzem, czego tenże najpewniej oczekiwał.

– A mogę wiedzieć, do czego mój alembik jest ci potrzebny? Czy do produkcji cennych perfum?

– Ach, jak zwykle trafiasz blisko sedna swoimi pytaniami – pochwalił Harun obłudnie. – Powiem ci, oczywiście. Jak pewnie wiesz, alkohol znakomicie konserwuje i przenosi zapachy. A jeszcze lepiej rozprzestrzenia inne lotne substancje zawarte w perfumach miłości, które wkrótce wylansuję.

– Perfumy miłości? Brzmi obiecująco.

– I będzie to spełniona obietnica. Mój nowy produkt jest stuprocentowo skuteczny. Żadna tam lipa czy hochsztaplerka. Wypuściłem już partię próbną, ale popyt jest tak wielki, że muszę zwiększyć produkcję. I stąd moja oferta.

– I w czym się zasadza skuteczność twojego produktu?

– A w tym, że jest on skomponowany na bazie nie tylko popularnych ingrediencji, ale też faromonów.

– Pierwsze słyszę! A co to takiego?

– Te eteryczne molekuły nazwano tak na cześć ich odkrywcy, mojego rodaka, niejakiego Al– Fahr Al– Omana. Są one wydzielane przez kobiety. To właśnie dzięki nim niewiasty podobają się mężczyznom. Wiesz, dałbym ci nawet próbkę, ale zostałem okradziony w niejasnych okolicznościach.

Morwina jakby mniej interesowały handlowe aspekty całej sprawy. Skupiał się jak zwykle na nauce.

– Więc powiadasz, drogi Harunie, że kobiety podobają się mężczyznom dzięki wydzielaniu jakichś tam ulotnych substancji…

– Faromonów. Zgadza się.

– A ja głupi myślałem, że dzięki gładkiej skórze, albo wąskiej talii, albo piersi wyrazistej, albo włosom jedwabistym…

– Bardzo trafna obserwacja! – zawołał Harun i klasnął nawet dla wyrażenia aprobaty. – Jesteś niezwykle przenikliwy. Zauważyłeś przedziwną korelację. Gładkolice młódki rzeczywiście wytwarzają w intymnych gruczołach faromony wysokiej jakości i intensywności. Dlatego od nich właśnie pobieram te substancje. Wyselekcjonowałem już koło setki dawczyń. Jednakowoż nijak nie zmienia to faktu, że jeśli moim specyfikiem spryska się szpetna jędza, to natychmiast zacznie się podobać płci brzydkiej. A skoro generalnie kobiety chcą się czuć pożądane, na tym właśnie pragnieniu zbuduję sukces przedsięwzięcia.

– Chcesz powiedzieć, że każdy mężczyzna na widok wiedźmy potraktowanej tą perfumą zacznie odczuwać chuć?

– Tak właśnie. – Harun skinął głową dostojnie, jak stuletni mędrzec. – Ze wszelkimi tego przejawami. Biciem serca, rozszerzeniem źrenic, nerwowością czy wreszcie stwardnieniem przyrodzenia.

– I tu cię przyłapałem! – zakrzyknął Morwin ucieszony. Dopiero zauważywszy kwaśną minę gościa, uświadomił sobie dwuznaczność swojej wypowiedzi. – Hmm. Chciałem tylko powiedzieć, że znam takich hultajów, którzy doznają erekcji, gdy widzą atrakcyjne damy z daleka. A i takich znam, co się podniecają na sam widok sprośnych obrazków czy nawet rzeźb. I jak to wytłumaczysz? Przecież martwy obiekt faromonów nie wydziela.

Zdawało się, że na Harunie w ogóle nie zrobił wrażenia ten miażdżąco logiczny argument. Wręcz przeciwnie, kupiec zaciągnął się fajką i rozparł wygodnie w otchłaniach miękkich poduszek.

– Słyszałeś może o germańskim uczonym von Pawloffie i jego eksperymentach?

– Nie bardzo… a co on ma do rzeczy?

– No więc tresował on pewną głodną małpę w następujący sposób. Najpierw dawał jej banana. Małpa szalała ze szczęścia, rzecz jasna. Potem dawał jej banana przy dźwiękach marsza pogrzebowego. Małpa cieszyła się jak uprzednio. Na koniec grał wyłącznie marsza i małpa też wrzeszczała z radości, spodziewając się poczęstunku. Czyli, jak widzisz, w ostatniej fazie eksperymentu zaledwie kilka smutnych nut było w stanie ją wprowadzić w stan ekstatycznej radości.

– I co to ma wspólnego z napaleńcami, o których wspomniałem?

– Naprawdę nie widzisz analogii? – zdumiał się kupiec. – Przecież to oczywiste. Urodziwe młódki kojarzą się z intensywnym wydzielaniem faromonów i dlatego wydają się atrakcyjne. Nawet, gdy z powodu jakiegoś defektu owych faromonów nie wydzielają. Bo one się kojarzą i już. I owo skojarzenie działa jakby zastępczo. Von Pawloff nazwał taką reakcję odruchem warunkowym.

Morwin miał już zamiar porazić rozmówcę ostatecznym argumentem, ale uratował Haruna stary sługa Konstanty. Zjawił się w salonie, obwieszczając, że do bram willi zbliża się powóz Roksany, szanownej małżonki królewicza Leopolda.

A ona tu czego, wciórności! – zaklął w duchu Morwin – Diabli ją tu przywiali. Czego może chcieć ta neurotyczna primadonna?

Dowiedział się wkrótce. Ale najpierw zobaczył ją przez okno, jak wypada z karety i dziarsko drepcze w kierunku wejścia. Księżna Roksana wparowała do salonu i nie patrząc nawet na konceptora, podała mu rękę do ucałowania.

– Och, drogi Jonatanie, królewicz Leo mnie nie kocha! – zawołała, pocierając teatralnym gestem czoło, jakby dotknął ją atak migreny.

A woda jest mokra – skomentował Morwin rewelacje arystokratki. W myślach oczywiście.

Dostojna dama osiadła tymczasem na najszerszym fotelu i wyginając niemiłosiernie łabędzią szyję, wbiła wzrok we wzorki perskiego dywanu. Miała ta poza zapewne nadać jej sylwetce wyraz bolesnej troski.

– Obiecałeś swego czasu, że pochylisz się nad moją sprawą i znajdziesz naukową metodę, by… – księżna przerwała nagle, zauważając nieznaczne poruszenie w kącie sofy, wśród stosu poduch i kobierców. Wybrzuszył się z nich nieokreślony kształt, a wkrótce potem wydało się, że w salonie znajduje się jeszcze jeden gość.

Spojrzenia Roksany i Haruna skrzyżowały się. Arab podniósł się i ukłonił, położywszy rękę na sercu.

– Salam alejkum – rzekł z rewerencją.

– O, właśnie… – zaczął Morwin.

– Kupiec Harun ibn Bulbaba – szarmancko przedstawił się gość, nieznacznie tylko kalecząc słowiańską mowę.

O dziwo, księżna również się podniosła. Morwin wyszczególnił wonczas w krótkiej prezentacji jej wszystkie możliwe imiona i tytuły. Dostojna dama kiwała przez chwilę głową, aż w końcu jej uwagę przykuło coś innego. Coś, co sprowadziło grymas złości na jej delikatną twarz.

Wnet Morwin zrozumiał, w czym rzecz. Otóż Roksanę okrywał zwiewny jasnoniebieski płaszczyk, uszyty z jedwabnej lewantyny, zdobnej w pasiaste desenie. Z identycznego materiału uszyty był strój Araba, obszerna galabija. Czyli coś na kształt koszuli nocnej do użytku dziennego. Mało tego, cudzoziemiec przyozdobił głowę tradycyjną chustą kefiją. W tym samym – co za koincydencja! – piaskowym kolorze, co kapelusik Roksany.

Nie mogąc znieść tak dolegliwego towarzyskiego dyskomfortu, księżna zrzuciła swoje leciuchne wierzchnie okrycie i pokazała męskim oczom wspaniały dekolt z obfitymi piersiami, niemal wylewającymi się znad krawędzi gorsetu. Zresztą cały jej strój, skomponowany z płatków przeźroczystego muślinu, był podejrzanie prześwitujący. Obaj mężczyźni wypatrzyli zatem nie tylko zarys ramion księżnej pani, ale nawet nóg i bioder. Summa summarum kreacja księżnej nadawała się wyłącznie na intymną schadzkę z kochankiem. Pokazując ją postronnym osobom, księżna wykazywała niesłychaną śmiałość. Morwin intensywnie myślał nad tą enigmą, aż zrozumiał, że tak naprawdę Roksana nie zamierzała zrzucać swojego płaszczyka. Dopiero dramatyczna sytuacja ją do tego zmusiła.

Niewiasta tymczasem zdjęła kapelusz i na jej kark spłynęła burza blond włosów. Harun głośno przełknął ślinę.

– Nie było bynajmniej moją intencją podsłuchiwać – wyjaśnił kupiec, gdy odzyskał już głos – ale niechcący usłyszałem o twoim problemie, wielmożna księżno. Zbiegiem okoliczności rozmawialiśmy z moim drogim gospodarzem o podobnych przypadkach.

Arab tajemniczo zawiesił głos.

– I? – ponagliła księżna niecierpliwie.

– I opowiadałem mojemu przyjacielowi o superskutecznych perfumach miłości, które mam zamiar produkować a nawet dystrybuować, jeśli Allah pozwoli.

– O! Będę zatem twoją klientką! – zakrzyknęła Roksana niemal podskakując na swoim fotelu. – Sprzedaj mi je natychmiast. Bo widzisz, drogi kupcze, popadłam w depresję. Mój mąż nie obcuje ze mną tak często, jak bym sobie tego życzyła. Po prawdzie to ostatnio w ogóle tego nie robi. Nie wiesz nawet, jak boli mnie jego odrzucenie. Pomijając już fakt, że jest ono zupełnie niezrozumiałe. Bo przecież najznakomitsi arystokraci, zachwycają się moją urodą, twierdząc, że byłam najlepszą partią na wschód od Odry. Może to przez naszego syna? Nieważne, pokaż mi te magiczne wonie.

– Sęk w tym, że nie mam ich przy sobie – Harun zrobił bezradną minę. – Zostałem, niestety, okradziony na targu w Grodzie Kraka.

– Ojej, co za pech – skwitowała księżna z autentycznym żalem. – I strażnicy miejscy nie schwytali złoczyńców?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Obiecuję jednak, że kiedy już wrócę do Arabii, wyślę ci zapas perfum na rok z okładem.

– Tylko że kiedy to będzie?! – zawołała Roksana, a w jej głosie pobrzmiały bolesne tony. – Miesiąc, dwa miesiące, trzy? Pewnie więcej nawet. A ja jestem nieszczęśliwa tu i teraz.

Harun zamyślił się, co przejawiało się w tym, że zaczął intensywnie skubać swą kruczoczarną brodę. W tym momencie drzwi lekko zaskrzypiały i do sali wsunął się dobry sługa Konstanty.

– Proszę wybaczenia, ale wracałem właśnie z wiktuałami na obiad, gdy na głównym gościńcu zatrzymał mnie powóz jego miłości królewicza Leopolda. Otóż królewicz zapowiedział, że zjawi się już za pół godziny, a nie w południe, jak było ustalone.

– Ojej! – zakrzyknęła Roksana. – On nie może mnie tu zobaczyć! Jakby to wyglądało, że tak wyglądam!

Kobieta poderwała się i ruszyła w kierunku stołu, na który uprzednio rzuciła swój letni płaszczyk.

– Pozwól, pani, że coś zaproponuję – powiedział Harun, również wstając. – Nie mam co prawda moich miłosnych specyfików, ale możemy wspólnie wypróbować inną metodę na rozbudzenie uczuć twego męża.

– Mów! – rozkazała księżna władczo, acz piskliwie.

– Otóż znam pewne miejsce i to nawet niespecjalnie odległe, w którym pobyt działa ozdrowieńczo i pobudzająco.

– Sugerujesz, że jestem chora? – spytała księżna podejrzliwie.

– Nie, nie, broń Allahu – zaprzeczył Harun pośpiesznie. – Chodzi o to, że owo miejsce pobudzi twój organizm do wytwarzania faromonów

– Czego?

– Specjalnych… powiedzmy aromatów, które twemu mężowi z pewnością się spodobają.

– O, to brzmi sensownie – podchwyciła Roksana. – Zapraszam cię zatem na przechadzkę po ogrodzie i omówimy tę kwestię. Możemy to załatwić już teraz?

– Myślę, że nie ma przeciwwskazań – oparł Harun. – W tej sytuacji kupno alembiku sfinalizujemy w późniejszym terminie – rzucił jeszcze szeptem do Morwina, po czym potruchtał żwawo za księżną.

 

*

 

Królewicz Leopold pograł najpierw z konceptorem w bilard, a potem został u niego na obiedzie. Męczył się biedak potwornie z sandaczem po wiedeńsku, jako że wredne rybsko obfitowało w ości.

– Przejdźmy do meritum, drogi konceptorze – zaczął Leopold, połknąwszy ostatnie kęsy. – Mam kłopot z moim synem Guzdrykiem.

– Czy wynikło coś nowego? To znaczy poza jego zwykłą ułomnością.

– Wynikło to, że nie zauważam u niego nijakich postępów w nauce. Sprowadziłem najlepszych pedagogów w królestwie, a on jak był głąbem, tak i nim pozostaje.

– I jak ja mogę pomóc, skoro najwybitniejsi profesorowie są bezradni?

– Obiecałeś mi, że przewertujesz najmądrzejsze ze swoich ksiąg i jakoś temu zaradzisz. Musimy wreszcie coś przedsięwziąć, bo sprawa sukcesji bardzo mnie pili. Tatko jeszcze się waha, ale szala przechyliła się wyraźnie na korzyść bezczelnego Arnulfa.

– A cóż to za ciężar zdołał przechylić szalę? 

– Jak to co?! – obruszył się Leopold, rozdrażniony niedomyślnością przyjaciela. – Ciężar brzemienności jego żony, Rafaelli, która zaszła w ciążę.

Morwin aż podskoczył na miękko wyściełanym krześle.

– Cóżeś powiedział?! – zawołał Morwin. – Rafaella jest w ciąży?

Leopold pokiwał głową.

– To już ósmy tydzień. Mogłeś jednak nie wiedzieć. Delfinowa ukrywała swój stan, jak długo to było możliwe.

– To ci niespodzianka – przyznał Morwin z niechęcią. – Czy zaszły jakieś szczególne okoliczności, które zadecydowały o reprodukcyjnym sukcesie?

– To nie jakieś przypadkowe okoliczności, drogi konceptorze – westchnął Leopold. – To cały misterny plan, wykoncypowany przez pewnego Araba, jak on się nazywał, niech no pomyślę – królewicz zmarszczył czoło. – Jakoś Harun Alibaba czy coś takiego. Paskudny szkodnik.

– Hmm, tak, słyszałem o nim – mruknął Morwin zmieszany. Nigdy by nie zdradził, że z inkryminowanym osobnikiem miewał okoliczność – No i jak to się stało?

– Otóż swego czasu tenże Harun wspólnie z naszym lokalnym uczonym, Lwem Starkiewiczem, założył Oficjum Diagnostyki Behawioralnej. No i delfin Arnulf zgłosił się tam po poradę, jak wprowadzić ślubną w stan błogosławiony. Uczony Starkiewicz obiecał przyjrzeć się sprawie. Następnie – co do niego niepodobne – osobiście przeprowadził wywiad środowiskowy.

– Prośba, powiedziałbym, niebanalna – skomentował Morwin. – I co doradziła ta poradnia?

– Zaraz, po kolei – uspokoił królewicz. – Zacznijmy od tego, że praca w terenie to podstawa działania behawiorystów, najważniejsza z reguł ich mistrza, von Pawloffa. W każdym razie psycholog Starkiewicz śledził rzeczoną niewiastę na każdym kroku. Po miesiącu podsumował następujące spostrzeżenia: Po pierwsze, Rafaella przepada za mlekiem; po drugie, urządza nocne wyprawy do parku; po trzecie, uwielbia, gdy się ją głaszcze po głowie; po czwarte, ma zwyczaj mruczeć Arnulfowi do uszka, siadając mu na kolanach; po piąte, jest gibka oraz elastyczna i wreszcie; po szóste, śpiąc, zwija się w kłębek. Słowem, zachowuje się jak…

– … kocica – odgadł Morwin.

– Dokładnie – potwierdził Leopold. – Ze wszelkimi tego konsekwencjami. Rzecz jasna, behawioryści nie zlekceważyli tej wskazówki. Starkiewicz po konsultacji z Harunem stanowczo zalecił Arnulfowi, by ten: primo, zabiegi miłosne nasilił w marcu, w tydzień po miesiączce; secundo, wziął żonę od tyłu, ostro i brutalnie, a zwłaszcza żeby; tertio, podrapał ją i pogryzł jej kark w czasie aktu płciowego.

Wstrząśnięty wynalazca układał sobie w głowie te rewelacje przez momencik.

– I na twoje nieszczęście spółkowanie á la napalony kocur zakończyło się sukcesem – podsumował Morwin.

– Tak właśnie – Leopold smętnie pokiwał głową. – Szpiedzy donieśli mi, że nie obyło się bez wrzasków, prychania i szarpaniny, ale taka już specyfika tej metody. Drogi Morwinie, może nie zawracałbym ci głowy, ale mój nadworny astrolog zapewnił mego ojca Tymona, że Arnulfowi urodzi się zdrowiuśki chłopczyk. Nie mam powodu, by nie wierzyć w tę przepowiednię. Muszę przeciwdziałać. Pole manewru jest jednak ograniczone. Jedyna nasza nadzieja, to wyciągnąć Guzdryka z intelektualnej niemocy. Wtedy fakt, że Arnulfowi szykuje się potomek, straci znaczenie.

– Rozumiem, że jeśli oświecimy Guzdryka, to ty koronę będziesz miał w kieszeni – upewnił się Morwin.

– Tylko w jednym płaszczu mam aż tak obszerną kieszeń – zaśmiał się królewicz. – Ale na poważnie. Jeśli tylko moja latorośl okaże odrobinę inteligencji, król Tymon zobaczy w nim godną kontynuację rodu Kołłodziejów.

Morwin oddał się refleksji w ten specyficzny sposób, który sygnalizował, że zaraz wyjawi od dawna gotowy plan.

– Nie ma zatem wyjścia. Musimy jechać na bagna.

– Że gdzie?! – zdumiał się książę nie na żarty.

– Na Żaholikowe Błota.

– Ale…

– Zaufaj mi, jaśnie królewiczu. Wyruszmy jutro, a po drodze wszystko ci wytłumaczę.

– No, dobrze. Ile świty mogę zabrać?

– Ależ nikogo! To ściśle tajne przedsięwzięcie. Tylko my trzej: ja, ty i twój syn możemy w nim wziąć udział. Jeśli twój brat się dowie, gotów przysporzyć nam jakichś trudności.

– Mamy zatem trzy dni drogi w jedną stronę – mruknął Leo, zapewne głośno myśląc. – No dobrze, w takim staw się w pałacu jutro z rana. Przygotuję najlepsze wierzchowce.

 

*

 

Guzdryk był niewątpliwe ładnym ośmiolatkiem. Zwłaszcza gdy majowy wiatr rozwiewał jego słomianozłote włosy i szeleścił w fałdach błyszczącego, atłasowego płaszczyka. Wyrastał ów dzieciak na łowcę niewieścich serc. Tylko że przyszłemu łowcy brakowało bardzo ważnego oręża: elokwencji.

– Blip błp byblybybly – takie i tym podobne dźwięki wydobywał z siebie Guzdryk, grając palcem na wargach. Zdarzało mu się natomiast całkiem udatnie naśladować odgłosy przyrody. Krakał na przykład od czasu do czasu, rżał i rechotał. Trząsł się przy tym na stepowym kucyku i kiwał jak trzcina na wietrze.

Tuż za nim jechali Leopold z konceptorem. Rozmawiali niedużo i nie o celu wyprawy. Dopiero po kilku godzinach jazdy Morwin wykazał skłonność do rozmowy na właściwy temat. Przestał tym samym symulować senność i chorobę lokomocyjną. A nie bez powodu wynalazca grał na przeczekanie: otóż bał się, że usłyszawszy jego rewelacje, Leo się zniechęci i zapragnie zawrócić. Jonatan postanowił zatem poczekać z wyjaśnieniami do momentu, gdy na odwrót będzie już za późno.

– I co takiego niezwykłego jest w tych błotach, że miałyby pomóc mojemu synowi – zagaił Leopold po długich godzinach milczenia. – Możesz mi to wreszcie zdradzić?

– To skomplikowana sprawa i wymaga pewnego wprowadzenia – odparł Morwin ostrożnie.

– Skomplikowana? – spytał Leopold ironicznie. – Jakże by inaczej. No to mnie wprowadź.

– Już się robi. Otóż wiele nacji pielęgnuje wiarę w miejsca nadprzyrodzone. Takie, gdzie koncentrują się moce, gdzie poetów uskrzydla natchnienie, proroków dopada olśnienie, a wodzowie doznają wizji. Wspomnę najpierw starożytnych Greków, z ich najwybitniejszym przedstawicielem, czyli Platonem. Wierzył on, że istnieją miejsca, będące przechowalniami idei. A mam tu na myśli nie tylko takie abstrakty jak prawda, dobro czy piękno, ale nawet banalny stół. Gdyby Platon miał rację, wedle takiego wzoru, planu czy matrycy powinien być wykonany każdy mebel na świecie. Pogląd, że istnieją takie inkubatory bytów doskonałych rozprzestrzeniło się po całym świecie, w różnych wariantach zresztą. Przykłady mogę mnożyć. Hindusi na przykład położyli nacisk na aspekt mistyczny. Przemierzają świat w poszukiwaniu ćakramów. Chińczycy wierzą w feng shui, a my, Słowianie, mamy Poszukiwaczy Cieków Wodnych, czyli radiestetów.

– No, bez przesady – zaprotestował książę. – U nas to nie jest kwestia wiary czy tam mistyki. Różdżkarze wykonują konkretną robotę, odnajdując najlepsze miejsca na studnie.

– Terefere. Te studnie są dla zmyłki – sprostował Morwin. – Musieli przecież cwaniaczkowie wpisać coś do statutu. Inaczej nie założyliby cechu. I nie mieliby przywilejów podatkowych.

Leopold uśmiechnął się na wspomnienie bójek, staczanych między lokalnymi aranżerami wnętrz a ich konkurentami z Chin, zwanymi pogardliwie feng – szujami. Śmichu było z tego co niemiara.

– No dobrze, ale zbliż się może do konkretów – nakazał Leo, otrząsnąwszy się z wesołych wspomnień.

– No właśnie, zostawmy te wątpliwe ćakramy czy inne wydumane twory. Pomówmy o swojskich zakątkach. Czyli o Żaholikowych Błotach, bo to one są najbliższym magicznym miejscem. Jestem dogłębnie przekonany o ich niezwykłości. Twierdzę, że jest to najwydajniejsza wylęgarnia fluidów w promieniu tysiąca mil.

– Jaka znów wylęgarnia, Morwinie? – zadziwił się Leo. – Jakie znowu fluidy?

– Ano są to formy manualnie nieuchwytne, niewidzialne i bezcielesne. Są one nośnikami idei. Wyróżnia się różne rodzaje fluidów, reprezentujące różne poziomy mądrości i złożoności. Ale wszystkie mają tę cechę, że unoszą się w powietrzu, płyną we wszystkich kierunkach, dopóki nie zostaną przechwycone przez mózg. Proces chwytania fluidów nazywa się potocznie myśleniem.

Ta obserwacja musiała wywrzeć wrażenie na Leopoldzie. Królewicz ściągnął odruchowo wodze, wobec czego jego wierzchowiec zwolnił nieco.

– Odkryli to już naukowcy w Hameryce – ciągnął wynalazca – gdzie wszystko jest największe i najnowocześniejsze. Empirycznie potwierdzili oni teorie Platona.

– O, a w jaki sposób?

– Swoim supermakroskopem przebadali oni ludzki mózg w różnych stadiach rozwoju. Wykryli Hamerykanie, że ludzki mózg składa się z małych komórek, które nazwali neuronami. Z biegiem lat te neurony wypuszczają wypustki, które łączą się ze sobą, tworząc sieć. To właśnie w tę sieć wpadają fluidy. U dzieci sieć ma wielkie oka, dlatego jest w stanie zatrzymać tylko rozdęte fluidy, które są nośnikami najprymitywniejszych koncepcji. Ale z biegiem czasu sieć neuronów gęstnieje i jest w stanie wyłapać nawet najsubtelniejsze fluidki.

– A możesz dać jakiś przykład?

– Już służę. Fluid niosący ideę koła jest wielki, więc zatrzyma się nawet we łbie nierozgarniętego bachora. A fluid niosący ideę koła zębatego jest już znacznie subtelniejszy i może zaczepić się tylko w takim umyśle, gdzie banalne koło zdołało się wcześniej zadomowić. A potem już wszystko idzie jak z płatka: od przekładni zębatej do zegarka.

Królewicz zaczerpnął powietrza, by dodać swym słowom siły wyrazu.

– To, co mówisz, to stek bzdur – oświadczył. – Nawet najciemniejszy parobek ci powie, że mądrość bierze się z książek albo doświadczenia. Jest przekazywana przez ludzi wykształconych tym, którym mądrości brakuje.

– Ależ ludowa mądrość podpowiada coś wręcz przeciwnego! – sprzeciwił się konceptor. – Nie bez kozery mówi się przyszła mi do głowy myśl albo wpadłem na pomysł. Ten drugi wariant dotyczy zwłaszcza takich perypatetyków jak ja, bo przemieszczam się szybciej niż ślamazarne fluidy. Zgarniam je z przestrzeni jak ryby podbierakiem.

– No dobrze, załóżmy, że masz rację – zgodził się Leo. – Ale skoro te fluidy krążą wszędzie, dlaczego mielibyśmy jechać akurat do Żaholeckich Błot.

– Bo tam jest ich największe zagęszczenie. Natłok tak wielki, że niektóre z nich muszą się zatrzymać w głowie twojego syna, choćby nie wiem jak była dziurawa. Po prostu zadziała statystyka.

– A my, co z nami? Też staniemy się mądrzejsi?

– Być może, ale na niektórych to bagno ma wpływ zgoła nieoczekiwany. Można tam znaleźć u siebie ukryte talenty, przypomnieć sobie przeszłość, doświadczyć proroczych wizji albo oszaleć. Naprawdę różnie z tym bywa.

Leopold nie wydawał się do końca przekonany. Wręcz przeciwnie, naburmuszył się i milczał, jakby ważył w myślach jakąś ważną decyzję. I stało się. Królewicz spiął nagle konia i szarpnął za lewą uzdę, ustawiając go bokiem do dotychczasowego kierunku jazdy.

– Guzdryku, zawracamy! – nakazał nagle Leopold.

Konik jego syna zatrzymał się posłusznie, jakby to do niego adresowana była komenda.

– Że co? – zdziwił się Morwin. – Co cię tak nagle ugryzło na półmetku naszej eskapady?

– Po prostu doszedłem do wniosku, że to nic nie da. – Leopold westchnął przeciągle. – Myślę, że mnie robisz w bambuko, co zresztą już ci się zdarzało parę razy w czasie naszej znajomości. Wykorzystujesz moją dobrą wolę. Jestem już zniechęcony. Adieu. Guzdryku, zawracamy!

– Ale przecież…

– Żaba siedzi na liściu – rzucił nagle Guzdryk.

To krótkie zdanie wywarło piorunujące wrażenie na Leopoldzie. Morwin był tylko odrobinę mniej zdumiony. Spojrzeli obaj na małoletniego podopiecznego. Chłopiec miał w oczach jakiś inteligentny błysk, przez nikogo wcześniej nie wykryty.

– Niesłychane! – uniósł się Leo. – Guzdryk właśnie wypowiedział pierwsze kompletne zdanie w życiu. To znaczy składające się z podmiotu, orzeczenia i dopełnienia…

– Okolicznika miejsca – poprawił Guzdryk.

– Czego!? – zakrzyknęli Morwin z Leopoldem niemal równocześnie.

Guzdryk jednak nie kwapił się z powtórką.

– Chyba się przesłyszałem – mruknął Leo. – To musiała być jakaś zbiorowa halucynacja. To znaczy podwójna halucynacja. Mógłbyś, synku, powtórzyć?

Chłopak wciąż pokazywał palcem ogromny liść łopianu, na którym zapewne dostrzegł rzeczonego płaza. Trwało to chwilę, po upływie której Guzdryk ostentacyjnie wepchnął sobie ten sam palec do nosa.

– Dbubdubaba – zabełkotał malec, tracąc tym samym zainteresowanie dla swych dorosłych opiekunów.

– No i co na to powiesz? – rzucił Morwin triumfalnie, tym razem zwracając się do królewicza. – Czy ten przebłysk nie jest dowodem, że miałem rację? W miarę zbliżania się do bagien fluidy zagęszczają się i Guzdryk zaczyna je chwytać.

Pod wpływem nowych okoliczności Leo postanowił kontynuować podróż. Humor wyraźnie mu się poprawił i zaczął nawet podśpiewywać pod nosem.

Wieczorem podróżnicy dotarli do zajazdu Pod Zdechłym Wodnikiem. Tam spędzili noc.

 

*

 

W dalszą drogę wyruszyli nazajutrz o świcie. Tego dnia Guzdryk prawie nie wydawał odgłosów, za to dłubał w uszach i oglądał na palcu próbki ich zawartości.

Mimo pozytywnych nastrojów, rozmowa nie bardzo się kleiła.

– Czy mogę cię spytać o intymne pożycie małżeńskie – spytał w końcu Morwin, raczej dla nawiązania rozmowy niż z prawdziwej ciekawości.

– Właśnie to zrobiłeś – odparł królewicz. – No, co konkretnie masz na myśli?

– Eee, jak wam się układa?

– Widzisz, zdaje się, że prześladuje mnie syndrom czterech kończyn.

– To znaczy?

– Ona rozkłada nogi, a ja ręce.

Morwin wzdął usta, powstrzymując wybuch śmiechu.

– Widzisz, przyjacielu – ciągnął królewicz Leo. – Ja wiem, że Roksana ma boskie ciało. Ładnie się porusza, jest dystyngowana i… w ogóle. Ale mimo to nie czuję do niej chemii.

– Chemii, powiadasz… – powtórzył Morwin refleksyjnie.

– No, to taka przenośnia.

– Może mniej metaforyczna ta przenośnia, niż ci się zdaje.

– Co masz na myśli?

– Ano pewien… – Morwin w porę ugryzł się w język – obcokrajowiec zaprezentował mi zarysy pewnego odkrycia, które współgrałoby z moją teorią fluidów. Jako uczony, siłą rzeczy dążę do skonstruowania jednolitej teorii wszystkiego.

– Ach tak. No to nie będę cię wypytywał na okoliczność naukowych teorii. W każdym razie ja prawie nie sypiam z żoncią, a ona nie może zajść w ciążę i urodzić mi drugiego syna. Kiedyś zastanawiałem się, co jest skutkiem, a co przyczyną w tym błędnym kole niemożności. Myślę, że w ostateczności poradzę się behawiorystów. Po wywołaniu poczęcia u Rafaelli ich renoma znacznie wzrosła. Ale jakie to ma dla ciebie znaczenie?

– A nic, tak sobie rozmyślam, czy aby Roksana za tobą nie tęskni.

– Pojechała wczoraj do którejś z dziesięciu ciotek – wyjaśnił królewicz. – O świcie, parę godzin przed nami. Wyjazd tyleż pilny, co nieoczekiwany. Rzekłbym nawet podejrzanie niespodziewany. Zbadałbym tę sprawę głębiej, ale było mi akurat na rękę, że wybyła z pałacu w tym samym czasie, co ja.

Krajobraz powoli zaczął się zmieniać. Znikały żyzne pola, ustępując łąkom i pastwiskom. Drugiego dnia wieczorem dotarli do zbiegu rzeki Trpęcy i Grohulki. Tam właśnie zaczynały się bagna. Leo zastanawiał się, czy nie obstalować jakiegoś lokalnego przewodnika, ale w końcu zaufał Morwinowi, który zdawał się dokładnie znać drogę.

– Tu rozbijemy obóz – zadecydował wynalazca, wskazując niewielki pagórek. – A poza tym jesteśmy już na miejscu.

Pagórek wyglądał raczej na stary kurhan. Wędrowcy rozpalili ognisko, napili się wina i zanucili kilka pieśni o suchych, przestronnych stepach. To znaczy śpiewali dorośli, bo Guzdryk przeważnie dłubał w którymś z otworów swego ciała. W końcu poszli wszyscy spać tuż przed północą.

– Łaaa – ziewnął Morwin przeciągle, obudziwszy się nazajutrz jako pierwszy. Wstał, przeciągnął się, aż trzasnęło. Rozgrzebał butem stos pledów i ubrań w poszukiwaniu zagubionej flaszki z winem, której w końcu nie znalazł.

Po chwili obudził się Leo z synem i wszyscy trzej, zjadłszy lekkie śniadanie, zapuścili się na mokradła.

Niełatwa to była przeprawa. Konie grzęzły w wodzie po pęciny, stada komarów atakowały każdy nieosłonięty kawałek skóry, a meszki bezczelnie wciskały się w oczy. Trwała ta mordęga ze trzy godziny, ale przed południem dotarli wreszcie wszyscy do wyspy suchości – zacisznego brzeziniaka.

– Jesteśmy prawie na miejscu – oświadczył Morwin. – Ale coś mnie ssie, może byśmy się posilili.

Leo zaakceptował pomysł na małą pauzę, wobec czego jeźdźcy zeskoczyli z koni i rozpieczętowali kolejną paczkę z prowiantem. Chłopak nie był specjalnie głodny, wolał pobuszować w jagodzinach. Przepadł w nich na parę pacierzy i gdy dorośli gadali o błahostkach, wyskoczył nagle z wysokiego runa z pokaźnym koźlarzem w ręku.

– O proszę, jaki piękny okaz znalazłeś – zachwycił się królewicz. – Wiesz może, jak się ten grzyb nazywa?

– Suma kwadratów przyprostokątnych trójkąta prostokątnego równa się kwadratowi przeciwprostokątnej – wypalił Guzdryk w odpowiedzi.

Leo z Morwinem zamilkli. Ten pierwszy swoim zwyczajem otworzył w oniemieniu usta, a dworski konceptor wziął się pod boki i wypiął dumnie pierś w triumfalnej pozie. On też pierwszy odzyskał rezon.

– Bardzo dobrze, Guzdryku – pochwalił Morwin. – Nie na temat, ale bardzo dobrze. A może powiedziałbyś teraz coś adekwatnego do sytuacji.

– Nie ma sprawy – odparł Guzdryk. – Grzyb nazywa się koźlarz czerwony.

– Świetnie. – Morwin pokiwał aprobująco głową. – Twierdzeniem Pitagorasa już się popisałeś, więc teraz pytanie z dziedziny chemii. Jaka jest popularna nazwa równomolowej mieszaniny glukozy i fruktozy?

– Miód pszczeli – odpowiedział rezolutnie chłopak.

– Fantastycznie. No to teraz słuchaj uważnie, bo przejdziemy do nauk humanistycznych. Powiedz mi teraz taki czterowiersz, który będzie traktował o Ali, co ma kota: jarosza, ale pazernego. A, i jeszcze żeby był trudny ortograficznie. Wiersz, znaczy.

Malec zastanawiał się dosłownie przez moment, po czym zadeklamował:

– Ala ma kota, a Morwin wierzy, że mu ten kocur nie zeżre jeżyn. Och, nie bądź taki ufny Morwinie, bo kot ci właśnie zjada cukinie.

– Yes, yes, yes! – wykrzyknął entuzjastycznie Leopold i zaczął szaleńczo skakać, wyrzucając w powietrze ręce z wyciągniętymi kciukami. Podczas gdy jego twarz zastygła w ekstatycznym uniesieniu, reszta ciała zatraciła się w łamańcach i obertasach.

Nieco tylko uspokojony, Leopold porwał syna, wyściskał stokrotnie i podrzucił go w powietrze parę razy. Na koniec postawił go na ziemi, a następnie zmierzwił włosy we wszystkich kierunkach.

Wreszcie przyszła kolej na konceptora. Leo wyciągnął ku niemu ręce i ruszył ku przyjacielowi, jakby chciał go równie serdecznie uścisnąć. Morwin przygotował się nawet na przyjęcie wezbranej wdzięczności, skromnie rozkładając ramiona. Niestety, zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Królewicz zrobił kilka kroków i zatrzymał się gwałtownie, jak wmurowany. Obrócił się, rozejrzał się na prawo i lewo. Potem poruszył nozdrzami. Niuchnął raz, potem drugi i począł kręcić się w te i wewte, z wyciągniętymi ramionami jakby bawił się w ciuciubabkę.

– Czy ty czujesz to samo, co ja, Morwinie? – spytał Leopold tonem wciąż zabarwionym ekscytacją.

– Masz na myśli jakiś konkretny zapach? – zdziwił się Morwin. – Lasem czuć i tyle. Nad czym tu deliberować.

Chodziło chyba jednak o coś więcej, skoro królewicz wysunął język i oblizał się. Morwin z niejaką odrazą stwierdził, że jego kompan zaczyna ciężko dyszeć. Zauważył też obleśny bąbelek piany w kąciku jego ust.

– Masz może jakąś lunetę, Morwinie?

– No, coś by się znalazło – burknął konceptor. Miał za złe swemu chlebodawcy, że ten nie podziękował mu należycie za cudowne oświecenie Guzdryka.

Mimo to konceptor sięgnął do swej sakwy. Nosił w niej między innymi sekstans, raszplę do piłowania końskich zębów, moździerz i inne absolutnie niezbędne instrumenty. Pogmerał trochę i znalazł w końcu imponującą lunetę. Podał ją królewiczowi.

Tenże rozłożył teleskopowy przyrząd i począł badać teren. Skuteczność takiej penetracji była ograniczona, bo białe pnie brzóz zdominowały krajobraz. Musiał jednak Leopold dostrzec coś interesującego bo zatrząsł się nagle i wydłużył teleskop maksymalnie.

– No nie, to już są naprawdę szczyty! – zawołał w końcu. O dziwo ton wypowiedzi nie konweniował z treścią. Był w nim raczej zachwyt i egzaltacja.

– Mogę zobaczyć, co cię tak zafrapowało – poprosił Morwin.

Leopold długo nie odpowiadał

– Udostępnisz mi wreszcie mój instrument? – powtórzył wynalazca natarczywie, akcentując przedostatnie słowo.

– No, nie wiem… – królewicz wahał się długo, ale w końcu z dużymi oporami podał lunetę jej właścicielowi.

Morwin spojrzał w tym samym kierunku. Zatkało go z wrażenia. Oto w odległości nie więcej niż stu pięćdziesięciu kroków zobaczył księżnę Roksanę. Pląsała sobie w wysokich trawach na środku małej, jasnej polanki. Przeginała się i przeciągała rozkosznie, wirowała, skakała i podrzucała w powietrze kwietne wianki jak jakaś świtezianka. Co prawda pnie drzew i trawa polanki znacznie ograniczały widoczność, ale nie ulegało kwestii, że Roksana jest zupełnie naga.

– Wystarczy ci już – warknął Leo, wyszarpując lunetę z rąk przyjaciela. – To w końcu moja żona. I tak pozwoliłem ci na nią popatrzeć tylko w drodze wielkiej łaski. I w celach wyłącznie naukowych.

Morwin pokręcił tylko głową. Tymczasem królewicz nie mógł się nacieszyć nieoczekiwaną sceną.

– Nie docierało do mnie, że ona jest taka ponętna – mruczał Leo z wyraźną przyjemnością przypatrując się żonie. Carramba, jak mogłem być taki ślepy! – Nagle ton jego głosu zaostrzył się.– Zaraz, zaraz kto tam siedzi na powalonym pniu? Toż to jakiś Arab w burnusie! I jeszcze się lubieżnie uśmiecha. Niedoczekania twoje, perwersie – wysyczał Leo. – Wypatroszę zaraz satyra!

Odrzucił lunetę, po czym wyszarpnął szpadę z pochwy i pognał na złamanie karku w kierunku, gdzie rozgrywało się przedstawienie. Musiał zdrowo lawirować pomiędzy pniami i robił też sporo hałasu, z powodu trzeszczących patyków.

Zaciekawiony Morwin chwycił lunetę i obserwował akcję z daleka. Otóż Harun, bo on to we własnej osobie towarzyszył księżnej, dostatecznie wcześnie dostrzegł niebezpieczeństwo. Podwinąwszy obszerną szatę, popędził jak szalony w las. Roksana natomiast, widząc, co się święci, najpierw złapała się za głowę, a potem zamachała histerycznie rękami i pognała za mężczyznami. Wkrótce potem wszyscy troje znikli Morwinowi z oczu.

– Wujku – odezwał się Guzdryk – czy tatko zrobi krzywdę mamie?

– A, smyku, całkiem o tobie zapomniałem! – zawołał konceptor. Odłożył przyrząd do sakwy. – O co pytałeś? Aha, no widzisz, zdaje mi się, że wręcz przeciwnie. Ich stosunki wejdą w nową fazę.

– To fajnie – skomentował malec zadowolony.

Jonatan Morwin uśmiechnął się szeroko. Pogładził Guzdryka po włosach, a potem wziął go na ręce.

– Przygotujmy lepiej jakiś posiłek. Bierz kociołek i znajdź wodę.

I zabrali się do szykowania bigosu.

 

Koniec

Komentarze

Operacja mikro była zacniejsza. 

 

Aczkolwiek źle nie jest. Znów ciekawy i oryginalny pomysł. A twierdzenie Pitagorasa autentycznie mnie rozbawiło:)

 

Zdradz mi, gdzie te Żaholeckie błota leżą, może jak Guzdryk coś złapię;)

 

Z minusów:

Opowiadanie trochę za wolno się rozkręca. Tak w całości udany jest chyba tylko ostatni akapit. W pozostałych są dłużyzny, które zniechęcają do lektury. Wydaje mi się, że tekst zyskałby w bardziej zwięzłej formie.

 

Poza tym jest kilka literówek i sporo błędnie zapisanych dialogów.

 

Ale za to tekst jest napisany dobrze i lekko.

 

Tekst oceniam na 7.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Hmmm. Nie wiem, dlaczego, ale “Operacja mikro” spodobała mi się znacznie bardziej. A przecież pomysły podobne, nazwiska różnych ludzi równie zabawne, kocia koncepcja naprawdę interesująca. Może zbyt często?

No dobrze, w takim staw się w pałacu jutro z rana.

Czegoś tu zabrakło.

Tekst oceniam na 7.

Babska logika rządzi!

tak , ten temat wyczerpał już swoje możliwości, ale chciałem zakończyć wątek. Nazgul – Żaholikowe Bagna znajdziesz dzięki dobrej różdżce, a różdżkę kupisz na allegro (zwracaj uwagę na opisy, bo są też takie do znajdowania trufli). Literówki jeszcze przejrzę, co do zapisywania dialogów – chyba potrzebowałbym fizycznej obecności osobistej guwernantki, żeby temat ze mną przerobiła. PZDR

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

:D

“Operacji mikro” nie czytałem, ale to najwyraźniej nic nie szkodzi. Zresztą na pewno nadrobię ów brak.

Ten tekst po prostu mnie urzekł humorem i stylem. A nieco konkretniej to na przykład germańskim behawiorystą, błyskotliwym wyłożeniem teorii fluidów oraz przypadkami Guzdryka :-) Guzdryk wymiata :D Wymieniłem tylko te trzy rzeczy, coby nie psuć niespodzianek tym, którzy zaczynają czytanie od komentarzy ;-) Jednak mógłbym wymienić sporo więcej. Co się pośmiałem, to moje. W pewnym momencie byłem zdecydowany, że ocenię Twoje opowiadanie na osiem. Ale za tak pięknie zrealizowany elektrybałtyk o kocie jaroszu masz u mnie dziewiątkę :-)

Tekst oceniam na 9.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Z niewiadomych przyczyn ta historia podobała mi się bardziej niż Operacja… Ach, wiem, to dlatego, że (o wstydzie straszliwy) gustuję w romansidłach z epoki wiktoriańskiej, a ten tekst mi takowy przypomina.

Lekkie pióro, interesująca fabuła. Pewnie nie szczyt Twoich możliwości, ale i tak bardzo przyjemnie spędziłam czas.

Tekst oceniam na 8.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Operacji nie czytałam, ale nadrobię:)

Bardzo mi się. Lekkie, ironiczne i sympatyczne, czyli coś, co świnki lubią i już.

Masz mój łuk… tfu głos chciałam powiedzieć.

Tekst oceniam na 8.

EDIT: Dałbyś link do “Operacji“ w przedmowie. Dla leni mi podobnych.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Dzięki za miłe słowa. Mam pytanie godne nowicjusza , czyli nie na temat i w niewłaściwym miejscu. Czy można wstawić tekst które już ukazał się w ‘Nowej Fantastyce’ ? Zaznaczam, że byłby on GRUNTOWNIE przerobiony, ale z ta sama puentą i tezą. Będę wdzięczny członkom loży za wskazówki lub przekierowanie do źródła informacji, dzienks

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

O, bardzo mi się… Bardziej niż bitwa plemników. I wcale nie odczuwam znużenia konwencją, być może dlatego że zrobiłam sobie przerwę między jednym a drugim opowiadaniem. Piękne mieszasz tropy i puszczasz oko do czytelnika.

Tylko ta delfinowa mnie ugryzła w oczko… Niby w tej konwencji ze wszystkim można ujść na sucho, ale skoro nawiązujesz do tytułu francuskiego następcy tronu, to po prawdzie jego żona nosiła tytuł delfiny. :) W ogóle dużo tu z frywolności francuskiego dworu, co bardzo mi pasuje – lekki i humorystyczny tekst.

Miało ta poza zapewne nadać jej sylwetce wyraz bolesnej troski.

literówka

Czy można wstawić tekst które już ukazał się w ‘Nowej Fantastyce’ ?

O, gratuluję publikacji! Bo dobrze zrozumiałam? Nie sądzę, by był jakiś problem (z marszu złote piórko się należy wydrukowanemu w NF opowiadaniu), nie wiem jak to jest z takim gruntownie przerobionym, ale niech się wypowiedzą kompetentni.

Tekst oceniam na 9.

Świetne opowiadanie! Bardzo dobry pomysł i zacny humor – nienachalny, w znakomitym gatunku, a cała historia opowiedziana bardzo porządnie i ze znawstwem tematu.

Uradowanczyku, dziękuję za niezwykle przyjemnie spędzony czas i pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że to nie jest Twoje ostatnie słowo. ;-D

 

Trzy­na­sty maja nie zo­stał za­li­czo­ny przez Jo­na­ta­na Mor­wi­na do uda­nych piąt­ków. Owego dnia za­li­czył bo­wiem kło­po­tli­we od­wie­dzi­ny. – Powtórzenie.

Może drugie zdanie: Owego dnia złożono mu bo­wiem kło­po­tli­we wizyty.

 

Są one wy­dzie­la­ne przez ko­bie­ty. To wła­śnie dzię­ki nim ko­bie­ty po­do­ba­ją się męż­czy­znom. – Powtórzenie.

Może drugie zdanie: To wła­śnie dzię­ki nim panie/ niewiasty po­do­ba­ją się męż­czy­znom.

 

Do­kład­nie. – Harun ski­nął głową do­stoj­nie, jak stu­let­ni mę­drzec. – Wolałabym: – Tak właśnie/ Otóż to. – Harun ski­nął głową do­stoj­nie, jak stu­let­ni mę­drzec.

 

gdy widzą atrak­cyj­ne damy z od­le­głe­go da­le­ka. – Masło maślane. Czy można coś widzieć z bliskiego daleka lub z odległego bliska? ;-)

 

Miało ta poza za­pew­ne nadać jej syl­wet­ce wyraz bo­le­snej tro­ski. – Literówka.

 

– I ? – po­na­gli­ła księż­na nie­cier­pli­wie. – Zbędna spacja przed pytajnikiem.

 

by ten: po pierw­sze, za­bie­gi mi­ło­sne na­si­lił w mie­sią­cu marcu, w ty­dzień po pierw­szej mie­siącz­ce… – Powtórzenie i masło maślane. Czy marzec ma jeszcze inne znaczenie?

Czy Rafaella, w ciągu miesiąca, miewała miesiączkę wielokrotnie? ;-)

Proponuję: …by ten: po pierw­sze, za­bie­gi mi­ło­sne na­si­lił w marcu, ty­dzień po mie­siącz­ce

 

Tuż za nim je­cha­li Le­opold z Kon­cep­to­rem. – Dlaczego konceptor jest napisany wielka literą?

 

Do­pie­ro po kilku go­dzi­nach drogi… – Do­pie­ro po kilku go­dzi­nach jazdy

 

Chiń­czy­cy wie­rzą w feng –shui… – Chiń­czy­cy wie­rzą w feng shui

 

– Czego !? – za­krzyk­nę­li Mor­win z Le­opol­dem nie­mal rów­no­cze­śnie. – Zbędna spacja przed wykrzyknikiem.

 

Trwa­ło to krót­ki mo­ment, po któ­rym Guz­dryk… – Masło maślane. Moment jest krótki z definicji.

 

Wę­drow­cy roz­pa­li­li ogni­sko, wy­pi­li wina i za­nu­ci­li kilka pie­śni… – Wolałabym: Wę­drow­cy roz­pa­li­li ogni­sko, na­pi­li się wina i za­nu­ci­li kilka pie­śni

Chyba że pili różne wina. ;-)

 

i wszy­scy trzej, zjadł­szy lek­kie śnia­da­nie, za­głę­bi­li się w mo­kra­dła. – Zdanie sugeruje, że brodzili w trzęsawisku. ;-)

Może: …i wszy­scy trzej, zjadł­szy lek­kie śnia­da­nie, za­puścili się na mo­kra­dła.

 

Toż to jakiś Arab w bur­nu­sie!! – Zazwyczaj stawiamy jeden wykrzyknik, w uzasadnionych przypadkach, trzy. Nie stawia się dwóch wykrzykników.

 

Tekst oceniam na 8.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję szanownym regulatorom za wnikliwą analizę. Człowiek poprawia, poprawia i ciągle jakieś niedoróbki wyłażą. Ciekawe, czy inni piszący tak mają.

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jonatan Morwin uśmiechnął się szeroko. Pogładził Guzdryka po włosach, a potem wziął go na ręce.

Ośmiolatka? Szczerze mówiąc, dosyć niepoważnym wydaje mi się ten koncept. Ośmiolatkowie są już zazwyczaj za duzi – i zdecydowanie zbyt ciężcy – by nosić ich na rękach bez doraźnego powodu. Wątpię też, by samemu noszonemu akt ów przypadł do gustu.

 

Uradowanczyku, jeśli mi wybaczysz lenistwo, to zamknę całość przygód księcia Leopolda i Jonatana Morwina w jednym, względnie krótkim komentarzu.

Całość podobała mi się nadzwyczajnie, przy czym akt pierwszy jednak bardziej niż drugi. Oba teksty są przebogate w inteligentny humor, napisane bardzo dobrze i z niezwykłą lekkością, która uczyniła z lektury kwintesencję czytelniczej przyjemności. “Operacja mikro” była jednak bardziej zabawna i przewrotna, a i sama historia zdecydowanie przy tym ciekawsza.

Niemniej, całość po prostu urzeka.

I nie wychodź z założenia, że temat jest wyeksploatowany, bo moim zdaniem to dopiero podwaliny pod nowe, niesłychanie obiecujące uniwersum. Bardziej niż chętnie poczytałbym o nowych przygodach Morwina.

 

Jedno, co mnie martwi, to Twoja awersja do pytajników. Niby zboczenie jak zboczenie – każdy ma swoje, wiadomo, więc nie wypada wypominać. Tyle tylko, że Twoje zboczenie w świecie literatury nabiera wydźwięku ekshibicjonistycznego; każdy czytelnik staje się jego mimowolnym świadkiem, lecz mało komu się to spodoba.

 

Tekst oceniam na 7.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

A ja tak krążę jak sęp i poluję, co tu jeszcze przeczytać i tak mi się w oczy rzuciło:

Tekst oceniam na 8.

Powyższe wycięte z komentarza regulatorzy – a biblioteki nie klepnęła. Nieładnie, nieładnie :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tenszo, nie klepałam paciorków, biedy, kosy ani trzy po trzy, raz klepnęłam co mi ślina na język przyniosła i potem żałowałam, i pewnie dlatego tkwią we mnie opory przed klepaniem czegokolwiek, w tym także Biblioteki.

W tym jednak przypadku, dzięki Tobie, zmitygowałam się w porę, powściągnęłam osobistą niechęć bycia klepaczką i klepnęłam. ;-D

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieniu Burzy – myślałem intensywnie, badałem się wsobnie, ale nie nie odgadłem, na czym miałaby polegać moja awersja do pytajników. Że niby ich nie lubię? Że powinienem częściej stosować? Będę wdzięczny za wyjaśnienie, bo człowiek się doskonali dzięki uwagom bliźniego. 

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Generalnie chodzi o to, że w obu częściach (więcej chyba w pierwszej) dostrzegłem przypadki, kiedy bohater zadaje pytanie, a zdanie zakończone jest kropką.

Żałuję teraz, że nie wyłapywałem ich na bieżąco, bo to by nam bardzo ułatwiło życie; zarówno Ty jak i Twój tekst byście na tym zyskali, ja nie byłbym gołosłowny i mógłbym się choć minimalnie odwdzięczyć za świetną lekturę. No, ale niestety, teraz już za późno. Mea cupla! Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że zbyt mocno pochłonęła mnie lektura i zwyczajnie nie chciało mi się od niej odrywać, by na boku klecić komentarz z wyizolowanymi cytatami.

Ale troszeczkę jednak pomogę. Szukając po łebkach choć jednego przykładowego zdania z zagubionym pytajnikiem, trafiłem na to:

– Nie, nie, broń Allahu – zaprzeczył Harun pośpiesznie. – Chodzi o to, że owo miejsce pobudzi twój organizm do wytwarzania faromonów(.)

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Zręcznie i z humorem. Dobra zabawa. Chociaż, pojawiło się skojarzenia z “Pachnidłem“, mimo diametralnie odmiennego charakteru obu tekstów…

Nawet zabawny, przyjemny tekścik ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Druga część dyptyku podoba mi się bardziej. Odbieram ją jako, hm, zwięźlejszą i z tej racji nie przynudzającą wałkowaniem jednej sceny, co miało miejsce w części pierwszej.

Oceniając łącznie – udane, bawiące czytelnika teksty; humoresek bardzo tu, na portalu, mało, więc załączam podziękowania za rozrywkę i relaks.

“Operacja…” mi się podobała, ale to opowiadanie podoba mi się znacznie bardziej. Tam był właściwie jeden pomysł, rozciągnięty na stosunkowo długi tekst (finezyjnie rozciągnięty, ale jednak – po pewnym czasie leciuteńko to nużyło) a tutaj – pełnoprawne, błyskotliwe opowiadanie. Gdy zobaczyłam słowo “Koniec” to się zdziwiłam, bo byłam gotowa na więcej.

Mimo że nie przepadam za humoreskami (z wyjątkami, oczywiście) to ta mi bardzo przypadła do gustu.

To ja stanę po stronie tych czytelników, którym “Najwłaściwszy rodzaj miłości” podobał się bardziej od “Operacji”. Tam było za dużo o plemnikach i w zasadzie o niczym więcej, a tu mamy więcej wątków, więcej akcji i jakoś bardziej sympatycznie to wszystko wypada. Technicznie wszystko w porządku, więc lekturę zaliczam do udanych.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Misiowi podobało się jako kontynuacja “Operacji mikro”. Chyba bardziej. Fajne :) (na lic. Anet)

Nowa Fantastyka