– Śpij już, synu, to była tylko bajka. Smoki nie istnieją.
– Ale co jeśli to prawda, tatulu? Jeśli w nocy pojawi się taki z kłami i pazurami? – zapytał drżącym głosem malec nakrywając się po uszy kocem.
Mężczyzna pogładził go uspokajająco po głowie silną, spękaną od trudów pracy na roli, dłonią.
– Wtedy tatuś weźmie kij, złoi mu skórę i przegoni hen, za góry. Śpij już – powtórzył i zdmuchnął leniwie dogorywającą świecę, po czym ziewając opuścił pokój.
Budowa chaty na skraju wioski ma swoje zalety. Cisza, spokój, życie z dala od szumu i szalonego tempa cechującego mieszkańców centrum wsi są tym, czego zawsze pragnął. Ostatnie lata były skromne, prawie chude, a mimo to chował syna w szacunku dla ziemi oraz dawanych przez nią plonów.
Na myśl o nim uśmiechnął się ciepło. Dla tego szkraba połamałby trzymaną przy łóżku żerdź nawet na smoczym karku, gdyby jakiś opuścił wyobraźnię malca i schował się pod jego łóżkiem. A by nie wyjść z wprawy w używaniu jej, regularnie ćwiczył na pryszczatym zadku wylanego z terminu u kowala oprycha, który umyślił sobie postawić własną, eksperymentalną kuźnię tuż pod oknami chłopa. Czas płynie nieubłaganie, toteż czeladnik-samouk postanowił nie tracić go na coś tak trywialnego, jak sen. Dym i ogień buchały na wszystkie strony całodobowo, miał jednak na tyle przyzwoitości, by potencjalnych osadników ostrzegać o tych niedogodnościach rozlegającym się na milę hałasem. Jak łatwo się domyśleć tubylcy wykazywali mniej entuzjazmu z owej przestrogi, a większość okolicznych płotów notorycznie traciła klepki, gdy tylko "kowal" wyściubił nos przed własne domostwo. Paradoksalnie akurat z tego powodu czerpały satysfakcję obie strony: jedna z możliwości wyładowania frustracji, druga – z darmowego opału i okazji do przetestowania ukrytych pod tuniką ochraniaczy.
Tej nocy, wnioskując z harmidru, rzemieślnik bliski był odkrycia co najmniej odpowiednika tego, czym dla alchemików stał się kamień filozoficzny. Nieustanny huk, ryki, rozwścieczyły rolnika, który za nic w świecie nie miał ochoty ponownie składać tych wszystkich małych, pokręconych literek w "Stu fantastycznych baśniach wuja Alberta pomagających uśpić te cholerne bachory!". Artysta tytułujący siebie wujem Albertem nie słynął z cierpliwości, toteż więcej stron niż bajki zajmowały porady jak jednym uderzeniem doprowadzić do utraty przytomności.
Mężczyzna westchnął, po omacku podszedł do okna. Ciemno choć oko wykol, nawet gwiazdy nie miały ochoty zawitać na nieboskłonie. Za to tak, jak się spodziewał, zewsząd tryskały fontanny niebieskiego ognia. Zazwyczaj był bardziej czerwony, ale to jak z nieudanym spacerem – kto by tam przejmował się kolorem nadepniętej kupy. Złapał solidny dębowy kijaszek, westchnął i opuścił ciepły, bezpieczny dom z nadzieją, że pewnej pięknej nocy piekielny sąsiad podpali sam siebie ginąc w męczarniach. Oczywiście sprawi mu godny pochówek. Pod warunkiem, że niewiele do pogrzebania zostanie.
Wstrzymał oddech spodziewając się mroźnego, północnego wiatru, po czym szeroko otworzył drzwi. O dziwo powietrze było ciepłe, przyjemne, pachnące… cuchnące paskudnie… czymś. Dziwne, owszem, aczkolwiek nie aż tak jak fakt, że fragment nieba przestał istnieć. Dopiero po chwili zrozumiał, iż to, co wcześniej wziął za bezgwiezdną noc, w rzeczywistości było wielką (jak na jego gust) górą.
Swego czasu wiele słyszał o górach. Mroźne. Okrutne. Zdradliwe. Ale o pojawiających się z dnia na dzień jeszcze nie słyszał. Nigdy nie podróżował, jego wyobrażenia były trochę inne. Ostry, skalisty czubek? Jest! Masywne głazy? Są! Tu i ówdzie rachityczne (oczywiście cenił sobie rozbudowaną wymowę w rodzaju "takie no chude i yyy… jakby krzywe", ale na pewno myślał używając tego właśnie słowa) krzewy? Są! Ogromne tarasy, wijące się chodniki, dziesiątki wypuszczających kłęby dymu kominów oraz nie mniej niskich, długowłosych, długobrodych, brzuchatych postaci w skórzanych kurtkach i hutniczych okularach na czole? To nie pasowało do jego wizji górskiego krajobrazu. Jeszcze mniej pasowały do niej łańcuchy, napięte i niknące w mroku, a na ich końcach…
– Tato, tato! SMOKI! – zaryczał z uciechy obudzony rwetesem chłopczyk.
Ojca zastał w progu, leżącego na ziemi, który, jak później tłumaczył, przysnął z nudy, bowiem nie takie rzeczy widział w jako nastoletni parobek. A ta plama na spodniach to od rosy. Od czasów jego młodości wszystko schodzi na psy, nawet rosa zrobiła się jakaś dziwnie śmierdząca…
Dzieciak potknął się o leżący obok rodziciela kij, łzy miłości spłynęły mu po policzkach. Tatuś naprawdę chciał patykiem przepędzić te wszystkie jaszczury, widocznie uznał je za niegroźne…
***
Rzeźnik wytarł dłonie o zakrwawiony fartuch. Kolejny kawał mięcha, jeszcze ciepłego. Maleńkim nożykiem odciął plasterek, nabił go na ostrze i podniósł na wysokość oczu. Przyglądał się chwilę mrużąc oczy. Ciepłe. Ciepłe, a brak choćby kropli posoki. Zbyt wiele istot w życiu zaszlachtował jako młody łowca, by dawne struny duszy nie zagrały ostrzegawczo. Delikatnie odgryzł kawałek. Żuł go coraz bardziej melancholijnie, w końcu splunął resztkami.
– Smoczyzna.
Płowowłosy pomocnik spojrzał na niego jak na szaleńca.
– Mistrzu, smoczyzna jest zakazana królewskim dekretem od przeszło stu pięćdziesięciu lat, a od dziesięciu nawet śladowe ilości nie dostały się do obrotu. Może to jakaś nieznana kałamarnica? Tyle tego w głębinach morskich siedzi, wiem, bo mój kuzyn raz kąpał się w oceanie i wyszedł z takim okropieństwem uczepionym…
– To smocznyzna, Aliorze. Bez wątpienia.
Młodzian przyjrzał mu się uważnie. Mistrz nigdy nie zwracał się do niego po imieniu. Nigdy nie miał miny tak idealnie bez wyrazu. Nigdy nie wydawał się tak przybity, zmęczony.
– Panie, skąd właściwie wiesz, jak smakuje mięso smoka? – zapytał podejrzliwie.
Oblicze starszego z mężczyzn rozjaśnił jego tradycyjny, złośliwy półuśmiech.
– Nie wiem. Wpadłeś kiedyś na pomysł, że ani krówki, ani świnki, ani koniki, ani nawet pieski – tu skrzywił się na wspomnienie pewnej nieprzyjemnej, orientalnej podróży. – nie mają łusek i coś, co je ma, musi być innym zwierzęciem? Sam zobacz.
Alior pochylił się. Faktycznie, gdzieniegdzie błyskały rubinowe kryształki wielkości ludzkich paznokci. Kto choć raz dotknął smoka (nie tracąc przy tym możliwości dotknięcia czegokolwiek więcej) nie zapomni tych miękkich skorupek, rozgrzanych jak sierść wygrzewającego się w słońcu kota. Ponoć niegdyś Wielkie Smoki miały również drugą warstwę ogromnych, twardych jak skała, lecz widać rasa skarlała, a po dawnych zbrojach pozostał jedynie odpowiednik podszerstka u ssaków.
– Kałamarnice takich nie mają – zauważył z namysłem, czym zasłużył sobie na solidne klepnięcie w potylicę.
– Oto objawienie geniuszu, prawdziwa perła w chlewie, kaganek oświaty w epoce ciemności – ironizował rzeźnik. – Brawo. Kałamarnice takich nie mają. Dla pewności zechcesz ponurkować w jakimś leśnym bajorku? Mógłbym doczepić ci do nóg parę kamulców, cobyś przedwcześnie badań nie zakończył, tylko z właściwą sobie lotnością umysłu wzniósł się na dedukcyjne przestworza.
Gołowąs puścił bokiem wszystkie docinki, zbyt rozemocjonowany wspólnym odkryciem.
– Co my z tym zrobimy? Trzeba zawołać straż. Gwardię.
– Od razu władcę i jaśnie pannę małżonkę – prychną starszy. – Najwyżej powieszą cię za głupotę, jeśli to jednak okaże się magiczną rybą.
Gildmistrz jęknął załamany zmarszczonym czołem Aliora, najwyraźniej próbującego sobie przypomnieć jak wyglądało dziwo przyklejone do pewnego miejsca jego krewnego.
– Pójdziesz do tych ludzi – zaczął rzeźnik kreśląc na wyjętym z pod lady pergaminie kilka imion. – Powiesz im, aby o zachodzie słońca stawili się w Zielonym Pokoju, rozumiesz?
Widząc nieobecne spojrzenie rozmówcy szturchnął go w ramię.
– Zielony Pokój, zachód słońca,
– Dobrze. Idź już.
Pomocnik obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia, co jego przełożony wykorzystał by strzepnąć z mięsiwa łuski z powrotem do ukrytej pod blatem sakiewki. Tuż przed opuszczeniem sali wejściowej cechu Alior obrócił się i oznajmił stanowczo:
– Tamta kałamarnica nie miała takie śmieszne, różowe przyssawki, ale nic poza nimi.
Pryncypał ujął podbródek dłonią, na wszelki wypadek jakby miał opaść aż na pierś i tylko skinął z powagą głową.
***
Kilka barczystych postaci w milczeniu przyglądało się czemuś przypominającemu solidny kawał szynki. Nie musieli jej badać, nikt nie wątpił w opinię Ternona.
– Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz je widziałem – westchnął męskim głosem jeden z obecnych.
W komnacie nie było okien. Trzaskający w kominku ogień oświetlał jeno stół i skupioną wokół niego grupkę osób w pokrytych zielono-burymi cętkami płaszczach. Z półmroku, w którym pogrążone były ściany, wyłaniały się fragmenty bogatej kolekcji broni myśliwskiej, służącej do polowań zarówno na dzikie bestie, jak i nie mniej zasługujących na to miano ludzi. Pomiędzy rzędami oręży, jak rozpuszczone włosy, kołysały się sieci i siatki maskujące, powrozy, łańcuchy oraz największe skarby dla zebranych: kopie stron z księgi, nie byle jakiej. Setki rysunków podpisanych dziesiątkami wersów, wszystkie złączone jednym, wspólnym nagłówkiem: "Leksykon zwierząt chronionych i zagrożonych wyginięciem oraz tych, którym należy przypomnieć, że mogą się takimi stać". Odrobinę przydługie jak na chwytliwy tytuł, ale jednocześnie w pełni oddające sens pracy ich zgromadzenia.
– Od dawna nikt nie zabił smoka – stwierdziła jedyna sylwetka o szacie nabrzmiałej bliżej szyi niż pępka. – Zamordować skrycie bardziej zmutowanego, dajmy na to bez kończyn czy skrzydeł, to nie wyzwanie, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie ryzykowałby gniewu króla działając wbrew Świętemu Przymierzu, zakazującemu krzywdzenia tych istot w zamian za wyrzeczenie się przez nie wewnętrznego płomienia. Krasnoludy również nie puściłyby tego płazem, ścigając po całym świecie winowajcę. Poza tym wiele się zmieniło. Znaleźć dwakroć wyższego niż człowiek niełatwo – kontynuowała rzeczowym tonem globtroterki, choć prawdę mówiąc nikt nie słuchał co mówi. Miała zbyt słodki, dźwięczny głos, by na dodatek interesować się przekazywaną przez niego treścią. – Jednakże zachowały część dawnej siły. Brodaci też nie próżnowali. Nielotom zamontowali mechaniczne skrzydła. Kulawym – stalowe chwytaki. Nie dzielą się tą wiedzą z innymi rasami, lecz skarbce zapełniają pancerzami zastępującymi łuskę właściwą. Ubicie smoka w pojedynkę to pewna śmierć.
Zrobiła pauzę, nabrała powietrza i… to by było na tyle. Chudzielec w obwisłej szacie (ze względów ekonomicznych wszystkie zostały kupione hurtowo, w jednym rozmiarze) wtrącił się do dyskusji. Do tej pory przysłuchiwał się przesuwając ręką wzdłuż boku to w górę, to w dół. Nawyk osoby przyzwyczajonej do kładzenia dłoni na głowni miecza i wciąż nie będącej wstanie pamiętać o jego braku.
– No właśnie, szefie – zawołał w kierunku tego nazwanego Ternonem głosem tonem cienkim, jak on sam. – Czemu nie wziąłeś nas ze sobą?!
Wszystkie kaptury w milczeniu obrały go za cel.
– Przepraszam, dawne grzechy – zmitygował się pokornie.
Przywódca ściągnął kaptur ukazując surową, kędzierzawą głowę mistrza gildii rzeźników, a zarazem ich najbardziej chytrego spisku mającego pomóc w zdobywaniu informacji. Tajemnica była zbędna, wszyscy znali się od małego. Światło (albo raczej jego brak), zasłanianie twarzy, spotkanie o zmierzchu, wszystko to miało wprowadzić gości w odpowiedni nastrój i nadać powagi omawianemu problemowi.
– Dziewięć lat temu, w tym samym Zielonym Pokoju… – tu rzucił ścianom nerwowe spojrzenie. Kolejny punkt dla lichego ognia w kominku, sprzątanie z reguły było dla niego czymś, na co chęci znajdzie dnia następnego.
Zresztą nie było tak źle, ściany dalej były zielone. Może trochę ciemniejsze. Ciemnozielone. To dobry kolor. Zresztą gdy coś jest ciemne, to jakby dodać do farby odrobinę czerni, powiedzmy więc, że były czarnozielone. A że słowa powyżej sześciu liter są próżne swoją długością, ograniczmy się do skromnego “czarne". To i tak lepsze niż "brudne".
Niecierpliwe chrząknięcie wyrwało go z zamyślenia.
– W tym samym yyy… Zielonym Pokoju przysięgliśmy bronić wszystkich istot…
– Rzeczywiście, dziesięciostopowa, zębata bestia jest czymś wymagającym specjalnej opieki – szepnął ktoś na tyle konspiracyjnie, by wszyscy słyszeli.
– … w tym niezwykle przyjaźnie usposobionych, choć przyznaję, odrobinę przerażających, przerośniętych jaszczurek – kontynuował unikając mniej przyjaźnie brzmiącego określenia, zazwyczaj używanego przez osoby spodziewające się rychłego spalenia i pożarcia. Udał, że nie usłyszał złośliwej uwagi, jednak nie omieszkał zapamiętać skąd dobiegła. – Panowie…
– Ekhm.
– I panie. To okazja do odkupienia naszych win. Znajdziemy morderców, potniemy ich na kawałki… Po sprawiedliwym procesie, ma się rozumieć – dokończył tonem sugerującym, że to akurat jest do rozważenia. Albo skrócenia. Do wyroku. – Dobrze, ktoś ma jakiś pomysł od czego zacząć?
Wszyscy pokiwali głowami z minami osób, które starają się powstrzymać od wygłoszenia genialnego, lecz jeszcze nie do końca opracowanego, planu.
– Nie? Trudno, widzimy się za tydzień o tej samej porze. Jakby w międzyczasie coś przyszło wam na myśl nie fatygujcie się, smoki nie dinozaury, wszystkie nagle nie wyginą.
***
– Czekajcie, jest jeszcze coś – szczuplutki, jak to zwykle mu podobni, uwielbiał być w centrum uwagi. – RJ-12.
Tajemnicza, pełna niepokoju i grozy cisza zwyczajnie nie zapadła.
– Świetnie, możemy już kończyć? – zainteresowała się właścicielka niebiańskiego głosu. – Mam małe dziecko – wyjaśniła.
Jej chcący zatrzymać towarzystwo oponent nie zamierzał łatwo skapitulować.
– RJ-12 będzie tu o świcie. Brodaci w wielkim pośpiechu przemieszczają na południe wszystkie stacje.
Słowem wyjaśnienia – krasnoludy są rasą kochającą wydobywać spod ziemi wszelkie rudy i kamienie, nie bardzo zastanawiając się przy tym po co one komu i co w ogóle z nimi zrobić. Tymczasem otworzenie kopalni wymaga pewnych żmudnych przygotowań, takich jak budowa wyciągarek, spalarek, wind, tłoczni powietrza i innych maszyn, z których istnienia dyletanci nie zdają sobie nawet sprawy. Pewien młody krasnolud widząc przyjaciela (w momencie dokonania odkrycia fizycznie było to już dwóch przyjaciół) omyłkowo stojącego pomiędzy sztabami zgniatarki zrozumiał, że podczas gdy nogi (korzenie gór) zawsze pozostają na miejscu, to resztę z najważniejszymi narządami (przyrządami) można dowolnie przemieszczać.
Mobilne stacje wydobywcze okazały się absolutnym hitem, pozwalając jeszcze tego samego dnia rozpoczynać rycie w szczerym polu zaraz po odnalezieniu "odpowiedniego terenu" (z powodu wybredności krasnali wyrażenie funkcjonowało jako synonim "dowolnego terenu", co zresztą da się prosto wyjaśnić – to budowa kopalnia pozwala dowiedzieć się co kryje powierzchnia gruntu, teren więc z natury jest odpowiedni pod kopanie, bowiem bez niego zwyczajnie nie da się przekonać, iż odpowiednim nie jest).
Tym sposobem górnik stracił przyjaciela, ale pchnął całą rasę na nowe ścieżki, co uznał za wymianę wielce satysfakcjonującą. A przy tym opłacalną.
– To chyba żart, aby przemieścić coś tak masywnego potrzeba co najmniej siły…
– Smoków. Wielu, wielu smoków. Panowie – oznajmił triumfalnie Ternon. – Śledztwo samo przybyło do nas.
***
Nim słońce ukazało choć skrawek rumianego oblicza wszyscy zebrali się na skraju puszczy, opierającej się o północną część miejskich obwarowań. Wszyscy to znaczy wszyscy ci, którym udało się stoczyć zwycięski bój z nagrzaną pierzyną. Szybkie przeliczenie stanu osobowego oddziału wykazało, iż sukces odniosło dwóch, jeden z wciąż jeszcze mokrymi, płowymi włosami.
Na świecie panuje mylne przekonanie o lodowatym prysznicu jako czymś, co jest najgorszą rzeczą mogącą spotkać z rana śpiącego człowieka, tymczasem znacznie okrutniejsza jest woda stęchła. Jej ofiara dobrowolnie sprowadza na siebie katusze użycia tej pierwszej, oczywiście o ile nie ma akurat solidnego kataru połączonego z zamiłowaniem do klejącego się ciała. To trochę jak szarpnięcie z fałszywym uśmiechem za linkę do której przyczepiono dwumetrowy topór znajdujący się dokładnie nad głową ciągnącego.
Alior z właściwą sobie fantazją kreślił w myślach wyrafinowane plany zemsty na swoim mistrzu, ten zaś na członkach bractwa mlaskających w tej chwili smacznie przez sen.
Gdzieś w koronach drzew, skąpanych złocistym blaskiem pierwszych promieni dnia, słowik radosnym trelem obwieszczał mieszkańcom lasu początek… inwazji. Dzielny malec pisnął przenikliwie w ptasiej mowie umykając co tchu (fakt sam w sobie świadczący o grozie sytuacji, kto nie wierzy, niech przyzna się ile razy widział słowika rozpaczliwie chwytającego oddech) na południe.
Góry, nawet te, które da się przemieszczać, nie są czymś z entuzjazmem witającym zakręty, dlatego stacje większość przeszkód zwykły po prostu miażdżyć płozami. Sarny, zające lisy, nawet robactwo, cała fauna (flora, z racji braku nóg, które można by wziąć za pas, miała mniej szczęścia) umykała czym prędzej wgłąb matecznika. Tuż za nią, ciągnąc mający milion i więcej ton ładunek, sunęła armia bestii, zdolnych jednym oddechem rozpalić ognisko.
– Legendy nie kłamały – jęknął z zachwytu Alior. – Naprawdę płonie w nich niszczycielski…
Jakby w odpowiedzi jeden z gadów posłał strumień ognia stojącej na jego drodze sośnie… widocznie nie świadomej jeszcze, że właśnie została unicestwiona. Chuchnął raz, drugi, trzeci, za czwartym z jego paszczy zionęło jedynie tkwiącym pomiędzy zębami śniadaniem. Drzewo ostentacyjnie zignorowało te popisy.
Krasnolud pilnujący pracy gadów odczepił go od łańcucha, po czym podprowadził do podestu zajętego przez innego brodacza, najwyraźniej obsługującego dziwną machinę za jego plecami. Ten wstał, nasunął gogle na oczy i zamarł w wyczekującej pozie.
– Zatankuj do pełna – zadysponował nadzorca. – Nie oszczędzał się dzisiaj – pochwalił zwierzaka klepiąc go po otwierającym się pysku.
Drugi nie tracił czasu. Wepchnął rękę jaszczurowi do buzi poruszając nią, jakby coś odkręcał. Cofnął się, ze skrzyni wyciągnął długą, giętką rurę i ponownie począł grzebać potworowi w gębie. Zapalił fajkę. Dłuższą chwilę bezmyślnie drapał się po głowie (na co wskazywała wybitnie skupiona mina oraz mięsiste, niedomknięte wargi), następnie odpiął i wyciągnął przewód. Ostatni wdech, dym umykający nosem i służbowa fajka zakończyła swój żywot zapalając końcówkę ukrytego za językiem smoka aparatu podtrzymującego płomień. Płomień nie większy od tego, dawanego przez zapałkę.
Jaszczur napuszył się i splunął podpalając powietrze.
– Naprawdę sądziłeś, że po świecie chadzają sobie gady zdolne dmuchnięciem przez zasmarkane nozdrza spalić pół miasta? – Ternon uniósł kącik ust.
Młodzieniec nie słuchał.
Na swój sposób było mu żal tej rasy. Jak to w życiu bywa wielkie sny obróciły się w pył rzeczywistości. Dostojne istoty z dziecięcych marzeń okazały się niczym więcej, jak skarlałym, naznaczonym mutacjami stadem posłusznych swoim panom zwierząt. Nawet nie czuł pogardy, wyłącznie smutek.
Widział niebieskiego smoka bez ogona, co krok przewracającego się nie mogąc złapać równowagi. Albinosa tak wątłego, że nawet on zadusiłby w nim ostatnią iskrę życia gołymi rekami. Wyraźnie otyłą samicę, mozolnie czołgającą się przy użyciu przednich łap. Tylnych nie miała już w chwili narodzin.
Skakał spojrzeniem nie będąc w stanie znaleźć ani jednego, nie naznaczonego kalectwem. Bezskutecznie. Na dodatek ktoś postanowił zaspokoić gusta możnych mięsożerców tymi biednymi pokrakami.
– Idę porozmawiać z brodatymi, – oznajmił rzeźnik wstając z kryjówki. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków.
– Czy to aby rozsądne, mistrzu? – wskazał na odziane w czarną skórę postaci, noszące za pasami regulaminowe toporki. – Nie wyglądają zbyt przyjaźnie.
– Strzeżcie bogowie przed taką naiwnością, bym wziął ich za towarzyskie osóbki. Ale nie mają też w zwyczaju zabijać kogoś tylko dlatego, że przechodzi obok, więc chyba udzielisz mi pozwolenia na małą pogawędkę? Obiecuję wrócić przed dziesiątą – głos Ternona ociekał sarkazmem.
– Sam nie wiem – odparł uczeń.
Ktoś bardziej rozgarnięty zasłużyłby sobie tymi słowami na ostrą reprymendę.
"Tak to już jest z roztrzepańcami." Westchnął w myślach rzeźnik. " Nigdy nie ocenisz co jest chłodną ripostą, a co palniętym głupstwem, z którego nie zdają sobie sprawy".
– Poczekaj tutaj. Jeśli ktoś poluje na ich pupili na pewno sporo będą wiedzieli.
Nagle głęboki cień padł na jego myśli. Po cholerę wszystkie stacje wydobywcze zmieniają lokalizacje i czemu akurat jak najdalej od Wielkich Gór Działowych, znajdującej się na północy ojczyzny górników (a przynajmniej tych nie rosnących powyżej pięciu stóp wzrostu i czterech stóp brody)? Niespodziewane zamiłowanie do podróży bardziej w poziomie niż pionie? Odwrócił się, zamierzając jeszcze raz przyjrzeć się ich ruchomej siedzibie.
***
I zobaczył. Cztery kropki krążące wysoko na niebie. Jedną srebrną, pikującą ku ziemi, mknącą tuż nad nią ku płozom podtrzymującym platformę, rwąca darń pokrywającą brzuch łuską bojową. Ziemia zatrzęsła się, gdy olbrzymia bestia ryknęła ogłuszająco w stronę kamiennych podpór, pękających gdy je minęła. Wsporniki trzasnęły, cała góra osiadła z jednej strony w kurzawie ziemi i pyłu, poderwanych łopotem skrzydeł.
Z tornada wirujących w powietrzu strzępków trawy, kamieni i piachu wyłonił się on. Wielki Smok. Sama jego głowa, wielkości godnych pożałowania, znanych ludziom pobratymców, budziła grozę. Czarne niczym smoła oczy, rogi i kolce ją zdobiące, a niewątpliwie będące również bronią, wyrastały jak włosy, opadające szyją aż do tułowia. Tułowia pokrytego łuskami, większymi niż pierś rosłego męża, lśniącymi kaskadą odcieni, niczym leniwie przepływająca rtęć. Łapy, szponiaste i niebezpieczne, a jednocześnie majestatyczne, umięśnione podpory nie do zachwiania żadną znaną bronią.
Kłami grubymi jak ramię zapaśnika złapał łańcuchy łączące maleńkie przy nim jaszczurki z krasnoludzką kopalnią. Szarpnął, zdolne wlec górę ogniwa strzeliły pod wpływem gniewu potwora. Gady pierzchły z dala od swych dawnych panów, zbierając się nieco dalej, niepewne co dalej czynić.
Jednym ruchem ramion smok wzbił się w przestworza, ciosem ogona ściął cały szczyt, lita skała wybuchła. Odłamki poleciały we wszystkie strony, raniąc tłoczących się na dolnych tarasach brodaczy. Część z nich legła jak skoszona, deszcz krwi barwił zewnętrzne ściany, malując przerażający obraz mordu. Ocalali szukali schronienia w centralnych salach, w biegu opłakując los poległych. Niepotrzebnie. Nie wiedzieli jeszcze jaki czeka na nich.
Demon krążył wokoło, upatrując sobie tylko znanego celu. W końcu go odnalazł. Wylot głównej tłuczni powietrza wypełnił się purpurowym ogniem, który po chwili wystrzelił niemal każdym oknem, każdą szparą, każdą luką w poszyciu stacji. Najwięcej szczęścia spotkało znajdujących się najbliżej niego. Smoczy dech z miejsca oderwał ciało od kości, a ułamek sekundy później i one zniknęły w pożodze. To była dobra śmierć. Szybka.
Tych lepiej ukrytych przed atakami z zewnątrz dosięgła znacznie gorsza. Wybiegali z powrotem na tarasy, cali w ogniu, płonący. Wyskakiwali oknami, szukając chłodu w zderzeniu z ziemią. Wyczołgiwali się z kikutami kończyn, spalonymi żarem smoczych płuc.
Oprawca ryknął, raz jeszcze zatrzęsła się ziemia. Odleciał, lecz bynajmniej nie zakończył rzezi. Cztery kolejne bestie, mniejsze, lecz wciąż prawdziwe giganty wśród wszelkich zwierząt, spłynęły z niebios by dokończyć dzieła. Trzema szponami, za specjalne otwory, dzierżyły metalowe kule wielkości wiejskiej chaty, które puściły bombardując RJ-12, a jak każdy nabój, tak i one przenosiły ładunek. Zaokrąglone klapy odpadły, przez nie wysypały się zbrojne postaci, dobijając rannych, penetrując wnętrze w poszukiwaniu niedobitków. Tymczasem czwórka uformowała kwadrat tak, by w środku znalazła się grupka śmiesznych imitacji ich samych. A potem wkroczyły między nie…
***
– Niezłe widowisko, co?
– Tam giną ludz… istoty humanoidalne, a ty dobrze się bawisz przyglądając się temu?! – Ternon kipiąc gniewem spojrzał na swojego ucznia… którego usta były równie zbielałe od zaciskania, jak oczy wytrzeszczone, wszystko z nadmiaru emocji.
– O cholera… – zdążył jęknąć.
Z tyłu rozległ się trzask, identyczny jak w chwili nadepnięcia przez wędrowca na suchą gałązkę, z tym wyjątkiem, że gałązka była kilkunastoma jodłami, a i wędrowiec proporcjonalnie większy.
– Jestem człowiekiem! – zawył Alior pozornie bezsensownie, za to z chytrym planem w zanadrzu.
– Przecież widzę, żyjesz – smok w mig załapał. Dzieciak upewniał się, aby omyłkowo nie wziął go za krasnoluda. I nie skończył jak krasnolud.
– Podobno ludzie cechują się wyższą inteligencją nad innymi gatunkami, w tym wypadku można mieć pewne wątpliwości – zauważył również nie w ciemię bity Ternon.
– A więc? – srebrny smok podjął utracony wątek. – Chcecie się jeszcze napatrzeć?
Pytanie z gatunku tych, na które ostrożnie odpowiada się "nie, dziękuję" i oddala starając nie odwracać do proponującego plecami.
– Dziękuję, ale śpieszymy się na targi kaczek…
Zębata paszcza uśmiechnęła się ukazując ociekające śliną kły.
– To miłe, że się zgadzacie.
– Drobnostka, jak to między przyjaciółmi – rzeźnik ani na moment nie stracił rezonu.
– Kroczący po ziemi są zbyt powolni. Nasza droga powiedzie w chmurach.
Płowowłosemu brwi sięgnęły linii włosów.
– Polecimy na tobie?!
Cichy szum. Wzbierający. Nagłe zdziwienie kogoś, kto obracając się odkrywa przed swoim czołem wysoką na kilkadziesiąt stóp ścianę wody, zdecydowanie nie zamierzającą się nagle zatrzymać. A przecież był to tylko wydech, na którego skraju czaiła się burza. Zrywający liście z dalszych drzew do naga. Z bliższych pozostawiając drzazgi nie większe od palca. Miażdżący ciało. Alior leżąc na ziemi czuł, jak gaśnie mu światło w oczach, jak odpływa świadomość.
– Nie jestem twoim przyjacielem, człowieku.
Niemoc minęła. Smok stanął bokiem do nich i pazurem wskazał na metalową kulę.
– Wy lecicie w krążowniku.
Rzeźnik pierwszy raz poczuł nikłe ukłucie strachu. Naturalna zbroja poczwary w wielu miejscach była niekompletna. Z luk spozierał podszerstek… i blizny. Największa ciągnęła się od nasady ogona aż po szczękę. Nie chciałby stawać na drodze gigantowi zdolnemu przeżyć taką ranę. A już tym bardziej innemu, zdolnemu ją zadać.
***
Smok wcześniej nie otwierał ust mówiąc, z czego zdali sobie sprawę dopiero we wnętrzu krążownika. Odkryli to w prosty sposób – głos porywającego ich bydlaka rozlegał się ze środka, podczas gdy on sam z całą pewnością znajdował się na zewnątrz. Dyslokacja źródła głosu.
– Zamierzacie wybić ich wszystkich? – kurtuazyjnie zagaił Ternon tonem gospodarza proponującego gościom herbatę i ciasto. Za punkt honoru uznał nie okazanie dyskomfortu z powodu przywiązania pasami do fotelu. Nawet takiego, płynącego z troski o nie złamanie karku podczas lądowania.
– Nie zależy nam na eksterminacji całej rasy. Pora przypomnieć wam, na południu, że nie wyginęliśmy. I nie pozwolimy na mordowanie naszych braci i sióstr w celach spożywczych.
– Krasnoludzi kochają swoje smoki.
– Czyżby? Jestem dowódcą eskadry bojowej. Nie zostałem nim za pochopność, za brak rozwagi. Nie podniósłbym szponu na niewinne istoty. Nie szukam zemsty, nie szukam zapłaty. Waszą rolą w tej opowieści jest obserwacja. Po wszystkim udacie się do waszego króla, przypomnicie mu warunki Świętego Przymierza. Może nie zaglądamy wam przez plecy, ale daleko za Górami Działowymi nasze oczy zwrócone są tutaj.
Do rozmowy włączył się wciąż onieśmielony Alior.
– Dlaczego tutejsze smoki są… inne? – wolał nie powiedzieć "godne pożałowania".
– Wy już naprawdę nic nie pamiętacie! – gad nie ukrywał zdziwienia. – Od dziesiątek lat przerzucamy na waszą stronę Gór pisklęta kalekie, niedoskonałe. Czyż nie takie były warunki Przymierza? Pozbawiamy je zbroi i wewnętrznego ognia w zamian za opiekę nad nimi i gwarancje bezpieczeństwa.
– Porzucacie je – ocenił Ternon.
– Nigdy! Zawsze zostaną naszymi braćmi i siostrami. Dobrze wiecie… – intuicyjnie wyczuł ich ogłupienie. Westchnął zmuszony do udzielenia im lekcji.
– Każda wada zostaje w naszej krwi, nieuchronnie przekazywana potomstwu. Jeśli ojciec nie ma pazura, pisklę nie będzie miało nogi, jeśli matka nie ma jednej łuski, pisklę będzie całkowicie pozbawione ochrony. Nie ma wyjątków. Musimy dbać o czystość gatunku, inaczej wymrzemy.
– Porzucacie je – chłodno powtórzył rzeźnik, smok ryknął z gniewu w odpowiedzi.
– NIE! Dajemy im życie z dala od trosk, z dala od strachu, inaczej już dawno byśmy odeszli w niepamięć. Za górami każda skaza to wyrok śmierci. Jeśli nie możesz uciec, nie możesz odskoczyć, nie możesz odepchnąć dechem wroga – jesteś martwy. Te pisklaki po naszej stronie nie dożyłyby dorosłości, a jeśli, to przez ich dziedzictwo kolejne pokolenie niechybnie by upadło. A wraz z nimi i wasze ziemie, gdy bestie przekroczą nad naszymi ciałami i sforsują naturalne zapory. Wojna nie gaśnie, jak tylko skończę sprawy tutaj sam wracam na dalekie rubieże, tam każdy pazur ma znaczenie.
Rzeźnik powoli zaczynał rozumieć. Stąd te wszystkie blizny. Gdzieś za spiętrzonymi skałami ciągną hordy potworów. Tam potrzebni są wojownicy, nie potrzebujący opieki inwalidzi. Takie były warunki Przymierza. Uszczelnienie granic w zamian za pieczę nad tymi, którzy nigdy wojownikami się nie staną. Dotarło do niego coś jeszcze.
– To ty je przenosisz – bardziej stwierdził niż zapytał. – Dlatego przybyłeś się nimi zająć.
Skrzydlaty milczał.
– Pewnie sam nie masz potomstwa – kontynuował analizę. – O wiele łatwiej przychodzi przegonienie cudzego. To takie wyzute z uczuć, jak wyjście o pierwszym kurze z oberży nie biorąc ze sobą torby.
Powietrze zawibrowało wściekłością. Podniebny pojazd zaskrzypiał, gdy smok drugą łapą próbował go wybebeszyć i nie tylko, na co wskazywały raptownie nagrzewające się ściany. Szczęśliwie kulę stworzono tak, by wytrzymała niemal każde uderzenie.
– Nie… waż… się… mnie… oceniać! – wysapała poczwara uspokajając się nieco. – Była smoczyca. Złota. Bez błon lotnych, z samymi kikutami ramion. W chwili przyjścia na świat wyczuwamy z kim spędzimy resztę danych nam lat. Osobiście przekazałem ją małym ludziom.
Przez chwilę nie odzywał się. Ból, cierpienie były wręcz namacalne, emanował nimi.
– Dla jej dobra.
Ternon postanowił skierować rozmowę na bezpieczniejsze wody. Rzucił okiem na ucznia. Ten cały blady kurczowo zaciskał dłonie na poręczach, powstrzymując się od wymiotów. Lot krążownikiem wyraźnie mu nie służył.
"Tak, pozbywanie się niektórych osobników ma sens” – nie mógł powstrzymać się od małej złośliwości, nawet jeśli nie wypowiedzianej na głos.
– Czyli lecimy do twierdzy, w której brodacze po cichu przerabiają na kotlety twoich pozostawionych tutaj krajan, rozwalasz wszystko pozostawiając po sobie popiół, my się przyglądamy i jesteśmy wolni? Coś pominąłem?
– Posłanie.
– Ach, tak. Potem pędzimy do naszego władcy i opowiadamy wszystko, podkreślając co krwawsze szczegóły.
– Doskonale! – kula podskoczyła kilkukrotnie w rytm radosnych machnięć skrzydłami. – I przypomnij mu moje miano. Niosący Huragan.
***
Letni pałac lorda krasnoludów był wspaniały, a przynajmniej podług standardów wyznawanych przez jego ziomków. W praktyce oznaczało to bycie górą. Wyjątkowo dużą, wyjątkowo przerytą korytarzami i sztolniami, zamkniętą dla zwiedzających bramą grubszą nawet od jej twórców.
– Trzymajcie się.
Smoki cechuje własna etykieta, nie obejmująca pukania do drzwi. Zresztą jak przeprowadzić konwersację z odźwiernym?
– Dzień dobry!
– Cel wizyty?
– Spalenie żywcem wszystkich w środku!
Nikt o choćby nikłej inteligencji (co z drugiej strony nie jest tak pewne w przypadku strażników) nie uznałby zdjęcia rygli za rozsądnie. Oczywiście o ile nie wziąłby całej propozycji za żart, znacznie mnie zabawny po ujrzeniu gigantycznego tunelu, najeżonego stalaktytami i stalagmitami, na którego końcu błyskało coś w rodzaju pochodni… która się zbliża… rośnie… rośnie… Aaa!
Ternon, widząc przez specjalne otwory jak bestia pędzi co sił w skrzydłach prosto ku żelazne zaporze, rozpoczął modły do wszystkich bogów. Gwoli ścisłości w żadnego nie wierzył, co jego zdaniem budziło między nimi rywalizację o przeciągnięcie na swoją stronę zawołanego ateisty, zwiększając szansę na spełnienie rozpaczliwych próśb.
Zamknął oczy. Fala ognia stopiła metal, szarpnęło, gdy smok przebił się przez uszkodzoną bramę i zarył w posadzkę.
Krążownik pokoziołkował, zatrzymując się na pokrytym reliefami filarze. Wytrzymał. Pomimo licznych wgnieceń blachy dalej były jednolitą całością.
Wytrzymał. Ternon ze zbolałą miną cierpiętnika odpiął pasy i opuścił pojazd.
Zaraz za nim wytoczył się Alior. Nie wytrzymał. Ocierał ociekającą niestrawionymi resztkami koszulę.
Sala wejściowa była pusta. Stopniowo opadała, gdzieś w oddali przeradzając się w salę tronową. Nie ma sensu budować więcej reprezentacyjnych komnat skoro nie zamierza się przyjmować żadnych gości. Wszystkie odgałęzienia, boczne drzwi, przejścia, prowadziły do pomieszczeń przemysłowych, mieszkalnych i wydobywczych. Setki kolumn tonęły w mroku. Mijali je, raźno maszerując przed siebie. Niosący Huragan pierwszy, oni za jego ogonem.
– Wygląda na opuszczoną – zawyrokował płowowłosy.
Wtedy potwór zawył. Na pół lecąc, na pół skacząc, szarżował naprzód. Kamiennego siedziska przynależnego władcy nie znaleźli w owalnej hali. Zamiast niej zastali gilotynę i leżącego smoka, a w każdym razie wszystkie jego części od rzyci do karku.
– Przysięgam, bracie, odnajdę winnych…
– Już znalazłeś.
Z cienia wylazł smok czarny, z bielmem na oczach. Wokół tłoczyły się inne, cała wataha, tak różnorodna, jak odmienne mogą być tylko smoki. Każdy innej barwy, wielkości, sztucznym ogniem rozpalając krasnoludzkie lampy. Niosący Huragan przesunął się, zasłaniając towarzyszy.
– Ukryjcie się – polecił szepcząc wprost do ich uszu, a dudniącym basem oznajmił całej zgrai:
– Smoki nie zabijają swoich. Gdzie podziali się mali ludzie?
– To nie oni – zazgrzytał czarny. – To ty i tobie podobni.
– Nigdy nie podniosłem szponu…
– Zwyczajnie nas porzuciliście. Jak psy, z którymi nikt już nie chce się bawić. Wyklęci przez własną rasę, ścierwo nie mogące nawet mieszkać wśród dumnych Smoków Wielkich – ryczał ślepy z równie ślepą wściekłością, a pozostałe mu zawtórowały. – Zakały rodu, zostawione na łasce istot, które jednym splunięciem moglibyśmy ujarzmić, ale i na to nam nie pozwoliliście. Znasz ból, gdy jako pisklęciu odgryza ci się łuski? Gdy własna matka wyrywa ci z piersi płomień?!
Nagle zmienił ton, mówił cicho, ze smutkiem.
– Nie wszyscy znieśli taki los, woląc dokonać swojego przeznaczenia tutaj, pod tym ostrzem. Tyle zostało nam z dumny przynależnej smokom, przynależnej rasie uznającej nas za niegodnych zaliczania się do niej. Ostatni wybór, kończący życie w poniżeniu.
Czarny smok krzyknął coś krótko w swojej mowie. Niosący Huragan tylko zmierzył go wzrokiem. Niemal cztery razy większy, uzbrojony, chroniony pancerzem, w jednej chwili zdolny spopielić wszystko na swojej drodze. Wiedział, że agresorowi nie stanie odwagi do walki.
– Uciekajcie – doradził przybyłym z nim ludziom.
Na rozkaz przywódcy wszystkie poczwary rzuciły się na srebrnego smoka. Ten ani drgnął, wyniosłym chłodem witając sztylety wbijane pod jego pancerz. Podniósł pysk i zionął w sklepienie, oświetlając scenę własnej kaźni. Oblazły go chmarą, pazurami, kłami, czym tylko miały starając się ciąć jego ciało. Dla perwersyjnej przyjemności kaleczyły mu skórę, odrywały fragmenty ogona, pławiąc się w posoce i chłepcząc ją.
Alior nie wytrzymał.
– Strąć je, rozpędź, pozabijaj – zawołał przez łzy nie mając jednak dość odwagi, by opuścić kryjówkę.
– Nie skrzywdzę żadnego z moich braci. Nie zranię żadnej z moich sióstr. Dość już wycierpieli.
Słabnący, krwawiąc obficie, wydał z siebie ostatni ryk, pełen godności i chwały. Filary jeden po drugim pękały, obracając się w pył, fragmenty stropu rozbijały się o marmury podłogi. W końcu umilkł, zduszony rozrywającymi mu krtań zębami smoczycy koloru południowego słońca. Spróbowała unieść swoją zdobycz, zapominając o niewykształconych skrzydłach. Jego ciężar ściągnął ją na ziemię, a zaraz potem wtulili się w siebie przygnieceni stropem komnaty.
Ternon i jego uczeń nie widzieli już tego. Pędzili ku strzaskanej bramie, gnani chmurą ciężkiego, duszącego dymu, rozdzierającymi wrzaskami konających. Nie obrócili się ani razu, nie podziwiali walącego się szczytu, zapadających ścian. Nie myśleli o grobie dziesiątek, setek zagubionych, odrzuconych potworów. O grobowcu Niosącego Huragan.