– Niechaj narzędzia pracy każdego mieszkańca sieją strach we wrogach królestwa! – chciał rzec nadworny czarownik.
Miast tego powiedział:
– Niechaj narzędzia pracy sieją złowrogi strach w każdym mieszkańcu królestwa!
W staromagicznej mowie sentencje te brzmią bardzo podobnie. Zaiste, każdy mógł się pomylić. Tym bardziej, iż Maleficusowi wciąż plątał się język po wczorajszej libacji. Ale i okazja należała do wyjątkowych – królewska córka nie zaczyna co dnia krwawić po trzymiesięcznej przerwie. Mus było uczcić święto.
Jakiekolwiek przyczyny spowodowały pomyłkę czarownika – stało się. Opłakane skutki dały się odczuć natychmiast. Oczywiście, nieszczęsny mag z całego serca chciał cofnąć urok, nie mógł jednakże zdobyć się na złapanie różdżki.
Pierwszym dekretem króla, tuż po wyrzuceniu korony i berła przez okno, stał się wyrok śmierci na Maleficusa. Powieszenie rzucającego zaklęcie powinno zakończyć działanie czaru. Niestety, kat na klęczkach błagał, by nie kazano mu zbliżać się do tej okropnej konstrukcji na wzgórzu. O toporze w ogóle mowy nie było – potężne chłopisko rozszlochało się na widok halabard porzuconych przez gwardzistów. Chętnych do zastąpienia mistrza małodobrego nie brakło, ale czarownik młody był, silny, z łatwością obronił żywot przed licznymi partaczami, a potem schronił się w swej wieży, do której strach było zajrzeć, a co dopiero wejść.
W całym kraju źle się działo. Przekupki porzucały kramy, kapłani zdzierali z siebie szaty i wyrzucali kadzielnice, rzemieślnicy z wyciem wybiegali z warsztatów… Z czasem jednak z chaosu zaczął wyłaniać się pewien ład. Nieszczęście zmusiło poddanych do współpracy. Mężowie objaśniali żonom, jaką robotę trzeba na polu wykonać, a sami pilnie słuchali, co na wieczerzę uwarzyć, jak nić prząść i czym chałupę ochędożyć. Kowale ubijali chudobę, rzeźnicy kuli konie i jakoś się życie układało. Nie wszędzie jednakowoż – gdzie interes przechodził z ojca na syna i całe rody jedno tylko potrafiły, tam bieda ludziom w oczy zaglądała. Najgorzej szło u krasnoludów – liczne szczepy porzuciły kopalnie i włóczyły się po lasach a gościńcach.
Przy straganach i po karczmach, nad miskami kiepskiej – bo warzonej przez kapłanów lub drwali – polewki, niosły się plotki o przyczynie nieszczęścia. Po całym kraju ludzie i nieludzie radzili, jak problem rozwiązać. W stronę królewskiego zamku zaczęły ściągać dziwaczne grupki zbawców krainy. Dziwaczne, bo świat jeszcze nie widział zbieranin tak przypadkowych, tak źle dobranych i tak cudacznie wyposażonych; krasnoludy dźwigały elfie łuki, nierzadko dwukrotnie dłuższe od nosiciela, rycerze miast hełmów dzierżyli kociołki, w których przyrządzali strawę, niewiasty nieporadnie trzymały noże do oporządzania ubitej zwierzyny…
Jedna z takich bohaterskich drużyn wśród swarów, zgryźliwości i utyskiwań parła gościńcem ku stolicy.
– Narąbalibyście drew, mości elfie, skoro już toporem wymachujecie.
– Religia mi zabrania, czarowniku.
– Patrzajta delikacika! A to klątwa, a to religia… Wszystko, aby tylko do uczciwej roboty się nie wziąć! – sarknęła Bogna, córka karczmarza.
Tylko krasnolud milczał. Serce go bolało, gdy słyszał, jak ostrze topora jego prapradziada zgrzyta na sękach. Toż po samym świście słychać, że ukochana (i nagle znienawidzona) broń potrzebuje osełki jak rubin oprawy. Ale cóż czynić, fircykowaty elf nawet mimo światłych rad nie zdołałby konserwować stali jak należy. Szpiczastousi tylko do zabawy patykami nawykli, gdzie im tam do metalurgii!
Wreszcie Freir odezwał się:
– Jutro pewnikiem dotrzemy na miejsce. Jakiż macie plan, długowieczne mądrale?
– Zaciukać rzucacza klątw, ot co! – parsknął elf.
– Nie tak łatwo pozbawić żywota jednego z mojego bractwa – zaprotestował Armazi. – Nawet jeśli różdżki ująć nie może.
– Ech, gdybym tylko mojego niechybnego łuku tak nie znielubił, nie byłoby kwestii – obstawał szpiczastouchy Gereolen.
Nazajutrz okazało się, że na dziedzińcu zamkowym kłębi się cały tłum niedoszłych bohaterów. I bez tego siedziba królewska nie budziła zaufania. Panny z fraucymeru, pozbawione gorsetów i barwiczek, skutkiem tego szpetne niczym krasnoludzkie matrony, ubrane w męskie stroje i kolczugi, patrolowały mury. Muzykanci i trefnisie walczyli, bo trudno było zwać to opieką, z rumakami w stajniach. Wszyscy wrzeszczeli i bałagan panował nieopisany.
Najgorsze jednak okazały się plotki szeptane przez czekających na audiencję dzielnych nie-wojaków rozmaitych proweniencji. Otóż, wieści głosiły, iż nadworny mag nie czekał na zbawców ojczyzny, lecz czmychnął, by skryć się gdzieś w mieście albo i poza jego granicami.
– Cóż tedy poczniemy? – spytał przygnębiony nowinami Freir.
– Pójdźmy do karczmy – zaproponował Armazi. – Kiszki mi już bunt podniosły od tego waszego krasnoludzkiego kucharzenia. Nad miską zacnej strawy podumamy, co dalej.
Tak też uczynili. Mimo wielu przyjezdnych, znaleźli wolne miejsca przy wielkim stole, zamówili kaszy z mięsiwem i jęli czekać na posiłek, rozglądając się po izbie.
– Ciekawość, przed kim chowa się ten jegomość – szepnęła Bogna, brodą wskazując mężczyznę w najciemniejszym kącie.
Nim zdążyli zainteresować się nieznajomym, przyniesiono im miski z jadłem. Dziewczyna natychmiast zadrżała.
– No już, już – sapnął elf, zawiązując jej chustę na oczach.
Kiedy Bogna przestała widzieć złowrogie sprzęty, uspokoiła się. Wciąż jednak nie mogła chwycić łyżki, towarzysze musieli karmić ją, niby dziecię.
Gdy zaspokoili pierwszy głód, zaczęli przemyśliwać, jakiej roboty się jąć. Rozważania przerwał zauważony wcześniej zakapturzony mąż, który, podjadłszy, opuścił swój cień i ruszył do wyjścia.
– Toż to jeden z naszych! – zdziwił się czarownik. – Jaka silna aura! Zaiste, niezwykła moc!
– Ale że bez brody? – marudził Freir. – Cóż to za nowa moda wśród magicznych obiboków?
– Za nim! – zakomenderował nieludź z lasu.
Chwycili wciąż oślepioną Bognę i pognali za obcym. Gdyby nie nawykły do tropienia elf, ofiara wymknęłaby się drużynie dziesiątki razy. Tylko talentowi Gereolena zawdzięczali pewność, że tajemniczy mąż zniknął za ścianą, pod którą stali.
– Głową ręczę, iż dalej nie poszedł – upierał się szpiczastouchy.
– Toż tu nawet drzwi nie ma!
– Są, są – Armazi wsparł elfa. – Jeno zaczarowane, by murem się zdały. Diablo dobra iluzja…
– Wszak gadają, że nynie magowie uroków rzucać nie zdolni!
– To stare zaklęcie, dawno sobie ptaszek tu gniazdko uwił.
Potem miała miejsce krótka kłótnia zakończona nadzorowanym przez Freira wierceniem dziur w ścianie i trwożliwym zakładaniem magicznych ładunków wybuchowych. Ledwie wybrzmiał huk, a pył zaczął opadać, bohaterowie rzucili się do środka. Armazi powstrzymał towarzyszy w ostatniej chwili, wszedł pierwszy, znalazł i rozbroił kilka pułapek.
Dorwali tropionego męża w jednej z komnatek na piętrze, z mieczem w spoconej garści. Z miejsca cisnęli w kierunku nieznajomego toporem, nożem i malutką maczugą. Błysnęło upiorne światło i broń spadła u stóp maga, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy.
– Zaklęcie tarczy – burknął Armazi. – Nie zużyjemy jego mocy i przez sto lat.
– Jakże to?! – krzyknęła rozczarowana Bogna. – Nijak nie idzie gada ubić?
– Ba! Katowskie narzędzia potrzebne, posrebrzone i urokami obłożone…
Nieznajomy w tym czasie próbował wywalczyć sobie drogę do drzwi. Elf od niechcenia parował nieporadne ciosy.
– Cóż nam tedy czynić? – kontynuował rozważania krasnolud.
– Zwiążmy gagatka i na zamek dostawmy. Tam już znajdą się i narzędzia katowskie – zaproponowała Bogna.
– A jeśli to nie ten mag?
– Cosik mi się widzi, że ten. Azali król nie pozna swego?
Po kilku chwilach Bogna, przy pomocy kompanów oraz wszelkich znalezionych w domostwie rzemieni i sznurków związała wierzgającego męża niczym baleron.
– No to w drogę na zamek!
– Czekajcie! – wrzasnął więzień. – Mam myśl!
– Gadaj!
– Widziałem, jakeście w karczmie karmili tę dziewuszkę. Zróbmy to samo; zakryjecie mi oczy i będziecie wkładać do ręki różne pręty i patyki, tak, bym nie wiedział, czym są, a ja będę przy każdej drzazdze wygłaszał inkantację odwracającą nieszczęsny urok, aż trafię na różdżkę.
– A co będziemy z tego mieli?
– Miłościwie nam panujący do szczodrych nie należy, ale ani chybi tak zacnym bohaterom grosza nie poskąpi. W zamian za darowanie żywota wstawię się za wami, szepnę, co trzeba o waszych zasługach do monarszego ucha. Zaś sam do królewskiej nagrody dołożę tyle złota, ile zdołacie unieść.
– Nie łżesz aby? – spytał podejrzliwie krasnolud.
– Niechaj moc mnie opuści, jeślim skłamał!
Idea przypadła drużynie do gustu, tym bardziej, że Armazi nie znalazł żadnej luki w wygłoszonej z namaszczeniem w staromagicznym języku klątwie, którą nadworny mag wzmocnił swą obietnicę. Jedyny czarodziej w drużynie nie wątpił, że jeśli jeniec nie dotrzyma danego słowa, nie tylko bezpowrotnie utraci całą magię, ale i zapadnie na boleść okrutną a wstydliwą.
– Gdzie masz różdżkę?
– Została w zamku. Nie dałem rady jej zabrać. Ale wy, panie, jesteście wszak czarodziejem, nie mylę się? Mogę użyć waszej, jeśliście ją wzięli.
Dziesięć pacierzy później, po wypróbowaniu między innymi łuku, styliska topora, miotły i nogi od zydla, Maleficus odczynił feralny urok. Wkrótce prostym zaklęciem uwolnił się z więzów. Wreszcie znowu trzymał różdżkę i nie bał się jej użyć! Moc aż kipiała mu w trzewiach. Niecierpliwie zerwał z głowy opaskę i obejrzał sprzęty, które przed momentem pojawiły się w komnacie. Zaklął szpetnie, zobaczywszy, w jak ogromniasty kufer zamienił się brodaty kurdupel. Tyle złota mag nie posiadał…