- Opowiadanie: Jagiellon - Coś za coś

Coś za coś

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Coś za coś

Delikatny, chwiejny płomyk świecy wydobywał z wszechobecnego mroku piegowatą, pucołowatą twarz mężczyzny. Rude loki opadały mu na ramiona. Smród stęchlizny i kurzu wwiercał się nachalnie w nozdrza. W zielonych oczach odbijało się skupienie. Na stoliku leżał rozwinięty rulon pergaminu. Mężczyzna zanurzył pióro w kałamarzu wypełnionego po brzegi inkaustem. Zaczął pisać.

Do H.W.

Raport rozpocząć muszę niestety od wyjaśnień związanych z jego opóźnieniem. Spowodowane to zostało jednakowoż faktem iż utknąłem w drodze do Neisborga. Miasto, w którym stanąłem na odpoczynek, a którego nazwy niestety nie pomnę, zostało otoczone. Agresorem okazali się Dagheńczycy, którzy niespodzianie i bez zapowiedzi pojawili się pod murami. Niemal z miejsca ruszyli do szturmu, który z wysiłkiem udało się odeprzeć. Szczęśliwie kolejnych ataków zaniechano. Baron Horn, włodarz miasta, zwołał radę, na której nie szczędził swoim ludziom słów otuchy i pokrzepienia. Brzmiało to mniej więcej tak…

•••

– Jak to kurwa nie będzie posiłków!? Płacę podatki, więc w dupę jebany król łaski żadnej nie robi żeby poddanych bronić! A wy tu po co jesteście!? Radzić do kurwy nędzy, a nie siedzicie i gapicie się jak cielęta w malowane wrota! Płacę wam więc…

Baron Horn górował nad zebranymi. Jego potężne ciało rzucało cień na salę. Obydwa podbródki podrygiwały zabawnie. Nikt jednak nie ośmielił się choćby uśmiechnąć. Baron kontynuował zaś tyradę w podobnym tonie jeszcze przez jakiś czas.

– Słucham!? Jakie macie propozycje!? – Wywrzeszczał na zakończenie Horn. Kropelki śliny spadły na najbliżej siedzących.

Zabawne jak ci co znaczniejsi ludzie w mieście w mgnieniu oka przeszli metamorfozę w pokornych prostaczków.

Dowódcy siedzieli nieporuszenie ze smętnymi minami i oczami wlepionymi w stół. Zarządca, Bert wydawał się być jeszcze mniejszy niż zwykle. Siedział skulony w kącie i wpatrywał się w puste wnętrze swego kielicha. Raz po raz zerkał nerwowo na pozostałych. Jasnowłosy rycerz Antoine Ferrer, znany w mieście głównie za sprawą swych miłosnych podbojów wyglądał na głęboko zamyślonego. Najwyraźniej analizował możliwe rozwiązania problemu.

Obok niego z naburmuszoną miną siedział mag, Anders Ivette. Wyglądem przeczył całkowicie rozpowszechnionym wśród gminu stereotypom na temat czarodziejów. Był niski, pucołowaty i piegowaty. Na rude loki nałożył kaptur wełnianego, czarnego płaszcza. Zamiast różdżki nosił miecz przytroczony do pasa. A zamiast bujnej brody jego twarz porastała nieregularna, rozwichrzona szczecina.

– No co z wami do jasnej cholery? – Wysyczał baron.

W tym samym momencie wstał Antoine Ferrer. Przybrał poważną minę, po czym zaczął mówić.

– Dostojny baronie. W zamku mamy niespełna tysiąc ludzi. Ułóżmy się tedy z nimi, z Dagheńczykami znaczy. Myślę, że gdyby wysłać kompetentnego negocjatora moglibyśmy skapitulować na wcale korzystnych warunkach.

Baron poczerwieniał jeszcze bardziej. Jego oczy cisnęły gromy. Rycerz wnet pojął swój błąd. Skulił się w sobie, jakby przeczuwając najgorsze.

– A żesz ty kurwa rycerzyku zasrany. Ty kurwi pomiocie! Ile ci dali za moje bogactwa, że chcesz im je wydać!? Mój majątek oddam, owszem, ale po moim i waszym trupie! A komu się nie podoba tedy od razu każę zamknąć na samym dnie lochu!

Zapadła martwa cisza. Antoine Ferrer wykazał się zaskakującą, jak na jego gabaryty, zdolnością wtapiania się w tło. Zarządca sprawiał wrażenie jakby miał zamiar wleźć pod stół. Czarodziej spochmurniał jeszcze bardziej, zdegustowany zarówno formą jak i treścią mowy wygłoszonej przez barona.

– Won – powiedział z rezygnacją w głosie Horn. – Won mi stąd. Muszę zostać sam.

Sala opustoszała w zadziwiająco szybkim tempie. Baron opadł ciężko na swoje krzesło. Napełnił kielich, wypił duszkiem, po czym powtórzył czynność.

Rozmyślał przez jakiś czas. Niestety im dłużej analizował sytuację, tym bardziej tonął w poczuciu beznadziei. Z zadumy wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi. Do sali nieśmiało wśliznął się pachołek.

– Mój panie. – Skłonił się do samej ziemi. – Jest ktoś kto twierdzi, że wie jak przerwać oblężenie.

Horn szybko pokonał zdumienie, którego miejsce zajęła ekscytacja.

– Wprowadzić – odrzekł.

Od ścian echem odbiły się kroki. Oczom barona ukazał się wysoki mężczyzna o prostych, kruczoczarnych włosach sięgających ramion. Odziany był w brązowy, pikowany kaftan, skórzane spodnie i czarne rękawice. U pasa z klamrą w kształcie zaciśniętej pięści wisiała pusta pochwa na miecz z grawerowanymi srebrnymi wzorami.

Gdy podszedł bliżej Horn wessał głośno powietrze. Z cienia bowiem wyłoniła się jego twarz. Delikatne rysy, lekko skośne, ciemne oczy, niemal niezauważalnie zaostrzone ku górze uszy, szrama na lewym policzku, najpewniej pamiątka po bitwie. Ale to co było w nim naprawdę niezwykłe to skóra. Niesamowicie blada przechodząca w siność. Jak wyblakły nieco na słońcu polny chaber.

Nieznajomy skłonił się.

– Witaj mości baronie. Zwę się Teodahad Odoaker – głos miał dźwięczny i głęboki. Sprawiał wrażenie jakby wyrażał bezbrzeżny smutek, bądź zadumę.

Horn już wiedział jak zaklasyfikować człowieka, który stał przed nim. A raczej nie człowieka, bowiem był to ergaster. Mieszaniec przedstawicieli dwóch różnych raz. W tym przypadku, sądząc po cerze, najpewniej człowieka z przedstawicielem sidhe – elfa, który pojawia się tylko o zmierzchu i pozostaje widoczny dla ludzkiego oka do zapadnięcia nocy. Z tego co pamiętał mniema się powszechnie, że ten rodzaj elfów potrafi wtapiać się perfekcyjnie w otoczenie. Spotkanie go graniczy z cudem, nie mówiąc nawet o krzyżowaniu się ich z ludźmi.

– Witaj, witaj – baron starał się nie pokazać po sobie zmieszania. Wskazał mu dłonią miejsce tuż obok siebie. – Z czym przychodzisz?

– Mam propozycję. – Rozsiadł się wygodnie. – Mogę wykonać plan, bądź jedynie go przedstawić podczas gdy ty mości panie zlecisz wykonanie go komuś innemu.

– Suponuję, że w obu przypadkach jest jakaś cena – Horn zmrużył podejrzliwie oczy.

– Zawsze jest cena. Tym razem nawet większa niż tylko złoto. Tak czy siak za czterdzieści srebrnych mogę opowiedzieć co udało mi się wykoncypować. Za trzysta wykonam.

– Jeżeli tylko ów plan nie będzie absurdalny to dostaniesz dwadzieścia – uciął bez zbędnych negocjacji tonem nie pozostawiającym miejsca na sprzeciw. – I nie próbuj mi się tu targować bo nie mam na to nastroju. Co do wykonania pomyślimy.

Teodahad westchnął ostentacyjnie.

– Domyślam się, że w okolicy żyje jakiś smok.

– A żyje, żyje. Co ma nie żyć, jak tego cholerstwa wszędy pełno.

– Chodzi mi o naprawdę dużego osobnika. Takiego, który byłby w stanie sam, bądź z naszą pomocą pokonać armię Daghenu.

Horn zrozumiał. Wytrzeszczył szeroko oczy.

– Czy ja się przesłyszałem, czy ty chcesz poszczuć smoka na moje miasto? A co z ludźmi?

– To jest właśnie cena, o której wspominałem. Nie tylko pieniądze. Trzeba się liczyć także ze stratami w ludziach. Stratami, które trudno oszacować. Nie sposób bowiem przewidzieć jak przebiegnie smoczy atak. Uważam to jednak za jedyną możliwość ocalenia życia chociaż części ludzi. Jeżeli wpuścimy tu Dagheńczyków wyrżną wszystkich mężczyzn w pień, kobiety zgwałcą i sprzedadzą razem z dziećmi na targu niewolników. Z dwojga złego chyba lepiej wybrać mniejsze zło i poświęcić jedynie część, a nie wszystkich mieszkańców. Coś za coś mości hrabio, a tu jakby nie patrzeć bilans pozostaje dodatni.

Horn siedział chwilę zamyślony stukając rytmicznie palcami o blat. Teodahad bacznie mu się przyglądał. Milczał jednak. Czekał.

– Zgodzę się co do Dagheńczyków. – Podjął wreszcie baron. – To dzikusy. Słyszałem natomiast o kilku przypadkach ataków smoków na miasta. Co prawda nie jest to częsty proceder niemniej zdarza się. Czy ty słyszałeś o czymś takim?

– Słyszałem. Nawet o przypadkach, gdy z miasta nie zostawało wiele więcej niż kamień na kamieniu. Rozumiem, że taka perspektywa nie napawa optymizmem, niemniej, jak już wspomniałem, ja innego wyjścia nie widzę. Zapasów mamy niewiele, ludzi również, a morale spadło po pierwszym szturmie na samo dno. To jedyna szansa. A, że trzeba będzie zapłacić pewną cenę… cóż, zawsze trzeba.

– Jest tu smok. Ogromne bydlę. Myślę, że się nada. Niegdyś pożerał bydło. Mój dziad wynajął maga, żeby się go pozbyć. Ten magicznymi sposobami wprawił go w letarg – zawiesił głos. – Ale… nie wiem, muszę się zastanowić. Odejdź. Każę cię wezwać, gdy podejmę decyzję.

– Jak sobie życzysz mości panie.

Teodahad skłonił się sztywno, po czym odwrócił na pięcie i ruszył w stronę drzwi.

•••

Na zewnątrz było zimno. Wiatr pędził pomiędzy zabudowaniami wyjąc przy tym przeraźliwie. Drobne płatki śniegu smagały lico. Stado kruków krążyło nad miastem. Jakby wyczuwały nadchodzącą bitwę.

Tuż przy wyjściu z zamku Teodahad dostrzegł Andersa Ivette. Wyglądało na to, że mag czeka na niego już jakiś czas, jako że cały pokryty był białymi drobinami lodu i śniegu.

Zastąpił mu drogę. Zmierzył go nie do końca przychylnym spojrzeniem po czym rzekł:

– Byłeś u naszego szlachetnego barona – głos miał gruby i poważny, kompletnie nie pasujący do jego aparycji. – O czymże to rozmawialiście?

Brak taktu i nie zastosowanie się do ogólnie przyjętej formy grzecznościowej niezwykle zirytował Teodahada. Postanowił więc dać temu wyraz.

– Nie czuję się zobowiązany, żeby rozgłaszać wszem i wobec treść naszej rozmowy. Nie omieszkam jednak napomknąć o pogardzie z jaką wyrażasz się o naszym dobrodzieju baronie – Zaakcentował słowo „wyrażasz” dając do zrozumienia, że nie życzy sobie traktowania z góry. Ponadto podniósł głos tak, aby każdy przechodzień mógł go usłyszeć.

Czarodziej nachmurzył się, ściągnął brwi. Zdjął biały od śniegu kaptur. Jego rude loki falowały na wietrze.

– Posłuchaj no… najemniku.

– Nie – przerwał stanowczo Teo. – To ty posłuchaj. Nie oczekuj od obcych, że zaczną traktować cię jak przyjaciela gdy patrzysz na nich z góry. Możesz co najwyżej dostać po mordzie i uwierz, że nikt nie podąży ci z pomocą.

Ivette milczał przez chwilę. Teodahad spodziewał się dojrzeć w jego oczach wrogość, zaskoczenie, złość. Dostrzegł jedynie zaciekawienie zmieszane z rozbawieniem.

– Wybacz. Wiem, że czasami mnie ponosi. Pozwól, że wyjaśnię ci o co chodzi.

Ergaster skinął głową. Nie odezwał się jednak.

Mag zaproponował przechadzkę. Najemnik zaaprobował pomysł więc ruszyli pomiędzy ściśniętymi domostwami mieszczan.

– Jak zapewne słyszałeś zatrzymałem się w mieście tuż przed oblężeniem. Musiałem odpocząć, a jako że od trzech miesięcy bez przerwy podróżuję nie doszły mnie nawet wieści o nadciągającej armii Daghenu. Przez ten niefortunny traf utknąłem na tym zadupiu bez większych perspektyw na ujście z życiem. Byłaby to tym większa strata z tego względu, że jadę z ważnym posłaniem do naszego miłościwie panującego króla.

– A cóż to wszystko ma wspólnego ze mną? – Zdecydował się przerwać Teo.

– Właśnie miałem przejść do meritum. Chodzi o to, że wiem, a raczej domyślam się z czym poszedłeś do Horna. Najpewniej wpadłeś na pomysł jak wydostać nas z tej kabały. Nie, nie odpowiadaj. Mam dla ciebie pewną ofertę. Jestem przekonany, że aby plan się powiódł ktoś musi wyjść na zewnątrz. Mniemam, że tym kimś będziesz ty. I tu zaczyna się twoja rola. Zasugeruj baronowi, że potrzebujesz pomocy maga.

I znów ten ton nawykły do rozkazywania – pomyślał ergaster.

Stanęli na skrzyżowaniu dróg.

– Dam ci znać, jeżeli coś postanowię – odrzekł zbierając się do odejścia.

– Możesz oczywiście liczyć na sowitą zapłatę. W końcu ja jestem zleceniodawcą, a ty najemnikiem gotowym podjąć się pracy.

Teodahad uśmiechnął się półgębkiem. Bez cienia wesołości.

– Zatem do zobaczenia – rzekł.

•••

Ergaster wrócił do swojego oddziału. Z powodu braku kwater umieszczono ich, ku uciesze wszystkich (no prawie), w jednym z miejskich burdeli. Mężczyźni nie omieszkali korzystać ze sposobności, przez co ich mieszki wychudły przez te trzy dni szybciej niż się spodziewali.

Teodahad otrzymał kwaterę na piętrze wraz z dwoma kompanami. Szczęśliwie dlań całe dnie i niejednokrotnie noce płynęły im na kontemplacji wdzięków gospodyń. Pozostawał więc pozbawiony wątpliwej przyjemności związanej z ich towarzystwem. Usiadł na swoim sienniku (nie był to bynajmniej przybytek luksusowy) z butelką pośledniego wina w jednej i cynowym kubkiem w drugiej ręce. Przysunął do siebie drewniany stolik znajdujący się dotychczas w centralnej części komnaty. Postawił na nim naczynie, które wypełnił po brzegi szkarłatnym płynem. Pociągnął długi łyk. Skrzywił się z niechęcią, po czym powtórzył czynność. Gdy tylko opróżnił kubek, znów nalał do pełna.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi. Stanął w nich dowódca oddziału – Derek. Był to chłop wielki jak dąb, z łysą głową pokrytą tatuażami, kanciastą twarzą i wypranymi z emocji, rybimi oczami.

– Co tam słychać Teo? – Zagadnął tonem towarzyskiej pogawędki.

– Wino podłe. Kwaśne, do tego chrzczone. Pluskwy wżerają mi się nocą w tyłek, a dziwka z pokoju obok ma wyjątkowo paskudny i niezwykle donośny śmiech. Reasumując – nic nadzwyczajnego.

Dowódca zaśmiał się chrapliwie. Najemnik nie dał się zwieść pozornej wesołości. Wiedział, że Derek nie przyszedł tu ot tak, z nudów.

– Słyszałem – podjął po chwili – żeś był u Horna.

– Wieści szybko się roznoszą – odparł obojętnym tonem.

– Taaa… A po cóżeś tam był?

– Niestety jaśnie pan nie pozwolił mi opisywać naszej rozmowy postronnym. Z niewypowiedzianym smutkiem muszę więc poinformować, że jej treść pozostać musi tajemnicą. Przynajmniej do odwołania.

Derek ściągnął brwi niezadowolony. Na jego twarzy zagościł brzydki grymas.

– Nie warto udawać mądrzejszego niż się jest Teo. Można przez to narobić se kłopotów. Poważnych kłopotów – zawiesił głos. – Mam tylko nadzieję, że nie próbujesz dorabiać na boku pomijając przy tym swoich towarzyszy broni. Bo wiesz, nie ma niczego cenniejszego niż przyjaciel na polu bitwy. Pamiętaj o tym, żebym nie musiał ci później wyciągać bełta z pleców. Poza tym masz ze mną ważny kontrakt.

– Kontrakt nie traktuje w żadnym punkcie o dodatkowych zarobkach. Obliguje mnie jedynie do służby pod twoim rozkazem. A ja ci gwarantuję, że nie złamałem i nie zamierzam złamać jego postanowień. Poza tym prawda o przyjaciołach na polu bitwy jest mi znana. Nie musisz się więc obawiać ani o mnie ani o moją pamięć.

– Dobrze więc – odpowiedział spokojnym już tonem. Nie wyglądał jednak wcale na uspokojonego.

– Pamiętaj o stanie gotowości, żebyś mi się nie chwiał na nogach jak przyjdzie odpierać szturm – rzucił na odchodne i wyszedł.

Teodahad wypił duszkiem kolejny kubek wina. Skrzywił się, jednak już mniej niż poprzednio, po czym dolał sobie po raz kolejny do pełna.

•••

Tym razem spotkali się w osobistej komnacie Horna. Baron spoczywał rozparty wygodnie na łożu sącząc wino z kryształowego kielicha. Odziany był w czarny wams nałożony na białą koszulę. Guziki nie wytrzymały jednak napięcia odsłaniając bujny brzuch. Podobnie sznurowanie spodni przegrało nierówną walkę z wydostającym się na powierzchnię przeciwnikiem.

Na obwisłe policzki wystąpił mu rumieniec. Nos zsiniał przybierając bordowy kolor. W oczach jawiła się jedynie beztroska wesołość, jak gdyby Horn puścił w niepamięć wczorajsze utrapienia.

– Usiądźże najemniku. – Baron wskazał zydel znajdujący się naprzeciw jego legowiska. Teodahad usłuchał. – Przemyślałem twoją propozycję. Muszę przyznać ci rację. Wszystko co mam wymagało poświęceń. I to nie tylko moich. Musiałem naciągać, a co tu będę biadolił. Musiałem okradać biedniejszych ode mnie. Nie tylko… Musiałem ich zabijać… Nie osobiście, lecz jednak… – zawiesił głos. Spojrzał ergasterowi prosto w oczy. – Miałem kiedyś wspólnika w interesach wiesz? Byliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Majątek naszych ojców nie mógł się równać temu co wspólnie zgromadziliśmy. A mieli oni niemało.

– Zarabialiśmy wspólnie. Wspólnie traciliśmy. Przeżywaliśmy wzloty i upadki. W końcu przyszedł moment, w którym mogliśmy zdobyć… jeszcze więcej… Taaaak… Losowaliśmy, komu przypadnie… większa część. Padło na mnie. Wtedy mój kamrat, przyjaciel najwierniejszy… – po policzkach spłynęły dwie grube krople. – Wtedy postanowił się mnie pozbyć, dasz wiarę? Mój druch, mój kompan w doli i niedoli pozazdrościł mi szczęścia. W przypływie szału chciał pozbawić mnie życia… Skrytobójczym ciosem ostrza w plecy… Nawet nie odważył się spojrzeć mi w oczy.

Baron podniósł się ciężko z łoża. Kilka kropel wina poplamiły pościel. Chwiejnym krokiem podszedł do otwartej okiennicy. Gdyby nie mikre rozmiary Teodahad spodziewałby się z jego strony zamachu na własne życie. Powiew wiatru rozwiał czarne, lśniące włosy barona, który pociągnął długi łyk trunku. Odwrócił się. Spojrzał w twarz swego rozmówcy. Jakby próbował znaleźć zrozumienie. Nie znalazł. Jego oczy zmętniały jeszcze bardziej. Odwrócił się znowu. Wydawał się być nieobecny.

– Skoro zdołałem poświęcić tak wiele – podjął wreszcie. – Skoro potrafiłem pozbawić życia jedynego przyjaciela jakiego miałem i miał będę, mogę wziąć na siebie ciężar śmierci mieszkańców. Rób co uważasz za stosowne najemniku. Ten tam… Jak mu tam było… No wiesz o kogo chodzi – Horn zachwiał się niebezpiecznie ryzykując upadek. Nie upadł jednak. – Wyda ci pisma i przybliży ci domniemywane miejsce pobytu gada.

Stali chwilę w milczeniu. Teodahad jednak pod wpływem impulsu, niezrozumiałego dla niego samego, postanowił o coś poprosić.

– Jaśnie panie, czy mógłbym zabrać ze sobą maga Andersa Ivette? Uważam, że byłby on nieocenioną pomocą w naszym przedsięwzięciu. Dzięki swym czarom…

– Mógłbyś – przerwał zdecydowanie baron. – Powiedziałem rób co uważasz za stosowne. A teraz idź. Chcę zostać sam.

Teodahad skłonił się lekko po czym wyszedł bez słowa.

•••

Zarządca Bert wydał mu odpowiednie upoważnienia i poinstruował jak i gdzie wyjdzie z miasta. Ergaster ruszył korytarzem w stronę wyjścia.

Historię, którą usłyszał z ust barona znał już wcześniej. Baron Horn i hrabia Voghest byli niegdyś najlepszymi przyjaciółmi i partnerami w interesach. Pewnego razu los postawił na ich drodze szansę na objęcie rządów w królestwie. Obaj byli jedynymi kandydatami do ożenku z księżniczką Es-Territu. Hrabia z racji ważniejszego tytułu był pewny, że to właśnie jemu przypadnie ten zaszczyt. Nieoczekiwanie jednak księżniczka wybrała młodego wówczas barona. Voghest wściekł się i kazał zabić przyjaciela. Temu udało się ujść z życiem, a gdy dowiedział się kto stoi za zamachem postanowił odpłacić tą samą monetą. Tym razem zamachowiec okazał się skuteczny. Koniec końców zaręczyny i tak zostały odwołane z nieznanych przyczyn, a Horn pozostał bez królestwa i bez przyjaciela. Od tamtej pory, aby nie oszaleć, skoncentrował się na gromadzeniu bogactwa, pozostając zgorzkniałym i zimnym przez resztę życia.

Teodahad wszedł na wysokie spiralne schody prowadzące na parter. Ze ścian spoglądali na niego wyniośle przodkowie barona. Na dole połyskiwała łysina kamerdynera.

Najemnik słyszał co nieco o domniemywanym zerwaniu zaręczyn Horna z księżniczką. Przyczyną miały być rzekomo bardzo bliskie stosunki jakie niegdyś łączyły go z hrabią. Ile w tym prawdy nie wiadomo, jako że ludzkie języki nader często roznoszą wieści, które są najchętniej słuchane. Niekoniecznie zaś mają swe ujście w prawdziwej historii. Ponadto wściekła zapalczywość z jaką Horn zwalczał sodomitów zdawały się temu zaprzeczać. Z drugiej strony kto wie? Umysł podatny jest na wszelkiego rodzaju dewiacje i degeneracje.

Kamerdyner otworzył mu drzwi. Promienie słońca odbijały się w wypolerowanych zbrojach wartowników. Gdy tylko ergaster opuścił mury zamku pojawiła się przed nim odziana w brązowy płaszcz rudowłosa postać.

– Witaj najemniku.

– Witaj czarodzieju.

Anders Ivette uśmiechnął się lekko. Zdążył się już zorientować, że nie należy traktować ergastera z góry.

– Wyczekuję z niecierpliwością twojej decyzji.

– Dzisiaj w nocy. Nie ma na co czekać. Bądź na rynku. Tam z pewnością się odnajdziemy.

Mag rozszerzył uśmiech jeszcze bardziej. Zielone oczy rozbłysły mu iskrami szczęścia. Zatarł ręce.

– Znakomicie. Już dziś się spakuję. Nie stracisz na tym najemniku, oj nie stracisz. Podjąłeś bardzo mądrą decyzję.

– Oczywiście, że nie stracę – odparł chłodno Teo. – Pomożesz mi nakierować smoka na Dagheńczyków.

Ivette wyglądał na nieco zaskoczonego. Rozbrzmiało skrzeczenie kołujących nad miastem kruków. Zimny wiatr zwiał odrobinę białego puchu z pobliskiej wieży.

– Oczywiście – odparł niechętnie. – Mam być o północy?

– Dobrze by było.

– Zatem do zobaczenia.

•••

Nie chciał jeszcze wracać do swojej kwatery. Do zamtuza. Postanowił, że pospaceruje i pomyśli co ze sobą zabrać. Jego myśli krążyły jednak zupełnie gdzie indziej.

Wszedł na rynek. Opuszczone kramy i stragany stanowiły siedziska dla zmęczonych wojów. W jego centrum zgromadzono, pod prowizoryczną altaną, broń odebraną poległym w czasie szturmu. Im już się nie przyda.

Przeciskał się przez całe zastępy mieszczan i wojskowych. Ktoś potrącił go przechodząc. Ergaster zawsze przy okazji takich głupstw przypominał sobie jak ciężko odnaleźć mu się w dzisiejszym świecie. W świecie, w którym upadają wartości moralne. W świecie, gdzie kapłanom żyje się lepiej niż ciężko pracującym rolnikom. Gdzie nie ma już chyba miejsca nietkniętego ludzką ręką. Takie głupstwo, tyle negatywnych myśli. Świat, w którym za wszystko trzeba zapłacić cenę.

Skręcił w wąską uliczkę. Ruch nie był tu już tak intensywny. Spacerowała tu matka z synkiem, a tuż obok toczyła się pijana hałastra intonująca prostą do zapamiętania, lecz niezbyt przyzwoitą pieśń. Dzieci nie powinny tego słuchać.

Kobieta z dzieckiem nie zwróciła nawet uwagi na rozśpiewaną grupę. Szepnęła coś do syna, przycisnęła go do siebie i przeszła bliżej ściany przeciwległego budynku. Byle być jak najdalej od najemnika. To ci świat. Świat, w którym matka woli aby dziecko słuchało świństw, niż żeby ominęło kogoś, kto jest nieco inny bez ostentacyjnego okazania odrazy i pogardy. Dziwny jest ten świat.

Teodahad już dawno pojął, że cena, którą zapłacił za swoje umiejętności to wygląd. Nie chodzi o to, że był parchaty, śmierdzący, czy bezzębny. Kiedyś ktoś powiedział mu… Codziennie mówił, że ma przystojne oblicze. Domniemywał więc, że chodzi o kolor jego skóry. Brzydki, czy ładny… Nie wiedział. Wiedział natomiast, że inny. To sprawiało, że ludzie omijali go szerokim łukiem. Inność. Cena jaką musiał zapłacić za swoje talenty. Brak akceptacji świata. Akceptacji, której w gruncie rzeczy wcale nie potrzebuje. Najlepiej czuje się przecież w samotności, z dala od zgiełku.

Na dachu jednego z budynków usiadł kruk. Przypatrywał mu się swoimi małymi, czarnymi oczkami. Przekręcił główkę. Najemnik odniósł wrażenie, jakby ptak chciał mu coś powiedzieć. W tej samej chwili donośnie zakrakał. Teodahad poczuł się źle. Postanowił wracać.

•••

Zapadła noc. Niebo rozbłyskiwało tysiącem migoczących gwiazd. Wiatr miotał się wściekle pomiędzy wieżami zamku i dachami domostw. Gwizdał przeraźliwie wślizgując się w wolne przestrzenie pomiędzy zabudową.

Noc zupełnie odmieniła oblicze miasta. Z tętniącego życiem stało się ciche i wyludnione. W sam raz dla przemierzającego wąskie uliczki Teodahada. Zamienił pikowany kaftan na ulubioną czarną kurtkę. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł się swobodnie. Nikt go nie potrącał, nikt nie wymijał z obrzydzeniem. Nikt na niego nie patrzył. Od razu wszystko nabrało innego, lepszego charakteru. Tylko kruki bezustannie krążyły nad miastem. Czekały.

Całe przedsięwzięcie, na tym etapie, nie sprawiło problemów. Mag czekał punktualnie w umówionym miejscu. Ruszyli więc bez zbędnej zwłoki ku północnej bramie. Tam napotkali trzech wartowników.

Teodahad rozłożył pergamin z królewską pieczęcią podtykając go strażnikom pod nos. Pismo przejrzał młody rycerz o jasnych włosach i dziewczęcej aparycji.

– Więc to wy panowie. Zwę się Jean Pierre Borcouff – Segnon. Rycerz w służbie naszego miłościwie panującego króla.

– Jestem Teodahad Odoaker, a mój kompan zowie się Anders Ivette.

– Ach tak. Pan mag zapewne. Przyjemność po mojej stronie.

– Dziękuję. Miło mi was poznać – odparł wyniośle czarodziej.

– Proszę za mną. Spuścimy was z murów na linach.

Anders Ivette spojrzał z niepokojem na najemnika. Ten pozostawał jednak spokojny i obojętny. Ruszyli do wieży. Drobili kroki na wąskich, spiralnych schodach. Czarodziej czuł się wyraźnie niepewnie.

– Jak to się stało, że herbowy rycerz stanął na warcie? – Zagadnął ergaster. – W dodatku rycerz samego jaśnie pana.

– Widzicie, ktoś musi dać ludziom przykład. Ktoś musi podbudować morale wśród prostego żołnierza. A na kogóż, jak nie na nas herbowych rycerzy króla podniesione są ich oczy? – Odparł z nutą patosu w głosie.

– Rozumiem. Widzę, żeście poważnie podeszli do powołania. Jak to się stało, żeście utknęli w mieście?

– Przypadkiem. Wracałem do stolicy i postanowiłem się tu zatrzymać. Atak Dagheńczyków został przeprowadzony naprawdę niezwykle przebiegle. To im muszę przyznać.

Najemnik nie skomentował uznawszy temat za wyczerpany.

W chwilę później stali już na szczycie muru. Mag, coraz bardziej zdenerwowany, wpatrywał się z przejęciem w dół. Silny podmuch wiatru zachwiał nim. Poczuł, że kolacja może za moment opuścić jego żołądek.

– Proszę chwycić mocno liny. Zawiązaliśmy węzeł, abyście mieli gdzie oprzeć stopy. Opuścimy was. Uważajcie jednak. Możecie nadziać się na patrol Dagheńczyków. Gdyby was zaskoczyli…

– Nie zaskoczą – przerwał z całą stanowczością Teo.

•••

Mag, gdy tylko postawił stopy na ziemi od razu runął na kolana. Najpierw dyszał ciężko, jednak w chwilę później jego kolacja znalazła w końcu drogę na zewnątrz. Najemnik czekał aż trzewia maga się uspokoją.

W końcu ruszyli. Początkowo szli przyklejeni do muru. Pochodnie zza muru rzucały mdłe światło. Po jakimś czasie skręcili w ciemność. Wiatr zdawał się być tu jeszcze silniejszy. Mag skulił się. Zaskoczyło go jak wprawnie Teodahad wybiera drogę i omija niebezpieczeństwa. Ilekroć z niezrozumiałych przyczyn zmieniali kierunek, gdzieś nieopodal słyszał parskanie koni i brzęk strzemion. Domyślił się, że ergaster wymija patrol. Gdy tylko na drodze maga pojawił się korzeń, czy głaz, którego za nic by nie zobaczył, najemnik chwytał go za ramię i odciągał. Zupełnie jakby widział w tych ciemnościach, pomyślał Ivette.

Minęli oddziały Daghenu od zachodniej strony. Teo doskonale widział łopoczące sztandary z głową byka na czerwonym polu. Dostrzegł także rycerza i smoka toczącego bój na żółtym proporcu. Skrzek kruków powoli zaczynał milknąć. Z oddali niosły się echa obozowiska Dagheńczyków. Nikt najwyraźniej nie spodziewał się zagrożenia.

Weszli w leśną gęstwinę. Tutaj mag pozostawał już kompletnie bezradny. Nawet wątłe światło gwiazd utknęło w rozłożystych koronach dębów, lip i buków. Nagle coś przed nimi się poruszyło. Ergaster zdawał się niczego nie słyszeć, ale czarodziej był pewny, że jakiś dźwięk dotarł do jego uszu. Liście zaszamotały wściekle. Z ciemności runęła na maga z głośnym piskiem ciemna sylwetka. Krzyknął. Przed twarzą spostrzegł parę wielkich, połyskujących oczu. Złożył dłonie do zaklęcia. Unieruchomił go chwyt najemnika. Puszczyk pofrunął gdzieś dalej. Pojedyncze pióra leniwie opadały ku ziemi.

Spodziewał się szyderstw ze strony kompana. Czekał na docinki. Na próżno.

– Poczekaj. Nie mogę tak iść – wydyszał mag, gdy nieco się opanował. –  Niczego nie widzę.

– Właściwie, to nie powinno nam już nic grozić. Użyj zaklęcia.

Ivette kiwnął głową. Wyciągnął przed siebie dłoń spodem do góry. Pstryknął palcami. W jednej chwili pojawiło się intensywne, błękitne światło. Wydawało się jakby zostało przyczepione niewidzialną nicią do jego palców. Umiejscowił je na wysokości klatki piersiowej. Wykonał obiema dłońmi kilka ruchów okrężnych. Światło pozostało w miejscu, podczas gdy czarodziej mógł spokojnie opuścić ręce.

– Chodźmy więc.

Lawirowali pomiędzy grubymi pniami drzew. Puszczyk przypatrywał im się ciekawie z gałęzi. Myszy korzystając z jego chwilowej dekoncentracji przemykały między kępkami traw popiskując cieniutko.

– Jaki właściwie mamy plan najemniku? Dokąd zmierzamy? – Dopiero teraz mag uświadomił sobie, że tak naprawdę niemal nic nie wie o ich przedsięwzięciu.

– Kierujemy się w stronę wysokich szczytów. Musimy obudzić smoka.

Zapadło ciężkie milczenie.

– Ty naprawdę chcesz to zrobić?

Teodahad milczał.

– Ty naprawdę mówisz poważnie – stwierdził ze zgrozą. – Myślałem, że chcesz mnie nastraszyć… Czy ty zdajesz sobie sprawę czym to grozi? Wiesz ilu ludzi może przez to zginąć? Wiesz jaką cenę będziesz musiał zapłacić za taką decyzję?

Ergaster milczał przez chwilę wydawał się być ciągle czujny i skoncentrowany na nasłuchiwaniu potencjalnego zagrożenia. Spojrzał magowi w oczy.

– To nie jest moja decyzja magu. Nie ja za to zapłacę. Poza tym życie jest wypadkową naszych wyborów. Zawsze jest jakaś cena.

– Bredzisz – warknął czarodziej. – Mówisz o rzeczach, których najwyraźniej nie pojmujesz. Jaka cena pytam? Znam ludzi głupich, brzydkich i pozbawionych wszelakich talentów. Pomimo tego mają się dobrze i żyją szczęśliwie. Znam również takich, których pomimo tego iż całe życie byli uczciwymi ludźmi dotknęło nieszczęście. Słucham więc? Gdzie jest ta cena, o której mówisz?

– Płacisz już w momencie narodzin – odparł spokojnie, niemal znudzonym tonem. – Już wtedy natura obdarowuje cię umiejętnościami, talentami. Jednym oferuje siłę miast umysłu, innym na odwrót. Jedni posiadają talenty magiczne, inni wyróżniają się szczególną wrażliwością, która stanowi główną cechę artystycznych umysłów. Jednak nie ma człowieka idealnego. Nie ma nikogo, kto posiadałby wszystkie talenty. A jeżeli ktoś tak uważa, to tak naprawdę nie potrafi nic. – Zawiesił na chwilę głos. Westchnął. – Całe życie jesteśmy zmuszani do wyborów. Coś kosztem czegoś. Weźmy taki prosty przykład złodzieja. Może nie kraść, ale pozostanie głodny. W końcu więc zdecyduje się coś ukraść. Wówczas liczy się z tym, że mogą go złapać. W końcu łapią. Płaci cenę. Pozostaje bez dłoni.

– Złodziej nie musi być złodziejem – odparował natychmiastowo Ivette. – Równie dobrze może zostać szewcem, pasterzem, kowalem. Może zmienić swoje życie. Ma na to wpływ.

– Ma, a jakże – ciągnął tym samym tonem najemnik. – Tyle, że zmiana swojego życia również pociąga za sobą cenę, z którą trzeba się liczyć. Przeszłość zawsze się o nas upomina. Czy to starzy znajomi, czy to przypadkowe spotkanie z dawnym wrogiem. Od tego ciężko jest uciec. Ponadto, aby zostać rzemieślnikiem również musisz ponieść cenę. Czas. Ażeby nauczyć się rzemiosła potrzeba czasu. Ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej.

– Każde życie jest inne. Nie zawsze trzeba płacić cenę. Słyszałeś o cudownie uleczonych, o sierotach, które po latach odnalazły matki? Przypadek, powiadam, los i szczęście. To trzy czynniki składające się na ludzkie życie. Cena nie jest tu koniecznością.

– Bzdura. Każdy dochodzi do momentu w swoim życiu, w którym musi dokonać wyboru. A każdy wybór niesie ze sobą cenę. My powinniśmy być po prostu jak wprawni kupcy. Wybrać tak, żeby poniesiony koszt okazał się możliwie jak najmniejszy, a zysk jak najwyższy. – Czarodziej chciał zaprzeczyć, chciał protestować, ale Teo przerwał mu uniesieniem dłoni. – W jednym się jednak nie pomyliłeś. Zapłacę cenę za to co robimy. Pomimo tego iż wiem, że jest to jedyne wyjście zapłacę. Spokojnym snem.

•••

Słońce pozostawało ukryte za horyzontem. Strzeliste górskie szczyty wyglądały jak ponure, ciemne olbrzymy. Wszędzie wokół zapadła głęboka cisza. Tylko wiatr nadal wył rozwiewając im włosy. Teodahad spojrzał na górujące nad nimi cienie. Wiedział, że niełatwo będzie odnaleźć smoczą kryjówkę.

– No i jak chcesz znaleźć tą bestię? – Zapytał mag z niekrytą nutą ironii w głosie.

– Odejdź proszę. Muszę się skupić.

Mag odszedł posłusznie. Z zaciekawieniem przyglądał się najemnikowi. Ten usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Zamknął oczy. Jak zawsze najpierw zaczęły wygasać zmysły. Przestał czuć zimno podłoża. Dźwięk wiejącego wiatru powoli cichł, aż zniknął zupełnie. Ergaster tkwił w idealnej ciszy. Jak zwykle medytacji towarzyszyło uczucie opadania w dół. W nieprzebrany mrok. Jak zwykle stało się to niespodziewanie. Całkowite ciemności otuliły wszystkie zmysły. Powoli zaczął czuć magiczną moc. Po chwili rozbłysła ona tuż za nim ostrym blaskiem. Mag. Szukał dalej. Gdzieniegdzie maleńkie źródła mocy pulsowały wątłym światłem przypominającym chwiejny płomień świecy. Przedzierał się wzrokiem pomiędzy nimi. Próbował znaleźć coś wyraźniejszego, emanującego silniejszą magią. W końcu znalazł to czego szukał. Jedno światełko rozbłysło mocniej.

Ocknął się. Jak zwykle powrót okazał się niespodziewany. Powróciło zimno gryzące twarz i pośladki. Znów słyszał hulający w dolinie wiatr. Mag stał na swoim miejscu.

– Co ty teraz zrobiłeś? – w głosie czarodzieja pobrzmiewało autentyczne zaciekawienie.

– Medytowałem – odparł wstając. Otrzepał spodnie szybkimi ruchami. – Przy odpowiedniej koncentracji potrafię wyczuć źródła magicznej mocy. Smoki, które opanowały w pewnym stopniu magię również nią emanują. Łatwo więc było go zlokalizować.

– Coś takiego – zdziwił się Ivette. – Nie sądziłem, że posiadasz takie umiejętności.

– Nie tylko takie. Chodźmy.

Weszli w wąski przesmyk. Z dwóch stron otaczały ich strome szczyty. Przed nimi wyrastał następny. Wędrówka zmęczyła ich okrutnie. Musieli jednak kontynuować. Musieli dostać się do smoczej kryjówki. Szli najpierw w górę, później w dół, aby za chwilę rozpocząć wspinaczkę na nowo. Zaczęło się przejaśniać. Góry rzucały ponury cień na dolinę, którą pozostawili już daleko za sobą. Wreszcie zrobiło się na tyle jasno, że mag mógł odczarować magiczne światełko i iść polegając na własnym wzroku.

Teodahad zatrzymał się u podnóża góry. Hale rozciągały się wszędzie wokół. Z nich wystrzeliwały w górę spiczaste wierzchołki. Szczyty pokrywała lodowa czapa.

– To tu – powiedział najemnik. – To tutaj smok ma swoją kryjówkę. Zaczynaj magu.

Ivette westchnął wyrażając ostentacyjnie dezaprobatę. Lśniące ostrze, nie wiedzieć kiedy znalazło się w dłoni ergastera. Z sykiem przecięło powietrze. Mag dostrzegł przed nosem sztych miecza.

– Zaczynaj – powiedział z lodowatym chłodem w głosie Teodahad.

Czarodziej raz jeszcze westchnął ciężko.

– Możesz to zabrać – odparł z rezygnacją. – I tak jestem ci winien przysługę za wyciągnięcie mnie z miasta. Oddam dług. Zapłacę cenę jak to określiłeś. Odejdź.

– Pamiętaj tylko, żeby skierować go na Dagheńczyków. Wiem, że potrafisz coś takiego.

– Potrafię, ale ofiar postronnych nie unikniemy. Nawet najsilniejsze zaklęcie nie utrzyma w ryzach tak potężnej bestii. O tym także najpewniej słyszałeś.

– Słyszałem. Zaczynaj.

Anders Ivette zaczął intonować słowa zaklęcia wymachując przy tym rytmicznie dłońmi. Jego sylwetkę ogarnął delikatny blask. Wiatr wył donośnie. Po chwili jednak zagłuszył go potężny, jeżący włosy na karku ryk. Ryk wściekłej bestii.

W tej jednej chwili najemnik pomyślał, czy aby na pewno nie było innego rozwiązania.

•••

Baron Horn nie zmrużył oka tej nocy. Czuwał nawet pomimo upojenia. W każdej chwili spodziewał się dojrzeć na niebie cień bestii. Gdy pierwsze promienie słońca przebiły się ponad horyzont zaczął mieć nadzieję, że najemnik zginął w drodze. Liczył, że złapał go dagheński patrol, rozszarpały wilki, cokolwiek. Pragnął, aby stało się coś co go powstrzyma. Wiedział, że to jedyna droga ratunku dla ludzi z miasta. Chociaż ich części. Wiedział, że Dagheńczycy nie zawahają się wybić wszystkich do nogi. Jednak słyszał co nieco o smoczych atakach. Słyszał o spustoszeniu, które sieją. Bał się. O mieszkańców. I o siebie.

Pociągnął długi łyk ze swojego kryształowego kielicha. Coś zamajaczyło na błękitnym niebie. Czarny, odległy jeszcze cień mknął wdzięcznie między obłokami. Był coraz większy. Zbliżał się. Horna oblał zimny pot.

•••

– Czemu właściwie czekamy? – Zapytał rycerz w czarnej zbroi.

– No właśnie – dorzucił jego kompan, ciemnowłosy młodzieniec z pokrytą pryszczami twarzą. – Czemu? Przecież mamy dwudziestokrotnie silniejszą armię, a stoimy na tym mrozie.

– Po raz setny powtarzam wam, że czekamy – odparł Antonio. – Generał Lesseg prowadzi jeszcze dwa razy tyle naszych. I tak musielibyśmy na niego czekać, więc weźmiemy miasto głodem.

– Och, ależ my doskonale wiemy, że musimy na niego czekać – odpowiedział pryszczaty. – Tylko po co? Przecież ten nędzny kraik jest w rozsypce. Sami moglibyśmy tu niemało dokazać. Zanim dotarłyby posiłki stalibyśmy już pod Neisborgiem.

– Ty Salm się na Neisborg nie wybieraj. Wiedz, że ekspansja, aby była skuteczna, musi zostać przeprowadzona w dużej liczbie wojska i w miarę płynnie. Ta armia płynności nie zapewni.

– E tam, gadanie…

W tym samym momencie padł na nich cień. Coś zakryło słońce. Wszyscy trzej jak na komendę podnieśli głowy. Dostrzegli cień. Cień bestii na tle słońca. Nawet nie zdążyli krzyknąć.

•••

– Mam nadzieję, że dobrze to przemyślałeś – powiedział mag. Nie doczekawszy się komentarza kontynuował. – Ośmielam się również wyrażać nadzieję, że nie mam już wobec ciebie długu. Pozwól zatem, że się oddalę.

Twarz najemnika pozostawała nieprzenikniona. Rozmyślał o konsekwencjach swego czynu. Wiedział, że nie było innej drogi, jednak…

– Pamiętam co mi mówiłeś. O tym, że zawsze jest jakaś cena. Ale dziś cenę poniosą ludzie, którzy w zamian nie dostaną nic. Tysiące żołnierzy, których jedyną winą było to, że służyli wiernie swemu królowi. Matki z dziećmi, które z wojną mają tyle wspólnego co ja z krawiectwem. Kupcy, którzy żyją z handlu, a nie z walki. Oni zapłacą. W zamian nie dostaną nic. Nie mów mi więc, że zawsze jest „coś za coś”.

Teodahad wciąż milczał. Jego twarz nie zdradzała emocji. Emanowała wręcz spokojem. W środku jednak trwała zabójcza walka. Walka jego sumienia z samym sobą. Najgorsza z możliwych.

•••

Promienie słońca odbijały się od zielonych łusek szybującego smoka. Mieszczanie, żołnierze i kupcy zamarli z otwartymi ustami. W jednej chwili ogarnęła ich panika. Rodzice próbowali przede wszystkim chronić swe pociechy. Biegli szukając z determinacją kryjówek dla swych pociech. Te płakały głośno. Bestia tymczasem pikowała w dół posyłając wiązki ognia. Zabudowania po kolei zostawały pochłaniane przez czerwone płomienie. Wielki cień pojawił się tymczasem nad pierzchającą w lasy armią Daghenu.

W oddali widać było pasmo gór. Na tym tle smok spadał na kolejnych uciekających. Potężne szczęki zaciskając się przepoławiały ciała. Niekiedy z jeźdźca nie zostawało nic poza krwawą plamą. Nasyciwszy głód bestia mordowała bez użycia szczęk. Silne łapy zwieńczone ostrymi, czarnymi pazurami zmiatały kolejnych żołnierzy na ziemię wraz z końmi. Długi, umięśniony ogon łamał kręgosłupy i przetrącał głowy. Skrzydła łomotały rytmicznie rozwiewając dookoła drobiny śniegu.

Dolina opustoszała. Jedynie szczątki poległych i plamy czerwieni świadczyły o tym, że przed chwilą doszło tu do masakry. Potwór rzucił się wnet w stronę miasta. Z wściekłym rykiem spadł na kamienice. Budowle nie wytrzymując ciężaru runęły z głośnym hukiem. Smok górował nad zabudową. Silne łapy i ogon miotły wszystko na jego drodze. Zamieniały budynki w kupy gruzu. Ludzi rozszarpywały. Krzesały łzy ich bliskich. Widok przerażających ślepiów prześladować będzie ocalałych do ostatnich dni.

Wybuchł pożar. Nie znalazł się jednak nikt, kto próbowałby zapanować nad żywiołem. Płomienie, jakby kierowane czyjąś wolą zajmowały coraz większy obszar. Pewnym było, że z miasta niewiele zostanie.

Smok ryknął donośnie. Wzbił się w powietrze. Poszybował w stronę zamku. Rozpędzony uderzył w jedną z wież. Ta runęła z hukiem na cisnących się przy wejściu ludzi. Przeraźliwy krzyk przebił się spod lecącej sterty gruzu. Bestia wbiła pazury w dach. Sklepienie nie wytrzymało. Wszystko zawaliło się do środka. Potwór usiadł na drugiej, ocalałej wieży oplatając wokół niej ogon. Przyglądał się tymi przerażającymi, wężowymi ślepiami na swoje dzieło. Jakby kontemplował stworzony przez siebie obraz rozpaczy i grozy. Wydał z siebie gardłowy ryk triumfu. Był wolny.

•••

To co widział Teodahad wracając doliną było niczym w porównaniu z tym co zobaczył w mieście. Zmasakrowane zwłoki. Płaczące nad nimi dziecko. Inne, osierocone rozglądało się bezradnie pochlipując cicho. Tuż obok matka krzycząc rozdzierająco tuliła małe, zakrwawione ciałko. Ciemnoczerwone, makabryczne wzory zaschły na ziemi i na ścianach ocalałych budynków. Zachodzące słońce wyzwalało z nich rubinowy odblask.

Ktoś klęczał naprzeciw kupy gruzu, która jeszcze niedawno była zapewne jego domem. Ktoś jęczał cicho ściskając kikut po urwanej nodze. Najemnik szedł jak w transie. Bezwiednie kierował się w stronę zamku. Jakby pchany czyjąś wolą.

Wielki niegdyś monumentalny wręcz gmach zamku wyglądał teraz jak zdewastowana rudera. Jedynie wieża przypominała o czasach jego świetności.

Przed tą kupą kamieni stał mikry, łysy człowieczek. Trząsł się z zimna. Najwyraźniej czekał tu już od dłuższego czasu. Teodahad obrzucił go obojętnym spojrzeniem. Przeszedł obok, gdy coś chwyciło go za ramię.

– P-p-p-pan najemnik? – Wydukał trzęsąc się człowieczek. – C-c-co ja plotę, o-o-oczywiście, że tak. O-o-oto wasza zapłata.

Pękaty mieszek zmienił właściciela. Ergaster milczał jednak, wyraźnie oczekując wyjaśnień.

– J-j-jaśnie pan baron kazał przekazać, abyście się mu już więcej na oczy nie pokazywali. Rzekł, że jak w-w-was spotka to cytuję g-g-gołymi rękoma u-ukatrupi.

Najemnik kiwną głową. Nie odezwał się jednak. Rozumiał po części Horna. Sam czuł się zbrukany. Czuł się, jakby miał na rękach krew tych wszystkich ludzi. Wiedział jednak, że tak należało. Nie było innego sposobu.

Kruki już nie krążyły nad miastem. Kruki ucztowały. Wiatr wył donośnie. Rozwiewał włosy. Teodahad odwrócił się i odszedł bez słowa. Ruszył ku zachodzącemu słońcu. Nie odetchnął jednak z ulgą. Nie przemierzał drogi pewnym krokiem z uniesioną głową. Ocaleni nie wiwatowali na jego cześć. Szedł smętnie, powoli, jakby zamyślony. Wiedział, że do końca życia będzie czuł odpowiedzialność. Odpowiedzialność za przelaną tu krew. Zapłacił swoją cenę.

Koniec

Komentarze

Smocza opowieść z przesłaniem. Przekaz stary jak handel, ale to nie szkodzi. Opowieść przypadła mi do gustu. Trochę gorzej z wykonaniem – interpunkcja mocno kuleje; wtrącenia, wołacze, zdania złożone – to wszystko domaga się przecinków. Niekiedy robisz błędy w zapisie dialogów. Zdarzają Ci się powtórzenia.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za komentarz. Wiem przynajmniej nad czym popracować :)

– No co z wami do jasnej cholery? – Wysyczał baron.

Przykładowy błąd w zapisie dialogu: odpaszczowość, generalnie, małą literą, jako kontynuacja.

 

Czasami tam, gdzie można pozwolić sobie na dłuższe, bardziej złozone zdanie – tniesz kropkami na siłe, budując krótkie, dynamiczne sentencje w miejscu, gdzie potrzebne jest wyciszenie, popłynięcie ze słowem (a ostatni akapit to już istna teksańska masakra piłą mechaniczną).

 

Tekst z morałem – momentami za łopatologicznie go podajesz (jak np. w dialogu elfa z magiem w lesie), ale niezgorszy, niezgorszy. Warto jeszcze popracować nad zapisem dialogów, interpunkcją (wybija z rytmu czytania, szczególnie braki przecinków), ale lektura, nie powiem, całkiem.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Pomysł był i przesłanie też, że o smoku nie wspomnę, ale całość wydała mi się mało dopracowana, przez co nie mogę zaliczyć lektury do satysfakcjonujących. Do błędów zasygnalizowanych przez wcześniej komentujących, dodaję to, co samo wlazło mi w oczy.

 

A za­miast buj­nej brody jego twarz po­ra­sta­ła nie­re­gu­lar­na, roz­wi­chrzo­na szcze­ci­na. – Szczecina, to krótki włoski, raczej twarde i sztywne, niemożliwe do rozwichrzenia.

 

A żesz ty kurwa ry­ce­rzy­ku za­sra­ny.A, żeż ty, kurwa, ry­ce­rzy­ku za­sra­ny.

 

Nos zsi­niał przy­bie­ra­jąc bor­do­wy kolor. – Skoro nos zsiniał, nie mógł być bordowy. Siny, to niebieskofioletowy.

 

Jak zwy­kle me­dy­ta­cji to­wa­rzy­szy­ło uczu­cie opa­da­nia w dół. – Masło maślane. Czy istnieje możliwość opadania w górę?

 

Be­stia tym­cza­sem pi­ko­wa­ła w dół po­sy­ła­jąc wiąz­ki ognia. – Kolejne masło maślane.

 

Krze­sa­ły łzy ich bli­skich. – Można krzesać iskry, a jak krzesze się łzy?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Problem determinizmu i skutków walki z nim wydaje się dość, powiedzmy, często podnoszony. Stąd oparcie się na tym schemacie – tym bardziej w fantasy, które chyba sobie szczególnie ów model upodobało – wymaga zaprezentowania wysokiej jakości opowiadania. U Ciebie jest tak sobie. Od strony językowej widać niedopracowanie. Postaci są trochę zbyt archetypiczne – protagonista, odtrącony odmieniec, który sprzedaje życiowe mądrości, włodarz-nerwus, cwaniaczek, który coś chce dla siebie ugrać – mag. Nie mówię, że jest źle – całość w podanej przez Ciebie formie jest po prostu przeciętna. Zapewne wystarczyłoby zadbać o język, trochę bardziej klimatyczne opisy i dodać szczyptę indywidualności postaciom, a byłoby znacznie lepiej. 

I po co to było?

O kurczę dawno nie zaglądałem, a tu tyle komentarzy. Dziękuję Wam za konstruktywną krytykę. Bardzo mi to pomoże w przyszłości :)

Nowa Fantastyka