- Opowiadanie: Hanzo - Bestia

Bestia

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Bestia

BESTIA

 

 

 

2012

 

Las za domem babci Łucji wyglądał najbardziej niesamowicie o zmroku. Szczególnie latem, kiedy chowające się za wierzchołkami słońce słało długie cienie na rozległe trawy oddzielające gospodarstwo od lasu. Sąsiedzi zganiali z łąk bydło na noc, a ponad ich głowami, w najwyższych gałązkach, ostatnie promienie dnia rozszczepiały się na setki bursztynowych wiązek. Wiatr, wieczorami gnający zwykle z zachodu, uderzał z rozpędem w barierę brzóz i buków. Ściana zieleni falowała niespokojnie pod jego powiewami – czuło się w tym jakąś dziwną, odwieczną harmonię. Stare drzewa, kołysząc się na boki, trzeszczały cicho. Dźwięk ten słyszany z oddali przypominał ludzkie szepty, choć dziecięca wyobraźnia sugerowałaby raczej, że to faunia mowa.

Im później się robiło, tym bardziej złowieszczy stawał się las. Czasami, to tu, to tam, wzbijał się w powietrze jakiś ptak lub pohukiwała tajemniczo sowa.

– Nigdy nie zapuszczaj się do niego sama. Ciągnie się daleko we wszystkie strony i niejeden już w nim zbłądził – przestrzegała Łucja małą Malwinkę rok w rok, kiedy ta odwiedzała ją na wakacje.

– Dobrze, babciu – przytakiwała zawsze wnuczka. Tylko raz zapytała, a było to dwa lata wcześniej: – A ty zgubiłaś się kiedyś w lesie, babciu?

Nie doczekała się odpowiedzi.

Las był wiekowy, zapuszczał tu swoje korzenie już setki lat wcześniej. Stara była również babcia, a właściwie – prababcia Malwiny, jeśli być dosłownym, choć wnuczka wolała to pierwsze określenie. Łucja urodziła się pewnej lutowej soboty 1930 roku, gdy mroźny wicher wciskał się łupieżczo do chatki, a zaspy na zewnątrz sięgały niemal dachu. Kiedy była w wieku dwunastu lat, czyli tylu, ile liczyła sobie teraz prawnuczka, wojenna zawierucha trawiła świat w najlepsze, lecz już niebawem miała wygasnąć. To były inne czasy.

Nie lubiła wspominać tamtych złych dni.

Malwina spędzała każde wakacje u prababki; jej rodzice nie chcieli, by staruszka była samotna przez cały rok, a i małej dobrze robiło świeże powietrze po długich dziesięciu miesiącach w mieście. Wioska, gdzie mieszkała Łucja, znajdowała się na dużej, naturalnej polanie otoczonej zewsząd lasem. Biegła tędy tylko jedna ulica bez nazwy, a autobus odwiedzał ich zaledwie raz dziennie, wczesnym rankiem, kiedy kury dopiero budziły się do życia. Panowała tu błoga cisza i spokój.

Jednym słowem – sielanka. Człowiekowi może zakręcić się łza w oku, że takich miejsc na świecie jest już coraz mniej.

Każdego wieczoru dwie panie, które dzieliło dobrych siedemdziesiąt lat różnicy wieku, siadały w przyjaznej altance na tyłach domu i oglądały razem ten spektakl, który można by nazwać "Zachodem słońca w lesie". To mało górnolotna nazwa, lecz po co gmatwać coś, co jest tak piękne w swej naturalnej prostocie? Popijały słodką herbatę (pełen dzbanek stał zawsze na stoliku) i jadły drożdżowy placek, posmarowany grubo masłem.

Czasami Łucja opowiadała wnuczce jakieś historie sprzed lat, najczęściej jednak po prostu siedziały w ciszy i patrzyły na las. Widok był dobry, bo półkole altanki otwierało się właśnie w tamtym kierunku i nic nie zagradzało im pola widzenia, od ściany drzew dzieliło je szerokie pasmo upstrzonych mleczem łąk. Słodycz ich kolacji często zwabiała owady, lecz odpędzały je bez marudzenia. Były to głównie muchy, ale im ciemniej się robiło, tym częściej pojawiały się nieprzyjemne, włochate chrabąszcze.

Świerszcze cykały niezmordowanie do akompaniamentu rechocących w pobliskim stawie żab, a ostatnie ze zganianych krów muczały niskim tonem, z rzadka tylko poganiane ostrym głosem któregoś z sąsiadów.

Powietrze pachniało wysuszonym sianem. Kto nie zna tego zapachu, ten nie wie, że żyje. Całodzienny upał gdzieś znikał i panował przyjemny chłodek, jedynie nagrzana ziemia przypominała o wcześniejszej duchocie. Wiatr przyjemnie gmerał im we włosach: brązowych dziewczynki i mlecznobiałych seniorki.

Malwina czuła w powietrzu atmosferę jeszcze nieopowiedzianej, lecz już nadciągającej niczym burzowe chmury opowieści. Historyjki z dawnych lat potrafiły wywołać u niej ciarki strachu. Często były niepokojące i sprowadzały później koszmary, ale wydawały się prawdziwe. W dawnych czasach łatwiej było o niepokojącą opowieść niż dzisiaj, w erze komórek i facebooka, kiedy wszyscy zdają się być mądrzy, jakby pozjadali wszystkie rozumy, a naukowcy potrafią stłamsić każdą niesamowitą baśń w zarodku. Tamte dawne dni miały w sobie coś z tajemnicy oraz bajkowego, niekoniecznie spokojnego charakteru.

Wnuczka czuła, że babcia jest dzisiaj w nastroju do opowieści, więc zaryzykowała zadać pytanie – pytanie, które zadała już dwa lata temu, lecz nie doczekała się odpowiedzi.

– Zgubiłaś się kiedyś w lesie, babciu?

Seniorka jakby skurczyła się w sobie i nie odpowiadała przez długi czas. Tak długi, że Malwina zdążyła pomyśleć, iż nigdy nie pozna tej historii.

Łucja w końcu jednak przemówiła. Wiedziała, że będzie musiała kiedyś podzielić się z kimś tą opowieścią, a czuła już widmo zbliżającej się śmierci za plecami.

– Był to najbardziej przerażający dzień mojego życia – zaczęła. – Nie wiem nawet, czy znajdę odpowiednie słowa na te potworności, by przekazać ci historię jak należy, bez umniejszanie tego, co zaszło.

Ale spróbuję…

 

1947

 

Lato chyliło się ku jesieni. Liście jeszcze nie pożółkły, ale nocami odczuwało się chłód. Deszcze były coraz sroższe i zimniejsze. W lesie zaroiło się od grzybów, a ludzie zbierali ostatnie plony z łąk, by potem zająć się na spokojnie warzywami i jesiennymi jabłkami.

Familia Łucji również pracowała tego dnia. Rysiek i Franek układali wraz z rodzicami trawę w pękate, stożkowate kupki. Zabieg ten miał uchronić siano przed całkowitym przemoknięciem. W oddali dało się już słyszeć ciche, burzowe pomruki. Ptactwo latało nisko nad ziemią i było tak duszno, że gęste powietrze zdawało się kleić do płuc.

Podczas kiedy rodzina wymachiwało ochoczo widłami, nie bacząc na potworny wręcz zaduch panujący na leśnej polanie, Łucja wyruszyła w głąb lasu na poszukiwanie jagód.

Była ładną i nieśmiałą, siedemnastoletnią dziewczyną. Zagłębiając się między drzewa, nie miała jeszcze pojęcia, jaka przygoda ją dziś spotka, a tym bardziej nie przypuszczałaby, że będzie pamiętać i opowiadać o tym dniu niemal siedemdziesiąt lat później. Była ubrana w zwiewną, letnią sukienkę, a w prawej dłoni niosła wyplatany kosz.

Obiecała rodzicom, że nie odejdzie od łąki dalej niż na odległość głosu. Krzaczki jagód aż uginały się od owoców, więc dziewczyna miała szczerą nadzieję dotrzymać słowa. Właściwie to sama obawiała się dzisiaj nieco lasu. Niepokoiły ją groźne pomruki nadchodzącej burzy. Brzmiały, jakby gdzieś za horyzontem zbudziło się coś, co nie powinno się było nigdy obudzić i warczało wrogo na cały świat.

Śpiewała skoczną piosenkę. Jej nagie łydki ocierały się o rozłożyste liście paproci, a stopy tańczyły bezgłośnie po grubej i miękkiej ściółce. Szybko zapełniła dno koszyka warstwą fioletowych owoców, wiele jagód powędrowało również do brzucha.

Wszędzie dookoła brzęczały komary, a ponad głową Łucji pośpiewywały wesoło ptaki. Popołudniowe słońce przebijało się przez leśne poszycie setkami jasnych, ukośnych smug. Dawało to wspaniały efekt, las zdawał się być przyozdobiony tysiącami różnobarwnych cętek: żółtych, złotych, bursztynowych i we wszystkich możliwych odcieniach zieleni. Spektakl światła i cienia wirował wokół śpiewającej dziewczyny, podążającej w podskokach od jednej kępki jagód do drugiej. Dotyk paproci na łydkach był delikatny i przyjemny, a słodki zapach jagód mieszał się w świeżym powietrzu z uspokajającym aromatem liści i kory.

Uzbierała prawie cały kosz owoców akurat w momencie, kiedy dalszą drogę zagrodził rów – ostatni znany Łucji element leśnego krajobrazu. Dalej nie zapuszczała się jeszcze nigdy i wątpiła, czy potrafiłaby odnaleźć powrotną drogę z terenów za ciemną wstęgą wody.

Przysiadła na porosłym mchem kamieniu, by odpocząć. Włosy kleiły się jej do czoła, oddech nieco przyspieszył, a głos ochrypł od przyśpiewek. Była zadowolona, bo wiedziała, że w drodze powrotnej zapełni kosz do końca. Nie zabłądziła, a odgłosy burzy wydawały się zupełnie cichnąć. Ptaki nadal ćwierkały wesoło.

Wszystko szło jak z płatka do czasu, kiedy zobaczyła koguta.

Wyłonił się bezszelestnie spomiędzy niskich krzewów po drugiej stronie rowu i zaczął dziobać w skupieniu ziemię, rozgarniając stare liście ostrymi pazurami. Łucja aż wstała z wrażenia, nie tylko dlatego, że nie spodziewała się takiego towarzystwa w lesie, ale przede wszystkim dlatego, że oczarował ją wygląd ptaka.

Nigdy w życiu nie widziała tak pięknego koguta. Był zadziwiająco wysoki i zgrabny. Krwistoczerwony grzebień sugerował, że dziewczyna ma przed sobą prawdziwego zwierzęcego wojownika, można by rzec – kurzego generała. Pióra lśniły mu niemal nadprzyrodzonym blaskiem, a rozczapierzony ogon układał się idealnie. Zwierzę roztaczało wokół siebie aurę dostojności.

Zauroczona Łucja podeszła na skraj wody, nie mogąc oderwać oczu od niezwykłego okazu. W mig zapomniała o jagodach; młodzieńcze serce zapragnęło złapać kuraka i sprowadzić go do domu. Domownicy nie mogliby się nadziwić, jak wspaniałe znalezisko przyniosła!

Postanowiła pokonać taflę wody.

Rów był szeroki na co najmniej cztery metry, a brzegi z obu stron porastały wysokie pokrzywy. Czarna jak smoła woda stała nieruchomo, odkąd Łucja sięgała pamięcią, a jej poziom był zawsze tak wysoki, że na boki rozlewały się szerokie kałuże. Nijak nie dało się przebić wzrokiem tej zastygłej w bezruchu czerni. Przeczucie podpowiadało, że rów jest bardzo głęboki, a woda zimna jak lód. Dno zaścielały pewnie ogromne pokłady mułu i zgniłych liści. Ktoś mógłby spodziewać się na powierzchni lilii, jednak żałośnie parodiowały je tylko kępy jakiejś zgniłozielonej papki, które ciężko by nazwać roślinami. Stojąc na brzegu, czuło się smród rozkładu, ostry i paskudny zapach.

Dziewczyna wiedziała, że nie ma szans przeskoczyć rowu. Obejście go dokoła również nie wchodziło w grę, nikt nie wiedział, jak daleko ciągnie swój nieruchomy nurt w obie strony. Co do przepłynięcia, to Łucja nie zdecydowałaby się na ten desperacki krok, nawet gdyby umiała pływać. Chyba nikt o zdrowych zmysłach by nie zaryzykował – muliste dno tylko czekało, aby połknąć śmiałka, a unoszące się na powierzchni porosty, żeby oblepić się wokół ciała i skrępować ruchy.

Jedynym wyjściem było wdrapać się na drzewo i przejść na drugi brzeg po zwisającej nad głębią gałęzi. Tak też postanowiła zrobić, nie zastanawiając się co za dziwny zbieg okoliczności, szczęście czy fatum, ukształtowało wiąz w tak dogodny do przeprawy sposób.

Poza tym ten kogut był taki piękny!

Zostawiła koszyk z jagodami koło głazu, by nie przeszkadzał i wdrapała się po pochyłym pniu, a potem sprawnie jak małpka w cyrku uwiesiła się obiema rękami na gałęzi. Naprzemiennie przesuwała dłoń po dłoni naprzód, stopy dziewczyny wisiały tuż nad taflą czarnej wody. Szło jej bardzo dobrze, miała mocne ręce od pracy przy domu.

Nie odrywała wzroku od dłubiącego nieprzerwanie w ziemi ptaka.

Cudny!

Spocone od wysiłku palce zawiodły ją dopiero na sam koniec przeprawy. Krzyknęła cicho i wpadła po kostki w zimną wodę. Ostre pokrzywy boleśnie oparzyły jej nogi aż do kolan.

– Au! – jęknęła.

Machnęła kilka razy rękami, kołysząc się na wszystkie strony jak niewprawny linoskoczek na linie. Utrzymała równowagę i uniknęła dalszych poparzeń, ale nie zmieniało to faktu, że łydki i tak paliły ją żywym ogniem. Dwoma długimi susami wyskoczyła z przybrzeżnych pokrzyw na ściółkę, gubiąc przy tym jednego buta i nabawiając się kolejnych bąbli na skórze. Jeszcze nigdy w życiu nie dotykała tak ostrych pokrzyw! Postanowiła nie wracać po zgubiony trzewik, nie zdobyłaby się za nic w świecie, by włożyć dłonie między te okropne rośliny.

Kogut obserwował ze średnim zainteresowaniem tą pantomimę przerywaną jękami i okrzykami bólu. Gdy Łucja spojrzała wprost w ślepie ptaka, zrozumiała, że gra była warta świeczki.

– Mam cię – szepnęła i skoczyła do przodu.

Już czuła jak jej palce zamykają się na śliskich i błyszczących piórach, kiedy kur podfrunął lekko w górę. Sus ten poniósł go aż do krzewów, w których natychmiast zniknął.

Dziewczyna rzuciła się za nim w pogoń.

Pierwszych kilkaset metrów przedzierali się przez dość wysokie krzaki – kurak na prowadzeniu, lecz ciągle w zasięgu wzroku, a Łucja tuż za nim. Kolce zaczepiały o materiał i rwały zwiewną sukienkę, ale nie zważała na to. Na skórze, obok świeżych bąbli po lądowaniu w pokrzywach, wykwitły małe, lekko broczące krwią ranki, które wabiły owady. Twarz dziewczyny raz po raz oblepiały pajęczyny. Zgarniała szybkim ruchem dłoni nieprzyjemną substancję i strząsała ją za siebie.

Gęstwina z wolna zaczęła się przerzedzać, teraz lawirowali pokrętnym slalomem pomiędzy uschniętymi krzewinkami i wyłamanymi przez wiatr gałęziami. Wiązy, dęby, buki i brzozy coraz częściej ustępowały miejsca sosnom i świerkom, które na terenach przed rowem rosły sporadycznie. Naga stopa Łucji ciągle deptała po twardych i ostrych szyszkach, ale nie zwalniało to zbytnio pogoni.

Kogut okazał się nadzwyczaj szybkim i wytrwałym biegaczem. Dziewczyna była zaś tak wpatrzona w piękny ogon, na którym miała nadzieję zacisnąć dłonie w chwili zwycięstwa, że zupełnie uszedł jej uwadze fakt zapadającego zmroku.

Cienie wyłaziły ochoczo ze swych dziennych kryjówek i rozczapierzały mroczne skrzydła nad lasem. Kolory uciekły niby spłoszone zające – pozostała smutna szarość i ciemna zieleń.

Całkiem blisko przetoczył się niski grzmot.

– Au! – krzyknęła Łucja, nadeptując na wyjątkowo dużą szyszkę. Straciła równowagę i wywróciła się na ziemię. Zabolały ją kolana i nadgarstki.

Kogut przystanął i przyglądał się temu wszystkiemu uważnie.

– To twoja wina! – Dziewczyna rzuciła pechową szyszką, ale chybiła.

Wtedy dotarło do niej, że kur nie jest tak niezwykły, jakim jawił się nad brzegiem wody. Pióra wcale nie lśniły, były matowe i w zupełnie nieciekawym kolorze brudnego brązu, a ogon miał cały zwichrzony. Grzebień jakby stracił całą intensywność barwy, zbladł i przekrzywił się żałośnie na jedną stronę.

Czy to ten sam ptak, za którym ruszyła w pogoń? Czy mogła pomylić się aż tak bardzo w jego ocenie?

– Nie, nie, nie! – W oczach Łucji zaszkliły się łzy. – To jakaś magiczna sztuczka!

Usiadła zrezygnowana na ściółce, uzmysławiając sobie, że została oszukana.

Przez kogo? – zastanowiłaby się pewnie, gdyby się uspokoiła, lecz myśli dziewczyny powędrowały w zupełnie innym kierunku.

Poderwała się na równe nogi jak oparzona. Kogut przepadł bez śladu, ale nie obchodziło jej to już. Obróciła się kilka razy, wodząc dokoła szeroko otwartymi oczyma. Otaczały ją głównie sosny o prostych, pomarańczowo-brązowych pniach, których gałęzie zaczynały rosnąć dopiero trochę poniżej koron.

Tylko dlatego panowała wokół niej szarość, gdyby otaczały ją gęstsze drzewa – w lesie byłby już mrok.

Zapadała noc.

Przełknęła ślinę. Nie rozpoznawała tego miejsca. Wiedziała mniej więcej, skąd przybiegła, ale podczas gonitwy z kogutem zakręcała praktycznie co kilka chwil.

Zgubiła się tuż przed zapadnięciem całkowitych ciemności!

– Muszę wracać – szepnęła, dławiąc szloch i cisnące się do oczu łzy. – Muszę wracać.

Sytuacja wyglądała fatalnie. Gdzieś ponad głową dziewczyny przetoczył się grzmot. Kiedy przebrzmiały ostatnie echa, zapanowała cisza.

Ta absolutna cisza towarzyszyła Łucji już od dawna, do tej pory była po prostu zagłuszana biciem zmęczonego serca.

Zdawało się, że cały las zamarł. Zero ruchu, zero dźwięku, chociaż… nie do końca.

Czuła, że ktoś ją obserwuje – wpija wręcz nachalnie wzrok w nagi kark.

Wstrzymała oddech, nie mogąc pozbyć się tego paraliżującego wrażenia…

Za jej plecami skrzypnęła cicho gałązka, w normalnych warunkach byłby to ledwie słyszalny odgłos – teraz brzmiał jak wystrzał z armaty.

– Khy! – Z gardła dziewczyny wyrwało się coś pośredniego między czknięciem, jękiem, a zduszonym krzykiem.

Ruszyła pędem przed siebie. Jeszcze nigdy w życiu nie biegła tak szybko.

Kolejny grzmot. Na rozpalone czoło Łucji spadła pierwsza kropla deszczu. Wzmógł się wiatr.

Drzewa trzeszczały złowieszczo i kołysały się na boki, jakby ożyły. Gałęzie smagały dziewczynę po twarzy niczym uderzenia batów. Usta wypełnił metaliczny posmak krwi, a jedna z powiek zaczęła puchnąć w tak szybkim tempie, że niemal nie widziała już nic na jedno oko. Wbijające się w podeszwę stopy szyszki i igły stanowiły najmniejszy problem.

Do poranionej twarzy zleciały się komary i muchy. Nie małe muszki, jakie łatwo spotkać w lesie, lecz wielkie, czarne i włochate owady. Kąsały boleśnie i próbowały wlecieć do ust i nosa. Kilku się udało, ale wypluwała je od razu – na te w nozdrzach nie mogła nic zaradzić. Jedyne oko, którym była teraz w stanie patrzeć na świat, zacisnęła do maleńkiej szparki. Przewracała się przez to częściej, jednak nie mogła sobie pozwolić na oślepnięcie. Muchy ciągle odbijały się od zaciśniętych powiek, coś nieprzyjemnie szorstkiego pełzło w głąb jej ucha.

Padało coraz gęściej, wszystko wokół jęczało, trzeszczało i świszczało. Zupełnie jakby sam las szeptał i zawodził.

Zgubiła drugi but. Zdążyła już cała przemoknąć, ale nie odczuwała zimna. Płuca i mięśnie paliły ją żywym ogniem.

Nie liczyło się nic – ból, owady, deszcz i ciemność. W tamtej chwili liczyło się dla niej tylko jedno.

Biec.

To też czyniła. Całym sercem i duszą wiedziała, że grozi jej coś potwornego.

Coś pachnącego siarką i dymem.

– On jest władcą much i komarów – jęknęła, wypluwając kolejnego owada. Dwa lub trzy zdążyły ukryć się między wargą a dziąsłem, przez co nie potrafiła ich dosięgnąć. Gryzły.

Przyspieszyła. Słowa, które właśnie wypowiedziała na głos; wnioski, które wykiełkowały w jej umyśle, przeraziły ją do szpiku kości i dodały nowych sił.

Dała się zwieść pokusie. Nie była wystarczająco silna, a teraz musiała biec, by przeżyć i ocalić duszę przed zatraceniem.

Podczas ucieczki obróciła się za siebie tylko raz.

Cokolwiek ją goniło, było blisko. Zauważyła jedynie gigantyczny, ciemniejszy kształt na tle pogrążonego w mroku lasu i parę ślepi. Były to wielkie, białe oczy zawieszone wysoko nad ziemią. Kołysały się w rytm biegu.

Nie odwracała się więcej. Wiedziała, że jeżeli to zrobi, straci cenne sekundy i zginie.

Mrok był tak gęsty, że ledwie widziała ziemię pod stopami. Muchy i komary atakowały, gałęzie uderzały, a kolce i pokrzywy raniły do krwi, ale pędziła nieprzerwanie przed siebie. Niewidzialne istoty wokół jęczały i szeptały, a goniąca dziewczynę bestia taranowała z głośnym trzaskiem wszystko, co stawało jej na drodze i dyszała. Odór siarki stał się niemal nie do zniesienia, przyprawiał o odruchy wymiotne. Wicher wył, deszcz lał, a pioruny waliły bez opamiętania, czemu towarzyszyły potworne eksplozje dźwięków.

Nagle ze wszystkich stron zapaliły się światła. Łucja, pomimo że nieuczona i wychowana na wsi, wiedziała czym są.

Były to ognie świętego Elma. Objawiają się one głównie na masztach okrętów, ale ukazują się również w lasach – ludzie biorą je za demony, Zwodniki.

Potwór ryknął tuż za jej plecami. Muchy zaatakowały jeszcze nachalniej, mimo to przyspieszyła.

Jasne punkty lewitujące w powietrzu rozproszyły nieco ciemność. Niewiele, ale zawsze to coś!

Błyskawica uderzyła w drzewo tuż obok biegnącej Łucji. Gałęzie momentalnie zajęły się ogniem. Czerwone i białe iskry posypały się na wszystkie strony, również na dziewczynę. Syknęła cicho, kiedy sparzyły ją w szyję.

Bestia ryknęła po raz wtóry, tym razem z bliższej odległości.

– Proszę, Boże – szepnęła dziewczyna, wyciągając jeszcze kroku.

Ile już biegła? Ile razy została ukąszona, zraniona, ukłuta i uderzona?

Przez lata nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie – mogło to wszystko trwać godzinę, ale mogło i o wiele dłużej. Muchy, zadrapania, razy od gałęzi, rzęsisty deszcz, jęki i szepty dokoła, gniewne ryki potwora i słabiusieńkie światło ogni świętego Elma. Na dodatek wydawało się, że kluczy w kółko – ciągle zdawała się natrafiać na identyczną okolicę!

Nie wiedziała, skąd wykrzesała z siebie tyle hartu ducha, by przetrwać.

Jednak przetrwała.

Kiedy kilkanaście kroków przed sobą zobaczyła porośnięty pokrzywami brzeg znajomego rowu, krzyknęła z radości. Jej serce zabiło mocniej w piersi. Poczuła, że przeżyje – po raz pierwszy od wieków pomyślała, że ocalenie jest naprawdę możliwe.

Piorun strzelił w wiąz, po którego gałęzi przeprawiała się wcześniej Łucja. Wrzasnęła z zaskoczenia i bólu. Bliski huk był tak potężny, że niemal straciła przytomność, a blask oślepił ją na krótką chwilę. Potknęła się o własne nogi, ale jakimś cudem utrzymała równowagę, ratując się w ten sposób przed upadnięciem na przemokłą, pokrytą oślizgłym błockiem ziemię.

Spowolniło to trochę bieg dziewczyny, lecz nie wyhamowało całkowicie. Kiedy odzyskała wzrok, wiąz płonął niby ogromna pochodnia. Bił od niego potworny gorąc, a woda w rowie, odbijając w swej brudnej, czarnej tafli płomienie, wyglądała przez to jeszcze bardziej odstraszająco.

Wyglądała, jakby płonęła.

Wtedy na drodze przed nią pojawiła się znikąd niska postać. Łysy karzeł mógł sięgać wysokiej dziewczynie co najwyżej do brzucha. Wyglądał nieco śmiesznie w obronnej pozie z szeroko rozstawionymi rękoma, ale jego twarz była straszliwa.

Zdobił ją pewny siebie uśmiech. Pomiędzy bezbarwnymi wargami lśniły drapieżne, ostre zęby. Odrażająca mina mówiła jasno i wyraźnie: nie uciekniesz, mała!

Serce Łucji zamarło, przystanęła zupełnie zbita z tropu. Nie oddychała, czuła się jak sparaliżowana. Z przodu buchały w nią fale gorącego powietrza od płonącego wiązu, a z tyłu, niebezpiecznie już blisko, zionął fetor siarki i śmierci.

– Khy – wyjęczała ledwie słyszalnie, na co karzeł wyszczerzył jeszcze bardziej kły. Ziemia zadrżała pod stopami biegnącej ku nim bestii.

Powietrze rozdarł ogłuszający ryk nie z tej ziemi.

Na Łucję zadziałało to jak kubeł zimnej wody. Doskoczyła dwoma długimi susami do człowieczka i pchnęła go silnie obiema rękami w pierś, wykorzystując przy tym cały swój impet. Zachwiał się, lecz nie przewrócił. Mimo to sekunda niepewności wystarczyła, by go wyminąć.

Wbiegła w pokrzywy. Wybiła się do przodu intuicyjnie w miejscu, gdzie jak się wydawało, kończył się brzeg. W chwili wyskoku przypominała ogromną żabę, dającą potężnego susa do przodu. Poczuła jeszcze lekkie muśnięcie palców karła na pięcie.

Szybowała ponad rowem. Czas wydawał się zatrzymać. Wbijała wzrok w czarną toń, przesuwającą się pod jej stopami. Odbijała ona krwistoczerwone płomienie, które tańczyły na gałęziach wiązu.

Zawisła między dwoma brzegami. Między zimną wodą z dołu a piekielnym ogniem z góry. Powietrze po raz kolejny wybuchło eksplozją dźwięków. Potwór ryczał jak konające zwierzę, a błyskawica ugodziła w następne drzewo.

Nie miała szans przeskoczyć tego rowu, wiedziała o tym – jednak było to jedyne wyjście.

Przeszybowała trochę ponad dwa metry i wpadła w otchłań jak kamień. Czerń i lodowate zimno spowiły cały świat. Wszelkie dźwięki umilkły.

Zaplątała się w zielone, papkowate wodorosty, które skutecznie krępowały ruchy. Jej nogi wbiły się po kolana w oślizgły muł, parzący wręcz swym zimnem.

Nie mogła oddychać.

Miotała się jak oszalała. Odpychała się od dna i upadała znowu w muł. Nie miała szans na jakiekolwiek pływackie ruchy, mogła tylko podskakiwać niezdarnie do przodu.

Zaryła głową w stromy i twardy brzeg w momencie, kiedy traciła już przytomność. Z braku tlenu tańczyły jej pod powiekami feerie barw, lecz zdobyła się na ostatni, heroiczny wysiłek. Wbiła oba kolana i łokcie w ziemię (nie mogła oswobodzić dłoni z porostów) i wypchnęła swe mdlejące ciało w górę.

Wystrzeliła ponad wodę jak korek z butelki, charcząc przy tym przeraźliwie w desperackiej próbie złapania oddechu. Zaczerpnęła powietrza, ale po raz kolejny opadła pod wodę.

Uwolnij dłonie – rozkazała sobie w myślach.

W tamtej chwili zrozumiała aż za dobrze, jak czuje się schwytana w sieć ryba. Szarpała się z porostami jak szalona, ale efekty były marne. Jeszcze kilkakrotnie musiała wyskakiwać ponad powierzchnię po powietrze i za każdym razem było to coraz trudniejszym wyzwaniem. Po każdej próbie zapadała się głębiej w muł i każdy kolejny podskok wysysał z jej nóg więcej sił niż poprzedni.

Ziele puściło, gdy muł wciągnął ją niemal po uda. Wbiła palce w stromy brzeg przed sobą i podciągnęła się do góry. I jeszcze raz, i znowu, jakby wdrapywała się po ukrytej w lodowatej wodzie drabinie.

Wyczłapała się z rowu i od razu przeturlała się na bok, byle dalej od wody. Wycieńczona i zziębnięta nawet nie poczuła dotyku pokrzyw. Cała była umazana w śmierdzącym mule i zgniłych porostach. Serce waliło jej jak młotem, a oddech był tak spazmatyczny, że wydawała się bliska agonii.

Karzeł stał na drugim brzegu, widziała go dokładnie. Szczerzył kły w gniewnym grymasie, lecz jego oczy pozostały bez wyrazu. Po chwili dołączył do niego kolejny, identyczny niczym bliźniak, a potem następny i jeszcze jeden.

Było ich multum i każdy wyglądał tak samo – łysy i niziutki, o paszczy pełnej ostrych zębów. Ich oczy były nienaturalnie wielkie i okrągłe, ponadto puste. Przypominały bezmyślne ślepia ryb.

Dołączali do nich także wyżsi osobnicy. Podobnie jak karły, ubierali się w stare, podarte łachy. Nie byli jednak łysi i nie mieli kłów, a ich oczy były normalne. Twarze zdobiły im potężne, czarne bokobrody, a na głowach nosili dziwne czapki.

Za plecami tłumu, w ciemności, lśniły złowrogo dwa ogromne ślepia bestii. Emanowała z nich czysta wściekłość.

Łucja zrozumiała – oni nie mogli przejść przez wodę! Słyszała o tym w starych baśniach.

Jedna z gałęzi płonącego wiązu obłamała się z trzaskiem od pnia i spadła w pokrzywy tuż obok dziewczyny, która otrząsnęła się w mig.

Teoretycznie była bezpieczna, lecz musiała biegnąć dalej, musiała oddalić się od tego diabelskiego motłochu!

Złapała kosz jagód i pognała przed siebie.

 

Znowu 2012

 

Malwina była zbyt przerażona, by wykrztusić choć słowo. Siedziała z podciągniętymi pod brodę kolanami, opasając rękami chude nóżki.

Po policzkach Łucji płynęły łzy.

– Wróciłam do domu cała przemoczona i wybrudzona. Okazało się, że w rowie oblazły mnie pijawki. Na całym ciele miałam siniaki i rany, które strasznie długo nie chciały się zagoić. Szukała mnie cała wioska. Było już bardzo późno.

Westchnęła cicho, jej oczy patrzyły gdzieś w przeszłość.

– Nie tylko mi się to przytrafiło, Malwinko – szeptała. – Co kilka, kilkanaście lat można usłyszeć w okolicy podobną historię. Mężczyźni nie raz i nie dwa wybierali się do lasu ze strzelbami, żeby skończyć z tym piekielnym motłochem, ale nigdy im się to nie udało. Moim zdaniem, jeżeli ktoś idzie w gęstwinę uzbrojony i w grupie, nigdy nie trafi na ślad tych strachów. Kto jednak zgubi się w lesie sam i bezbronny, ten natknie się na nich zawsze. Było i tak, że ludzie gubili się i już nie wracali, pamiętam takie przypadki…

Otarła łzy wierzchem schorowanej dłoni.

– Kim byli ci ludzie, babciu? – Wnuczka w końcu odważyła się zabrać głos.

– Nie wiadomo, kto zamieszkał w lesie pierwszy, Żydzi czy Mali Czarownicy, bo tak ich później nazwaliśmy – wyjaśniła. – Jedni sprowadzili drugich i się z nimi zbratali, kto osiedlił się w lesie pierwszy, tego jednak nie wiadomo. Według mnie to Żydzi schronili się podczas wojennych prześladowań, a potem sprowadzili skądś tych piekielnych karłów. Niektórzy mówią, że Mali Czarownicy mieszkali w lesie od wieków i za wielkie ilości złota zgodzili się dać schronienie Żydom, ukryć ich przed faszystami. Jakby nie było, kiedy wojna się już skończyła, jedni i drudzy, wysocy i niscy, stanowili jedność. Żyli razem. Mali Czarownicy znają doskonale prastare, pogańskie gusła, lecz potrzebowali sług, kogoś kto dbałby o ich codzienne potrzeby. Żydzi nadali się im do tego doskonale.

Pozostaje pytanie, czy te karły z piekła rodem są w ogóle ludźmi? Gdyby nie oczy i zęby wyglądaliby jak zwykłe niedorostki, ale to trudne do rozstrzygnięcia. Wydaje się, że nie rosną im włosy, wszyscy są łysi i bez śladu zarostu. Widziałam kiedyś w telewizji program o podobnych im ludziach, pikmejach…

– Pigmejach – poprawiła Malwina.

– Tak, pigmejachzgodziła się seniorka. – Może nasi Mali Czarownicy to jakaś biała odmiana tych pigmejów, kto tam wie? Nie tłumaczy to jednak ich kłów i ślepi…

Nie wiem czy za namową Żydów, czy bez, za ich zgodą czy sprzeciwem, ale karły sprowadziły swoimi obrzędami do lasu bestię, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Żadna ludzka rasa nie miałaby takiej mocy i nie znałaby tak przerażających obrzędów, które powinny być zapomnianymi od tysiącleci. Potwór musi być pogańską sprawką Małych Czarowników.

Malwina zawierciła się niespokojnie na swoim miejscu. Cisnęło jej się na usta pytanie, lecz była zbyt wystraszona, a może tak naprawdę wcale nie chciała poznać odpowiedzi. W końcu zaryzykowała:

– Czy ktoś widział jak ten potwór wygląda, babciu?

– Nie, Malwinko. Ta bestia to władca much i komarów, potworny pan ognia i siarki, sam Belzebub. Ktokolwiek spojrzy w jego oblicze, ten od razu pada trupem.

Nie ma na świecie śmiałka, który przeżyłby tak przerażający widok…

Koniec

Komentarze

których gałęzie zaczynały rosnąć dopiero trochę poniżej koron. – korona to właśnie gałęzie

Piszesz, że było jesień, a potem mówisz, że Łucja poszła na jagody – jagody dojrzewają na przełomie lipca i sierpnia

Napisałeś, że rzecz działa się w 1947 roku w wiosce, gdzieś w środku lasu – Łucja zgubiła but i nie wróciła po niego? Wtedy buty to majątek musiały kosztować, o ile je miała. Raczej latała na bosaka.

Przy opisie przeprawy powrotnej użyłeś słowa “porosty” – porosty nie rosną w wodzie

Wiesz Hanzo, gdy spostrzegłam, kto jest autorem opowiadania, aż się zastanawiałam, czy je czytać wieczorem. Myślałam, że będzie strasznie horrorzasto, okrutnie i okropnie. Ale tym razem zawiodłam się srodze – opowiadanie takie naiwno-dziewczęce, zupełnie mnie nie postraszyło.

Przykro mi, ale tym razem Ci się nie udało.

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przykro mi, Hanzo, ale Bestia nie zachwyciła mnie. Pewnie dlatego, że dotychczas prezentowane opowiadania były Twoje, tzn. nie były nowymi wariantami znanych historii. A nawet jeśli pisałeś o czymś nieszczególnie odkrywczym, umiałeś zaciekawić, zagęścić atmosferę, przestraszyć.

Tu, niestety, tak nie jest. Nie umiem przejąć się opowieścią babci Łucji, albowiem podobne wypadki przydarzały się niemal wszystkim, którzy z różnych powodów zapuścili się w leśne ostępy, a jej przygoda nie odbiega od schematu. :-(

 

słoń­ce słało dłu­gie cie­nie na roz­le­głe trawy od­dzie­la­ją­ce go­spo­dar­stwo od lasu. –Trawy nie bywają rozległe. Rozległe mogą być, np.: trawnik, pastwisko, łąka. Ponieważ w następnym zdaniu masz łąki, tu proponuję: …słoń­ce słało dłu­gie cie­nie na roz­le­głe pastwiska, od­dzie­la­ją­ce go­spo­dar­stwo od lasu.

 

…prze­strze­ga­ła Łucja małą Mal­win­kę rok w rok, kiedy ta od­wie­dza­ła ją na wa­ka­cje. – Wolałabym: …prze­strze­ga­ła Łucja małą Mal­win­kę, rok w rok, kiedy ta od­wie­dza­ła ją w wa­ka­cje.

Lub: …prze­strze­ga­ła Łucja małą Mal­win­kę, rok w rok, kiedy ta przyjeżdżała na wa­ka­cje.

 

gdy mroź­ny wi­cher wci­skał się łu­pież­czo do chat­ki… – Co mroźny wicher miał nadzieję złupić w chatce? ;-)

 

od ścia­ny drzew dzie­li­ło je sze­ro­kie pasmo upstrzo­nych mle­czem łąk. – W czasie wakacji, wydaje mi się, łąka nie będzie upstrzona mleczami. W tym czasie mlecze kwitną sporadycznie.

Zakładam, że mówimy o tej samej roślinie – mniszku pospolitym.

 

…tym czę­ściej po­ja­wia­ły się nie­przy­jem­ne, wło­cha­te chra­bąsz­cze. – Czy chrabąszcze na pewno są włochate?

 

Pod­czas kiedy ro­dzi­na wy­ma­chi­wa­ło ocho­czo wi­dła­mi… – Literówka.

 

Łucja wy­ru­szy­ła w głąb lasu na po­szu­ki­wa­nie jagód. – W przededniu jesieni, Łucja mogła wybrać się na jeżyny, ostatecznie na borówki brusznice albo żurawiny.

 

a w pra­wej dłoni nio­sła wy­pla­ta­ny kosz. – Kosz, z definicji jest wyplatany.

Proponuję: …a w pra­wej dłoni nio­sła wiklinowy kosz.

 

ko­ły­sząc się na wszyst­kie stro­ny jak nie­wpraw­ny li­no­sko­czek na linie. – Może: …ko­ły­sząc się na wszyst­kie stro­ny, jak nie­wpraw­ny akrobata/ cyrkowiec na linie.

 

wy­sko­czy­ła z przy­brzeż­nych po­krzyw na ściół­kę, gu­biąc przy tym jed­ne­go buta… – …wy­sko­czy­ła z przy­brzeż­nych po­krzyw na ściół­kę, gu­biąc przy tym jed­en but

 

Kogut ob­ser­wo­wał ze śred­nim za­in­te­re­so­wa­niem pan­to­mi­mę… – Wolałabym:  Kogut, ze śred­nim za­in­te­re­so­wa­niem obserwował pan­to­mi­mę

 

Pro­szę, Boże – szep­nę­ła dziew­czy­na, wy­cią­ga­jąc jesz­cze kroku.Pro­szę, Boże – szep­nę­ła dziew­czy­na, wy­cią­ga­jąc/ wydłużając jesz­cze krok.

 

Wy­czła­pa­ła się z rowu i od razu prze­tur­la­ła się na bok… – Wolałabym: Wy­grzebała się/ wygramoliła się/ wykaraskała się z rowu i od razu prze­tur­la­ła na bok…

Można człapać, można się doczłapać ale nie można się wyczłapać.

 

Cała była uma­za­na śmier­dzą­cym mule i zgni­łych po­ro­stach.Cała była uma­za­na śmier­dzą­cym mułem i zgni­łymi wodorostami.

Można umazać się czymś, ale nie w czymś.

 

Po­dob­nie jak karły, ubie­ra­li się w stare, po­dar­te łachy.Po­dob­nie jak karły, ubrani/ poubierani w stare, po­dar­te łachy.

Chyba że ubierali się, kiedy Łucja na nich patrzyła. ;-)

 

Sie­dzia­ła z pod­cią­gnię­ty­mi pod brodę ko­la­na­mi, opa­sa­jąc rę­ka­mi chude nóżki. – Odniosłam wrażenie, że dziewczynka karmi chude nóżki, by je utuczyć.

Proponuję : Sie­dzia­ła z pod­cią­gnię­ty­mi pod brodę ko­la­na­mi, obejmując/ opa­su­jąc rę­ka­mi chude nóżki.

 

Nie tylko mi się to przy­tra­fi­ło, Mal­win­ko – szep­ta­ła. – Wolałabym: Nie tylko mnie się to przy­tra­fi­ło, Mal­win­ko – szep­ta­ła.

 

Tekst oceniam na 5.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmmm, co mogę powiedzieć – człowiek zawsze chciałby pisać dobre, intrygujące teksty, ale nie zawsze to wychodzi, z czego doskonale zdaję sobie sprawę.

Opowiadanie jest lżejsze względem innych tekstów, bo chciałem, żeby było bardziej baśniowe, miało coś z ducha tamtych dawnych czasów. Możliwe, że to niesłuszna droga i powinienem pisać okrutne historie w swoim stylu. Muszę to przemyśleć. Dałem ciała tu i ówdzie.

bemik, regulatorzy – Dziękuję za poświęcony czas, opinie, wskazane błędy. Jak zawsze wszystkie dogłębnie przemyślę i spróbuję następnym razem napisać lepiej. ;)

Pozdrawiam!

A mi się podobało :) Nawet bardzo. Czytałem kilka innych twoich tekstów, i faktycznie klimat trochę lżejszy. Ale… wciągnęło :) 

Nowa Fantastyka