- Opowiadanie: D.Kowal - Sprawiedliwość jest ślepa (cz. I)

Sprawiedliwość jest ślepa (cz. I)


Czym jest sprawiedliwość w czasach prawa miecza, pogardy i złego słowa, jeśli nie pustym frazesem rzuconym ku radości gawiedzi, by się nim nasyciła i zapomniała o krzywdach dnia codziennego.


Thomas Roseben – Traktaty moralne i etyczne

 

Sprawiedliwość i zemstę dzieli jedynie przepaść emocji, uczucia z jakim wywieramy sąd na skazanym. Ni mniej, nie więcej.


Errat z Numberii

 

Pan twym przewodnikiem. Tyś Jego ramieniem. 


                                                                 zasada przewodnictwa członków Bractwa

Oceny

Sprawiedliwość jest ślepa (cz. I)

 

Nieznajomy pojawił się znikąd. 

Wyjechał zza startego ostrokołu nagle, niby zjawa zmaterializował się w bramie. Wściekle obszczekany przez zawszone kundle uwiązane u wrót miasteczka przejechał po belkowanej kładce, wjechał do osady. 

To psy zaalarmowały zziajanego jak wieprz rymarza, iż w te strony zagościła obca persona. Ociekający strugami słonego potu cisnącego się w oczy chłop nie kwapił się, by wytoczyć się z cienia izdebki przycupniętej przy odrapanym opłotku, baczniej przyjrzeć się obcemu. Miał jeszcze powody do życia, ciężkiego i parszywego, ale zawsze życia. Mimo to zerknął na obcego przez szparę w okiennicy zgarbiony do otworu pod glinianym okapem.

 Obcy siedział na grzbiecie karego konia zgięty nad karkiem zwierzęcia, odziany w ciężki, zimowy płaszcz. Wyglądało to dziwnie. 

Wszak od tygodni panowały nieludzkie upały, jakich nie pamiętali najstarsi z najstarszych. Żarliwie skomlono bogom, by ulżyli cierpieniom wiernych chmurami burzowymi podległymi woli boskiej Selane Chmurowładnej. Zwaliste zwały ofiar całopalnych ze zwierząt lub plonów, prawdziwe hekatomby nie posiadały mocy kojenia gniewu boskiej Piątki. Ogień zesłany przez surowego Feruna prażył ziemię nie gorzej niż słońce na pustyni, odbierał wilgoć, pękał suche wargi. 

Nieznajomy nie sprawiał wrażenia, by potworny żar mu wadził. Nie ruszał się ani na cal. To zwierzę pod nim miarowo pruło w przód, zachowując przy tym nierzeczywistą grację ruchów. Ani na chwilę nie skręciło z obranej trasy, nie zawahało się, nie wierzgnęło. 

Może de facto obcy był upiorem, zabłąkaną duszą w trakcie włóczęgi ku skutej nieustępliwymi pustyniami lodowców daleką północ, gdzie świat kończył się monumentalną czeluścią sięgającą serca ziemi, a gdzie rozciągało się Czarne Królestwo umarłych? 

Posępny cień postrzępionego kaptura zasłaniał oblicze, lecz nie rękojeść miecza przytroczonego do derki. Prawdziwego miecza, nie wojennego brzeszczotu – kawału żelastwa do machania, jakich pełno dało się wydobyć spode ziemi na polach minionych bitew między książętami nieistotnych dziś księstw. Ostrze niepokoiło, biła od niego osobliwa aura, nasnuwała na myśl coś zimnego, posępnego i oślizgłego.

Konny przejechał między byle jak skleconymi chatami zastygły. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie, nie przywitał przecząc coraz rzadziej praktykowanemu nawet na wsi zwyczajowi gościnności. Wioskowi obawiali się o własne skóry doświadczeni rozmaitymi ekscesami z wagantami, lecz jak to bywa, niewielu oparło się przemożnej chęci ukradkowego zerknięcia w kierunku jeźdźca. 

Wierzchowiec zatrzymał się u koniowiązu bez uchwytnego okiem sygnału. Nieznajomy rozejrzał się, przeszył przenikliwym wzrokiem zabudowania. Zeskoczył w dół. Piasek zazgrzytał ostro pod butami, podobny do trzasku łamanych kręgów. Obcy oplótł uzdę wokół belki. Złapał za ceber. Miękkim krokiem ruszył ku studni umiejscowionej pośrodku tej zapomnianej przez bogów dziury. 

Oszczędnymi ruchami kołowrotka sprowadził na górę cebrzyk z wodą. Mętną breją, pełnej pływającego robactwa, trocin i reszty śmieci. Cień zaklął pod nosem, nieuchwytnie dla tutejszych, niewątpliwie po ludzku. Na nowo opuścił ceber w głąb wykopu, nabrał wody. Tym razem się mu poszczęściło. 

Wrócił z pełnym nienajlepszej wody kubłem, by podsunąć go pod łeb konia. Klepnął go czule po długiej, wdzięcznej szyi, potargał grzywę.

– Pij, koniku, pij – mruknął gburowatym głosem. 

W odpowiedzi koń zarżał z wyraźną niechęcią, skręcił łeb w bok demonstrując, co sądzi o cieczy. Obcy powtórnie poklepał go po szyi z namiastką męskiej, niewerbalnej dusery. 

– Też mam nadzieję, że długo tutaj nie zabawimy, ale znasz naszą sytuację.

Mężczyzna sięgnął do juków. Wyciągnął stamtąd skórzaną kabzę. Nasypał owsa do zdezelowanego żłobu przy pokracznym koniowiązie. Złożył siodło na belce, by zbytecznie nie ciążyło grzbietowi wierzchowca.  

– Nie obrażaj się, staruszku – zaapelował do wierzchowca. – Na szczęście miałem tyle rozumu, by zwinąć coś dla ciebie.

Zatrzeszczała atramentowa skóra rękawic, gdy złapał za klingę przytroczoną do derki. Rozejrzał się. W zasięgu wzroku miał jedynie kupę łachów u schodków na ganek oberży i kilka pustych, krzywo skleconych kramów stojących bezczynnie na podwórcu. 

Nikt nie rzucał się w oczy, ale on wiedział. 

Obserwowali go. Czuł to. Zawsze zwyciężała ciekawość. Zawsze.

Na wietrze poruszył się zawieszony na linie zmurszały kształt już bez podobieństwa do ludzkiej sylwetki. Nie trącał zgnilizną, toteż robota była niemłoda. Wokół oczodołów dało się spostrzec wyraźne ubytki. Pokaleczono go ptasimi dziobami. Niewątpliwie robota kruków.

Obcy zakręcił się. Ruszył w kierunku ganku, płaszcz zaszumiał w locie szarpnięty przez zbłąkany powiew wichru.

Bezzębna morda toczona zaawansowanym gnilcem wyprysła z kłębowiska brudnych szmat niby otchłani; kłębowiska, które chwilę wcześniej nie dawało znaków życia. Łapy żałosne i chude jak patyki, wyciągnięte ponad głowę w błagalnym geście prośby o łaskę, oczekiwały datku od nieznajomego. Dar miał spłynąć do miski zabrudzonej kaszą jęczmienną. Przy tym żebrak, umorusany w zaschłej mieszaninie moczu, pyłu resztek strawy i bogowie wiedzieć czego jeszcze, przybrał bzdurnie nieszczerą minę pachnącą mizernym kantem.

– Kapnijcie coś dla sparaliżowanego wojaka, co krwią swą okupił waszą wolność! 

Obcy nie zaszczycił go spojrzeniem, szedł ku oberży. Zawadził kolanem o ręce dziada. Misa wymsknęła się z uścisku paluchów dziada, spadła na piach. Glina rozpękła się na dwie asymetryczne połówki wzdłuż pęknięcia. Zgrzyt nie nadszedł. Powietrze tak ciążyło, że nie podołało nieść brzmień.

Jałmużnik porwał się w górę, zaplątał o okrycie i padł na wznak. Obłok przesuszonego pyłu niemrawie wzbił się tabunem roztańczonych koni, zapulsował, skrył go. Pijak opluł się, potem chwiejnie zerwał się na równe nogi.

– Ty kurwi synu!

Obcy zatrzymał się. 

Zapatrzony w łyskającą się matowo pochwę przybysza, starzec zbladł, utracił rezon i władzę w nogach. Targnięty niemocą na powrót sturlał się w ugnieciony rzycią kłąb warstw pyłu i szmat.

Rymarz i reszta mieszkańców zapadłej dziury bystro odskoczyła od okiennic, acz skryła się w ich pobliżu strzygąc uszami w nadziei na dźwięki. Nikt nie zamierzał stracić przedstawienia.  

– Szybko wyzdrowiałeś, wojaku – rzekł obcy gburowatym głosem. – To chyba cud. Ciesz się z łaski danej przez bogów.

I odszedł. 

II

Bywalcy wyszynku zastygli w stanie podobnym do diabolicznego zawieszenia w czasie. Skołatany staruszek z przygłupim uśmieszkiem na osmalonych kaszą jęczmienną wargach przestał naprzemian się szczerzyć i okładać rękoma po głowie. Zaalarmowany piskiem zawiasów wbił oczy we wrota, zresztą jak inni biesiadnicy. Zatrzymał się z palcem w pękatym nochalu. Zielonkawy smark pociekł z nozdrza po palcu, rozmazał się na rękawie umorusanym w śliskiej wydzielinie nosowej. 

Trzech bliznowatych oprychów o niewyględnych krasach gąb odwróciło się na końcu ze względu na zapadłą ciszę. U jednego kufel zamarł na wargach. Mdło brązowy płyn, bez powodzenia udający piwo, zniknął w krzaczastej brodzie, ściekł na podłogę, przecisnął się przez szpary. Drugi zwęził oczy i dyskretnie poprawił kord u biodra.

Obcy przeszedł przez izbę. Płaszcz szeptem łopotał w ślad za nim, kroki bębniły na posadzce nadto gromko. Obcy poszedł naokoło, nie prosto do lady, minął część stolików. Nie przyglądał się gościom. 

Przystanął obok stołu na uboczu izby. Sprawdził stopą wysłużony, byle jak zbity zydel dawniej czteronogi, teraz bez jednej nogi. Nie klekotał zbytnio. Dało się bezpiecznie spocząć. Opadł ostrożnie.

Karczmarz z wahaniem niepewnie wyczłapał się za brudnej lady przybytku. Chałat śmierdział cebulą i rybą, sam właściciel cuchnął potem i stęchłą uryną. Tkanina odzieży opięta na wypukłym brzuchalu oberżysty zajęczała przy ruchu lędźwi nie słabiej opiętych od brzucha. Szwy ledwie wytrzymały napór tłustego, galaretowatego cielska.  

– Coś podać?

– Piwa – nieznajomy nie krył nieprzyjaźni. – Ale nie przesadzaj z miarkowaniem wody, bo cię żywcem wytrzebię i powieszę za kostki na ganku. Macie coś małego na zagryzkę?

– Orzeszki ziemne wprost z Wysp?

– Niech będą.

Oberżysta wrócił prędzej niż się zjawił. Postawił przed mężczyzną wyszczerbiony kufel oraz glinianą miskę wypełnioną orzeszkami o zdrowo dojrzałej, brunatnej barwie miłej dla oka. W tym czasie przybysz ułożył pochwę miecza na krześle. Knajpiarz dostrzegł niezrozumiałe dlań ostro gnące się runy wyryte na powierzchni pochwy. Zbladł, przełknął ślinę przez sparaliżowane grozą gardło. Wytarł o fartuch ospowate czoło.

– Pusto u was na drogach – zauważył nieznajomy.

– Nasz miłościwy pan wytrzebił wszelakie plugastwo, co się legło po gościńcu, stąd bezpieczniej jeździć. Przecie rudyment dostatku to handel, a handel to bezpieczne drogi.

– Stąd wisielec tańczący wedle wichru?

– Nie, ten to trefny komornik. Okradał pana, tedy zawisł.

Obcy nie ciągnął tematu, uciął go milczeniem. Nie powiedział, że tudzież po drogach brakuje śladów zwykłych wędrowców. To nie była jego sprawa. Może „miłościwy pan” grabił kupców z dobytku lub w przebłyskach wariactwa nakazywał mordować bezimiennych wagantów, stąd tak mały ruch panował na trakcie. Może. Różne rzeczy widywało się po gościńcach, dawało się doń przyzwyczaić. 

Karczmarz wręcz topił się w pocie przelękły gościem. 

– Może zechcecie ściągnąć kapotę? – mruknął z nadzieją i obawą w głosie. Miał nadzieje udobruchać obcego. – Tu straszna duchota, bom oknic nie otwarł, ale jeśli… 

Obcy łypnął na właściciela spode kaptura. Cień krył mu twarz, naraz wzmagał wrogość, jaka odebrała oberżyście ostatki odwagi. Karczmarz zadrżał bezwiednie i widocznie, język stanął mu kołkiem. 

Obcy począł cedzić niemal szeptem:

– Gdybym chciał zdjąć, to twój jęzor robiłby mi za wieszak – spróbował piwa. Piana zasyczała ginąc w wnętrzu ust. Mężczyzna odjął kubek od warg. – Wracaj za szynkwas.

Karczmarz sięgnął po kufel, ale gbur mocniej zacisnął palce na naczyniu. Machnął dłonią krótko, lekceważąco. 

– Przynieś dzban tego cienkusza. Muszę czymś spłukać usta – Przesunął monetą przez stół. 

Samotnie sączył piwo bez zbytecznego pośpiechu, ze wzrokiem wbitym w punkt przed sobą. Po łyku wrzucał parę orzeszków do ust, by sadystycznym sposobem zgnieść je na miazgę i przełknąć.

Klientela obserwowała ukradkowo, jak wraz ze wznoszeniem i opadaniem kubka obrzydliwego w smaku sikacza ruch rękawicy stawał się szybszy, gwałtowniejszy, jakby przybysz pragnął czym prędzej opuścić wyszynk. Nietknięta kruża piwa sterczała haniebnie na liszajowatym blacie.

Obcy poprawił płaszcz, sięgnął dłonią ku broni. Gospodarz oszacował prędko i z wprawą, odetchnął. Obcy wychodził. 

Wtedy się zaczęło. 

Wprzód z dwora dało się dosłyszeć dziwaczne dźwięki – ni walki, ni przekleństwa – acz mówiły one dobitnie same za siebie. Koń zarżał z przerażenia, szczęknęły podkowy, rozległ się trzask drewna jakby coś ciężkiego rozbiło drewniany kram. Gorączkowe obelgi z ust rymarza, które raptownie umilkły w połowie zdania jakby…

Ktoś labilnym krokiem wbiegł na krużganek, niemal przewrócił się o stopień przez nazbyt pośpiesznie postawiony krok. Oberżysta zerwał się z miejsca, przytomnie ruszył do kuchni. Był na tyle stary, by wyczuć pismo nosem. Coś rychło miało się stać, coś złego. Nie mylił się. 

Nim karczmarska wielka rzyć opięta w wełnianych portkach zniknęła zza kontuaru, wrota stanęły otworem. Drewno z głuchym łoskotem trafiło w ścianę. W wierzejach stanęła zgarbiona postura.

– Ki diabeł? – wymsknęło się pierwszemu bywalcowi.

– Ban’shee! – zawtórował mu drugi, po czym wykonał ochronny znak, by odpędzić zły urok zwiastunki śmierci. Zerwał się do ucieczki.

Trzeci w nerwowym geście wyszarpał sztylet motylkowy, zamierzył się do ataku na przybysza, ale się powstrzymał po wstępnym wykroku.

Czarna mara w szaroburej szacie narzuconej na ciało niewątpliwie była człowiekiem lub człekopodobnym stworzeniem. Bez pewności postawiła stopę w oberży, wsunęła się do środka wodząc oczyma na boki przelękła jak łania ścigana przez myśliwego. Za jej plecami po podwórcu dreptał spływający strugami potu ogier.

Kobieta, co dało się poznać po drobnej posturze, nie zamknęła drzwi. Szczędząc czasu doraźnie wkroczyła między bywalców. Kaptur zsunął się z jej ciemienia. Nie była stara, ani młoda. Z zadbanej twarzy świat obserwowała para szarych oczu, bystrych oczu.  

Miejscowi odwrócili się od niej niemal równocześnie jak na komendę wyuczonym ruchem, jakim zwykło się traktować pariasów.

Kobieta nic nie mówiła. Nie przez obfite, figlarne ustka czerwone od pomadki. Mówiła samą sobą.

Mówiła zimnym spojrzeniem niewątpliwie nawykłym do wydawania niemych, acz bezwzględnie skutecznych rozkazów wypełnianych rączo. Zdrową, bladą od niedomiaru słońca cerą i dłońmi bez śladów robót. Dumną posturą nienawykłą do zginania karku. Wypielęgnowanymi włosami zapewne zwyczajowo skrytymi pod czepkiem.

I srebrnym pierścieniem ozdobionym pośrodku cargo wyrytowanym cieniutko i misternie herbem szlacheckim. 

Kobieta błagalnie przesuwała spojrzeniem po izbie. Nikt go nie odwzajemnił. Oparła się o stół, spojrzała w oczy trzem oprychom. Ci spuścili głowy potulnie jak gołowąsy. Dobiegła do szynkwasu, ale wielki tyłek nie wychylił się z kuchni na niemą prośbę. Para pijanych woźniców raptem wytrzeźwiała i pośpiesznie wybiegła na zewnątrz bocznymi drzwiami. Z miejscowych tylko nierozgarnięty staruszek patrzył na nią ciągle z palcem w nosie, ale nie nadawał się do pomocy.

Obcy również nie odwrócił wzroku. To go zgubiło. 

Niewiasta w płaszczu przebrnęła przez izbę prosto ku niemu. Był dla niej ostatnią nadzieją. Padła na kolana.

– Pomóż mi – błagalny głos rozdzierał duszę, wypełniał serce boleścią oraz współczuciem dla kobiecej niewinności.

Nieznajomy zlekceważył ją poświęcony oglądaniem kufla. Niemniej w jego oszczędnych ruchach, na pierwszy rzut oka wyważonych, pojawił się cień nieżyczliwości. Przerażony karczmarz nie dziwił się. Obcemu odbierano okazję do odpoczynku przy kuflu trunku po dniu spędzonym w kulbace pośród spiekoty, nieżyczliwego słońca i pyłu duszącego płuca, zamykającego usta.  

– Widzisz w ścianie ten prostokąt z klamką? – spytał nieznajomy. – To drzwi. Za nimi czeka cię świat, twój świat, pani. Świat być może litościwszy, jako że nie interesują mnie lokalne ambarasy. Wyjdź i poszukaj gdzie indziej wybawienia. Tutaj go nie ma, tylko obojętność.

W odpowiedzi niewiasta szarpnęła mocniej go za nogawki spodni. W przepiękne oczęta otoczone drobniutkimi rzęsami cisnęły się łzy ogromne jak grochy. Błagała go o tę cząsteczkę nadziei. O ludzkie traktowanie. Płakała nadal, rzewniej, głośniej, błagała i nie odpuszczała. Łzy żłobiły ślady na powalanych drożnym kurzem policzkach, meandrowały dziwacznie, kręto, ciekły po podbródku.

Ale on wiedział. 

Kobietą za późno wzdrygnęło. 

Karczmarz zdołał dostrzec zamglony, szybki ruch, wyłowić dźwięk szurania krzesła o klepkę. I jęk z półotwartych ust nieszczęsnej kobiety. Wojownik przyciągnął ją ku sobie za bielejący od opuszków podbródek. 

Zbliżył usta do jej ucha.

– Było nie nadstawiać kupra drużynie męża – wyszeptał. – Powstrzymać chuć i jej niewezbrane pragnienia. To ze splugawionego nasieniem kochanków łona narodziły się twoje problemy. 

– Błagam, niewinnam… – odparła z przerażeniem kobieta.

– Każdy jest winny w oczach Pana, dyskusji jedynie podlega jej wielkość i wymiar kary.

– Przepraszam… ja… przepraszam. Żałuję…

– Wsadź łeb do studni i przeproś skrzywdzonych. Pierw niech oni ci wybaczą, później proś o przebaczenie żywych.

– Błagam… on zaraz tu będzie…

Obcy przeniósł wzrok na otwarte wierzeje, dostrzegł specyficzny dla krzątaniny ruch, ciemniejące i powiększające się sylwetki. Spoczywająca na stole dłoń mężczyzny nieznacznie zacisnęła się w pięść. Zgrzytnęły stawy kości. 

Garść nie zbliżyła się do broni. Wciąż istniała nadzieja na bezkrwawy rozejm. Na powrót na trakt w smród, biedę i gorąc, gdzie niepodzielnie rządziło prawo miecza, prawo silniejszego.

– Błąd – mruknął burkliwie mężczyzna. – Jest tutaj.

Do środka pędem wpadła para rębajłów, w biegu roztrącili meble na boki. Za nimi wpadła kolejna dwójka, która asekurowała pierwszą. Ci przystanęli przy drzwiach gotowi do starcia, ale nikt się na nich nie rzucił. 

Zadźwięczały ostrogi. W powietrzu pojawił się zapach. Swąd potu i dymu, stęchły i obrzydliwy, wypełniający nozdrza, duszący, gryzący. 

Jegomość w bogato zdobionym szamerowanym wysoko pod szyję szmaragdowym żupanie opiętym szerokim pasem kontuszowym przystanął w centrum wyszynku. Stopą odzianą w jeździeckie buty rozrzucił przesuszoną słomę. Rozejrzał się. Wszystek bywalców w akcie spłoszenia unikał tego wzroku jak czarciego ognia. 

Struchlała klientela pozostała w gościnie na pohybel samym sobą wbiła się teraz we wszelakie rogi izby, pod stoły i krzesła, za ladę i pod schody, byle dalej od najeźdźców i jegomościa. Obcy zrozumiał.

Oto przybył sobiepan tych ziem, bogaty szlachcic ziemiański, wojewoda na zagrodzie, co mógł czynić, czego dusza zapragnęła, a nikt nie śmiałby z nim zadrzeć. Przybył hrabia w ślad za żoną.

Szlachcic otaksował wzrokiem dziwną parę. Zimne oczy zwęziły się paskudnie. Grube paluchy blade podobne do glist lub innego robactwa zakręciły gęstym wąsem pod nosem pana, drgnęły konwulsyjnie. 

Wyprostował się. Łypnął krótko po eskorcie, zbiry pojęły w mig. Dwóch przystanęło po jego bokach nieco wysuniętych, by go osłonić, dwójka pozostałych oskrzydliła nieznajomego i kobietę. 

Bogacz zerknął na przelękłą żoną, zmroził ją uśmieszkiem leniwie wpełzającym mu na wargi.  

– Niedaleko uleciałaś ptaszyno – zaśmiał się szlachcic. – Oj, niedaleko. Może, boś się stęskniła za mężusiem, moja droga, hmm? Stęskniłaś się za mną?

Dama klęczała. Drżały jej ustka, ręce, ciało dygotało delikatnymi spazmami, gwałtowniejszymi, bardziej widocznymi, podobnymi z upływem chwili do ataku padaczki. Bała się, strach wypełniał ją w całości, przelewał się przez nią, topił i dławił, obezwładniał. Klęczała na słomie niezdolna do podjęcia decyzji. Wyłącznie kolosalny w rozmiarach strach tlił i chronił iskierki jej świadomości przed omdleniem zdradziecko czyniąc jej większą krzywdę.

– Ale nie bój się, nie kłopocz czarownej główki, nie marszcz czółka – ciągnął szlachcic. – Nim słoneczko zajdzie, znowuż będziesz w swych czterech ścianach, w mięciutkiej pierzynce. Kobieco czułe ciałko spocznie na poduszkach wypchanych łabędzim puchem. Oj, nie bój się, kochana. Ten koszmar zaraz się skończy. Tylko… – przeniósł wzrok na obcego. – Puść nogi pana. Niedane będzie mu wziąć cię na siano i romantycznie wychędożyć wedle twych wyimaginowanych, niewyżytych w sposób wręcz zwierzęcy pragnień. Nie dziś. I nigdy więcej – ostatnie słowa wycedził chłodno. 

Obcy nie poruszył się na oziębły ton bez wątpienia nacechowany wrogością. Bez przejęcia trwał na zydlu popijając piwo. Otaczający go rząd pięciu oprychów zadrżał przygotowany.

Pięciu. Piąty skrywał się za plecami obcego z napiętą kuszą. Łuczysko kompozytowe zajęczało zatrważająco i zdradliwie. 

W milczeniu obcy uniósł kufel, upił łyk, wytarł wargi o rękaw. Niepewne światło z abażuru lękliwie padło mu na twarz. Ukazało skrzywione wargi. Ogorzały podbródek poruszył się w rytm słów.

– Jakiś problem? – zapytał nieznajomy beznamiętnie.

Bogacz wykrzywił rybie usta w coś na wzór imitacji uśmiechu. Wyszedł z tego paskudny tik mięśni ust, bardziej odpowiedni dla skurczu żabich warg. Ohydny i wcale nie bliski uśmiechowi.

– Wpadłeś w nie lada kabałę, przybłędo.

– Taki mój urok, że pakuję się w środek najgorszego szamba.

– Możesz się z niego wykaraskać i ocalić cało grzbiet. Wystarczy być otwartym na kooperację.

– W jaki sposób ma wyglądać ta… kooperacja?

– Na początek pomóż hrabinie oderwać się od spodni. Praśnij ją kopniakiem przez głupawy łeb, bo chyba doń się przyległa na stałe.

Obcy nie zamachnął się.

– Jakże to tak? Bić kobietę? W niedzielę? I wbrew tradycji, która mówi, że to pan domostwa winien wieść prym we wszelakiej zabawie, nawet w owych sadystycznych, krwawych i podniecających ciało oraz ducha? Mi, jako gościowi, nie wypada łamać praw gościny, nawet jeżeli gospodarz pcha mnie do ich pogwałcenia. Jakże to hrabio?

Hrabia nie odpowiedział.

Czterech rzezimieszków napięło mięśnie podobni do sfory wiernych ogarów. Starczyło jedynie popuścić smyczy, a runęliby na obcego i zagryźli, roznieśli na strzępy. Jako wierne psy dychali złością oraz furią, zaciskali szczęki, warczeli. Zgrzane od upału muskuły naprężali zawieszeni w stanie podobnym do zniewolenia za szyje łańcuchami z naprężonych stalowych ogniw.

Obcy splótł dłonie na karku, leniwie odchylił się na meblu. Skręcił wylot kaptura z lekka w bok, ku stłoczonej kobiecie. Pod atłasowym kołnierzem koszuli za warstwą burego płaszczyka spostrzegł różnokolorowe plamki przechodzące od purpury po maskującą żółć.  

– Imponująca kolekcja siniaków.

– Spadła z konia.

– Więc musiał być to płocha chabeta źle przyuczona do siodła, bo hrabina wypadła z siodła niejednokrotnie. Prędko zająłbym się zwierzęciem. Narowy zwykło się wykorzeniać, najlepiej starą metodą dziadów. Kiełznem. Najlepiej żelaznym. 

– Zajmę, przysięgam – skłamał szlachcic.

Nieznajomy nie uwierzył.

– Zastanawia mnie, gdzie leży sedno… problemu hrabiny w opanowaniu narowistości wierzchowca.  

Wesoła twarz szlachcica momentalnie stężała, przybrała ostrzejszych rys poprzez zaciśnięcie mięśni ust i reszty ciała. Gniewne zaciśnięcie pięści nie mogło ujść uwadze obcego. Ani krótkie spojrzenie rzucone strzelcowi, krótkie na mgnienie oka, ale znaczące. Obcy zrozumiał. Miecz na stole kusił dłoń do zbliżenia.

– Gdzie leży według ciebie? – zainteresował się bogacz.

– Może rumak ciska się, bo mu się nie daje pokryć klaczy. Mawiając wprost – ciska nim prostacka natura chuci, którą starczy spuścić. Może to hrabina na za wiele mu pozwala ślepa miłością. Lub grzmocącą ją bez ustanku garścią.

Twarz „rumaka” utraciła kolory, lecz z pewnością nie spłynęły one do „prostackiej natury chuci”. Brzydkie mordy czterech oprychów pokrył krwawy pąs gniewu, gały wytrzeszczone na wierzch z trudem tkwiły w oczodołach. Stopy sztywno przywarły do posadzki.

– Może hrabinie brakuje czegoś jeszcze prócz zdrowego rozsądku? Macie pomysł, hrabio? Nie? Bo czego jej nie będzie brakowało, gdy zabierzecie ją na powrozach do dworu, jest dla mnie jasne. 

– Coś jeszcze cię trapi? – oddech szlachcica zionął nienawiścią.

– Dlaczego nadstawia się członkom twej świty i robi to z widoczną euforią? Może ci tutaj również ją posiedli – obcy głową wskazał czwórkę zbirów. – Trudno w owych czasach o wiernych ludzi. Albo nazbyt wiernych, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. 

Nie dało się nie zrozumieć. Pomimo to magnat milczał ugodzony jednoznaczną potwarzą, a wszak był decydentem okolicznych dóbr. On nie zwykł milczeć, kiedy ktoś, kimkolwiek był – królem, chłopem czy nawet samym Kardynałem – obrażał go tak jawnie i to w obecności oraz na oczach jego poddanych. On odpowiadał wielokroć boleśniej. Zwykło kończyć się to spoczynkiem na dnie pobliskiego jeziora z głazem uwieszonym na szyi, wpierw poprzedzonym owocną wizytą w lochach w towarzystwie mistrza małodobrego. 

Szlachcic milczał.

Za to oberżysta drżał histerycznie, gdy pojął, iż może nie doczekać jutra w odziedziczonej dawien dawna ojcowiźnie. Być może nocą po feralnym dniu miał go obudzić czerwony kur zemsty i szkarłatni goście w sposób ostateczny zatańcować na zgliszczach dobytku. W duchu modlił się do bogów. Jakichkolwiek byleby obcy przestał, by odszedł, jak się zjawił. Poszedł w diabły, wrócił na przeklęty trakt, wybył i zniknął. 

– Zawrzyj mordę chamie! – wrzasnął jeden ze zbirów.

Nieznajomy oderwał wzrok od pana, spojrzał do wnętrza kubka. Dostrzegł tam dno, czym się zniesmaczył. Uniósł naczynie ponad głowę. 

– Taka sama proporcja, karczmarzu. 

– Powiedziałem, zawrzyj mordę!

Nieznajomy poruszył ustami, zamaszyście splunął na buty żołdaka. Druhowie nieznacznie cofnęli się jakby w obawie o trafienie kolejnym pociskiem śliny. Towarzysz z dwójki oplutego najemnika drgnął z odrazą wyraźnie mocniej od reszty. Czyścioszek? Zabawne w takiej pracy, gdzie łatwo jest sobie pobrudzić rączki oraz sumienie. 

– Reszty nie trzeba – rzucił obcy do oprycha.

Zbir na obliczu purpurowy barwą buraka zagotowanego w wodzie zawył wściekle, zawinął szablą szerokiego młyńca. Nie zrobiło to wrażenia na obcym. Zbrojny skoczył z rykiem w ku mężczyźnie, mogło się wydawać bezbronnego. Uderzył z góry, próbując rozpłatać czerep.

Dwa ruchy.

Sąsiedni zydel wpadł pod stopy napastnika, przez co zachwiał się balans kroków i zbir legł jak długi na stół. Drugi – dzban rozbił się na czole oprycha, z rozciętej głowy trysnęła krew zmieszana z fontanną piwa. Z głuchym łoskotem cielsko opadło na słomę, znieruchomiało. Obcy wciąż siedział. 

– Szkoda kufla – rzucił. – Zakutego łba mieszczącego bezwartościowe ilości głupoty nie żal duszy – zerknął po trójce pozostałych zbirów. – Mam jeszcze dzbanek dla nazbyt narowistych. 

 Bogacz stał na miejscu sparaliżowany, acz z pewnością nie strachem. Nienawiścią, obawą, poruszeniem dawno zapomnianego sumienia? Złością, iż ktoś staje mu na drodze, śmie się opierać? 

Burżuj zacisnął zęby. Poprawiwszy łapskami pas okalający brzuch, wziął w pierś głęboki wdech i zebrał resztki godności. Opadł na sąsiednie siedzisko równie ostrożnie, co uprzednio obcy.

– Jak cię zwać? – szlachcic starał się brzmieć beznamiętnie.

– Jak chcecie. – nieznajomy cisnął resztki kufla na stół.

Bogacz skupił się na kruży piwa i miednicy z orzeszkami. Dostrzegł kruczą pochwę i dziwną, charakterystyczną rękojeść niepodobną do innych. Trudną do pomylenia.

– Słyszałem o was gdzieś – odparł szlachcic. – Plotki żwawsze niżeli wiatr niesione na grzbietach gołębi i nogach umyślnych wyprzedzają cię i, co niebywale ciekawe, głoszą prawdę.

– Nie interesują mnie plotki. 

– Te powinny. Ponoć ze dwie niedziele temu dla komesa Jawigódki wybiłeś owego stwora, co go zmajstrował plugawym nasieniem szalony czarownik z Babą Jagą podczas sabatu wiedźm na Łysej Górce… 

– Nie mam pojęcia, kto go zmajstrował, gdzie i w jaki sposób. Nie dociekałem, kto z kim się parzył. Nie byłem ciekaw.

– A niedziele temu w Gongorze ubito owego ściganego listem gończym dywersanta, zdrajcę, rozbójnika i rozpustnika Jana Sika, co zwykł napadać ze swą szajką hultajów na karawany kupieckie, konwoje królewskie oraz na plebanów, gońców królewskich i zamożniejsze osobistości. Ponoć padł był z twej ręki.

– Nie padł. Po prostu potknął się.

– Potknął się? – zamrugał hrabia.

Nieznajomy poprawił kaptur.

– Tak, ponoć nosił nadto obszerne hajdawery zdobyczne na nieboszczyku, to się mu nogi poplątały i się potknął. Nieszczęśliwie spadł z urwiska, gdzie na szczycie się krył wraz z hanzą. Przy upadku strzaskał sobie kilka kręgów szyjnych, śmierć na miejscu. Bajarze prędko wykoślawili materiał i usnuli własną bajdę. Jak to bywa z mądrymi baśniami wypływa z niej życiowy morał.

– Tak, a jaki? Nie kradnij? Nie rób drugiemu, co tobie nie miłe?

– Nie, zawsze noś dopasowaną bieliznę.

Hrabia przechylił się przez stół, zniżył głos:

– Wtajemniczeni mówią, że feralnej nocy kasztelan posłał w ślad za tobą żołdactwo, bo szykowano na niego specjalny hak pod lewe żebro, by sczezł owym sposobem ku radości gawiedzi.

– Ta, też to słyszałem. Tak samo jak to, że został zdradzony przez dawnego kompana lub co lepsza kochankę. Tak, wendetta kochanki zgrabniej pasuję do legendy o zbójniku niż wynajęcie najemnego zbira od brudnej roboty. Nadaje jej romantyzmu pomieszanego z tragizmem.

– A czy to aby niemożliwe?

– Bardziej, że się upił nocą, pochędożył sobie, a nad ranem nadto przycisnęła go potrzeba i przywdział przez omyłkę czyjeś gacie. Poszedł się wysikać i spadł z urwiska, poharatał ciało o gałęzie. To by pasowało do tego, że sikał, a jam go wtedy usiekł. Nie przypuszczam, by dziewka z zawiści podmieniła spodnie i tak sprowadziła nań zgubę.

– Zaprawdę jesteście charaktery – pokiwał głową hrabia. – Gadają o was charakternik, tedy tak zwać was będę. Charakternik. Pasuje?

– Jak zwał, tak zwał. Przejdźmy do sedna. Rozgadaliśmy się, a piwo wietrzeje. Trzeba wam wiedzieć, że zwietrzałego w smaku sikacza nie ścierpi mój bohaterski żołądek. 

– Będzie dla was zlecenie – szlachcic skończył oglądać obcego na butach brudnych od pyłu.

Obcy wyprostował nogi. Kobieta u jego stóp zajęczała. Mocniej przycisnęła się do nich w obawie, by nie zbliżyć się do męża. Niemal wcisnęła się pod krzesło nieznanego sobie człeka.

– Zapewnie obiło ci się o uszy, iż na tych peryferiach grasuje hanza suczych synów znana powszechnie jako Sroki. Od sroczych dziobów jako maski, upodobania do skrzekliwego krakania i cudzych błyskotek.

– Owszem, obiło. Orzeszka? – obcy wetknął hrabiemu pod nos miednicę wypełnioną zakąską.

Mężczyzna przez moment wyglądał na zdezorientowanego ofertą. Sens pytania dochodził doń opóźniony. Niemniej sięgnął ręką do miski i wziął parę sztuk między palce. Przyjrzał im się w zamyśleniu, zanim miał je umieścić wewnątrz ust.

– Ich obecność to mały cierń w mym boku – szlachcic wcisnął dwie sztuki. Pękały, trzeszczały gniecione przez dziąsła, chrupotem wypełniały bębenki wśród ciszy. – Co prawda znikoma, ledwo zauważalna niewygoda, wszelako cierń bywa bolesny, gdy po jakimś czasie wbija się głębiej w ciało. Osłabia i rozstraja organizm. 

– Sądzą oni, iż są wyjęci spode jurysdykcji mojej i Ligi. W przeciwności do mnie, bowiem ja procederu takowego nie uznaję i nie toleruję. Niestety, prostoduszne ludziska podżegane przez sprzedajnych kaznodziejów-eremitów szepczą po kątach, iż straciłem dawne siły, zapędy ochłodził zgubny wpływ czasu. Burzą ich do buntu, miast zająć się amboną. Korzystają z tymczasowych słabostek mego ciała.

– Nie trapcie się udrękami natury fizjologicznej, hrabio. Na utratę sił cierpi co drugi mężczyzna między wiekiem kryzysu średniego a wiekiem przedstarczym. Objawia się porannym martwieniem stóp i brakiem potencji w sprawach łożnicowych, pomimo wybujałych zwykle chęci. Chociaż nie jestem pewny, czy martwienie jest efektem ubocznym.

– Muszę pokazać, że tak się nie stało – hrabia mówił dalej niepomny na kpinę. – I nie stanie dopóki, dopóty starczy tchu w piersi. Odebranie życia tym bękartom z pewnością starczy za dowód. 

– Wprawdzie jasnowidzem nie jestem, ale spróbuję zgadnąć. Mam ten cierń wyszarpnąć byleby prędko, nim stanie się paskudną raną, która podejdzie zgorzelą. Zaszlachtować, urżnąć im łby i wsadzić w słoje po occie, byś mógł je wbić na mury posiadłości.

– Bystrzak z ciebie – szlachcic odważył się na kpiarstwo, poczuwszy powracającą z wolna kontrolę nad sytuacją.

– Nie podejmę się tego.

Bogacz zmrużył oczy, zadrżał ugodzony odmową. Grunt wymykał mu się spod stóp, szansa dosłownie przemykała między palcami. Dyskretnie mrugnął do strzelca za plecami nieznajomego. Żołdak mocniej przycisnął kolbę do piersi, cięciwa czekała w napięciu na zwolnienie. Obcy nie miałby szans uciec przed pociskiem. 

– Nie zrozumiałeś – feudał porzucił konwenanse. – Masz to zrobić. To rozkaz. Wpadłeś w szambo i wyciągasz ręce w górę, by ktoś cię pochwycił. Ja mogę to zrobić, ale nie za darmo. Zaciukasz całą szóstkę, a później odjedziesz w siną dal. Bez nagrody, bo nią będzie życie. 

– A jeśli nie?

Szlachcic nie odpowiedział. Ważył słowa skrupulatnie, jak przystało na osobę o zajmowanej przez niego pozycji w hierarchii Ligi Księstw. Był ostrożny i czujny. Nauczył się tego po latach nurzania się w zdradliwym grzęzawisku, jakim bywała częstokroć polityka. 

Gdy począł wysławiać się, wybrał typowo okrężną drogę do celu.

– Sądząc z dotychczasowego toru wędrówki, jedziesz w kierunku Caravas, więc miną dwa dni, nim opuścisz me włości. Dalej rozciągają się ziemie hrabiego Osco, mego druha, a on jest wręcz chorobliwie drażliwy na punkcie honoru dam. Jak się dowie, że poczyniłeś defekt hrabinie, siepacze skoczą w pościg za tobą jak sfora ogarów. Nikt ci nie pomoże, nigdzie nie znajdziesz zlecenia, ni schronienia. Może nawet wyznaczę nagrodę za twoją głowę, aby uatrakcyjnić pościg. 

– Jeśli przeżyjecie – dorzucił obcy z lodowatością. – A do tego musicie ocalić karki. Dlatego wyjdźcie stąd, a ja zapomnę o tej… wspaniałomyślnej propozycji.

– Ty nic nie rozumiesz…

– Żeby mnie skazać na pościg, musicie przeżyć – przerwał mu nieznajomy. – Jak macie zamiar to zrobić? Jeden z was jest niezdatny do walki. Drugi to cymbalista cuchnący tanim piwem, stopami wybija rytm, ale nie idzie mu równo od opilstwa, łapy drżą jakby ze strachu. Pozostała dwójka to małe pieski, w tym jeden to pedant bez kontroli nad fobią. Takich łatwo zabić, wystarczy splunąć w twarz, on upuszcza zastawę i umiera. Aha… – Obcy klepnął się dłonią w udo, kciukiem wskazał za siebie w stronę bocznych drzwi. – Pokładacie nadzieje, że on mnie zastrzeli, zanim się do was dobiorę. Jest naćpany. Cud, że napiął kuszę. Prędzej trafi się w stopę, niżeli mnie. A ja trafię. W was, hrabio.

– Nie od parady noszę miecz – odparł szlachetka.

– Jak to groźnie zabrzmiało – zadrwił Charakternik rozbawiony tonem rozmówcy.

 – Na podwórcu czeka tuzin głodnych żołdu rębajłów. Jeśli mnie ubijesz tutaj, ruszą za tobą w pościg. Bynajmniej nie z wierności, ale dla złota i zemsty, jako że pozbawisz ich wygodnej pracy i zarobku. Nie czmychniesz im… Jeśli wyjdziesz z karczmy.

 Charakternik zamilkł. Tuzin zbrojnych, w pełni uzbrojonych, wyszkolonych i złaknionych ludzkiej krzywdy. Za wielu, za wielu dla jednego samotnego człowieka zmęczonego podróżą traktem. 

Poza tym nie szukał kłopotów z członkami Ligi Księstw, której ziemie ciągnęły się nieprzerwanie jeszcze przez dobre kilkadziesiąt mil na południe. Liga dysponowała przeogromnymi środkami, większymi niemal od każdego. Prócz jednego rywala na Północy.  

– Nadal chcesz zadzierać łeb, wilczku? – hrabia poczuł zwycięstwo nosem, gdy Charakternik nie odpowiedział na zaczepkę. Pozwalał sobie na coraz więcej napędzony słodkim smakiem triumfu.

Obcy przyciągnął do siebie pochwę, dotychczas spoczywającą na krześle w zasięgu rąk. Zbrojni zbliżyli się na odległość cięcia mieczem. Trzymali dłonie na rękojeściach, jeden dzierżył topór o stylisku okręconym skórą. Żaden nie atakował.

– Wreszcie przestałeś krążyć wokół ogniska i rzuciłeś groźbą – nieznajomy pogładził broń palcem. – Zastanowię się nad tą „prośbą”. To co mi się podoba to, to że została ujęta w jasny, klarowny sposób niepodlegający dalszym interpretacjom. I poparta szantażem szczerze ubóstwianym przez moją nieszlachetną osobę za wyborny sposób przekonywania ludzi do wrogich im racji. Jeden z najlepszych wynalazków ludzkości. Zaraz po wychodku, rynsztoku i zamtuzie, bo nic tak nie motywuje jak perspektywa swobodnego wypróżnienia się do wiadra, oglądania gnoju i chędożenia w brudnej pościeli. I właśnie sztyletu na gardle.

Szlachcic wstał z krzesła zadowolony z siebie. Pewny, iż ma w garści nieznajomego wojownika otoczonego aurą złej reputacji, kręcił gęstym wąsem, uśmiechał się drwiąco. Charakternik nie okazywał emocji. Leniwie rozparty gładził dłonią broń.

– Tylko nie zapomnijcie o niczym – rzucił na odchodne.

Szlachcic uchwycił żonę za kark. Kobieta wierzgnęła, przewaliła sąsiednie krzesło z głuchym dźwiękiem, nogą zawadziła o stół. Szczątki kufla wzbiły się w powietrze, spadły na posadzkę. Kobieta próbowała się uwolnić z uścisku, lecz mąż wplótł palce w jej włosy i ciągnął za sobą. Ku drzwiom, gdzie czekał pachołek z gotowymi końmi.

– O czymś nie zapomniałeś? – zapytał nieznajomy, krzywiąc usta.

Bogacz zatrzymał się w pół kroku z gębą skrzywioną paskudną dozą gniewu. Charakternik stopą zawadził o ciało nieprzytomnego najemnika. Arystokrata skinął głową na parę rębajłów. Ci niechętnie zbliżyli się do obcego, który szukał wzrokiem knajpiarza.

– To gdzie jest moje piwo? 

 

Koniec

Komentarze

Wyjechał zza startego ostrokołu nagle – ostrokół to ogrodzenie z ostro zaostrzonych pali – jak mogą być starte? Z pilnikiem ktoś latał? 

…przez zawszone kundle uwiązane u wrót miasteczka przejechał po belkowanej kładce, wjechał do osady.  – a kto wiązałby zawszone kundle? Z reguły biegały luzem, bo takie uwiązane karmić trzeba. Przejechał, wjechał – powtórzenia. Belkowana kładka też mi coś nie pasuje.

z cienia izdebki przycupniętej przy odrapanym opłotku – opłotek to płot z drewnianych żerdzi. Izdebka sobie koło niego przycupnęła, a nie domek?

Mimo to zerknął na obcego przez szparę w okiennicy zgarbiony do otworu pod glinianym okapem. – możesz wyjaśnić, gdzie on się tak garbił, skoro wyglądał przez szparę w okiennicy  i skąd tam się wziął gliniany okap.

To tylko pierwszy akapit. W tymże akapicie trzy razy używasz słowa obcy i kolejny również od tego zaczynasz. Gubisz podmioty w zdaniach złożonych.

Dalej jest podobnie – np. Zwaliste zwały ofiar

Bardzo dużo pracy przed Tobą. Dalej już nie czytałam. Przykro mi.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie powiedział, że tudzież po drogach brakuje śladów zwykłych wędrowców

 

Kobieta nic nie mówiła. Nie przez obfite, figlarne ustka czerwone od pomadki. Mówiła samą sobą.

 

Skręcił wylot kaptura

– jest sporo takich dziwolągów słownych. 

 

– Coś jeszcze cię trapi? – oddech szlachcica zionął nienawiścią. – ta rozmowa toczy się w dziwny sposób, zły hrabia wpada do lokalu, jakiś nieznajomy jedzie po nim jak po psie, hrabia reaguje w dziwnie niezborny sposób, przez co cała rozmowa rozwleka się, a napięcie zupełnie znika. 

 

Gadają o was charakternik, tedy tak zwać was będę. Charakternik. Pasuje? – nie było już takiego bohatera w literaturze ostatnich lat?

 

obcy wetknął hrabiemu pod nos miednicę wypełnioną zakąską. – miednica to takie duże naczynie

 

 – Na podwórcu czeka tuzin głodnych żołdu rębajłów. – to dlaczego hrabia wchodzi z jakimiś pajacami do knajpy? A jeżeli był to blef, to słaby i główny bohater raczej by się zorientował. 

 

Wprowadzenie bohatera jest jak w wiedźminie, tyle że za długie, przez co nie robi takiego wrażenia. Ten dziad z miską wydaje się zupełnie niepotrzebny. To jest początek opowieści, a scenka zajmuje sporo miejsca i właściwie nic nie wnosi. Potem z kolei jest znów jak w wiedźminie, tylko bez szybkiego chlastania lokalnych kozaków. Zaczyna się coś dziać i nawet złapałem klimat, jak pojawiła się ta kobieta. Należy jednak wskazać, że jej obraz jest nieco wadliwy – niby rozsiewa jakąś aurę wyższości, która jest zbyt wyeksponowana, ale z drugiej strony szuka pomocy (chodzi o to, że środki, jakich używasz “mowa i wzrok” na raz eksponują dwie sprzeczne emocje). Z kolei jak pojawia się hrabia, to narrator zupełnie zapomina o kobiecie. Bohaterowie zaczynają przydługą pogawędkę o dupie maryny, a kobieta dematerializuje się. Nie reaguje na tę rozmowę, a przecież to ją ścigali. 

Językowo jest tak sobie. Pojawia się sporo słów, które nie pasują znaczeniowo lub kontekstem. Dialogi nie są prawidłowo zapisane. 

Ogólnie rzecz biorąc – szału nie ma, tym bardziej że to jakaś część pierwsza, która – znając życie – nie doczeka się kontynuacji. Polecałbym na początek pisać nieco prostszym językiem, poczytać trochę poradników (znajdziesz również na tej stronie), tworzyć bardziej zwięzłe fabuły, no i przede wszystkim publikować skończone opowiadania. 

I po co to było?

Wyjechał zza startego ostrokołu nagle, niby zjawa zmaterializował się w bramie. Wściekle obszczekany przez zawszone kundle uwiązane u wrót miasteczka przejechał po belkowanej kładce, wjechał do osady. – Uważaj na tego typu powtórzenia.

 

Moje zasadnicze pytanie – czy ten tekst siedzi gdzieś sobie w Twoim komputerze skończony? Tutaj jest miejsce na opowiadania, nie wiem, czy ktoś zdecyduje się przeczytać długi fragment utworu, nie wiedząc, czy ten doczeka się kontynuacji.

Oznacz go też jako fragment, nie opowiadanie.

Nowa Fantastyka