- Opowiadanie: szymankowy - Sięgać gwiazd

Sięgać gwiazd

Dawno już nie pisałem fantastyki, co zapewne rzuca się w oczy; wśród opisów znalazło się – mniej lub bardziej przypadkiem – wiele moich przemyśleń wszelkiego rodzaju. Z tego właśnie tytułu oznaczyłem opowiadanie tagiem “filozofia” – zapraszam szczególnie wszystkich lubujących się w luźnych rozważaniach na temat naszych celów i marzeń.
Mam nadzieję, że wam się spodoba! ;)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Sięgać gwiazd

Będzie już chyba dobrze; musi być dobrze.

Mroźny wiatr parzył dłonie i szczypał policzki; dął nieprzerwanie z północy, niosąc ze sobą zapach nadchodzącej zimy, która – choć przybywa co roku – zawsze uderza niespodziewanie, jak ból dawno już zabliźnionej rany podczas mglistych poranków. Wszystkie biegające i pełzające istoty pochowały się gdzieś, i tylko ptaki zostały, by obserwować z góry zmarzniętą ziemię, zziębnięte drzewa, i gasnące życia tych, którym nie będzie dane zobaczyć więcej sierpniowego słońca.  

A jeśli nie będzie dobrze już nigdy?  

Wysoki mężczyzna o białej twarzy; w istocie tak białej, jak śnieg, sypiący właśnie gęsto z nabrzmiałych, szarych chmur, które zaległy nad światem, odcinając dopływ światła i nadziei; tak białej jak wilcze futro, które zarzucił niedbale na szyję, jak gdyby mróz nie obchodził go wcale, wciągnął ostre powietrze do płuc, stając na skraju wysokiej skarpy, z której widać było cały ten ponury, umarły świat; ten ziemski padół, gdzie lęk miesza się z odrazą, a ludzie żyją z dnia na dzień, starając się zapomnieć o swej niedoli. Tutaj był jego dom; tutaj, w krainie wiecznego chłodu; w krainie kopalni, gdzie dźwięk kilofów nie ustaje nigdy, a wozy, obficie obładowane dobrami podziemia, nie przestają płynąć z mrocznych czeluści pełnych demonów i zjaw.

Niech nas dobry Bóg ma w swej opiece.  

Nazywał się Gabriel Bjorn Gustav Brand; ale nikt nie używał jego pierwszego imienia, chyba, że pragnął zginąć śmiercią szybką, ale bolesną; Bjorn nienawidził tego imienia i po dziś dzień przeklinał za nie swą matkę; przeklinał ją zresztą za wiele różnych rzeczy, a najbardziej chyba za to, że umarła; że nie było w niej siły Brandów, o której słyszał tak wiele z jej ust i z ust wszystkich żyjących tutaj, na Północy. Odeszła gdy miał czternaście lat – zbyt mało, by doświadczyć ciepła kobiety, a jednocześnie zbyt wiele, by móc ją opłakiwać; własnoręcznie podłożył zresztą ogień pod jej ciało i odśpiewał głośno Pieśń Wszystkich Zmarłych, a wioska dołączyła do niego w żałobnym pomruku; ale nikt nie płakał; nie przelano żadnych łez, bo tutaj, na Północy, wszystkie łzy zamarzają, nim jeszcze spadną na trzeszczącą pod trzewikami ziemię – nikt więc nie płacze i nikt nie lamentuje; wszyscy piją tylko wino i żują w milczeniu gorzkie liście piołunu.

Bjorn był panem tej bezimiennej wioski, i wszystkich bezimiennych wsi w promieniu wielu mil; jako Guru doliny miał nieograniczone możliwości – ustanawiał każde prawo, i odpowiadał tylko przed samym królem, który już od pięćdziesięciu lat nie zawitał w te strony. I właśnie teraz musiało mu się odwidzieć – pomyślał Bjorn, przeżuwając w ustach przekleństwa – właśnie teraz, gdy źle się dzieje.

Wiedział dobrze, jak będzie wyglądać owa królewska wizyta; mięśnie szczęki same zaciskały mu się na tę wizję; wizję spasionego starca, który usadzi swój szlachecki tyłek na najlepszych poduszkach sprowadzanych z Południa i każe zarżnąć najtłustszego świniaka; a potem wypije delikatne wino gorących krajów, które pachnie wciąż czerwonym słońcem i ciepłym, wieczornym wiatrem. Bjorn zaklął znów raz i drugi, po czym ruszył przed siebie, w stronę bezimiennej wioski; w stronę bezimiennych domów i bezimiennych ludzi, którzy zapomnieli już dawno, że jest jakieś piękno na tym świecie.  

– Mój Panie!  

Biegł ku niemu jakiś chłopak, trzymając głowę najniżej, jak tylko się dało; zatrzymał się i obserwował, jak młodzieniec pada na kolana, dysząc przy tym ciężko, jak gdyby miał zaraz wyzionąć ducha – ale nikt tutaj nie wyzionął nigdy ducha ze zmęczenia; za dużo było do zrobienia, by pozwolić sobie na takie wygody.  

– Już, już, synu. Cóż się stało?

Młodzian wciągnął chyba zbyt wiele powietrza, starając się wyrównać oddech, bo pozieleniał trochę na twarzy; zdołał jednak wykrztusić z siebie tych kilka słów, które zmroziły Bjornowi gorącą krew w żyłach; tych kilka słów, których obawiał się od miesiąca, i których miał nadzieję więcej nie usłyszeć:  

– Panie! Śmierć… śmierć! Smok! Biały Smok!  

Bjorn chwycił go mocno i potrząsnął nim, a chłopak zrobił się niemal fioletowy; spojrzał ze strachem na swego władcę i jego potężne ramiona, pokryte sinymi żyłami; musiał chyba zemdleć na moment, bo oczy jego uciekły gdzieś do tyłu; zaraz jednak wróciły na swe miejsce i młodzieniec otrząsnął się.

– Gdzie? Kiedy? – szepnął Bjorn, ściskając go jeszcze mocniej; żyły na dłoniach nabrzmiały od wysiłku i Bjorn odpuścił momentalnie, bojąc się o życie chłopaka. 

– Na Północnym skraju wioski! – wycharczał goniec, podczas gdy samotna kropla krwi z jego nosa zaczęła spływać ku krawędzi ust – Nie żyją… nie żyje trzech wojów!

Krew uciekła z twarzy Bjorna; jego biała twarz nie mogła zblednąć już bardziej, więc tylko sina, pulsująca żyłka na skroni świadczyła o jego wzburzeniu. Kraus – pomyślał i puścił chłopaka nagle, a ten zwalił się na ziemię, krwawiąc obficie z nosa. Bjorn gwizdnął przeciągle, a gwizd rozległ się echem po całej dolinie; wszyscy wokół zamilkli nagle, przerywając swe prace – jakaś starsza kobieta wypuściła z rąk miotłę, którą zamiatała od dłuższej chwili drewniany ganek swego domu, i spojrzała na Bjorna ze strachem w oczach. Przyzwyczaił się do tego już dawno; do tej nieufności i miru, którymi darzyli go jego poddani; wciąż pamiętali w końcu jego ojca, który kazał tytułować się Wielkim Brandem; wciąż pamiętali, jak ścinał każdego swego służącego, który odważył się przynieść mu zbyt chłodnego grzańca. Bjorn własnoręcznie zrzucił jego bezgłowe ciało z tronu, ku uciesze tysiąca ludzi; teraz jednak bali się go, bo wszyscy władcy budzą pewną trwogę – nikt w końcu nie zagwarantuje tej kobiecie, że Młody Brand nie stanie się w końcu kolejnym Wielkim Brandem, bezlitosnym i okrutnym.

Dwa uderzenia serca później Bjorn usłyszał tętent kopyt; zza domostwa wynurzył się nagle wspaniały, kary koń, odziany w skórę i żelazo; zatrzymał się tuż przed swym panem i zarzucił majestatycznie grzywą, a Bjorn na moment zapomniał o całym strachu i furii; bo wszystko znika nagle, gdy widzi się coś tak cudownego, jak ów rumak; rumak, który nigdy go nie zawiódł, i nigdy nie zawiedzie; nawet, gdyby przyszło mu walczyć na kopie z samym diabłem.  

Bjorn jednym płynnym ruchem wskoczył na konia i spiął go silnie, a zwierzę pognało momentalnie w stronę lasu, zostawiając za sobą chmurę pyłu; pędzili teraz przez mroźną puszczę, a wiatr chlastał ich raz po raz z każdej strony; Bjorn jednak nie przejmował się tym – zbyt wiele już razy wiatr starał się go powstrzymać, i zawsze zawodził; nie było bowiem takiego chłodu, który zatrzymałby Branda; nie, gdy pędził spotkać samą śmierć.

Za lasem skręcił nagle w lewo, ale koń nie zawahał się ani na moment; wszytko wokół huczało, a krajobraz począł rozmazywać się, jak na surrealistycznych dziełach spalonych na stosie magów, którzy umarli przez głupotę i ignorancję; przymioty tak powszechne w każdej epoce tego świata. Bjorn pochylił się nisko i poczuł ciepły zapach konia; zapach siana i paszy, i wydeptanej ziemi; oczy łzawiły, a ciało krzyczało z bólu, ale nie zwalniali ani trochę; nawet wtedy, gdy wierzchowiec począł parskać głośno, jakby błagając o koniec swej męki.

Na horyzoncie pojawiło się morze; wybrzeże pełne było zwalistych, białych kształtów, które unosiły się na wodzie, bądź osiadały na szarym piachu, by odpocząć trochę przed dalszą podróżą. Kry zderzały się wciąż o siebie i rozpadały na mniejsze części, ustępując miejsca kolejnym; Bjorn przechadzał się nieraz po brzegu i obserwował ten lodowy taniec; w jakiś pokrętny sposób uspokajało go to i inspirowało; miał po takiej przechadzce wielką ochotę, by opuścić na zawsze to miejsce i osiąść gdzieś na południu, gdzie słońce jest ciepłe i pełne nadziei, a zima przynosi ze sobą tylko ptaki, które opuściły mroźne krainy śniegu i wichury.

Zza zakrętu wyłoniła się  nagle groteskowa scena, wycięta jak gdyby z jakiejś przedziwnej książki szalonego człowieka; była tak makabryczna i straszliwa, że Bjorn niemal zaśmiał się w duchu; a potem nagle ciało mu ścierpło, a oczy powiększyły się niebezpiecznie, i zrozumiał, co robi. Myśli zalały go nagle, a wszystkie sny i wizje uderzyły jak lawina; Bjorn ściągnął lejce na dwa kroki przed ciałem przyjaciela, po czym zsunął się z konia. Świst powietrza nie mógł zagłuszyć jego ryku; był to bowiem ryk głośniejszy niż wszystkie krzyki świata; głośniejszy niż krzyk matki, która widzi swego konającego syna; głośniejszy niż lament ojców i braci, sióstr i żon, synów i córek; był to ryk człowieka, który stąpa przez pustkę; przez nicość; i nie ma już nic przed nim, tam w ciemnościach, gdzie normalnie czają się demony; nie ma już nic, bo w nic już nie wierzy, i niczego nie wyznaje, i nic już nie ma dla niego wartości; wszystko upadło gdzieś, spłonęło i skonało, tak jak skonał teraz Kraus – ostatni człowiek, którego Bjorn kochał; ostatni, któremu oddałby wszystko, co posiadał; ale Kraus nie chciał nigdy niczego, i nie przyjmował jego pomocy; był na to zbyt dumny i uparty; Bjorn to rozumiał i akceptował. Akceptował Krausa dokładnie takim, jakim był.

A wtedy koń, który od dłuższej chwili słaniał się na nogach, osunął się na ziemię i poległ; bezimienny, tak jak wszystko w tym świecie bólu i cierpienia, może prócz władców i ich ukochanych, i prócz smoków, które ich wszystkich prędzej czy później zniszczą; które nie znają litości, ani miłości, ani żalu; bo i dlaczego miałyby się litować? Dlaczego miałyby kochać? Dlaczego miałyby żałować?  

Bjorn chwycił Krausa w ramiona i spojrzał na jego wypaloną twarz; twarz niegdyś piękną; doskonałą; teraz czarną, tak zresztą jak i wszystko: i zbroja, i ubranie, i broń, i trzewiki – wszystko spłonęło w jednym podmuchu smoczego ognia; i już nic tej czerni nie odwróci; Kraus spocznie w ziemi tak czarny, jak ona, a na jego grobie nie wyrośnie nawet jeden kwiat.

Głowa opadła do tyłu, gdy Bjorn podniósł zmarłego i położył go przy swym drugim przyjacielu; wciąż ciepłym; wciąż pachnącym sianem i paszą, i wydeptaną ziemią; a później upadł pomiędzy nich i objął swymi potężnymi ramionami. Tutaj zamierzał umrzeć; tutaj dokona żywota ostatni pan bezimiennej krainy lodu; bo już nie będzie więcej Guru, chyba, że ktoś zechce władać wypaloną ziemią, nad którą krąży wciąż Biały Smok, wiecznie czujny, i wiecznie głodny – w końcu cóż mogłoby uśpić jego czujność i zaspokoić jego głód?  

Bjorn powoli osuwał się w ciemność; jego myśli błądziły już po ciepłej krainie marzeń, w której wszystko jest prostsze; w której jego przyjaciele są z nim dalej; w której jego ojciec jest taki, jakim był za młodu; w której matka nie umarła nigdy, i wciąż uśmiecha się tym ciepłym uśmiechem, który odsuwa na bok cały lęk i niepokój. I właśnie wtedy, gdy kraina ukazała się na horyzoncie, i Bjorn ruszył przed siebie, by spotkać ciepłe objęcia śmierci, ktoś zaśmiał się głośno.

– Tak oto umiera ostatni płomień! – powiedział głos.

Bjorn poruszył się nagle i wciągnął ze świstem powietrze do płuc; poczuł, że jego serce nagle zabiło mocniej; że wraca mu świadomość. Słyszał już kiedyś ten dziwny głos; głos płynący jak gdyby z tunelu; z innego świata; głos głęboki i poważny, a zarazem szyderczy, jak głos cynicznego starca, który widział już zbyt wiele i otrzymał zbyt wiele ciosów, które zamiast zabić go, tylko spotęgowały jego nienawiść. Bjorn wziął głęboki oddech i napiął wszystkie mięśnie w swoim ciele; przez chwilę szukał motywacji, by się podnieść; by walczyć dalej. W końcu znalazł ją; wymacał ją jak gdyby na oślep w mroku i chwycił z całej siły, nie pozwalając, by mu umknęła.

Podniósł głowę i otworzył oczy.  

Ziemia przed nim trzeszczała cicho, zamarzając na kość; wszystko dookoła powoli zamieniało się w gładki lód. Bjorn poczuł, że wilgoć na jego ustach zamarza również; cofnął się nagle z przerażeniem i spojrzał na istotę, która stała nad nim; od której czuć było chłód straszliwszy niźli wszystkie mrozy Północy.  

– A więc jest w tobie więcej, niż myślałem, Gabrielu. – powiedział swymi białymi ustami Biały Smok.  

Był wysoki, wyższy nawet od Bjorna, któremu nie dorównywał nikt na całej Północy, a każdy element jego ciała był biały; to samo tyczyło się ubrania, choć trudno było ocenić, czy to faktycznie ubranie, czy tylko zwisająca skóra, czy też skrzydła, którymi mężczyzna owinął się niczym szatą. Bjorn spojrzał z nienawiścią prosto w jego białe oczy pozbawione źrenic i tęczówek; spojrzał na jego wąskie, białe usta; na jego białą skórę i białe włosy, opadające niemal do kolan; na jego białą, starczą brodę, splecioną w trzy krótkie warkoczyki; po czym podniósł się na nogi, czując, że jego ciało jęczy całe z wyziębienia i rozpaczy.

– Wróciłeś. – wyszeptał, kładąc dłoń na głowni swego miecza – Dlaczego?

– Oh, nigdy stąd nie odszedłem. – Biały Smok uśmiechnął się szyderczo – Tak właśnie lubię działać: niespodziewanie. Musisz wybaczyć mi moją smoczą naturę.

Ostatnie zdanie wypowiedział głosem podobnym do młodej dziewczyny, która rozmawia zalotnie ze swym adoratorem; był to głos pełen wdzięku i urody, miękki i wiosenny, jakby nie należący do tego świata. Bjorn jednak nie dał się omamić; dobrze wiedział, skąd pochodzą smoki, i jak urzekają swe ofiary, nim wreszcie przystąpią do ataku; nim wreszcie przybiorą swoją prawdziwą, straszliwą postać i wybuchną płomieniem, który trawi skórę, ziemię, kamień, i żelazo.  

Biały Smok spojrzał na Bjorna z nieukrywaną pogardą w oczach; przyjrzał się jego butom, jego broni, i jego twarzy, aż w końcu jego dłoniom, i chyba tylko owe dłonie faktycznie wzbudziły jego szacunek, bo uniósł lekko brwi w niemym zdumieniu. Bjorn ściągnął mocno mięśnie na przedramionach, aż wszystkie żyły wyszły na wierzch i zapulsowały w rytm silnego serca człowieka z Północy.  

– I to was nazywają Postrachem Smoków? – parsknął Biały Smok, gdy jego wzrok dotarł do oczu Bjorna; oczu, w których wciąż krył się strach i niepewność; niepewność zaszczepiona przez jego matkę; kochającą i naiwną matkę, która starała się pokazać mu, że świat to nie tylko stal i krew, ale i piękno, i muzyka, i słowa; i że w jego życiu nie będzie tylko mrozu i rozpaczy, ale coś więcej; coś niezwykłego; coś, dla czego warto żyć i warto umierać.  

Bjorn wciąż milczał; stał naprzeciw Białego Smoka, starając się utrzymać pion i zachować zimną krew. Miał zamiar umrzeć godnie, tak jak wszyscy Brandowie, nie licząc tylko jego okrutnego ojca, który zmarł zesrawszy się na tronie; bo i na nic lepszego nie zasłużył.

– Dlaczego po prostu mnie nie zniszczysz, tak jak ich zniszczyłeś? – powiedział głośno, a głos zadrżał mu nieznacznie, choć wyczuwalnie – Czemu mnie nie zniszczysz, skoro niszczysz wszystko, co w tym świecie piękne i dobre?  

Chciał powiedzieć więcej, chciał obrazić go, dopiec mu do żywego, tak, by jego głos wciąż jeszcze męczył go po jego śmierci, przez te wszystkie lata, gdy będzie krążył nad światem, paląc i rozszarpując na strzępy każdą żywą istotę, od myszy, po niedźwiedzia; każdego mężczyznę, kobietę, starca i dziecko; każdego, kto znajdzie się na jego drodze; ale nie znalazł więcej słów; zachował je wszystkie dla siebie, bo głos nagle uwiązł mu w gardle.

– Ponieważ jeszcze nie stanowisz dla mnie zagrożenia – odpowiedział po chwili Smok, patrząc po rozrzuconych dookoła trupach – To nie byłoby dla mnie żadne wyzwanie.

Bjorn aż zatrząsł się w furii, ale nie śmiał sięgnąć po miecz; i wtedy nagle zrozumiał wszystko; zrozumiał, dlaczego Kraus musiał zginąć, i czemu wszyscy pozostali również zginęli w smoczym płomieniu; zrozumiał, czemu nie sięgnie teraz po ten miecz, i dlaczego pożyje jeszcze przez jakiś czas, a może nawet jeszcze dłużej, obserwując śmierć kolejnych swoich bliskich; zrozumiał w końcu, dlaczego Biały Smok wybrał akurat tę bezimienną wioskę pośród tuzinów innych bezimiennych wiosek, i dlaczego nie opuści jej, póki Bjorn nie stawi mu czoła. To wszystko dlatego, że nazywa się Brand!  

– W moich żyłach płynie krew Brandów. – powiedział dumnie – Dlaczego miałbym być gorszy od moich przodków?

– No więc już, zabij mnie! – zakrzyknął ze śmiechem Biały Smok – Czemu tego nie zrobisz? Jestem bezbronny!

Rzeczywiście, był bezbronny; żadna z kronik nie wspominała co prawda, do czego zdolne są smoki pod postacią człowieka, ale Bjorn nie przypuszczał, by Biały Smok kłamał. Mógłby wyszarpnąć miecz i wbić go prosto w jego serce…

– Na co czekasz? – zadrwił stwór i zaczął powoli okrążać go z lewej – Ostatni smok, i ostatni smokobójca. Starcie wieków! Ostateczny pojedynek!

Bjorn zamarł; czuł, że serce przyspieszyło w klatce piersiowej; przed oczami zobaczył czarne plamy; cała przeszłość wróciła nagle z impetem, paraliżując każdy jego członek; stał bez ruchu, wpatrując się w Białego Smoka, który kontynuował swój straszliwy spacer; Bjorn widział, jak ziemia zamarza u jego stóp i zmienia się w gładki jak stal lód; mimo to, wciąż nie ruszył się z miejsca. Widział w głowie swoją matkę, i swego ojca, martwego Krausa i swego bezimiennego konia, który poległ zupełnie na daremne; zupełnie bez potrzeby. Ale czy jakakolwiek śmierć jest potrzebna? Czy jakakolwiek śmierć ma jakiś sens? Bjorn chwycił za miecz, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa; był jak nagi w ciemnościach, i nie dostrzegał nigdzie żadnego światła; żadnej nadziei. I już nawet zemsta, której wcześniej uchwycił się kurczowo; która podniosła go na nogi jak anioł, którego imię nosił od trzydziestu lat; nawet zemsta nie była w stanie pomóc; nie wiedział, czemu miałby stawać do walki. Czemu miałby wyciągnąć ten miecz? Nie było już przecież nic w świecie, za co mógłby walczyć.

Biały Smok zbliżył się do niego i chwycił go za gardło. Bjorn poczuł buchający spod palców potwora niewyobrażalny chłód; miecz wypadł mu z ręki i z brzękiem odbił się od zamarzniętej ziemi. Wiedział, że krew zaraz zamarznie mu w żyłach; ironiczna byłaby to śmierć, niemal zabawna. Mówiono by później o nim, że zawsze potrafił zachować zimną krew; jakże byłoby to okrutne i bolesne z ich strony!  

Nie.

Zacisnął pięść i uderzył na oślep; poczuł, że coś pękło pod jego kośćmi, ale nie miał pojęcia, co; był teraz zupełnie ślepy; wszystko znikało i pojawiało się znów, jakby mrugał; a nie ruszał przecież wcale powiekami. Zwalił się ciężko na ziemię, tracąc dech w piersiach; wtedy powietrze świsnęło głośno, gdy rozcięły je długie na łokieć strzały o czerwonych pióropuszach. Wszystkie trafiły bezbłędnie; Bjorn wiedział o tym, bo Biały Smok zawył donośnie; skowyt ten momentalnie zmienił się w potężny ryk smoka, który wstrząsnął ziemią i drzewami, i chyba nawet samym niebem, z którego znów zaczął sypać śnieg. Bjorn przewrócił się na plecy i zobaczył nad sobą coś monstrualnego; istotę z Otchłani; istotę, której nie powinno tutaj być.

Smok spojrzał na niego ogromnym, białym okiem, zatopionym mocno w czaszce. Bjorn widział, jak skrzydła bestii podnoszą się nagle w górę; jednym uderzeniem mięśni smok wzbił się w powietrze i odleciał w stronę sinego, zachodzącego słońca.

Bjorn spojrzał w górę; śnieg padał mu na twarz, a chmury powoli sunęły po niebie. Odpłynął. Znów był w lepszym świecie.

 

*

 

– ale jest wycieńczony i wychłodzony. Potrzebuje odpoczynku. Zwiększcie grupy strażników, dajcie im łuki i kusze, i harpuny.

Bjorn nie otwierał oczu; wszystko go bolało, jakby zdeptał go koń; każda część jego ciała wydawała się ciężka jak ołów, a przy tym wrażliwa i krucha, jak gdyby mógł w każdej chwili rozpaść się na kawałki.

Myśli Bjorna wędrowały teraz z wolna po dalekich brzegach Południa; siedział na szerokim, nagrzanym tarasie i wpatrywał się w ciepłe morze, nad którym zachodziło powoli słońce. Nie wiedział, czy dobrze wyobraża sobie to miejsce, ale nie miało to znaczenia; ważne, że mógł się tu znaleźć; odetchnąć tym świeżym, letnim wiatrem i obserwować stada ptaków, fruwających bez celu po błękicie nieba. Był tam Kraus. Widział go bardzo wyraźnie, tak jak matkę, i ojca. Z jakiegoś powodu wiedział, że kiedyś znów ich spotka; nie podejrzewał już tego, tak jak dotychczas – teraz był tego pewien; był pewien, że pewnego dnia razem znajdą się w tych słonecznych krainach, gdzie niepokój nie rządzi umysłami ludzi, i nie trzeba wciąż trapić się o każdą zimę; każdą noc; każdą chwilę.  

A potem obudził się nagle.

W jego komnacie wszystko wyglądało tak samo; te same ściany, te same okna, te same drzwi; ta sama cisza. Zorientował się, że jest całkiem nagi; jego rzeczy powieszono schludnie na stojaku. Zauważył, że jego wilcze futro jest całe brudne od krwi; zastanawiał się właśnie, czyja to krew, gdy nagle zasnął ponownie. I spał w cieple, pod wieloma kołdrami i kocami, przez cały następny dzień. 

Gdy się ocknął po raz trzeci, ciało już nie bolało; odzyskał też czucie w palcach u nóg i rąk; odetchnął z ulgą, poruszywszy kończynami raz i drugi.

– Mój Panie?

Nie odezwał się, nawet gdy służący stanął tuż przy łóżku z zatroskaną miną. Chciał, by sobie poszedł; chciał leżeć tutaj i pluć sobie w brodę do końca swojego mizernego życia; chciał poczuć, jak sumienie pali mu trzewia i nie daje spokoju; chciał odpokutować w ciszy za śmierć Krausa; śmierć, która była w całości jego winą; w końcu to on wysłał go tam, na skraj lasu; to on uznał, że zagrożenie minęło; że Biały Smok odleciał, i już nigdy nie wróci. Jak bardzo się myliłem. – pomyślał – Jak bardzo się myliłem. 

– Panie mój?

– Czego? – warknął groźnie; uspokoił się jednak momentalnie i poprawił: – Tak? Cóż się stało?  

– Mój Panie, dziś odbędzie się pogrzeb Pana Krausa. Jeśli waszmość chciałby…

– Tak. – przerwał mu Bjorn, podnosząc się nagle – Tak, chciałby.  

Plecy wciąż bolały go od upadku na ziemię; mimo to, zdołał postawić nogi na ziemi. Przeszedł go dreszcz, gdy ściągnął z siebie ciepłą pierzynę; pozwolił służącemu nałożyć sobie ciepły szlafrok, zatrzymał go jednak, gdy ten próbował pomóc mu wstać z łóżka.  

 – Zostaw. – powiedział tylko, po czym jednym, szybkim ruchem podniósł się na nogi.

Poczuł, że świat wokół niego wiruje jak w szalonym tańcu, ale nie dał niczego po sobie poznać; ruszył powoli w stronę drzwi, chwytając po drodze szeroką, glinianą balię.  

– Panie mój, twa twarz…  

Bjorn poczuł, że krew odpływa mu z policzków. Odstawił misę na stołek, po czym szybkim krokiem podszedł do lustra wiszącego na ścianie; zbliżył do niego drżącą twarz i jęknął cicho, a oczy zaszkliły mu się na chwilę.  

– Nie, nie…! – wydusił, przejeżdżając palcem po szerokiej, czerwonej bliźnie, przecinającej twarz na skos; sięgała od prawej skroni aż po lewy policzek, jak gdyby ktoś ciął go mieczem w poprzek – Jak? Powiedz mi, jak?

– Ale co jak, mój Panie? – kwiknął służący.  

Bjorn zacisnął pięści; żyły nabrzmiały znów i zapulsowały na przedramionach; momentalnie jednak rozluźnił się i odwrócił w stronę niedoszłej ofiary swego gniewu. 

– Jak to się stało? – warknął.

– Mój Panie, to twój miecz…

Bjorn zacisnął powieki, przypominając sobie nagle wszystko: świszczące strzały i upadek na ziemię; coś rozcięło mu twarz; a potem wieźli go gdzieś, opatrywali…

– Jak długo spałem?

– Panie, mój, spałeś dwanaście dni. Nasi medycy tracili już nadzieję… 

– Dwanaście dni – wydyszał – Czy ktoś jeszcze zginął?  

Służący otworzył już usta, by odpowiedzieć, gdy nagle do izby wpadł jeden z medyków; widząc Bjorna na nogach, skłonił się nisko.  

– Mój Panie, jak dobrze widzieć, że ozdrowiałeś. Chciałbym wyrazić moje najgłębsze  

– Nie wspominaj nic o Krausie – przerwał mu Bjorn, a medyk zamilkł momentalnie – Dajcie mi nowe ubrania, i mój miecz. 

– Panie, jednak

– Dość. Szaty i miecz. I strawę. Konam z głodu.  

Medyk czym prędzej wybiegł z komnaty, a zaraz za nim służący, obserwując swego władcę lękliwie. Bjorn zmusił się do pozostania w pozycji wyprostowanej, póki obaj nie zniknęli na końcu korytarza; wtedy dopiero oklapł zupełnie i padł na krzesło; w głowie mu szumiało i czuł palące pragnienie; nie miał jednak siły nawet nalać sobie wody; był zupełnie otumaniony i cały sens umykał mu wciąż, nieważne jak mocno starał się go znaleźć. Nie było już Krausa, ani matki, ani nawet ojca, ani bezimiennego rumaka; był za to Biały Smok – czaił się gdzieś tam, daleko, i czekał na ostatniego smokobójcę; na ostatniego Branda, który nie zostawi już potomstwa, i po którym nie będzie już żadnego Guru Białej Doliny; bo Biała Dolina zniknie, i stanie się kolejną doliną pośród innymi; tylko zwierzęta zostaną tutaj, by kopać swoje norki i zbierać do nich owoce i orzechy na zimę. Bjorn splótł ręce razem i osunął się nisko w fotelu, myśląc o przyszłości tego kraju; kraju, w którym nic nie jest takie, jakie powinno być; kraju, do którego przez pięćdziesiąt lat nie przyznawał się jego prawowity król; kraju, w którym nadziei brakuje bardziej, niż jedzenia.

I nawet gdyby Biały Smok został zniszczony; nawet, gdyby Bjorn wygrał ten nierówny pojedynek, nic nie zmieniłoby się w tym miejscu; bo i cóż miałoby się zmienić? Każdy dzień jest tak samo szary, jak poprzedni: górnicy idą do pracy, ich żony gotują, piorą, sprzątają, a ich dzieci bawią się śniegiem, aż nie odmarzną im zupełnie ręce; wtedy wracają do ciepłych domostw, by poczytać książkę o innych krainach, i pomarzyć trochę, że pewnego dnia zobaczą je na własne oczy. A przecież nie odpłyną stąd nigdy; zostaną górnikami, jak ich ojcowie, i będą kopać, aż zabraknie im sił, a ich żony będą gotować, prać i sprzątać, jak ich matki. Czemu nikt nie opuszczał tej bezimiennej wioski? Czemu od tylu pokoleń wszyscy żyli tutaj, godząc się ze swoim losem? Były przecież statki, które płynęły na południe; wystarczyła odrobina sprytu i odwagi, a każdy mógłby za darmo dostać się do lepszego, pięknego świata.

Odpowiedź: bo brakowało właśnie odwagi. Tutaj, w Białej Dolinie, życie było mizerne i ciężkie, ale pewne. Pewna była praca, pewny był dom, i pewny był ten cholerny mróz. A na Południu – kto wie? Nikt z Południa nie opowiadał, jak faktycznie żyje się w dalekich krajach; o tym mówiły tylko książki, a przecież wszyscy wiedzą, że autorzy książek lubią popuszczać wodze fantazji; że w książkach można przeczytać rozmaite rzeczy, a rzadko kiedy któraś z nich jest rzeczywiście prawdą.

Tu nie chodziło o to, by ludzie stąd odeszli, bo oni wcale nie chcieli stąd odejść. Oni chcieli tu zostać, i marzyć wciąż o Południu; bo to właśnie dodawało im siły: nie spełnianie marzeń, a samo marzenie! Mieszkańcy Białej Doliny chcieli cierpieć tutaj w świętym spokoju, i zasypiać z myślą o dniu, kiedy wreszcie się stąd wyrwą; a przecież ten dzień nie nadejdzie wcale, i sami dobrze o tym wiedzą. Bjorn zasępił się i pomyślał o tych biednych dzieciach; biednych, wyziębniętych dzieciach, które w lecie skaczą z radości, gdy mogą pobiegać trochę w jednym futrze, a nie w pięciu; gdy mogą kopnąć kilka razy piłkę, nim nadejdzie znów ponura zima; dzieciach, które nie wiedzą jeszcze, że nie opuszczą nigdy tego miejsca, bo wcale tego nie chcą naprawdę.  

To dla nich to wszystko – pomyślał Bjorn, podnosząc się nagle – Nie dla starych, nie dla tych, którzy marzą bezmyślnie; to dla dzieci to wszystko.  

Do sali wkroczył znów medyk z ubraniem i mieczem pod ręką. Bjorn podszedł do niego i bez słowa wziął swoje rzeczy. Ubrał się czym prędzej i przepasał; do pasa zaś przypiął swój miecz. Gdy wyjął broń, klinga zalśniła w nikłych promieniach zachodzącego za oknem słońca.

To dla dzieci to wszystko.

 

*

 

Szedł pieszo; nie chciał wsiąść na żadnego konia. Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał to zrobić, ale chciał odroczyć ten smutny moment, gdy okaże się ostatecznie, że żaden rumak nie dorówna zmarłemu; że konie mają swój własny charakter, i że kochają, tak samo jak ludzie, a może nawet bardziej. Na pewno bardziej.  

Zmierzchało; słońce miało się ku zachodowi; obserwował uważnie, jak świat powoli niknie w mroku nadchodzącej nocy. Było zimno, ale obecność świty dodawała mu otuchy; byli z nim, i to się póki co liczyło. Starał się nie myśleć o tym, co nadejdzie, ale właśnie o tej chwili; chwili, w której nie jest zupełnie sam. Obrócił się i spojrzał po swych towarzyszach; wszyscy byli bladzi i przerażeni, ale uśmiechnęli się do niego, jak gdyby mówiąc: "będzie dobrze". A wcale się na to nie zapowiadało. Jak człowiek może mierzyć się ze smokiem? Jak mięśnie mogą pokonać kły i płomienie? Jak udało się to jego przodkom? Jak to się stało, że gdy stanęli przed monstrualną bestią zionącą ogniem; bestią uzbrojoną w kły i pazury; skrzydlatą, z potężnym łbem i czujnymi oczami, które nigdy nie śpią; bestią z najgorszych koszmarów, z których budzimy się z potem na plecach, dysząc ciężko jak po biegu; że gdy stanęli przed nią, nie zabrakło im odwagi? Ich ciosy były silne, a ich włócznie trafiały celnie; nie potrzebowali nikogo do pomocy, bo byłby dla nich tylko balastem; nie korzystali z magii, bo byłoby to oszustwo; szli do walki, tak jak każdy inny żołnierz idący na wojnę, i wracali z tarczą w dłoni. Jak? Jak mięśnie mogą pokonać kły i płomienie?

Zatrzymali się na skraju lasu; przed nimi rozpościerały się wielkie Pustkowia Północy. Mgła opadła nisko; zalegała nad ziemią jak siwy dywan; powietrze było chłodne, ale rześkie, zagrzewające do boju. Małe roślinki porastające równinę drżały lekko na wietrze, jak gdyby ze strachu przed tym, co zaraz nadejdzie.  

Bjorn obrócił się.  

– Przyjaciele. – powiedział, a głos nagle uwiązł mu w gardle.  

Spojrzeli na niego po raz pierwszy inaczej; nie jak na władcę, a jak na przyjaciela; na bliskiego, który boryka się z czymś przeraźliwie, a któremu nie można wcale pomóc; w tym wzroku było wszystko, czego było trzeba: empatia, wsparcie i szacunek. Poczuł, że wzbiera w nim wiele uczuć naraz: wdzięczność, rozpacz, miłość, aż wreszcie trwoga; wzdrygnął się lekko, ale jego towarzysze chyba tego nie zauważyli; albo zauważyli, ale nie miało to dla nich żadnego znaczenia.

Kapitan straży podszedł do niego z wolna, a śnieg trzeszczał cicho pod jego butami.

– Panie Brand? – mężczyzna wydawał się być zatroskany.  

Bjorn ocknął się nagle, czując jego rękę na swoim ramieniu. Zamrugał kilka razy, wracając do świata żywych.  

– Tak. Tak. – mruknął do siebie raz i drugi – Przyjaciele!

Wszyscy jakby urośli trochę, gdy nazwał ich tym mianem; wydawali się dumni i pełni odwagi; cieszyli się z tego, że mogą być tutaj razem z nim; że przyjdzie im umrzeć u boku człowieka, którego kochają i szanują; że mogą walczyć o przyszłość swych żon i dzieci. – Tak, sir! – zakrzyknęli wszyscy.

Ponownie zabrakło mu słów; oni jednak dobrze wiedzieli, co chciał im powiedzieć. A chciał im powiedzieć, że są mu bliżsi, niż wszystko na tym świecie; że kocha ich jak swych braci, i przeprasza; przeprasza za to, że musieli znaleźć się tutaj razem z nim.  

 Ale oni wcale nie wybaczyli mu niczego, bo i nie widzieli w nim żadnej winy. Poczuł, że jego serce staje na moment, nie wiedząc co począć; bo czasem czujemy po prostu zbyt wiele; zbyt wiele, by się śmiać; zbyt wiele, by płakać; zbyt wiele, by krzyczeć. 

– Kapitanie. – powiedział, teraz już głośniej – Zadąć w róg.

– Tak, sir! – odparł kapitan, a oczy zaszkliły mu się nagle – Zadąć w róg!  

Jeden z żołnierzy drżącą ręką przytknął czerwono-złoty róg do ust i zadął w niego potężnie, a klarowny, piękny dźwięk rozniósł się po Pustkowiu; a był to dźwięk klarowny i piękny, zagrzewający do boju; dźwięk, który podnosi morale i każe zapomnieć o lęku i grozie; dźwięk, na który wrogowie drżą ze strachu i pierzchają z pola bitwy. 

Sygnał poniósł się echem po lesie; Bjorn słyszał go jeszcze przez dłuższą chwilę po tym, jak strażnik oklapł wreszcie z sił, pozbawiony powietrza.

A potem rozległ się ryk.  

Najpierw spadł na nich cień; strach wezbrał w sercach żołnierzy, ale Bjorn zachował zimną krew; nie czuł już trwogi, ani nawet lęku; był zdecydowany i pewny siebie. Zdążył jeszcze pomyśleć o wszystkich tych, których kochał i kocha; o wszystkich, którzy odeszli, i o tych, którzy zostali; o bezimiennych ludziach w bezimiennej wiosce, i o bezimiennym koniu, którego pochowano na skraju lasu z szacunkiem godnym króla; aż wreszcie pomyślał o Krausie, który teraz uścisnąłby go krótko i powiedział: "Tylko nie dokop mu za bardzo, Bjorn". Uśmiechnął się pod nosem, gdy smok z głuchym tąpnięciem wylądował wreszcie na ziemi.

Potwór był wysoki jak czterech, może pięciu mężczyzn; miał ogromny łeb, którym zarzucał wciąż na boki, rozglądając się dookoła. Głęboko osadzone, białe oczy wciąż śledziły wszystko czujnie, nie pozwalając sobie nawet na moment spoczynku; były równie białe, co jego łuski i skrzydła; w zasadzie to stwór cały był jednolitego koloru, nie licząc tylko zagłębień w ciele, w których biel znikała, by ustąpić miejsca czerni; smok zdawał się przez to o wiele chudszy, niż był w rzeczywistości – przypominał trochę sam szkielet, na który ktoś naciągnął mocno twardą, zrogowaciałą skórę.  

Skrzydła smoka podobne były do skrzydeł nietoperza; gdy je rozwinął, zdawał się być wielokrotnie razy większy i straszliwszy; Bjorn jednak był na to gotowy, i nie dał omamić się tej prostej iluzji; wiedział, kim jest jego wróg; wiedział, do czego jest zdolny.

Bestia zarzuciła znów łbem; nagle rozbłysła w białym świetle, które oślepiło wszystkich na moment; gdy blask zniknął, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się smok, stał wysoki, blady mężczyzna. Bjorn zmrużył oczy i powoli ruszył przed siebie.  

– Ah, oto i Gabriel. – powiedział Biały Smok swoim dudniącym głosem, który zdawał się pochodzić z innego świata – Anioł Białej Doliny!

– Dziś to się skończy. – powiedział Bjorn twardo, a głos zadrżał mu niemal niedostrzegalnie – Nie zabijesz już nikogo więcej.

Biały Smok wciąż uśmiechał się szyderczo, ale zdało się, jak gdyby cień strachu przemknął przez tę białą twarz, o białej brodzie i białych oczach; czy to możliwe, by smok się czegoś bał?  

– Więc naprawdę wierzysz w to, że możesz mnie pokonać? – warknął potwór – Ty? Człowiek z żelazem w dłoni, miałby pokonać Białego Smoka? 

– Twoi ojcowie ginęli z rąk moich przodków! – zakrzyknął Bjorn śmiało – Skoro im się to udało, czemu ja miałbym przegrać?  

Biały Smok żachnął się, a oczy rozbłysły mu niebezpiecznie; jego ruchy były dziwaczne, jakby zwierzęce; pozbawione naturalnej, ludzkiej gracji i uroku; zdawał się czuć źle w tej formie, jak gdyby jego duch starał się wyrwać na zewnątrz; odlecieć gdzieś daleko na skrzydłach mroźnego wiatru Północy.  

– Smokobójcy! Ha! – zaśmiał się Smok, ale jego głos stracił już swą moc – Szczęśliwy zbieg okoliczności, nic więcej. Naprawdę sądzisz, że mięśnie mogą pokonać kły i płomienie?  

To była gra; gra, w którą grał z każdą swoją ofiarą; tak jak małe koty bawią się myszami, tak wszystkie smoki bawią się psychiką ludzi; lubią obserwować, jak ich zdobycz powoli zmienia się w kłębek nerwów; jak ogarnia ją szaleństwo i rozpacz, które wystarczą, by umarła w agonii. Bjorn wiedział o tym, a jednak dał się podpuścić; wkroczył już w ten mroczny tunel pytań bez odpowiedzi; w tą czeluść pełną paradoksów i zagadek, które zdają się zapętlać w nieskończoność. Wróciła znów przeszłość, i myśli, i uczucia, i niepewność; niepewność, która zawsze powstrzymywała go przed działaniem; niepewność, za którą przeklinał zawsze swą matkę; tę durną, naiwną matkę, którą kochał tak bardzo, a ona opuściła go; opuściła, właśnie wtedy, gdy potrzebował jej najbardziej… 

– Dość. – wymamrotał Bjorn, a echo ucichło nagle. – Wiem, co starasz się zrobić.  

Biały Smok uniósł brwi. Wydawał się jednocześnie przestraszony i zaintrygowany tą niespotykaną reakcją; dlaczego jego sztuczki przestały działać?  

– Wiem, dlaczego moi ojcowie zabijali twoich ojców. – powiedział Bjorn, podnosząc głowę do góry; stał teraz dumnie jak dawni władcy, i wszyscy żołnierze poczuli, że otucha wraca do ich serc – Wiem, dlaczego tu jesteś.

– Oświeć mnie, Gabrielu. – zasyczał smok, poczynając okrążać go znów od lewej – Zamieniam się w słuch! 

– Bo jesteś nieśmiertelny. – wyszeptał Bjorn.

Biały Smok zatrzymał się nagle; przez chwilę wpatrywał się w swego wroga z nienawiścią; z pasją, której pozazdrościłby mu niejeden złośliwy chochlik; oczy potwora błyskały teraz groźnie, jak gdyby walczył z samym sobą. Bjorn cofnął się o krok, ale nie uchylił wzroku; patrzył wciąż dumnie w te oczy pełne grozy i zwierzęcej zawziętości, i nagle współczuł tej biednej istocie, skazanej na samotność; istocie, która niemal straciła już nadzieję na to, że jej męki skończą się pewnego dnia; że wreszcie skona i znajdzie się gdzieś w pustce, wolna od myśli i uczuć; wolna od gniewu, miłości, strachu i pożądania.  

– Tak jak wszyscy twoi bracia, którzy dawno już nie żyją, wybici przez członków mojego rodu, rodu Brandów, jesteś nieśmiertelny. – Bjorn ruszył powoli w prawo, starając się okrążyć smoka – I jeśli ja Cię teraz nie zabiję, nic tego nie uczyni; żadna choroba, żadna broń, strzała, trucizna, ani żaden żywioł. I będziesz tułał się po świecie, aż nie zniknie wszystko to, co kochasz; aż nie dopełni się żywot tego padołu; wtedy rozpadniesz się, tak jak skały i ziemia, i oceany. Nie zdarzy się to jednak jutro, ani nawet za stulecia. Boisz się tego; boisz się trwania w tym okrutnym miejscu.

Obaj zatrzymali się nagle, niebezpiecznie blisko siebie; Smok i Człowiek stanęli naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Białe oko napotkało szare tęczówki; Bjorn zobaczył, że nienawiść zniknęła już z tych okrutnych ślepi, a na jej miejsce wkroczył strach; czysty, ludzki, paraliżujący strach.  

– I tak jak twoi przodkowie, chcesz umrzeć walcząc! Ale sam dobrze znasz wynik tego pojedynku. Bo już go z góry ustaliłeś. Chcesz zmierzyć się ze mną i umrzeć z mojej ręki. Chcesz, bym Cię wyzwolił z oków tego życia, tego okrutnego daru, którego nie mogłeś odrzucić. A czymże jest taki dar, jeśli nie klątwą?

– Nie wiesz nic o cierpieniu. – powiedział nagle Biały Smok, a Bjorn poczuł, że serce zaczyna bić mu mocniej – Nie wiesz nic o samotności, Gabrielu Bjornie Gustavie Brand.  

– Czemu Kraus musiał zginąć?  

Wiatr gwizdał złowieszczo, przeciskając się między drzewami; cały las huczał i szumiał, jak gdyby same duchy drzew przybyły, by zobaczyć ten ostateczny pojedynek; to starcie bestii z człowiekiem; niemożliwe, które staje się możliwym.

– A czy miałbyś inaczej odwagę przybyć tutaj? – wycedził smok przez zęby – Wciąż zresztą nie masz jej wcale. Starasz się oszukać samego siebie. Widzę to w twoich oczach i w twych dłoniach. Słyszę to w twoim głosie.

Potwór miał rację; Bjorn wciąż bał się; bał się, że się myli; że to wszystko nieprawda, i jego umysł zwiódł go na manowce; że to kolejna sztuczka smoka, a on zagrał w jego sprytnie przemyślaną grę.

Zerwał się nagle wiatr; sztandar załopotał na wietrze, tańcząc w rytm podmuchów mrozu. Żołnierze skulili się z zimna; niejeden chwycił się za głowę, próbując osłonić uszy przed chłodem. Żaden z nich nie usłyszał barbarzyńskiego krzyku Bjorna; odwrócili się w stronę władcy dopiero, gdy smok zaryczał i wzbił się w powietrze.  

– Włócznia! – zawył Bjorn.  

Kapitan chwycił broń do ręki, a wtedy smok spojrzał prosto na niego; mężczyzna zatrzymał się nagle, jakby coś sparaliżowało go od góry do dołu. Bjorn obrócił się gwałtownie. 

A wtedy wydarzyło się wiele rzeczy naraz.

Kapitan odchylił się gwałtownie do tyłu i cisnął włócznię przed siebie; oszczep poszybował w stronę Bjorna, który złapał go bezbłędnie w połowie długości; smok widząc to ryknął raz jeszcze i spadł na żołnierzy jak biało-czerwona lawina śniegu i płomieni. Bjorn widział, jak potwór chwyta Kapitana w swe zęby i rozszarpuje go na kawałki; krew trysnęła na wszystkie strony, barwiąc siną ziemię na ostry szkarłat.

Krzyki strażników zginęły w kolejnym podmuchu wiatru; wiatru, który zawiał nagle, gdy Bjorn cisnął włócznią w Białego Smoka; wiatru, który tutaj, na Północy, zawsze przeszkadzał ludziom we wszystkim; który nie znał zmiłowania, i nie miał godności, ani szacunku, by choć na chwilę odpuścić; by zniknąć choć na jeden dzień cały i pozwolić temu, co żywe, cieszyć się swym krótkim i mizernym życiem; iskrą zaledwie w płomieniach długiej epoki.

Włócznia leciała długo, jak gdyby cały świat zwolnił na chwilę tempa; Bjorn widział, jak wygina się komicznie niczym wąż, pędząc na spotkanie smoczego łba; widział, jak wiatr zmienia nagle jej kierunek i zaklął gorzko, tak jak nie zaklął jeszcze nigdy w swym życiu; jęk wyrwał się z jego ust i poszybował za tą feralną włócznią; włócznią, którą Bjorn jeszcze wczoraj ostrzył pieczołowicie z zawziętością godną najpiękniejszej stali tego świata. Smok ryknął po raz trzeci, gdy grot zagłębił się w jego szyi; błękitna krew trysnęła z rany i dołączyła do szkarłatnych kropel, które spływały leniwie w stronę Pustkowia. Stwór stracił równowagę; szarpnął skrzydłami jeszcze trzy razy, nim wreszcie runął na ziemię, wydając przy tym charczący odgłos podobny do agonii chorego. Bjorn wyciągnął swój miecz i ruszył w stronę miotającej się bestii.  

Biały Smok zerwał się na równe nogi i począł pluć płomieniem dookoła siebie; stracił przy tym cały swój majestat i grozę; zdawał się być jak przestraszona jaszczurka, która stara się uciec przed swym oprawcą; jak zbłąkany wąż, atakujący na oślep wszystko dookoła; Bjorn uchylił się przed strumieniem ognia i zaatakował, gdy bestia odwróciła się do niego tyłem.  

Ryk potwora wstrząsnął całym światem; śnieg, który piętrzył się na ziemistych skarpach Pustkowia, teraz runął na ziemię w błyszczącej kaskadzie. Bjorn ciął mieczem raz po raz, zostawiając na skórze smoka błękitne szramy, które momentalnie wypełniały się gęstą, parującą na mrozie krwią. Podniósł miecz po raz ostatni, wysoko nad głowę, a klinga zalśniła w świetle płonących ciał żołnierzy; w świetle płonących drzew i krzaków; w świetle płonącego sztandaru.

I właśnie wtedy, gdy uniósł miecz do góry, chcąc zakończyć to wszystko raz na zawsze; chcąc zabić smoka za wszystko, co uczynił; za wszystkich, których zabił; za wszystkich, którzy spłonęli w cierpieniu, nie wiedząc nawet kto ich stłamsił; właśnie wtedy odezwał się w nim głos, który kiedyś chyba słyszał; dawno temu, gdy jeszcze życie jego miało jakiś wyraźny sens. Ten głos należał do jego matki; tak, z pewnością tak było, choć nie wiedział, co mówiła; tak jakby słyszał ją gdzieś z oddali, przez sen; jakby przemawiała innym językiem; cicho i spokojnie, tak jak ciche i spokojne jest morze o poranku.

Przypomniał sobie wszystko to, co próbowała mu przekazać; wszystkie te naiwne słowa, które brzmiały pięknie i uwodziły, ale były tylko kłamstwem; brutalnym i bezlitosnym kłamstwem, które odbiło się na jego dalszym życiu, gdy już ciało kobiety spłonęło na stosie i dołączyło do przodków. Przypomniał sobie, jak mówiła o wszystkim, co na tym świecie piękne i wspaniałe, i godne istnienia.

Przecież istniały zawsze inne drogi; każda ścieżka łączy się w końcu z inną, i wszystkie dokądś prowadzą, choćby biegły kręto i stromo, wzdłuż górskich potoków i ziemistych urwisk. Czy to wszystko naprawdę kończy się tutaj? Co będzie dalej, Gabrielu? Biały Smok jęknął cicho; ponuro. Czubek miecza sięgnął wreszcie najwyższej z gwiazd po czym opadł powoli na ziemię.

Ty i ja – pomyślał Bjorn – Ty i ja jesteśmy od siebie zależni; niczym dwaj bracia szukamy w tym padole jakiegoś wyższego sensu; szukamy czegoś, co pozwoli nam żyć dalej, choć żyć się nie chce; szukamy wciąż Boga, który podobno stworzył to miejsce i nadał mu jakiś ład, porządek jakiś, choćby zupełnie niepojęty i splątany. Ty prosisz o śmierć; ja proszę o życie. Ty niszczysz, podczas gdy ja ratuję; i gdy Ty umrzesz, ja już nie będę miał po co żyć; a gdy ja umrę, Ty będziesz żyć już wiecznie. Chyba, że nie ma nic wiecznego naprawdę, i nawet smoki umierają w końcu, samotnie, gdzieś na najwyższym szczycie, a hołdują im jeno trzeszczące skały i świszczący wiatr. Musisz zostać teraz ze mną, moja niedolo; moja klątwo największa; mój prześladowco, oprawco mój, wrogu ostateczny. Bo gdy Ty odejdziesz, przepadnie dla mnie wszystko; a gdy ja odejdę, dla Ciebie nie ostanie się już nawet ziarno nadziei.  

Pomyślał to wszystko i powiedział, a Biały Smok obrócił się z wolna w jego stronę. Przez jedną, krótką chwilę, Bjorn czuł, że zaraz zginie; że oto jego słowa nie znaczą nic i umrą, tak jak każde słowo umiera w końcu, choćby je zapisywać na coraz to nowych kartach; ale bestia nie zrobiła mu nic; patrzyła tylko na niego, wzrokiem pełnym wielu różnych myśli i uczuć.

A wśród tych uczuć nie było już gniewu, ani strachu, ani rozpaczy.

 

*

 

Płynęli.

Nad falującym morzem zieleni; nad samotnymi szczytami, ukrytymi w gęstej, mlecznobiałej mgle; nad błękitnymi taflami i nad wzburzonym oceanem. Północ zostawili już daleko za sobą; przed nimi rozciągał się nowy, lepszy świat. 

Było tam wszystko to, o czym marzyli, i czego tak bardzo się bali; bo każdy z nas zawsze boi się spełnienia swych największych marzeń; może się przecież okazać, że to, czego pragniemy, wcale nie jest tak wspaniałe; że całe życie śniliśmy o czymś na marne; że nie ma wcale końca ten szalony pościg za fantazjami.  

Była tam przyszłość, a nie było przeszłości; wzięli ze sobą wspomnienia, ale wiele z nich uleciało wraz z chłodnym wiatrem; zostały tylko te najważniejsze; te, których nie sposób pozbyć się w żaden sposób, bo i wcale nie chcemy się ich pozbywać; nie chcemy zapomnieć o tych, których kochaliśmy; których kochamy wciąż, choć odeszli; którzy czekają teraz, obserwując nas z góry w pełnym rozpaczy milczeniu. 

Były tam ciepłe, czerwone zachody i letni wiatr, tak niepodobny do wiatrów Północy, które zostawili za sobą, tak jak ból i mróz, i chłodne poranki, i ciemność; ciemność, która niesie ze sobą tylko niepokój i koszmary. I któż może powiedzieć, co przyniesie ze sobą los? Jakie demony czekają na nas; tam na krętych ścieżkach, które biegną zawsze przez mrok i chłód, prowadząc nieraz ku krainom nawet gorszym, niż te zostawione z tyłu. Zapisano to może gdzieś w gwiazdach; ale nikt nie odczyta nigdy tych proroctw, bo ludzie nie patrzą już wcale w niebo; chodzą i pracują z nosami utkwionymi w twardej ziemi, a myśli ich przestały już dawno błądzić po najdalszych zakątkach świata; w końcu tu i teraz liczy się przecież najbardziej; ta ziemia jest pewna, tak jak pewna jest praca i cierpienie; a nikt nie zagwarantuje nam nigdy, że jest po co myśleć; że jest po co marzyć; że warto sięgać gwiazd i oderwać się od tego szarego, gorzkiego padołu łez.  

Biały Smok ryknął głośno, aż zatrzęsło się niebo; ryk ten zapewne sięgnął aż mroźnej Północy, która dawno już zniknęła za ośnieżonym horyzontem. Bjorn uśmiechnął się pod nosem.  

Płynęli; czekał na nich nowy dom. 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jest genialne, polecam każdemu fanowi fantasy!

Hmmm. Jak dla mnie, stosunek informacji do liczby znaków jest zbyt niski. Smok wydaje się dołożony do tekstu trochę na siłę – gdybyś zamiast smoka miał jakiegokolwiek innego potwora, opowiadanie byłoby równie sensowne.

Robisz błędy w zapisie dialogów, zajrzyj tutaj, ale poza tym językowo całkiem poprawnie.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No niestety mocno zmęczyło mnie Twoje opowiadanie, Autorze.

 

Na początek dobre rzeczy: od strony technicznej (interpunkcja itd.) nie jest źle. Samo opowiadanie ma przyzwoity klimat (mróz, daleka północ, białe smoki – od razu Martin przychodzi do głowy). Problem w tym, że, nie ukrywajmy, lejesz wodę :) Jak napisała Finka, stosunek treści do znaków bardzo niski.  Fabuła jest prosta i można ją streścić w dwóch zdaniach. Przeszkadzała mi miejscami patetyczność. A chyba najgorszym Twoim grzechem są zbyt rozbudowane zdania. Takie jak to:

Świst powietrza nie mógł zagłuszyć jego ryku; był to bowiem ryk głośniejszy niż wszystkie krzyki świata; głośniejszy niż krzyk matki, która widzi swego konającego syna; głośniejszy niż lament ojców i braci, sióstr i żon, synów i córek; był to ryk człowieka, który stąpa przez pustkę; przez nicość; i nie ma już nic przed nim, tam w ciemnościach, gdzie normalnie czają się demony; nie ma już nic, bo w nic już nie wierzy, i niczego nie wyznaje, i nic już nie ma dla niego wartości; wszystko upadło gdzieś, spłonęło i skonało, tak jak skonał teraz Kraus – ostatni człowiek, którego Bjorn kochał; ostatni, któremu oddałby wszystko, co posiadał; ale Kraus nie chciał nigdy niczego, i nie przyjmował jego pomocy; był na to zbyt dumny i uparty; Bjorn to rozumiał i akceptował.

Żeby tak pisać cały czas i nie zmęczyć czytelnika to trzeba mieć chyba pióro Sapkowskiego.

I w tych przesadnie rozbudowanych zdaniach używasz celowych powtórzeń – to można zastosować raz czy dwa, ale w nadmiarze męczy.

Za to ten styl całkiem dobrze pasował do ostatniego, niezłego fragmentu-epilogu.

 

Inne rzeczy, które zauważyłem:

zziębnięte drzewa, i gasnące życia tych – niepotrzebny przecinek przed i

bo oczy jego uciekły gdzieś do tyłu – próbowałem sobie wyobrazić człowieka, któremu oczy uciekają do tyłu, i nie dałem rady :)

zostawiając za sobą chmurę pyłu – rozumiem, że drogi były zaśnieżone, więc skąd na takich drogach pył?

Kry zderzały się wciąż o siebie i rozpadały na mniejsze części – nie jestem ekspertem, ale taki proces raczej jest długotrwały, bohater musiał go obserwować podejrzenie długo

Biały Smok uśmiechnął się szyderczo – Tak – kropka po szyderczo

Ostatni smok, i ostatni smokobójca. – zbędny przecinek przed i

– ale jest wycieńczony i wychłodzony. – wielokropek przed ale

Nie odezwał się, nawet gdy służący stanął tuż przy łóżku z zatroskaną miną. Chciał, by sobie  poszedł – zgubiony podmiot, kto chciał, by sobie poszedł? Służący czy bohater?

Chciałbym wyrazić moje najgłębsze – przerwana wypowiedź, więc wielokropek po “najgłębsze”

prędzej i przepasał; do pasa – powtórzenia

a klarowny, piękny dźwięk rozniósł się po Pustkowiu; a był to dźwięk klarowny i piękny – powtórzenia

podnosząc głowę do góry – pleonazm

 

Próbuj dalej, bo masz potencjał, ale utemperuj powyżej zapisane zapędy. Pozdrawiam.

Powiedziałbym, że tekst jest strasznie przegadany. Styl, jaki przyjąłeś – choć ciekawy – zupełnie nie nadaje się do snucia długich opowieści i po pewnym czasie nuży. Spuentowanie w ten sposób rozdzialiku dla klimatu – i owszem. Na dłuższą metę przypominają się jednak żarty o łotewskim ziemniaku – narracja prowadzi do tego, że klimat opowiadania robi się wynaturzony i karykaturalny. 

I po co to było?

Brakowało mi tylko informacji, że bohater pochwycił włócznię dokładnie w śródzidziu przeddzidzia śróddzidzia… :-) Nadmiar rozbudowanych opisów przypomniał mi właśnie ten nigdy nie opowiedziany do końca żarcik. Zaczynają się poetycko, a kończą chichotem, jak ten spuentowany obrazem umierajacego w kupce króla. 

Tym brakiem równowagi zepsułeś całkiem – mimo sztampowej fabuły – przyzwoity tekst. Ale dzida do góry, rumak zamaszysty prr! Następny będzie lepszy, operujesz już słowem, czas na zdania i historie przez duże H! :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Bardzo męczące, monotonne opowiadanie. Fabuła została przytłoczona takim mnóstwem opisów i tyloma szczegółami, że chwilami przerywałam lekturę, by uprzytomnić sobie, o czym czytam.

Może kolejne opowiadania będą napisane w bardziej przystępny sposób.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka