- Opowiadanie: The Unchained - Biała śmierć

Biała śmierć

Opowiadanie zimne, wyprane z emocji i zdystansowane → wiem, tego proszę nie zarzucać, gdyż to zabieg celowy.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Biała śmierć

Otworzył oczy. Blask odległych gwiazd oślepił go na chwilę. Intensywnie mrugając, ruszył ręką. Pragnął osłonić się od światła. Podłoże zachlupotało pod pozbawioną czucia prawą ręką. Z trudem podniósł głowę i ze zniesmaczeniem spostrzegł, iż jego ręka zanurzona była w otwartym brzuchu martwego goblina. Skrzywił się i szarpnął. Jelita stawiły zacięty opór, jednakże po krótkim pojedynku udało mu się oswobodzić dłoń. Spróbował się podnieść, lecz piorunujące uderzenie bólu, zlokalizowane w lewym barku rzuciło go z powrotem w czerwoną breję. Zamknął oczy i lekko poruszył lewym ramieniem.

‘Strzała’ pomyślał.

Czarne lotki furkotały na wietrze kilka centymetrów od jego pleców. Spróbował jeszcze raz, teraz przygotowany na ból. Udało mu się podeprzeć na prawym łokciu, lecz lewa ręka była  bezużyteczna. Westchnąwszy spróbował uklęknąć. Poczuł dotkliwe zimno, gdy mokry od krwi i błota został zaatakowany przez wiatr. Krzywiąc się wstał i rozejrzał dookoła. Wszędzie leżały zwłoki goblinów i ludzi, wymieszane razem w grząskiej mogile. Nigdzie nie było widać znaku życia. Westchnął raz jeszcze, lecz zaniósł się krwawym kaszlem.

‘Przebite płuco’ skomentował zimno w myślach.

Spojrzał w gwiazdy, by ustalić kierunek marszu, po czym ruszył ku wzniesieniu, na północ, co chwila potykając się i chlupocząc butami w błocie, krwi i wnętrznościach.

Dotarł do granicy lasu. Usiadł na zwalonym pniu i spojrzał w dół, na pole bitwy. Zostali zaskoczeni. To nie była zwiadowcza grupa goblinów, lecz precyzyjnie zaplanowana zasadzka. Monstra ponadto nie były same. Dwa czarne smoki, choć niewielkie, walnie przyczyniły się do ich zwycięstwa. Nie ocalał żaden człowiek. Oprócz niego. Został sam, ranny. Spojrzał na swoją pierś. Z przebitego pancerza wystawał haczykowaty grot. Z sykiem sięgnął prawą ręką w kierunku drzewca, wystającego z pleców i złamał je tuż przy ciele. Następnie, mamrocząc słabe zaklęcie znieczulające, powoli wyciągnął strzałę z rany. Kolejną formułką zatamował krwotok. Odczekał, by zebrać nieco sił, po czym podniósłszy się ruszył dalej na północ, by zdać meldunek Radzie Przymierza.

Las był cichy, stary i wilgotny. Mag wyczuwał jednak silne napięcie. Tak samo było dwadzieścia lat temu, kiedy w dniu swych piętnastych urodzin, jako młody i niedoświadczony adept został wraz z całą gildią skierowany pod Carden. Pierwsza Inwazja była dla ludzi dużym zaskoczeniem. Przyzwane przez grupę czarnych magów, będących banitami demony znienacka spłynęły z gór, prowadząc za sobą zastępy wszelkiego plugastwa, które zamieszkiwało bezludne pustkowia na południu. Fala chaosu uderzyła w świat ludzi niczym tsunami brnąc na północ – apokaliptyczny orszak. Dopiero pod Carden armie Pierwszego Przymierza powstrzymały demoniczną plagę.

Teraz było podobnie. Druga Inwazja zaczęła się nagle. Nie była jednak sprawką czarnych magów – tamci, opętani co do jednego, zginęli w ostatniej bitwie. Tym razem wrogiem kierował kto inny, przeciwnik o wiele groźniejszy.

 

***

 

– Smoki?! – powtórzył z niedowierzaniem król Gorgstein. – Czyś ty rozum postradał w tym lesie?!

– Nie, wasza wysokość – odpowiedział mag obojętnie. Był przygotowany na taką reakcję. – Widziałem dokładnie, dwa czarne…

– Czarne smoki?! – wykrzyknął monarcha ze zdenerwowaniem. – Łatwo je nakłonić do czegokolwiek! To jeszcze nie znak, że to właśnie smoki przewodzą Drugiej Inwazji!

– Czarne smoki nigdy nie oddaliłyby się tak daleko od pobratymców – wtrącił sędziwy jarl Brögern. – Jesteś pewien, że to były smoki, a nie…

– A nie wywerny lub gryfy? – uciął mag. – Tak, jestem. Smoka trudno pomylić z jakimkolwiek stworzeniem. Szczególnie, jeżeli bestia zieje ogniem.

Mag spojrzał na twarze zebranych władców. Na ich obliczach malowały się naprzemiennie zdumienie, niedowierzanie i strach. To była piorunująca wiadomość. Ludzkość była przygotowana na kolejne Inwazje. Od lat szkolono specjalne jednostki wojskowe i zakładano elitarne gildie, aby zabezpieczyć się przed demonami i ich plugawym pomiotem. Gdyby to była Inwazja taka jak poprzednia, bitwa byłaby już wygrana. Ale pojawiły się smoki, złe smoki. Czarne i czerwone. A być może nawet i jakiś biały. Na taką ewentualność ludzie nie byli przygotowani. Z tymi bestiami nikt nigdy nie wygrał. Nikt, poza smokami uważanymi za dobre. Jednakże te już dawno odleciały na daleką północ i słuch o nich zaginął. Sytuacja zatem przedstawiała się nieciekawie. Zwiadowcy, którym cudem udało się wymknąć awangardzie wroga, donosili o nieprawdopodobnej wręcz liczbie goblinów, trolli, orków, olbrzymów, żywiołaków, mniejszych i większych demonów, upiorów… W połączeniu z potęgą smoków, Druga Inwazja zaczęła przybierać obraz apokalipsy, stała się realną wizją końca ludzkości.

 

***

 

Świt zastał wojska Drugiego Przymierza w pełnym rynsztunku. Skrzące się w promieniach wschodzącego słońca rzeki ludzi płynęły na północ, ku Vallharden, które miało stać się ostatnim bastionem. Szli w milczeniu, żadne pieśni nie rozbrzmiewały nad ich głowami. Wiedzieli, że idą na pewną śmierć. Co jakiś czas, daleko na południu, za ich plecami, od ziemi odrywały się wielkie kształty i chwilę wisząc w powietrzu opadły znów na ziemię, lecz za każdym razem jakby bliżej. Coraz bliżej.

Vallharden leżało wśród wzgórz, pokrytych złotymi morzami dojrzewających zbóż. Było to potężne miasto, otoczone wysokimi murami, naszpikowanymi wieżami, z górującym nad nim czarnym zamczyskiem. Teraz stało puste w oczekiwaniu na wojska Przymierza. Mieszkańcy zostali przesiedleni już jakiś czas temu, aby wewnątrz murów można było zmieścić jak najwięcej żołnierzy.

Teraz ci rycerze poczęli wypełniać opustoszałe uliczki szczękiem zbroi. Jednakże miasto z godziny na godzinę atmosferą coraz bardziej przypominało cmentarz. Około dziewiątej na horyzoncie zamajaczyły proporce armii smoków. Kołyszące się na wietrze niczym niosące je trolle i giganty sunęły z wolna podobne do czarnych stad kruków. Zwiastuny śmierci. Pod nimi, jak lawina błota, rozlewała się armia Inwazji – wielka, plugawa, nieuporządkowana plama. Po chwili zza wzgórz poczęły się wyłaniać smoki. Czarne – niewielkie, acz groźne i zajadłe bestie. Czerwone – wielkości piętrowego domku, inteligentne i złe do szpiku kości. I srebrne – najpotężniejsze ze złych smoków, ogromne gady o bystrym umyśle i mocy wykraczającej poza ludzkie pojęcie. Żołnierze na murach i ci stojący przed miastem patrzyli na nadciągające uosobienie śmierci. Ale nie bali się. Było im wszystko jedno.

Wtem, niczym pradawny pomruk Matki Ziemi, po wzgórzach rozniósł się dźwięk wojennego kotła. Po chwili dołączyły do niego kolejne, napełniając okolicę mrocznym dudnieniem. Co jakiś czas powietrze rozdzierały słupy smoczego ognia, poprzedzane ogłuszającym rykiem. Bezładne dotąd wojska Inwazji poczęły układać się w poszczególne formacje bojowe. Porządek chaosu zaskoczył ludzi. Widać smoki były dobrze przygotowane. Samotny dzwon gdzieś w głębi miasta wybił południe. Zapadła cisza. Niesione przez echo ostatnie dźwięki bębnów zniknęły wśród wzgórz. Przez chwilę nie działo się nic.

Potem piekło zstąpiło na ziemię. Hordy potworów z dzikim wrzaskiem runęły na linie obrony Przymierza. Nic nie pomogły wysiłki łuczników. Demoniczne tsunami wdarło się w szyki ludzi, tnąc, depcząc, gryząc i kopiąc. Ziemia chciwie poczęła spijać strugi krwi, przelewanej przez monstra. Zdawało się, że nic nie powstrzyma tej machiny. A jednak – atak rozbił się o mury Vallharden niczym fale o wysoki klif. Stojąc w brei z ziemi, krwi, mózgów i wnętrzności, bezrozumne potwory gapiły się na czarną ścianę, odgradzającą je od wroga. Wyśmienite cele.

Powietrze zaroiło się od strzał. Co chwila jakaś bestia zapełniała, trafiona ognistą kulą bądź piorunem, powietrze okrwawionymi szczątkami. Zza wzniesienia wyłoniła się gwardia demonów – bezcieleśni jeźdźcy na upiornych rumakach. Ruszyli galopem w stronę murów. Jakież było ich zaskoczenie, gdy dotarłszy do celu rażone zostały spirytystycznymi pociskami, narzędziami pułapki duchów. Rozdzierane na strzępy demony zaczęły zawodzić, jakby śpiewały potępieńczą pieśń. Wysokie tony ich jazgotu oplotły miasto. Ludzie kurczyli się z bólu, starając się zatkać uszy. Najbliżej stojącym żołnierzom eksplodowały głowy, barwiąc mury krwią. Wreszcie ostatni demon skonał.

Na chwilę zapadła cisza. Ludzie powoli podnosili się i spoglądali za mury. Niedobitki armii potworów, choć wciąż o wiele liczniejsze niż wojska Przymierza, zaczęły się wycofać, bezradne w starciu z murem. Ale bitwa trwała nadal. Kilkanaście czarnych smoków poderwało się do ataku. Szybując majestatycznie, ciskały swe płomienie w miasto. Wzniecały pożary. Jednak mury nie były z drewna, a domów nikomu nie chciało się gasić, zatem ta szarża nie wyrządziła ludziom większych szkód. Natomiast smoki za nią zapłaciły. Trzy z nich padły, rażone lodowymi pociskami. Kolejne dwa stały się ofiarami piorunów. Magowie mieli wreszcie pole do popisu. Kilka minut później została już tylko połowa początkowej grupy bestii. Żołnierze zaczęli wznosić okrzyki zachęty dla swych kompanów. Iskierki nadziei poczęły się tlić w ich sercach. Lecz po chwili zgasły, gdy na miasto ruszyła trzecia fala, złożona z czarnych i czerwonych smoków. Te ostatnie ognistymi kulami rozbijały w pył miejskie zabudowania. Odłamki desek, dachówek i cegieł wzbiły się w powietrze, czyniąc straty w ludziach. Magowie zebrali się na kilku kolejnych basztach i rozpoczęli wygłaszać złożone inkantacje.

Dłuższy czas nic się nie działo. Potem dwa czerwone smoki runęły na ziemię i legły, pogrzebane pod gruzami budynków. Widok ten wywołał aplauz wśród wojsk Przymierza. Jednak magowie byli zmęczeni. Nie mieli już wystarczająco energii, by móc rzucać zaklęcia. Zresztą, nie miało to sensu. Widząc śmierć czerwonych krewniaków, do walk włączyły się ostatnie, srebrne smoki. Błękitne pociski ognia, którymi strzelały z paszcz, rozbijały mury w pył, jakby zbudowane były one z piachu i gliny. W ślad za nimi ruszyły do ataku przywołane do porządku zastępy potworów, chętnie korzystając z niwelacji przeszkody. Żołnierze poczęli rzucać broń i uciekać w kierunku cytadeli. Rozpoczęła się rzeź. Ulice spłynęły krwią, trupy padały gęsto, tworząc barwny kobierzec.

Wtem na północy zamajaczyły nikłe kształty. Szybko rosnące punkty okazały się być smokami. Tymi dobrymi – błękitnymi, zielonymi i złotymi. Złe bestie natychmiast porzuciły ludzi i skierowały się w stronę nowego przeciwnika. Wieczorne niebo ozdobiły smugi dymu i ognia. Monstra sczepiały się w locie i niczym w tańcu wirowały nad miastem. Co rusz jeden spadał z głuchym hukiem na ziemię, wzbijając nad sobą słup pyłu na kształt mogiły. Wraz z dobrymi smokami do walki włączył się kolejny sprzymierzeniec. Połączone i zgodne jak nigdy zastępy elfów i krasnoludów natarły na zdezorientowane hordy potworów, przerywając tym samym ich pościg za ludźmi. Dało to możliwość przegrupowania sił Przymierza i ich przystąpienia do kontrataku. Szanse zaczęły się równoważyć. Zaschłe już plamy czerwonej krwi ludzkiej pokryły teraz strumienie czarnej posoki potworów, a miejscami także kałuże tej błękitnej, należącej do smoków. Słońce ostatnimi promieniami pożegnało pole bitwy. Lecz tej daleko było jeszcze do końca. W świetle płomieni sylwetki walczących przybierały groteskowe kształty. Nad nimi zaś niczym nawałnica trwał bój smoków, które rozświetlały mroki nocy błyskawicami ognistych pocisków. Dobre smoki, mając przewagę liczebną, niemal skończyły już swe dzieło.

Wtem podniebna walka ustała. Sklepienie niebieskie na chwilę stało się całkowicie czarne. Cytadela w smugach białego ognia wyleciała w powietrze. Fala gorąca unicestwiła wszystko w promieniu kilkuset metrów. Osłupiali i oślepieni walczący z obu stron, mrugając spoglądali na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała twierdza. Teraz ziała tam dziura krateru. Po chwili ogromny kształt spadł z nieba i wylądował w miejscu wybuchu. Biały smok. Najpotężniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek postawiło stopę na ziemi. Uznane za wyginięte, owe monstra uchodziły za ucieleśnienia bogów. Wielkie niczym góry, kapryśne jak nikt, białe smoki dotychczas były legendą. Teraz baśnie stały się jawą. Biały smok wstąpił na krawędź krateru i wydał z siebie ryk. Zrazu cichy i głęboki niczym daleki pomruk, zwiastujący burzę dźwięk potężniał, by osiągnąć apogeum. Ryk wibrował w powietrzu napełniając je energią czystą i brutalną, jak pierwotna moc tego świata.

Smok skończył. Wspiął się na tylne łapy. Zionął białym niczym on sam ogniem, niszcząc wszystko dookoła. To był koniec bitwy. Lecz nie było zwycięzców ni przegranych. Był tylko on, biały smok. Śmierć.

Koniec

Komentarze

jego ręką zanurzona była w otwartym

ręka

 

Hm, opowiadanie to bardziej dwie sceny złączone w całość – scena z niedobitkiem i scena wielkiej bitwy. Wszystko wydaje się próbą imitacji tolkienowskich klimatów (osaczenie zamku, potem pojawienie się dobrych smoków – we Władcy Pierścieni to enty przyszły z odsieczą :P), przynajmniej takie były moje skojarzenia. Tekst faktycznie napisany bez emocji, zimno. Zdania krótkie i proste. Nie do końca wiem, jak go ocenić – lektura ani nie grzała ani nie ziębiła ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

I ja mam wrażenie, że tekst jest taki-nijaki. Brak emocji (jak piszesz – zamierzony), mogę potraktować co najwyżej jako pewien rodzaj eksperymentu. Bo brak emocji w tekście przekłada się na brak emocji u czytelnika. Czy o to jednak w literaturze chodzi? Ani lubię, ani nie lubię żadnej z postaci/ras/gatunków. Przeczytałam, za pięć minut zapomnę i nie pozostanie po tekście nawet ulotne wrażenie, czy wspomnienie.  

 

Blask wirujących iskier i odległych gwiazd oślepił go na chwilę. Intensywnie mrugając, ruszył ręką. Pragnął osłonić się od światła.

Może wbrew temu, co napisałam powyżej, zastanowiły mnie te zdania. Odległe gwiazdy nie oślepiają. Wirujące iskry – tak jak widzę iskry z ogniska – też nie oślepiają. Nie tak, by intensywnie mrugać i osłaniać oczy przed ich światłem. Poza tym, aby były iskry, musi być ogień, a dla niego paliwo. A z opisu sceny wynika, że pełno było ale błota, krwi, zwłok – generalnie wszystko, co wilgotne. Dlatego ten fragment jest w moim odczuciu wadliwy. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

W sumie to nawet trzy sceny. Pierwsza wprowadza bohatera, który następnie posłuży do wyjaśnienia ‘tła historycznego’ Potem jest ‘przejście’ – scena z władcami. A na koniec scena trzecia, czyli bitwa.

Cóż… No faktycznie, trochę tak to wygląda. Ale nie miałem tego na myśli. Chodziło mi po prostu o zwrot akcji, zanim wszyscy umrą.

 

No tak, przyznam, że to pewien eksperyment. Miałem na celu stworzenie czegoś, co może co najwyżej lekko zszokować/zaskoczyć czytelnika. Zatem brak ‘lubości’ żadnej ze stron nie jest dla mnie żadną ujmą.

Był nieprzytomny dość długo, zatem każde światło mogło go oślepić. Zresztą, akcja nie dzieje się w naszym świecie, wiec tam gwiazdy mogą świecić jaśniej.

Co zaś się tyczy iskier… Tutaj racja. Będę musiał się ich pozbyć.

 

Dzięki ;)

 

/Then waken by rumble ancient wind-mariner /Howled loudly crushing his freezed dark lungs as bellows /Calling all ashy hordes hidden in caves below /To unchain the beast meant to be the beginner.

Miałem na celu stworzenie czegoś, co może co najwyżej lekko zszokować/zaskoczyć czytelnika.

Zaskoczenie czy szok – to już są jakieś emocje. U mnie nie było żadnych. Wydaje mi się, że nie tędy droga.

 

Był nieprzytomny dość długo, zatem każde światło mogło go oślepić. Zresztą, akcja nie dzieje się w naszym świecie, wiec tam gwiazdy mogą świecić jaśniej.

Ja jednak pozostanę przy swoim zdaniu. Światło, które może oślepić (nie ważne, jak długo ktoś miał zamknięte oczy / był nieprzytomny / siedział w ciemnicy) to dość silne światło. Jeśli gwiazdy miały taką moc, to już  w zasadzie słońca. Bez względu na to, w jakim świecie rozgrywa się akcja – gwiazdy są na nocnym niebie i dają minimum światła, za mało, by oślepić.

Jeśli w Twoim świecie jest inaczej, to musisz to wyraźnie pokazać i do tego w miarę sensownie uzasadnić.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No to faktycznie, coś nie wyszło.

 

No może… Ale cóż, przywykłem do pisania wierszy. Będę się musiał wyzbyć metaforyzacji :/

 

Ten świat nie ma sensu. Z resztą tak samo, jak i opowiadanie.

/Then waken by rumble ancient wind-mariner /Howled loudly crushing his freezed dark lungs as bellows /Calling all ashy hordes hidden in caves below /To unchain the beast meant to be the beginner.

Nigdy nie można powiedzieć, co coś nie ma sensu. Zawsze jakiś jest. Na przykład taki, że czegoś się dowiedziałeś, może nawet nauczyłeś. Metafory są ok, ale też trzeba nauczyć się ich używać.

Zapodaj opowiadanie, które nie będzie wyprane sztucznie z emocji, niech protagonista będzie żywy, wzbudzający jakieś uczucia, to wtedy porozmawiamy od nowa. Bo w kwestii technicznej uwag w zasadzie nie mam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie chodzi o to, że pisałem je bez sensu, ale o to, że treść sama w sobie nie niesie przekazu.

Mam nadzieję, że się nauczę :)

Okej, spróbuję coś takiego stworzyć. Żeby były jakieś emocje i uczucia.

 

I dzięki za uwagi, śniąca ;)

/Then waken by rumble ancient wind-mariner /Howled loudly crushing his freezed dark lungs as bellows /Calling all ashy hordes hidden in caves below /To unchain the beast meant to be the beginner.

Czytało się bez bólu, choć według mnie tekst jest za krótki jak na taką historię. Mimo wszystko wolałbym, żebyś dorzucił tam więcej postaci i fabuły. Niezły pomysł z kolorami smoków.

 

 

(…)dwa czarne smoki

– Czarne smoki! – wykrzyknął monarcha ze zdenerwowaniem.

– Czarne smoki to jeszcze nie znak, że to smoki przewodzą Drugiej Inwazji. Czarne smoki łatwo nakłonić do czegokolwiek. Czarne smoki

– Czarne smoki nigdy nie oddaliłyby się tak daleko od innych smoków – wtrącił sędziwy jarl Brögern. – Jesteś pewien, że to były smoki, a nie…

– A nie wywerny lub gryfy? – uciął mag. – Tak, jestem. Smoka trudno pomylić z jakimkolwiek stworzeniem. Szczególnie, jeżeli ten smok zieje ogniem

 

Chyba nie muszę, pisać, że powtórzenia  ;)

 

trzecia fala(,) złożona – co to się schowało w nawiasie?

Drogi Zygfrydzie

Przytoczony przez Ciebie fragment to dialog. Owo powtórzenie to zabieg celowy. No pomyśl, czy Ty w takiej sytuacji siliłbyś się na szukanie synonimów? Królowie, władcy – też ludzie. A smok to smok ;)

 

A przecineczek już dorzucam :)

/Then waken by rumble ancient wind-mariner /Howled loudly crushing his freezed dark lungs as bellows /Calling all ashy hordes hidden in caves below /To unchain the beast meant to be the beginner.

Domyśliłem się, że celowy. Mimo wszystko użycie jednego słowa jedenaście razy w ośmiu linijkach tekstu to trochę przesada. Może w humorystycznym tekście jeszcze by się to obroniło. Tu mi zgrzyta.

Eh… No okej, spróbuję tak może z połowę to zredukować…

 

EDIT

Better?

/EDIT

/Then waken by rumble ancient wind-mariner /Howled loudly crushing his freezed dark lungs as bellows /Calling all ashy hordes hidden in caves below /To unchain the beast meant to be the beginner.

Tekst, zgodnie z założeniem Autora, nie wywarł na mnie wrażenia, że o emocjach nie wspomnę. :-(

 

Po­zba­wio­na czu­cia prawa dłoń za­chlu­po­ta­ła w pod­ło­żu. – Dłonie nie chlupoczą. Chlupotało to, czego dotknęła dłoń.

 

po­wie­trze roz­dzie­ra­ły słupy smo­cze­go ognia, po­prze­dza­ne ogła­sza­ją­cym ry­kiem. – Pewnie miało być: …ogłu­sza­ją­cym ry­kiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

pojedynek?

na mój rozum, można podjąć “walkę” (przenośnia), żeby wyswobodzić coś z czegoś, ale pojedynek z jelitami to już chyba przegięcie. 

niepotrzebna spacja między "była" a "bezużyteczna" ; )

 

inwazje, jak w warcrafcie albo n innych gier fantasy, o książkach i filmach nie wspominając. Oryginalne przesadnie to to nie było, ale to jeszcze nie skreśla utworu w moich oczach.

 

idą na północ, a jakby szli na śmierć –

oni się wycofują, więc de facto, w tamtym momencie jeszcze uciekali przed śmiercią.

 

Ale nie bali się, było im wszystko jedno

to już dość odważne stwierdzenie, zwłaszcza, że odniosłeś je do wszystkich ludzkich żołnierzy. Aż się wierzyć nie chce. Ale jeśli tak, to czemu potem piszesz, że

żołnierze poczęli rzucać broń i uciekać

po co rzucali i uciekali, skoro wcześniej było im wszystko jedno : ) ?

 

Porządek chaosu

chciałem tylko wiedzieć, czy to zamierzony oksymoron :P

 

spirytystyczny pocisk

moim zdaniem powinieneś napisać raczej spirytualny

 

ostatnia uwaga – takie oblężenie : o niby siły chaosu ułożyły się w formacje bojowe, ale po jaką cholerę atakowały mury bez urządzeń oblężniczych, jeźdźcy szarżowali na mury… Znam trochę historię wojskowości, magistrem historii nie jestem (ani nawet bakałarzem), ale to razi głupotą na mile.

 

Nawet trochę mnie zaskoczył finał z białym smokiem, więc uznaję to za najfajniejszy punkt tekstu, ale poza tym, musisz się chyba trochę bardziej postarać – przede wszystkim nad pomysłem, bo wykonanie, jak dla mnie, nie było złe : ).

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Hmmm. Nie przekonało. Fantasy, jakich wiele – sztampowe (kolory smoków to za mało, żeby było oryginalnie), patetyczne i skoncentrowane na rąbance.

Końcówka skojarzyła mi się z dowcipem o czterech białych śmierciach. ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka