Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego dzisiejsze domy nie mają duszy?
Przecież mamy wokół siebie meble, dobrane do naszego gustu, zapełnione sprzętami, których zawsze pragnęliśmy. Stąpamy po miękkich dywanach wśród ścian ozdobionych tapetami, pomalowanych farbami, których kolory nam się po prostu spodobały. A jednak wciąż czujemy się obco. Dlaczego pomimo wysiłku, który wkładamy w stworzenie jak najbardziej przytulnego, bezpiecznego miejsca, nie odnajdujemy spokoju, a ściany ciągle są tylko ścianami, a nie Miejscem?
Ja odkryłem tę tajemnicę. A raczej została ona przede mną odkryta. I tym sekretem chciałbym się z tobą podzielić.
Sam miałem jeszcze to szczęście znać dom, w którym dusza była niemal namacalna, emanowała swoim blaskiem z każdego kąta. Był to dom mojego dzieciństwa – na wsi, u dziadków. Gnieździliśmy się w nim z całą resztą rodziny.
Stara, drewniana chałupka z podniszczonym dachem, schodami tak stromymi, że dzisiaj wywołałyby pewnie tylko oburzenie, oknami wtedy już rozszczelnionymi z racji upływu czasu – żeby nie wpuszczać chłodu, w zimie układaliśmy na parapetach poduszki. Kuchnia, w której spali dziadkowie, była naszym ulubionym miejscem. Zapewne przez wielki, kaflowy piec, postawiony jeszcze przez mojego pradziadka, przy którym zawsze grzaliśmy się w zimie, który wesoło huczał i co chwila słychać w nim było trzask iskier. Mebli było niewiele. Kołysząca się, nierówna ławka, którą pozbijał gwoździami dziadek – na oparciu miała taką śmiesznie wystruganą deskę w kształcie choinki, zupełnie nie wiadomo dlaczego. Krzesła z siedzeniami wygryzionymi przez myszy pewnej jesieni, a po tym pooblekane w narzuty specjalnie uszyte przez mamę, żeby zakryć w nich dziury. Nieduży stół na środku pokoju, przykryty ceratą, dziwnym trafem zawsze przeciętą w paru miejscach. Gromadziliśmy się przy nim podczas obiadów, dzieci nierzadko na kolanach dorosłych, a wszystko po to, żeby każdy mógł mieć przy nim choć trochę miejsca. Pamiętam też, jak lubiłem się wpatrywać w ogromną hubę, przyniesioną z lasu, która po pomalowaniu i zamontowaniu w niej żarówki, służyła za ozdobną lampkę, wiszącą tuż nad łóżkiem dziadków. Kto teraz mógłby się pochwalić czymś takim?
To był ubogi dom, a zarazem tak bogaty. Każda rzecz coś znaczyła. Każdy kąt był bezpiecznym schronieniem. Ale niestety ten dom należał już do mojej przeszłości.
Pewnego razu pojechałem tam, po prostu by zobaczyć miejsce, w którym się wychowałem. Gdy pomyślałem, jaki byłem w nim szczęśliwy, łza zakręciła mi się w oku i nie wytrzymałem – zacząłem płakać.
Siedziałem na dużym, okrągłym kamieniu pod domem, tuż obok topoli, która wyrosła nie wiadomo kiedy. Siedziałem oślepiony mozaiką, jaką stworzył wtedy świat, zniekształcony przez łzy, gdy nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
Podskoczyłem przestraszony, bo byłem absolutnie przekonany, że jestem sam w tym miejscu. W jeszcze większe zdziwienie wprawił mnie wygląd niespodziewanego towarzysza.
Gdy wstałem, nie sięgał mi nawet do pasa. Drobny, zwiewny, ulotny, wydawał się niemal rozpływać w powietrzu. Magnetycznie przyciągające, żółtozielone oczy spoglądały na mnie ni to z czułością, ni z kpiną, a szelmowski uśmiech tylko dopełniał uczucia niepewności. Z pozoru wydawał się młody, tyle życia i ochoty do zabawy kryło się w spojrzeniu, a jednak po chwili dostrzegłem siateczkę zmarszczek otaczających oczy oraz kilka wokół ust – znaki, które nie mogły być spowodowane tylko częstym śmiechem. Półdługie włosy koloru dojrzałego zboża, pomimo braku choćby najlżejszego wiatru, falowały niesfornie, jakby dziwiły się, dlaczego ich właściciel spędza tyle czasu w jednym miejscu. Cała postawa również potwierdzała, że tajemniczy przybysz nie lubi pozostawać w bezruchu.
Pomimo obcości, było w tym obliczu coś znajomego, jakieś mgliste wspomnienie powoli wyłaniające się spośród mnóstwa podświadomie utrwalonych w pamięci rzeczy. Zaledwie odbicie jego psotnego uśmiechu, gdy wychylał się zza narożnika kaflowego pieca i potem, w momencie gdy udał, że dopiero mnie zauważył, powolnego, płynnego, jakby tanecznego ruchu palcem wskazującym w powietrzu, zakończonego przytknięciem go do zamkniętych ust, gdy gestem poprosił mnie o zachowanie dyskrecji. I jeszcze te wesołe ogniki w oczach, które w imię jakiejś nieznanej wspólnoty, wręcz wymuszały na mnie dochowania tajemnicy jego istnienia.
– Witaj, człowieku – odezwał się w końcu, a głos okazał się równie niezwykły jak cała jego postać. Można było usłyszeć w nim świst wiatru, śpiew skowronków, czy szelest spadających liści. – Dość dużo czasu upłynęło, gdy byłeś tutaj ostatni raz.
Wbrew wszelkiemu racjonalnemu myśleniu, nie czułem przed nim strachu, Przeciwnie – sprawiał, że czułem się komfortowo, bezpiecznie, po prostu dobrze w sytuacji tak nierealnej jak ta; gdy granica pomiędzy światem sennych marzeń a rzeczywistością na moment została z jakiegoś powodu otwarta. Choć wiedziałem, że mam do czynienia z istotą, która nie miała prawa istnieć w sposób, jaki znamy, jego obecność wydawała mi się tak naturalna, jak nienaturalni wydają mi się czasami ludzie, których spotykam na co dzień.
– Wiesz, nie powinienem tutaj przychodzić i ci się pokazywać, ale sam zatęskniłem za starymi czasami.
Gdy zbliżył się do mnie i wyciągnął rękę, poczułem zapachy mojego dzieciństwa: woń suszących się jabłek, świeżo ściętej wikliny, z której w zimie dorośli wyplatali kosze, zapach ziemniaków pieczonych w żarze z ogniska… Nagle jakaś nostalgia zaczęła rozrastać się w moim wnętrzu, jak gdyby zajęła miejsce krwi w żyłach i z każdym oddechem rozchodziła się stopniowo po całym ciele. Mój towarzysz wyraźnie rozumiał, co się ze mną dzieje, bo pokiwał tylko głową i poprowadził w ciszy do potężnego, starego pnia, który dawniej służył nam za ławkę. Gdy już siedzieliśmy na nim z podkurczonymi nogami, w końcu odważyłem się zapytać:
– Kim jesteś?
– Myślę, że wiesz, kim jestem. Czy raczej, kim byłem. Byłem opiekunem twojego domu, skrzatem, elfem, wróżką, nazwij mnie, jak tam sobie chcesz. – Roześmiał się perliście i spojrzał na mnie wesoło, przekrzywiając przy tym głowę. – Różnie mnie ludzie nazywali.
– I wciąż opiekujesz się tym domem? Mimo, że nikt w nim już od lat nie mieszka?
– Nie, ja również jestem tutaj tylko gościem. – W żywych oczach zabłysnął nagle smutek, ramiona opadły i nawet włosy przestały się na moment poruszać. – Przychodzę ukradkiem, gdy chcę sobie przypomnieć dawne czasy i spoglądam na niego z oddali, bo nie mogę już wchodzić do tego domu. Do żadnego innego zresztą także nie.
– Dlaczego? To jest kara? Popełniłeś jakiś błąd?
– Nie. To wy, ludzie, popełniliście błąd.
– Opowiesz mi o tym?
Spojrzał na mnie, jakby liczył na to pytanie. Czułem do niego tak szczerą sympatię, jakbym rozmawiał z kimś z najbliższej rodziny. W pewnym sensie była to przecież prawda.
– Oczywiście. Opowiem ci o wszystkim. – Uśmiechnął się i objął rękami kolana. – Nasz lud niemal od zawsze opiekował się waszymi domami. Gdy jakaś rodzina budowała sobie nową siedzibę, władca krainy, w której żyjemy, wysyłał tam jednego z moich współbraci. Ten z kolei, jeżeli uznał, że miejsce jest odpowiednie, a ludzie tego warci, zostawał z nimi zazwyczaj na długie, długie czasy.
Domy, w których nasi pobratymcy nie zdecydowali się osiedlić, należały na szczęście do rzadkości i przeważnie krótko istniały – oczywiście z naszej perspektywy czasu i istnienia. Były to domy, będące własnością złych, okrutnych ludzi, domy, w których nigdy nie gościła miłość, gdzie na próżno byłoby szukać odgłosów śmiechu. W takich domach nie mogliśmy mieszkać. Nawet nasza magia nie byłaby w stanie ich przemienić, a my sami powoli zaczęlibyśmy w nich umierać.
Na szczęście takich domów było niewiele. Dużo więcej było takich jak twój, gdzie spędzaliśmy wesoło czas, z radością dzieląc się naszą magią. Wypełnialiśmy nią każdy pokój, roztaczaliśmy wszędzie wokół, nasycaliśmy nią każdą rzecz wewnątrz i na zewnątrz tak, że powietrze niemal promieniowało. Dzięki niej czuliście się bezpieczni, doświadczaliście uczucia przynależności, konstrukcja z desek, kamieni, cegieł stawała się Domem. I ten Dom żył. Każdy z tych pozornie martwych przedmiotów żył, rozświetlany niewidocznym blaskiem. Krzesło nie było tylko krzesłem, a Krzesłem. To dzięki nam cieszyliście się każdym drobiazgiem, każdą rzeczą, która was otaczała. Byliście szczęśliwi, mając wokół siebie pozornie nic nie warte przedmioty, które dla was jednak Coś znaczyły.
I dzieliliście się tym szczęściem, dzieliliście się nim z rodziną, znajomymi, przypadkowymi gośćmi, których chętnie przyjmowaliście, chcieliście, żeby oni też poczuli magię waszego domu. To były piękne czasy.
Potem jednak zaczęliście się zmieniać. Coś w was zaczęło się zmieniać. Zbyt wielką wagę zaczęliście przywiązywać do wartości rzeczy – zaczęliście je szacować, wyceniać według kryteriów, które ustalił jakiś głupiec bez wyobraźni. Przestaliście się nimi dzielić, chcieliście je mieć na własność, by były tylko i wyłącznie wasze. A to przecież nie działa w ten sposób. To tak jakbyście chcieli sobie przywłaszczyć wodę ze strumienia – zabierając ją dla siebie, sami sprawialiście, że wyciekała wam przez palce. Rzeczy na powrót stały się tylko rzeczami. Przestaliście je czuć. Stara ławka traciła dla was magię, swoją prawdziwą wartość i stawała się tylko nic nie wartą kłodą. Bo wy przecież chcieliście mieć drogą ławkę, bogato ozdobioną, pięknie wyrzeźbioną. I gdybyście taką dostali, byłaby pewnie dla was tak cenna, że zabronilibyście komukolwiek na niej siadać. Nie było ważne, że to z tą starą ławką łączyły was wspomnienia, radosne chwile, że ona z wami ż y ł a. Nie wiedzieliście już, dlaczego dawniej była tak odmienna.
Oczywiście nie stało się to w jednym momencie. Nawet wy, ludzie, potrzebujecie trochę czasu, aby coś zniszczyć. To było jak choroba, z początku powolna, niegroźna, przyczajona, by nagle rozlać się jak fala po ludzkim organizmie. Nasi bracia ze smutkiem opuszczali kolejne domy, które gasły dla nas jak latarnie z nastaniem świtu – w których zmiany były zbyt gwałtowne, by mogli w nich nadal spełniać swoją rolę. My sami nie wiedzieliśmy, skąd ani dlaczego nadeszło zagrożenie. Zaczęliśmy przypuszczać, że to była wina magii, którą oplataliśmy wasze siedziby. Może zaczęła działać zbyt mocno, może sam Pan Świata wprowadził zmiany, które wpłynęły także na jej skutki? Nie wiedzieliśmy. W końcu nasz władca nakazał, byśmy opuścili każdą siedzibę, którą się opiekowaliśmy, jakby liczył, że to odwróci wszystkie zmiany w waszym zachowaniu. Zabronił zbliżać się do was, waszych domów, jakbyśmy to my byli wirusem, który was opętał.
Z czasem okazało się, że był w błędzie, nie my, a wy sami byliście swoją własną zgubą. To z was wylęgła się choroba, która nadal was pochłania. Niektórych zniszczyła już zupełnie. Oczywiście, nie brakuje także takich, którzy są na nią odporni, ale to zaledwie wyjątki, pęknięcia na skorupie, jaką się otoczyliście, prześwity słońca na zachmurzonym niebie. Zakaz naszego pana nadal obowiązuje, teraz jednak nie dlatego, żeby was chronić, a przez to, że nasza moc gaśnie, gdy jesteśmy otoczeni waszą zachłannością.
Przez nasze odejście wiele straciliście. Ziemia nie jest już tą samą ziemią, która tak chętnie przyjmowała wasze korzenie, gdzie zostawialiście część swojego istnienia, z którą byliście połączeni bez względu na to, jak daleko od niej w rzeczywistości się znajdowaliście. Straciliście kontakt ze światem, który dawniej, choć ukryty, przenikał się z waszym i splatał, tworząc całość tak harmoniczną i piękną, że jego istnienie mimowolnie czuliście, próbując wytłumaczyć to na swój przeróżny, czasem zabawny, sposób .
Teraz jesteście sami. Jesteście wyrzutkami, w galopie zmierzającymi do granicy, której przekroczenie będzie nieodwracalne, za którą nie czeka was nic dobrego. Nasz lud z niepokojem i wielką obawą na to patrzy. Wszak kiedyś byliście naszymi przyjaciółmi. To z wami spędzaliśmy nasze życie. I nie wiesz, jak chętnie byśmy do tego wrócili.
– I nic nie możemy na to poradzić?
– Oczywiście, że możecie. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od was. Tyle, że im dłużej z tym zwlekacie, tym trudniej będzie tę zmianę osiągnąć. Zabrnęliście już na błędnej ścieżce bardzo daleko, ale wciąż tli się jeszcze malutka szansa, żeby to zmienić. A ja jestem tutaj, aby nieco rozniecić ten słabiutki, niknący płomyczek. Chcę go rozżarzyć w twoim sercu, abyś może ty przekazał go dalej swoim bliskim, krewnym, znajomym.
Widzisz, pokazując ci się, rozmawiając z tobą i zdradzając nasze tajemnice, popełniam ciężkie wykroczenie. Ignorując nakazy króla, narażam się na jego gniew. Na szczęście nigdy nie lubiłem zbytnio słuchać czyichś rozkazów i to dlatego, wbrew wszystkiemu, jestem tutaj i z tobą rozmawiam. Bo wierzę, że wciąż warto. Pamiętaj. T o w s z y s t k o zależy od was.