- Opowiadanie: Makar - Gwóźdź

Gwóźdź

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Gwóźdź

Spadałem. I wiedziałem w jakie wpadnę gówno. Świadomość, że przeżyję nie dodawała otuchy. Napierające powietrze mściło się swym rozdarciem wciąż obracając mnie głową w dół. Widziałem wtedy coraz więcej zbliżających się szczegółów. Moje stalowe nerwy buzowały szalejącymi atomami nabrzmiałymi krwią rozpaczy. Ich wiązania trzymały mnie jednak krótko, na tyle, że nie byłem w stanie zemdleć.

Zbliżająca się powłoka krzyczała na mnie zachłannie. Czułem się jak idiota, któremu dech zapiera świadomość klęski. W locie pękały moje marzenia, przez głowę przelatywało stado szalonych myśli, jedna za drugą przerzucając mnie przez mosty moich uczuć, przez wszelkie ścieżki wrażeń. Przez życie w stalowej zbroi.

Cały świat to blaga. Wszyscy znajomi, wszelkie me miłostki, to łgarstwo. Przyjemność i kłamstwo obusiecznie smagające dusze.

Prócz jednej..

Teraz jednak nie miałem czasu o niej myśleć. Przebłyski wspomnień wtłaczały mnie w przestrzeń obłudy, którą wiodłem pod rękę od wielu lat. Tylko to dawało mi chęć wyrżnięcia. Jednak nie popełniałem samobójstwa. Po prostu: potknąłem się i spadałem, w pierwszym momencie z głupawym uśmiechem miłego zaskoczenia lekkością ciała, zawierającą mnie w swej obecności. Ułamek sekundy później zacząłem krzyczeć. Dużo niżej, gdy kręciło mną wzburzone powietrze, mszcząc się za zakłócenie spokoju, zasnąłem. Nieprawdopodobne, ale to musiał być sen. Tak piękna rzeczywistość nie mogła zaistnieć dla mnie w tym krótkim czasie. Obok mnie objawiła się Ona. Uśmiechnęła się ślicznie, jak tylko Ona potrafiła i pięknym szeptem uświadomiła mi szczęście poznania. Patrzyłem z zachwytem, tarłem oczy, by nie uronić niczego. Byłoby to stratą gorszą niż śmierć. Potem odeszła, gdy uświadomiłem jej swoją miłość. Zabrakło jej czasu nawet na pożegnanie..

Po chwili złośliwy oddech wyjącego wiatru rzygnął mi w twarz przebudzeniem. Brutalność tego czynu zmusiła mnie do otwarcia oczu i o mały włos, a zamarłby wrzask w mych ustach. W dole, już tak bliskim, leżały tłumy takich jak ja. Stracone dusze jęczały rdzą karmiąc swoje istnienie. Głodny świat wchłaniał ich energię, by na nowo stworzyć wszystko wokół. Z tego samego, a tak różne. Tajemnica życia, którą niedługo poślubię.

Świst atakującej wichury przywrócił mi wolę walki. Gwałtownie wtłoczyłem głowę w pierwszą wyrwę szczerbatej paszczy wiatru i tą dziurą przyspieszyłem lądowanie. Było szybciej ale gorzej. Orkan zemścił się znosząc mnie z litościwego kursu. Rąbnąłem głową w miękką część powłoki. O takim końcu krążyły legendy. Nikt jednak nie był w stanie dać przykładu lub znać kogoś, komu mogło się to przytrafić. Tacy pechowcy, jak teraz ja, ponoć zwyczajnie znikali. Bezskutecznie szukano ich ciał, próbując przekazać rodzinom marne resztki. Często znajdowano jedynie ślady po ciężarze zostawionym w miękkiej powłoce. W cholernej, przeklętej miękkiej powłoce, w którą właśnie pieprznąłem z impetem.

Straciłem świadomość. Czas przekroczył próg mego domu, pijany w sztok zwalił się obok łóżka, zapomniawszy nastawić budzik i zniknął. Kręcące się, błękitne niebo daleko nade mną nic mi nie powiedziało o jego dalszych losach. Pewnie wypruł z siebie flaki, wydalając brud świata i poszedł chlać dalej. Pustka, którą zostawił na zawsze pozostała dla mnie sekretem.

Później przyszedł ból. Pewnie, z szyderczym uśmiechem rozpoczął swą chwałę. Kopał we mnie ze wszystkich stron, aż dzień został usłany miriadami świetlistych gwiazd na wciąż błękitnym niebie. Na horyzoncie objawiały się coraz gęściej czerwone chmury stworzone z mgły mego cierpienia. Gdy nastała noc, ból znudzony odszedł skopać tyłek innemu biedakowi. Po drodze odwrócił się do mnie, zapalił papierosa bez filtra i pożegnał się ohydnym znakiem pogardy. Nie miałem siły reagować. Kochałem go za to, że oddala się, mimo jego powolnych kroków. Zamglonymi oczyma chłonąłem gęstniejącą ciemność z nadzieją na powitanie śmierci. Ona – szalona w swych wyborach – zajęta była kimś innym. Słyszałem trzask rozrywanego ciała, z którego wyrywała duszę i pasąc się jej cząstką, całą resztę oddawała władzy Boga lub Szatana. Mnie zostawiła w spokoju. Gdy ból odszedł zostałem sam.

„Przyjacielu..” – szept płynął obok błogim spokojem lecząc mnie z rozpaczy. „Przyjacielu, przyszedłem byś zasnął. Dam Ci coś, co choć na chwilę zagłuszy Twoje cierpienie..”

Ranek powitał mnie w tej samej pozycji. Odkryłem z przerażeniem, że otaczający mnie świat nie zostanie już przeze mnie poznany ruchem. Choć ciągle wnętrze dudniło energią trwałych cząsteczek, choć wciąż krzątanina mojego istnienia toczyła walkę z zewnętrzem, ja nie byłem w stanie wykonać żadnego gestu. Mogłem leżeć i patrzeć. Gałki moich oczu trwały niezmiennie w tej samej pozycji, miałem więc wgląd w sam środek gmachu, gdzie mieszkają Anioły. Brama niebios była niestety zawarta na amen.

Nadeszła rozpacz. Nachyliła się nade mną i splunęła mi w twarz ohydną flegmą, czym rozpoczęła mój proces unicestwienia. Kwas wyszarpał pierwszy kęs mojego ciała.

Po niezliczoności chwil, milionach błagań o śmierć na niebo nadciągnęły chmury. Wróciłem wtedy pamięcią do opowieści, do legend o zaginionych, do wgnieceń, które świadczyły o żywych bytach., a w każdej z nich krążyły słowa: „I wtedy nadszedł deszcz”.

Dzisiaj nadszedł deszcz. Chyba się ucieszyłem. Byłem w stanie połowicznego rozkładu, nieruchomy, spalony słońcem, opluty przez rozpacz. Tak, na pewno się ucieszyłem. Po takim czasie warto było zaryzykować walkę z przeciwnikiem, który jak stado szarańczy miał za chwilę opaść na mnie, uderzając w każdą cząstkę, kradnąc ją wiążącym uściskiem wody i spływając w głąb miękkiej powłoki, by powrócić czystą kroplą na nowo obdzierającą mnie ze skóry.

Czy było to straszne? Tak. Ból wrócił i przyprowadził ze sobą całą bandę pieprzonych kumpli. Dali mi mocno w kość.

Wiele dni później byłem w stanie totalnego rozkładu. Cała ma fizyczność została przenicowana w niewidoczne gołym okiem cząstki, łączące się w inne związki, tworzące naturalnie nowe życia, w których byłem marnym elementem. Wszelkie myśli i odczucia wciąż krążyły w mojej niezmiennie przytomnej mózgownicy. Ból i jego znajomi byli już mocno zmęczeni pastwieniem się nade mną. Wciąż naigrawali się z mojej nieruchomości, depcząc całą mą godność. Właściwie, to miałem ich w nosie. W tym stanie wisiała mi cała sztuka życia. Pragnąłem, by dotarła do mnie spóźniająca się śmierć. W wyniszczonych uszach nadal słyszałem jej kroki, łamiące kości umierających obok, ale gdy przechodziła w pobliżu nie wykazywała zainteresowania moją duszą. Jeszcze nie byłem gotów. Jeszcze wiele kropli z błogosławionych chmur musiało wbić się w me ciało, by stworzyć ślad na trawie. Fizyczność walczyła z mistyką. Kotłowały się tańcząc tango mojego życia. Czułem, że puszczają ostatnie wiązania mej stalowej woli, wiedziałem, że zbliża się koniec istnienia na tym świecie. Bałem się, że dalej nie będzie nic i powrócę jako marny atom, walający się przypadkowo w krwi Wszechświata.

Deszcz ustał.

Ból zniknął. Nie miał już co kopać. Zostałem ja, władczy swym istnieniem, czekający na śmierć lub przeistoczenie. Gdy nadeszła, radością zabłysła iskra mego bytu. „Nareszcie..” Szept przesiąkł w me struktury, a Ona znów objawiła mi chwilę szczęścia.

Uśmiech, Jej uśmiech, wyleczył mnie z troski o własny egoizm. Pofrunąłem, z gracją odrzucając marne rdzawe ślady. Brak tęsknoty zaskoczył mnie tylko na moment, bo było tak pięknie, tak twórczo. Cudowna ręka otoczyła ramiona mej duszy, składając jednocześnie najpiękniejszy pocałunek na moim czole. Rozwarte na oścież bramy gmachu Aniołów witały mnie trąbami i dudnieniem boskich tam-tamów. Zasnąłem, by znów powitać serce Ukochanej, choćby na krótko, żegnając się z nią na wieki. W locie odwróciłem się, by spojrzeć w dół, a oddalająca się powłoka ukazała mi tatuaż, który był moim dziełem. Wyżej zatraciłem wszystkie szczegóły i powitałem wolność tworzenia. Wbiłem się w bramę, dając upust swemu przeznaczeniu, ratując nadgniłe deski Czyśćca od rozpadu.

Koniec

Komentarze

Chyba nie pojąłem zamysłu Autora. Opowiadanie jest napisane interesującym językiem, choć kilka błędów interpunkcyjnych trochę psuje efekt. No i taki to tekst: ciekawy w formie, nijaki w treści.

Pozdrawiam

Mastiff

Ograniczyłeś ilość zakręconych zdań, ozdabiając nimi po prostu tekst, i od razu lepiej się czyta. To bez wątpienia. Natomiast niestety również nie za bardzo rozumiem, jaki stał za tym opowiadaniem koncept.

Nie bardzo wiem, jak Twój tekst traktować – jako bardzo rozbudowaną metaforę bądź zbiór metafor, za pomocą których wyrażone jest cierpienie, nieumiejętność cieszenia się życiem i oczekiwanie końca (tytułowego “gwoździa do trumny”?) bohatera? Czy może jako science-fiction, którym otagowałeś utwór, a którego elementy znajduję chyba tylko w niektórych porównaniach (tych z Wszechświatem, atomami i czasem w roli głównej)?

Tak czy inaczej, same metafory zdradzają potencjał, który mógłbyś rozwinąć, gdybyś trochę bardziej zapanował nad językiem. Mam na myśli głównie interpunkcję (warto przeczytać tekst parę razy przed publikacją albo podesłać go komuś, kto wyłapie takie błędy), ale też słownictwo, dla mnie nieco zbyt eklektyczne (tu uderzasz w patos wyrażeniami typu “Po niezliczoności chwil, milionach błagań o śmierć na niebo nadciągnęły chmury“, a tam “I wiedziałem w jakie wpadnę gówno“). Lepiej byłoby obrać konsekwentnie jedną opcję – uderzanie w wysokie tony ma swoje plusy (m.in. ułatwia przeżywanie twórczego katharsis poprzez akcentowanie pewnych emocji), jednak nie wtedy, kiedy miesza się je z błotem. Przykład muzyczny (jeżeli nie chcesz narażać swoich uszu na kontakt z black metalem, tu możesz przeczytać tekst utworu): http://nagual-official.bandcamp.com/

Uważam ten tekst za czytelniejszy od “Ślepego wędrowca”, ale to niestety wszystko, co dobrego mogę o nim napisać. Ile już było prób opisania “stanów przejściowych między życiem a śmiercią”? Chyba więcej, niż Ziemia liczy sobie lat, bo kto tylko chwyta za pióro albo klawiaturę, poczuwa się do wzniosłego obowiązku podzielenia się z bliźnimi swoją wizją, jak jest “pomiędzy” oraz “tam”… :-)

W porównaniu z powyższym niedostatki interpunkcji są drobiazgiem…

Ja też nie zrozumiałam przesłania.

Stracone dusze jęczały rdzą karmiąc swoje istnienie.

To piękny dowód, że w zdaniach tego typu przecinek jest niezbędny. Jęczały rdzą czy rdzą się karmiły?

Babska logika rządzi!

Niestety…

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Czyta się jak typowy felieton na Onecie. Nie chce dołować twórcy, ale wzorce z portali informacyjnych są niemile widziane w światku literackim. Kwintesencją jest akapit: Bałem się, że dalej nie będzie nic i powrócę jako marny atom, walający się przypadkowo w krwi Wszechświata.

Niemniej, idź i walcz….

Przykro mi, ale nie wiem, co Autor miał nadzieję powiedzieć…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O jej… mam jak regulatorzy :]

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Na moje oko ten tekst jest o niczym. 

Nowa Fantastyka